Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Dlaczego p. de Nathon powiedział: „No, to tem lepiej!“ Armandowi Fangel w chwili, gdy ten zapewniał że serce jego jest zupełnie wolne?
Dlaczego hrabia, zapytany przez młodzieńca o znaczeniu tych słów, odrzekł: „Powiem ci, ale później!..“
Zaraz to wytłomaczymy naszym czytelnikom.
Armand, którego zaprezentowaliśmy czytelnikom jako „dystyngowanego“ pod każdym względem, stawał się teraz szybko człowiekiem „wybitnym“.
Przeszedł już o wiele nadzieje, jakie w nim hrabia zaraz od początku pokładał.
Wykształcił się bardzo poważnie, a prace zamieszczone przezeń z dziedziny historyi, filozofii, etyki i ekonomii społecznej oraz politycznej w takich pismach jak „Revue de Deux Mondes“, „Journal des Debats“, postawiły go pośród publicystów w pierwszym szeregu, tak pod względem poglądów, jak erudycyi i stylu i zjednały mu wkrótce zasłużony rozgłos.
Nie było już wątpliwości, że gdy dojdzie wiekiem do lat, przepisanych przez prawo dla postawienia swej kandydatury w swoim departamencie, znaczną większością głosów wejdzie do Izby.
A znalazłszy się w Izbie, przy świetnej wymowie i wykształceniu gruntownem a wielostronnem, może zostać jednym z tych wpływowych przywódców stronnictwa, których w przyszłości czeka może miejsce w ministeryum lub w ambasadzie.
Owóż p. de Nathon, widząc taką przyszłość otwartą przed swym protegowanym, powiedział pewnego dnia:
— Czemu nie mógłby on być moim zięciem?
Ta myśl, stając się dla hrabiego pokusą, wywołała jednak w umyśle jego pewne zarzuty, z których dwa były najgłówniejsze:
— Armand był bardzo młody...
— Armand nie był szlachcicem...
Ale przy głębszem zastanowieniu, cóż znaczył wiek? Armand prawie o sześć lat starszym był od Herminii. Jego zaś upodobania, zwyczaje, tryb życia, dawały większą i lepszą rękojmię, niż jakie mogło zapewnić postępowanie ludzi, nawet o dziesięć lat od niego starszych.
Armand, choć mniej bogatszy od hrabiego, posiadał ładną fortunę, do której z czasem przyłączyć się miał i majątek baronowej Vergy. Pod tym względem stanowił więc niewątpliwie dobrą partję.
Kwestya tylko była o „nazwisko“, a dla Henryka była to rzecz bardzo poważna.
Myśl, że Herminia nazywać się będzie panią Fangel, niezmiernie niepodobała się hrabiemu.
Ale i na to nasuwała się rada.
Można było u władzy właściwej wyrobić dodanie do nazwiska Armanda nazwisko rodziny, do której wchodził. W ten sposób zostałby „Fangelem de Nathon“.
Po niejakim czasie, po wyświadczeniu jakiej przysługi państwu, dekretem władzy pozwolonoby młodzieńcowi przybrać tytuł hrabiego i z iściłoby się marzenie dyplomaty, gdyż nadal byłby utrzymany jego ród, który teraz przy braku potomka płci męzkiej, mógł na nim wygasnąć.
Henryk wiele nocy rozważał tą kwestyę i rozstrzygnął ją wreszcie w sposób twierdzący, ale pozostało mu jeszcze otrzymać na to zezwolenie trzech osób: Herminii, Armanda i pani de Nathon.
Zgoda zupełna ze strony Berty, zdała się być hrabiemu niezawodną. Armand, ponieważ w nikim się nie kochał, będzie uszczęśliwiony, mogąc oddać serce swe zachwycającej i trochę naiwnej Herminii. Przedewszystkiem jednak należało zręcznie wypytać Herminię, bo gdyby przypadkiem Armand nie podobał się temu kochanemu dziecku, jeżeli nie jako przyjaciel, ale jako mąż przyszły, hrabia postanowił z góry wyrzec się projektów tego związku.
Pan de Nathon miał z córką długą rozmowę, a dla dowiedzenia się, co rzeczywiście myśli, nie potrzeba mu było używać wielkiej dyplomacyi.
Herminia, skłonna z natury do wynurzeń, była szczerą jaknajzupełniej.
