Dziecię Starego Miasta/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.

Wieść o uwolnieniu malarza gruchnęła po mieście i była dla niepoprawionych optymistów dobrym tematem do wysławiania łagodności rządu, który wistocie niemiłosiernym był, ale słabym i nielogicznym. To, co za dobroć jego przedawano, było poprostu głupotą.
P. Edward tegoż wieczora — dość nieszczęśliwie sądząc, że Anna o wszystkiem jest uwiadomiona — sam jej o tem pierwszy oznajmił.
Rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczęcia. Darowała elegantowi jego obojętność za tę dobrą nowinę, której nie było jej komu wprzódy oznajmić. Radaby była pobiec zaraz uścisnąć dłoń przyjaciela. Niestety, nie mogła; nie było pozoru do wyjścia tak późną porą, a pan Edward zabierał się ubawić ją wieczór cały opowiadaniem ze swego stanowiska o niedorzecznościach czerwonych.
Profesor, którego zwycięstwo moralne stronnictwa ruchu, jego przewaga, znowu wpędziły w opozycję przeciwko niemu, jak wprzódy był w opozycji z rządem, którego zresztą majątek nabyty uczynił przyjacielem spokoju, dosyć sympatyzował z Edwardem.
Gdy tak smutno wieczór upływał w mieszkaniu na Podwalu, u łoża Franka siedziała Jędrzejowa, pieszcząc go, opowiadając mu różne swoje osobiste cierpienia, marząc na jawie o przyszłem szczęściu.
Przypadek chciał, by się tego samego dnia rano wygadał ktoś przed nią o bogactwach, spadłych na Czapińskiego, o fortunie, powiększonej jeszcze, jak zwykle, przez usłużne języki.
Jędrzejowa, która Annę ubogą odstręczała, zdumiała się zrazu; zaprzeczała nawet, nie mogąc pojąć, dlaczegoby to przed nią tajono; naostatek uwierzywszy, pomyślała cicho, że to byłaby dobra żona dla Franka, który ją tak od dzieciństwa kochał... Franek z nią nie potrzebowałby przynajmniej na chleb pracować.
I przykro jej było, że tak Annę do siebie zraziła, i gniewała się i frasowała staruszka, a sądziła, że syna ucieszy, zwiastując mu to niespodziane szczęście.
— Wyobraźże ty sobie, moje kochanie — odezwała się, naopowiadawszy dowoli o wszystkiem, co jej radość do ust przyniosła — wszakto ci Czapińscy... jacy to ludzie szczęśliwi!... Toćto oni już od kilku tygodni czy więcej... ogromną, ale — słyszę — ogromną po bracie jego odziedziczyli fortunę. Anna będzie bogatą dziedziczką.
Franek wstrząsł się, jakby piorunem rażony; matka się przelękła, bo pobladł i machinalnie za serce pochwycił; na twarzy jego wypiętnował się wyraz boleści.
Anny nie było... Wiedział już teraz, dlaczego ona nie przyszła!
Matka nie zrozumiała tego uczucia, ani przykrego wrażenia, jakiego doznał, dowiadując się o tych bogactwach, jakie ich rozdzielały. Wpatrzyła się w twarz syna; chciała mu, mówiąc o tem, dać do zrozumienia, że nie byłaby przeciwna... że radaby jego szczęściu; ale blada, osmutniała, cierpiąca twarz Franka nareszcie jej usta chłodem smutku zamknęła.
Jędrzejowa poczuła, że czegoś nie rozumie, ruszyła ramionami i przestała mówić o tem.
Gdy rany jego opatrzono, gdy pod pozorem potrzeby spoczynku zamknięto drzwiczki pierwszej izby, a Franek z małą lampką, palącą się w kątku, pozostał sam jeden, wzruszenie, dolegliwie cisnące się w duszę przeczucia, kamieniem mu spadły na piersi.
Jedynego szczęścia cień odsuwał się od niego — Anna!.. Anny nie było!... I ona więc, jak inni ludzie, podległa była temu zbójeckiemu wrażeniu bogactwa, które psuje najlepszych!... I Anna była biedną, słabą, ziemską tylko istotą.
Pierwszy to był, ale zabójczy zawód, na sercu, w które on tak wierzył, przy którem spoczywał bezpieczny!... Wrażenie, jakiego doznał, było straszliwe; wszystko, na czem świat stał dla niego, runęło.
