Dziecię Starego Miasta/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

W kilka dni potem biedna Anna, pod pozorem jakiegoś kupna, zwróciła się ku Staremu Miastu. Dawno już nie widziała Franka; nie wiedziała nawet o nim od poczciwej Kasi, która od dwóch dni na Podwale nie zaszła z koszykiem, aby, jak zwykle, donieść jej o chorym paniczu. Serce Anny coś niedobrego przeczuwało.
— Bądź co bądź, muszę go zobaczyć! — rzekła i pobiegła, oglądając się ostrożnie, przez Piwną ulicę i przechodnie domy znajome na Stare Miasto.
Rano było. Dzień pogodny i jasny, wesele i otucha płynęły z niebios, na ziemi było jakoś gorączkowo i przykro, po ulicach przemykali się ludzie z twarzami dziwną troską napiętnowanemi. Annie przynajmniej zdawało się, że czyta na nich przestrach i boleść; może dlatego, że je czuła w sobie.
U drzwi domu wspomniała dopiero, że ją tam czeka, jak zwykle, kwaśne przyjęcie starej matki, i potrzebowała chwili spoczynku, ażeby nabrać odwagi. Potem wbiegła szybko na wschody, usiłując udać wesołość, której w sercu nie miała.
Zdziwiło ją, że drzwi Jędrzejowej zastała otworem szeroko, a w izbie postrzegła starą, siedzącą na ziemi z opuszczoną głową, z załamanemi rękami, przybitą, nieprzytomną. Kasia, usiłująca ją podźwignąć, chodziła koło niej, płacząc sama.
Jednym skokiem z progu Anna znalazła się przy Jędrzejowej. Serce jej przeczuło wielkie nieszczęście. Drzwi do drugiej izdebki stały także niezamknięte.
— Na Boga! Powiedzcie! Cóż się znowu stało? — krzyknęła.
Owocarka podniosła głowę.
— A! A! Wzięli mi go! Zabiją!... Wzięli... powlekli! Zbójcy! — zawołała boleśnie. — O tyrany! O morderce! Mimo łzy moje, mimo błaganie, mimo żem się im włóczyła, po nogach całując!... Te bezduszne bydlęta!... Te stworzenia, pozbawione serca, litości!... A on ani jęknął!
Anna padła na ziemię przy starej.
— O Boże! — zawołała. — Któż? Kiedy?... Co się to stało?
— Spojrzyj! — dodała matka. — Łoże puste... niema go! Powlekli do Cytadeli: do szpitala, na śmierć... dziecię moje jedyne, ukochane dziecko moje!... O, i mnie już tylko umierać!
Cisza długa, śmiertelna, przerywana łkaniem tylko, zawisła nad tą sceną żałoby.
— Matka Boska uczyniła raz cud, aleśmy cudu Jej nie byli warci, i wyciągniętą rękę cofnęła nazad... i niema go, niema!
Anna zaszlochała mimo mocy duszy, mimo że była przygotowana na wszystko; zawlokła się, gdzie ją pociągała boleść, do tej drugiej pustej izdebki, w której oprawcy zsunęli obraz na stronę, ciągnąc za sobą chorego. Łóżko jego stało jeszcze rozrzucone, około niego książki w nieładzie, papier, ołówki, ślady dni przebytych mężnie w dolegliwym bólu i pracy.
Załamała ręce biedna dziewczyna; ale potok łez, który płynął z jej oczu, wypalił gniew i oburzenie; źrenice błysły ogniem; poruszyła się, jakby chciała iść i natychmiast im go wydrzeć. Potem pomyślała i zatrzymała się jeszcze, jakby żegnając tę izdebkę, w której kilka chwil przelotnych, kradzionych, spędziła u łoża przyjaciela. Przyszły jej na myśl ostatnie jego wyrazy, przeczucia, obawy.
Jędrzejowej z ziemi podnieść nie było można; pogrążona w rozpaczy, przybita nią, bezwładna, przestawała na chwilę płakać; ale po tem krótkiem odrętwieniu porywały ją jęki i boleści gwałtowne.
Anna poczuła, że miejsce jej było przy boku nieszczęśliwej matki. Wespół ze służącą podźwignęła staruszkę, posadziły ją w krześle; ale biedaczka głową uderzyła o stół, i zakryła twarz — płakała ciągle.
— Droga pani — rzekła jej cicho Anna — spojrzyj, spojrzyj na Ukrzyżowanego, na Matkę boleści, i opamiętaj się!... On powróci, oni nam go oddać muszą... Zachowaj się dla niego, jego ratujmy!