Z rozmowy tej, hrabia nabrał pewności, że Herminia miała dla Armanda bardzo żywą sympatję. Wydawał się jej bardzo miłym, ładnym i w ogóle podobał się jej o wiele lepiej od wszystkich młodych ludzi bywających w salonie rodziców. Lubiła z nim rozmawiać, pragnęła zawsze jego towarzystwa, ale nie doznawała wzruszenia gdy wchodził, nie rumieniła się słysząc jego nazwisko, nie wpadała w zadumę gdy pomyślała o nim, a jeżeli cieszy się z jego obecności, to przecie nie smuciła się z jego nieobecności.
Wszystko to było raczej tylko przywiązaniem siostry i niczem więcej, ale p. de Nathon powiedział sobie, że to uczucie łagodne i spokojne, zmieni się bardzo prędko na inne żywsze, kiedy Armand Fangel z przyjaciela stanie się narzeczonym dziewczęcia.
— Teraz — pomyślał hrabia — potrzeba tylko wypytać Armanda, tak, jak wypytałem Herminię. Z nim trzeba postąpić stanowczo, t. j. otwarcie ofiarować mu rękę naszej córki, bo choćby w niej był nawet szalenie zakochanym (co mi się nie wydaje), nigdyby sam nie śmiał mnie o to prosić. Nazwisko Herminii i jej posag milionowy krępują delikatnością i dumą tego uczciwego, szlachetnego młodzieńca, Moja zaś godność w niczem nie będzie zadraśnięta, a wyobrażam sobie zawczasu wesołą niespodziankę dla Berty, gdy jej powiem, że syn chrzestny jej kuzynki i jej najlepszej przyjaciółki, który jest już jakby naszem dzieckiem, zostanie naprawdę jej synem!..
Armand żył jaknajspokojniej, pracując bardziej niż kiedykolwiek, gdyż praca była dlań szczęściem i nie podejrzewał zgoła projektów hrabiego, które przy wiadomym stanie rzeczy sprowadzić mogły fatalną katastrofę.
Pewnego dnia w miesiącu lutym, prawie w rok po pojedynku, w którym margrabia de Flammaroche śmierć znalazł, młodzieniec, ulegając namowom wicehrabiego de Mornay, kazał się odfotografować u pewnego słynnego naówczas fotografa.
W parę dni otrzymał z pracowni fotografię próbną z zapytaniem listownem czy dobra i czy można więcej takich robić.
Armand odpisał że jest zadowolony, zostawił fotografię na biurku i wyszedł.
W dwie godziny później pani de Nathon jak zwykle, zakradła się do mieszkania syna, a zobaczywszy jego fotografię, porwała ją chciwie i ponieważ podobieństwo było wielkie, przycisnęła ją do ust z uniesieniem, wyobrażając sobie, że całuje samego Armanda.
Naraz usłyszała zgrzyt klucza obracanego w zamku. Któś otwierał drzwi od sieni.
Przestraszona Berta uciekła, a w przelęknieniu tem zapomniała położyć fotografię na miejscu, zkąd ją wzięła.
Przebiegła szybko sypialny pokój młodzieńca i inne następne. Zeskoczyła z trzech schodów prowadzących do bocznych drzwiczek, które potem otworzyła i upewniwszy się spojrzeniem, że nikt jej nie widzi, wbiegła do oszklonej galeryi. Jakież było jej przerażenie, gdy nagle uczuła, że nie może się poruszyć dalej, że przytrzymaną została na miejscu. Więc ją ktoś gonił... więc wszystko się wykryło!.. O mało co nie upadła zemdlona, ale uratowała ją resztka energii... Dał się słyszeć trzask... przeszkoda ustąpiła.
Pani de Nathon obróciła się i zrozumiała teraz przyczynę swego przerażenia, która była przecie bardzo prosta.
Koniec jej bardzo powłóczystej sukni zaczepił się we drzwiach, gdy je zatrzasnęła raptownie. Gwałtownem szarpnięciem wyrwała suknię, Kawałek jedwabnej materyi udarł się jednak i pozostał między progiem a podłogą.
Hrabina wróciła się odczepić ten kawałek materji, którego obecność w takiem miejscu mogła ją poważnie skompromitować. Już miała drzwi otworzyć, kiedy ozwały się jakieś kroki lekkie i prędkie w korytarzu oszklonym. Pośród zieleni, otaczającej ściany, zarysowała się ujmująca postać. To Herminia weszła do galerji.
Berta ledwie zdążyła wsunąć za gorset fotografię, którą wciąż jeszcze trzymała w ręce i zaczęła obrywać kwiaty z najbliższego krzewu.
— A to ty tu jesteś, mamo!.. — zawołało dziewczę. — A ja myślałam, że jesteś w swoim pokoju... Cóż tu mama porabia?..
— Widzisz, moje dziecko — odpowiedziała hrabina, usiłując zapanować nad swem wzruszeniem — zrywam kwiaty...