Jeżeli Anna zdradzić go mogła, cóż dopiero inni? Serce, miłość, wierność, były to tylko bajki, na uśpienie starych dzieci zmyślone; trzeba było iść żywcem w zimną przepaść zwątpienia... być pogrzebionym na wieki w barłogu rzeczywistości, zgniłej i odrażającej.
Mało w życiu jest tak dojmujących męczarni, jak gdy człowiek — istota, co dla nas przedstawiała najlepszą część ludzkości — upada i zawodzi; natenczas kataklizm pochłania serce, życie staje się ciężarem. Czem potop był dla świata, tem taka chwila jest dla człowieka.
Franek, podparty na ręce, pocichu płakał, jak dziecię, płakał ostatka wiary i nadziei. Nie chciał on Anny, wyrzekłby się był jej z rozkoszą dla jej szczęścia; ale potrzebował widzieć ją czystą, świętą, nieskalaną brudem żadnym i słabością; potrzebował wiedzieć, że dotknięcie złota nie przemieniło jej w samolubne zwierzątko.
Parę razy matka niespokojnie zajrzała przeze drzwi; przychodziła nawet do łóżka popatrzeć nań, przekonać się, czy czego nie potrzebuje. Franek udawał śpiącego i ocierał szybko łzy z powiek, aby one go nie zdradziły.
Staruszka odchodziła na palcach, pocieszona tem, że odpoczywał tak smacznie.
Franek oka nie zmrużył do rana. Dopiero o świcie wielki ten ucisk w rozgorączkowane zmienił się marzenie. W niem odbiły się tylko cierpienia jawy. Ujrzał Annę, z uśmiechem pogardliwym mijającą go, idącego o kuli... siebie proszącego u drzwi jej jałmużny, odepchniętego przez galonowanych sługusów.
Jakże się zdziwił, gdy, otwierając oczy, ciężkim, ołowianym snem ujęte, ujrzał naprzeciwko siebie w krześle siedzącą... ją, Annę, w czarnej sukience, z krzyżykiem drewnianym na piersi, ze spuszczonemi rękoma, ze zwieszoną głową, patrzącą nań oczyma łzawemi. Przebudzenie było, jakby widzeniem... niebios!
O, jakże była piękna z tym pokojem czystej duszy, z tą powieką, łzami oszkloną, z pełnym powagi uśmiechem na ustach!
Franek krzyknął, lecz mu głos skonał na wargach; chciał obie ręce wyciągnąć ku niej, bo zapomniał, że jedna z nich była martwą... Anna poskoczyła, i, jak dawniej, dłoń przyjaciela ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.
Długie było, uroczyste milczenie obojga. Potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe myśli budzić się zaczęły, i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.
— Jestże to sen czy jaw? — zapytał Franek. — Ty... pani... Anno... ty u mnie? Ty przy mnie? Gdy ja... już się nie spodziewałem... ujrzeć cię więcej?!
— Dlaczego? — spytała spokojnie.
— O, ty wiesz! — odparł Franek.
— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami niema nadziei! — zawołała Anna, usiłując się łudzić jeszcze.
Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.
— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.
— Wiem, od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, żeś ty się mogła odmienić... ty także... ty nawet... trucizną mnie paliła.
Anna cofnęła się obrażona.
— A! Tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.
— Przebacz mi!... Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie; dowiedziawszy się razem o twem nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi tego niepodobna), czułem się, jak zabity.
— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o sercu ludzkiem. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest w tem też trochę mojej winy... Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?... Ale nam o sobie wątpić... czy się godzi? Powiedz, czy się godzi?
— Winienem — przebacz! — rzekł Franek — Ani słowa więcej!
Anna rozśmiała się smutnie.
— O, jabym miała prawo boleśnie czuć to moje zbogacenie, bo ono dopiero otworzyło mi trochę serce twej matki. Gdybyś wiedział, jak inaczej przyjęła mnie dzisiaj, jak uczuć mogłam, że we mnie poszanowała ten nieszczęśliwy blask złota!... Ani pokorą, ani wdziękiem, ani miłością dla ciebie nie mogłam się wkupić w jej serce, a dziś!...
— Anno, proszę cię, nie mów nic na matkę.
— O nie winię jej, lecz siebie... Ona uległa mimowoli zbytniej miłości dla ciebie, a jam srodze upokorzona.
— Anno droga! Dość! To boli!... Dla nas niech nic nie będzie zmienionego!... Myśmy ci sami i serca też same, nieprawdaż?
Ręce ich zetknęły się raz jeszcze; cichy szept przeciągnął rozmowę, której nikt powtórzyć nie potrafi, bo kochanków rozmowa jest więcej muzyką, niż słowem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.