— Ratować?... Jakże ratować?! — spytała kobieta. — Alboż oni rozumieją język ludzki, boleść człowieczą, jęki matki?... Alboż szanują rany, słabość i wszystko, co ludzie przywykli szanować?... Oni mi się urągali, gdym za nim prosiła... Oni śmieli szydzić z siwych włosów moich!... Pójść do nich, to przymnożyć im zwycięstwa, a sobie upokorzenia!
— Ale jakże się to stało? Kiedy? — spytała Anna, chcąc rozerwać staruszkę bodaj bolesnem opowiadaniem.
— Przyszli, jak zbójcy, po nocy, bo wstyd im białego dnia; wybili drzwi, jak rabusie, pochwycili go z szyderstwem, z okrucieństwem... On się nie skrzywił, nie jęknął!.. Pocieszał mnie jeszcze, był spokojny.
— Przetrząśli wszystko! — dodała Kasia żywo — Gdzie? Nawet mój kufer, kochana panienko, szukając jakichś tam papierów, przerzucili do odrobinki; poodczepiali obrazy, popruli siedzenia, podarli materace...
— Znaleźli co? — spytała Anna słabnącym głosem.
— Cóż znaleźć mieli? Czyż on dziecko? — odparła Jędrzejowa. — Potrzebaby rozedrzeć piersi i z nich chyba dobyć, co się tam kryje; ale gdyby nawet poszarpali serce, dopiero z życiem dobyliby ostatka uczucia.
Boleść czyniła starą owocarkę (oczytaną w księgach świętych) wymowną.
Anna płakała znowu, ale obie nie wiedziały, co począć, gdy na progu ukazał się znowu jakiś jegomość w wicemundurze, z wygoloną twarzą, grzeczny, kłaniający się, gładki, słodki i pełen wyrazu współczucia, które, wchodząc, wdział na twarz dla lepszego odegrania komedji.
— Wszak pani Jędrzejowa? — spytał pocichu w bardzo ugrzeczniony sposób.
Stara podniosła głowę, on ukłonił się raz jeszcze, przystąpił bliżej, popatrzył na twarz pooraną łzami aż do czerwoności i złożył ręce.
— Pani szanowna — rzekł — pocóż ta rozpacz? Na Boga, uspokój się pani! Chociaż nieznajomy, wiedząc, jaki wypadek ją dotknął, przychodzę z dobrą radą.
Kobiety, milcząc, wlepiły weń oczy, a grzeczny człowiek mówił dalej mile i słodziuchno.
— Niech się pani tak nie przeraża. Syn jej może być łatwo uwolniony. — Ja jestem, jak pani widzisz, urzędnikiem, przykre to dziś obowiązki, ale na każdem miejscu, z sercem człowieka, można być braciom użytecznym.
Odchrząknął, jakby się tym frazesem zadławił.
— Widząc syna pani, zdjęty politowaniem, potajemnie tu przybiegłem — mówił dalej. — Niech się pani postara z nim widzieć, co nie jest niepodobna, niech go pani skłoni, aby się nie taił, nie upierał napróżno. Rząd dokładnie jest uwiadomiony, że tu były schadzki i narady; to są dziecinne pokuszenia z motyką na słońce... bo do czegóż to prowadzi? Ja sam jestem Polakiem, mam uczucie dla kraju... synowskie, ale my ojczyznę gubimy, chcąc ją ratować. Potrzeba raz te nieszczęśliwe rzucania się ukrócić, aby zbawienne reformy weszły w życie; to spiskowanie nieustanne staje na przeszkodzie najpiękniejszym dla kraju planom. Syn pani, nie wątpię, ma najlepsze chęci, ale wyobrażenia dziecinne. Rząd chce tylko ukrócić ten ruch nieszczęśliwy. Niechaj powie, co wie, a będzie niezawodnie wolny.
Mówił długo jeszcze w tym tonie. Jędrzejowa go słuchała, milcząc, ale wkońcu porwała ją pasja i krzyknęła:
— Co on tam ma powiedzieć! Tyle on wie, co i wszyscy.
— Kochana pani — rzekł słodko przybyły zaimprowizowany przyjaciel — ja to mówię z życzliwości; widziałem go, gdy był przywieziony do lazaretu, jestem dobrze z komisją... wiem, że tylko wyznań szczerych od niego wymagać będą, aby raz tych szaleńców biednych, co nam pokój mącą, wziąć i opamiętać. Rząd nie chce być surowym, ale nie może tego cierpieć dłużej; wszyscy dobrzy synowie kraju powinni się do uspokojenia go przyłożyć.
Anna spojrzała nań z niewysłowioną pogardą, on się uśmiechnął i chwilę zamilkł.