— To jest mama je obłamuje... A przecie sama mama mówiła mi, że to kwiatkom szkodzi... To też muszę kochaną mamę połajać po raz pierwszy w życiu... Jeżeli mamie potrzeba nożyczek, oto są moje, bo i ja właśnie przyszłam zerwać trochę kwiatów, ale nie obłamując ich.
Pani de Nathon była jak na torturach. Ani można było myśleć o oddaleniu ztąd córki... Bo jakże ją oddalić z galerji, gdy matka sama tu zostanie!.. Namyśliła się, że poddać się musi temu, czemu nie może przeszkodzić. Obiecała sobie później tu wrócić, pocieszając się, że przecie mały kawałek materji pod drzwiami zatracony, nie zwróci tak prędko niczyjej uwagi.
Pozostała więc przy Herminii z pół godziny, dopomagając jej do ułożenia ogromnego bukietu i była na pozór spokojną, jakby nic jej nie niepokoiło.
Kiedy dziewczę ukończyło to wonne żniwo, hrabina wyszła z nią z ogrodu zimowego, wróciła do swego mieszkania, zdjęła z siebie suknię podartą i schowała, ażeby jej nie zobaczyła ciekawa Fanny i już zamierza znów iść do galerji oszklonej, kiedy lokaj oznajmił, że p. de Nathon prosi ją do salonu, gdzie mu jej kogoś przedstawi.
— A, mój Boże! — szepnęła Berta — jakże są szczęśliwi ci, którzy w życiu nie mają żadnej tajemnicy, którzy nie potrzebują z niczem się kryć.
I po tej cichej skardze żałosnej, udała się do oczekującego ją męża.
Odgłosem obróconego klucza w zamku spłoszył panią de Nathon, Armand Fangel, który wracał do swego mieszkania dla dokończenia zaczętego w przeddzień artykułu ekonomicznego.
Młodzieniec przebrał się w lekką bluzkę, zapalił jedno z cygar, których dobroć oceniał nieraz piękny August pokryjomu, usiadł przed biurkiem, rozłożył papier i umaczał pióro w kałamarzu.
Odczytawszy jednak ostatnie zdanie swej pracy, i zanim rozpoczął nowe zdanie dalsze, machinalnie poszukał oczyma fotografii w miejscu, gdzie ją zrana zostawił.
Nie zobaczył jej — wiemy dlaczego.
Przypuszczając, że służący mógł fotografię porzucić pomiędzy papiery, dzienniki i książki, nagromadzone na stoliku, wstał i zaczął wszystko przewracać na biurku, lecz bez skutku.
Fotografii nie było.
— A! tego już za wiele! — zawołał głośno zniecierpliwiony Armand — muszę tą fotografię znaleźć!.. przecie nie znikła!..
Zbliżył się do kominka i pociągnął za sznurek, połączony z dzwonkiem w pokoju służących.
Lecz piękny August nie stawił się na to wezwanie.
Armand zadzwonił znowu kilkakrotnie, a szarpnął sznurek tak gwałtownie, że pozostał mu on w ręce.
Gniew nastąpił po zniecierpliwieniu. Ktoś z lekka zapukał do drzwi w przedpokoju. Młodzieniec pobiegł otworzyć i znalazł się wobec swego stangreta.
— Słysząc że pan dzwoni — rzekł tenże — przyszedłem po rozkazy.
— Nie ciebie potrzebuję. Gdzie jest August?
— Wyszedł, proszę pana.
— No, widzę... Ale gdzież jest?
— Nie wiem, proszę pana... Ale może go gdzie znajdę, jeżeli pan każe, to poszukam go.
— Każę — przerwał Armand — szukaj... znajdź mi go... niech przychodzi zaraz... potrzebuję go natychmiast...
— Idę, proszę pana... ale pozwolę sobie zauważyć panu, że moim obowiązkiem jest doglądać pańskich koni i powozów, siedzieć na koźle i powozić, a nie szukać Augusta.
Armand tupnął nogą gwałtownie. Stangret, tak dobrze obeznany ze swą specjalnością, spuścił głowę i skierował się ku ulicy Courcelle, gdzie w znanej knajpie, gdzieśmy już widzieli lokaja ze ślusarzem, spodziewał się zastać Augusta przy butelce anyżówki, albo z kijem przy bilardzie.
Nie zawiódł się. Pierwszą osobą, która tam rzuciła mu się w oczy był August, który właśnie smarował kij swój kredą i mówił wesoło:
— Dziewiętnaście w czterech razach!.. Mój Rossignolu, już po tobie!.. Zaraz z tobą skończę!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.