— Chcecie panie mieć to, co mówię, w jak najgłębszej tajemnicy, nie powtarzać nikomu, co powiadam... mógłbym miejsce utracić. Ale widok tego zacnego, mężnego młodzieńca tak mnie poruszył... ja sam ojcem jestem — (tu westchnął) — życzę, mówcie, proście go, nakłaniajcie, aby się nie taił, bo do czegóż to prowadzi? Szczere wyznanie go uratuje.
— Możesz-że pan mnie to radzić, aby syn mój okupił się zdradą? — krzyknęła nareszcie Jędrzejowa.
— Chciejcie się panie zastanowić — oblizując usta zaschłe, rzekł litościwy urzędnik — on siebie zgubi, a nikogo nie uratuje... Rząd jest na drodze tych dziecinnych spisków, dójdzie i tak ich wątku; ale tu idzie o rychlejsze uwolnienie cierpiącego syna pani.
— A, idźże ty mi, judaszu, do trzysta tysięcy djabłów! — zawołała, pięścią w stół bijąc, owocarka. — Jeszcze czego brakło? Syn mój, to życie moje, to wszystko... Marłam ja z głodu dla niego — ale gdyby miał podłością ocalić siebie i mnie, wyparłabym się go na wieki.
Na takie dictum acerbum urzędnik pobladł, jak chusta, nie stracił przecie miny przyzwoitej i nie rozgniewał się.
— Ale, droga moja pani — rzekł — czyżbym ja mógł pani i jemu podłość doradzać? Tu idzie tylko o szczerość, dla niego i dla cierpiącej braci będącą jedynym ratunkiem. O, opamiętajcie się przecie, bo to daremne ofiary.
Ruszył ramionami.
Jędrzejowa po wybuchu płakała znowu; widząc, że tu nic nie wskóra i nie przekona, jak wszedł, wymknął się powoli przyjaciel nieznany, na progu tylko w formie pożegnania wyrzekłszy jeszcze:
— Proszę mi wierzyć, że uczucie chrześcijańskie i serce mnie tu prowadziło; przyszedłem z obowiązku miłosierdzia... bardzo ubolewam, że się tu przydać nie mogę, ale nieszczęsne zaślepienie ogarnęło wszystkich.
Jędrzejowa trzęsła się ze złości.
— Patrz — zawołała za odchodzącym — z dobrą radą mi przyszedł, abym ja dziecko na podłość namawiała!
Ledwie chwila upłynęła i kroki usłużnego doradcy ucichły na wschodach, gdy inny, śpieszniejszy chód zaczął się zbliżać ku górze — drzwi przymknęły się ostrożnie, Młot zajrzał przez nie. Ale nie poznałyby go były, chyba oczy matki lub przyjaciela, tak był doskonale przebrany.
Zmuszony kryć się i chować, gdyż imię jego było oddawna na liście proskrypcyjnej, Młot codzień wyglądał inaczej. Metamorfoz tych z prawdziwym dokonywał talentem, z pomocą starego aktora i poczciwego jednego fryzjera. Tą razą wypadło mu być staruszkiem siwym, przygarbionym, o kiju, w wyszarzanej kapocie, a młode jego nogi wybornie udawały chód osłabłego starca. Anna i Jędrzejowa z początku ani się go domyślały, ani poznały; dopiero gdy stanął w środku izby, rozprostował się, siwy wąs odjął, owocarka krzyknęła z podziwienia.
— A to ty! O, żeby was wszystkich!... — poczęła — To wyście, wy zgubili Franka... Cóż, nie wiesz, że on znowu wzięty...
— Matko, dobrodziejko, przez litość, nie czyń mi wyrzutów — jam nic nie winien, przybiegłem się dowiedzieć, choć mnie śledzą. Na Boga! Czy wzięli jakie papiery...? Wczoraj pisałem do niego głupi bilecik.
— O, panicz go zaraz spalił — odezwała się Kasia z kąta, która także wtajemniczona była we wszystkie spiski.
Młot wolniej odetchnął.
— Przybliżył się do Jędrzejowej i, przykląkłszy, pocałował ją w kolana.
— Matko, Franek będzie wolny, bądź dobrej myśli! Kto inny, zdrowszy, zaofiaruje się za niego, my na to poradzimy, nie potrzeba żadnych starań... Dwa dni cierpliwości... Jutro tylko niech raz kto pojedzie prosić za nim do generała... mówię wam, musi być wolny.
Stara porwała się i w uniesieniu poczęła go ściskać za szyję, ale Młot, wyrywając się, przyczepił znowu wąsy, przybrał minę starowiny i o kiju powoli wywlókł się za drzwi.
— O święte to dzieci! — zawołała Jędrzejowa. — Ja mu wierzę, oni gotowi na wszystko, oni mi go uwolnią!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.