Dziecko salonu/Nie milusińscy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Nie milusińscy |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
„Milusińscy“ — to niemrawe, zdezelowane potworki z salonów; tu ich niema.
Skończył jedną klasę szkoły miejskiej.
Najtrudniejsza była dla niego arytmetyka.
Jeśli w pamięci dzielił czterdzieści przez dwa, wypadało mu dobrze: dwadzieścia; a jak dzielił na papierze: — dwa. I rób tu co chcesz.
To samo było z mnożeniem: bo myślał, że zero, pomnożone naprzykład przez sześć, — będzie sześć.
— Nie mogłeś się zapytać którego z kolegów?
— A bo oni powiedzą? Jak który wiedział, to chciał, żeby mu fundować. I jeszcze naumyślnie tak zakręcił, żeby nie zrozumieć...
Idzie dziś „panu“ winszować nowego roku.
Wstał o szóstej rano; pół godziny czyścił buty, umył się do pasa, uczesał przed lustrem i włożył kalosze.
Wrócił zadowolony: pan posadził ich na krześle, dał po kieliszku wina. Jedli daktyle; ale nie takie, jak w sklepiku, tylko — jak u kupca: każdy osobno.
Dużo opowiadał o panu, o jego mieszkaniu; każdy sprzęt, każdy wyraz, gest — bardzo pamiętał...
Wikta z dziewczętami była winszować pani w magazynie.
Pani pewnie już zaręczona z tym facetem, który do niej ciągle przychodzi; bo i on był, — oboje weseli; żartowali, śmieli się, częstowali panny.
Władek urządza teatr amatorski.
Grali już raz „Bandę zbójecką“. Były afisze, bilety po sześć groszy — i córka rewirowego bezpłatnie. Cała kuchnia pełna była publiczności. Trudności miał co niemiara, bo z takiemi szczeniakami trudno co zrobić. Ale to nic; teraz wystawi „Ogniem i mieczem“.
Kapitał zakładowy trupy Władka wynosi czterdzieści dwa grosze. Kupił już dwa pudełka bengalskich zapałek dla oświetlenia bitwy w czwartym akcie.
Wujek Władka pracuje w fabryce żelaznej i obiecał przynieść blachę na hełmy i szable; ojciec ma poprosić pana o złoty papier na czapki i ordery. Matka — szwaczka musi dostarczyć atłasu albo pluszu na płaszcz króla. Potrzebna jest jeszcze tapeta z drzewami; szukał po wszystkich sklepach, ale niema. Jest podobno na Miodowej wielki skład — i tam pewnie będzie tapeta z drzewami.
Na stole Jana Kazimierza ma stać biust Mickiewicza, a na ścianie wisieć będzie portret Kościuszki.
Kiedy Skrzetuski w końcu pierwszego aktu skoczy do jeziora, za sceną uderzą tarką blaszaną o balję wody.
Od ósmej do ósmej w sklepie, — ten dwunastoletni chłopczyna ma czas jeszcze, by przygotowywać się do egzaminu do niedzielnej szkoły handlowej, uczyć dwie dziewczyny po pół rubla na miesiąc — i przedsięwziąć wystawienie Sienkiewiczowskiej trylogji.
∗ ∗
∗ |
Obóz polaków. Na prawo rzeka. Noc. Księżyc blado świeci. — Zagłoba. Skrzetuski. Wołodyjowski.
Zagłoba: Więc panie Janie, postanowiłeś i nie odstąpisz od zamiaru?
Skrzetuski: Tak panie Onufry, muszę przedrzeć się do króla.
Wołodyjowski: Ach panie Janie, nie chodź pan, bo zginiesz, jak Longin, i znowu nowego towarzysza stracimy.
Skrzetuski: Muszę, bo z głodu pomrzemy; jadła już nie starczy.
Wołodyjowski: A więc idź, ale daj buziaka. Idź, niech cię Bóg prowadzi.
Skrzetuski: Więc idę.
· | · | · | · | · | · | · | · |
Jan Kazimierz. Radziejowski. Lubomirski.
Król (siedzi): Która godzina?
Radz.: Wpół do dwunastej, mości królu.
Dworzanin: Mości królu, jakiś nędzarz domaga się o posłuchanie.
Król: Wpuścić go. (Wchodzi Skrzetuski obdarty, pokrwawiony). Skąd jesteś — umarły czy żywy?
Skrz.: Ze Zba...ra...ża. Pomocy, mości kró...lu.
Król.: Podajcie mu wina. Jaka siła wojsk nieprzyjacielskich?
Skrz.: Orda i Chmielnicki.
Lubomirski: Ale czyż może być, by taka garstka dała radę?
Skrz.: Trzydzieści bitew wygranych, szesnaście wycieczek, dwie wieże bombardujące zburzyliśmy.
Król: No dosyć. Do drogi gotować się.
Radz.: Jutro jeszcze mamy czas.
Król: Żadnych przedstawień — i jazda!...
∗ ∗
∗ |
Czternastoletni Jasiek, w terminie u rymarza, — pracuje w sezonie ośmnaście godzin na dobę.
Majster Jaśka niecechowy, więc Jasiek nie może chodzić do niedzielnej szkoły rzemieślniczej. Martwi się, że nie będzie się mógł wyzwolić.
Wybiegł czarny, zamorusany, w fartuchu, — na podwórze — i powiedział krótko:
— Panie, niech pan mnie uczy.
Majster mani, że się wkupi, ale jego nie wezmą, bo mają złość, że tylko samemi chłopakami orze, — żeby czeladnikom nie płacić. — Znowu na złość każą mu na sztukę siodło zrobić, a on przecie rymarz, a nie siodlarz.
Siedmiu chłopców mieszka przy majstrze, a ósmy przychodni; takiemu to dobrze.
Jasiek żyje „na suchem“: rano ćwiartka chleba z herbatą w sklepiku; obiad — chleb i pół ćwierci golonki; wieczorem czasem-czasem gorąca kolacja: pieczeń z kapustą i kartoflami za szesnaście groszy. — Ale tylko wtedy, kiedy niema sprawunku: buty, zelówki, raty za ubranie, albo kiedy robią po fajrancie, i majster dorzuca piątkę za każdą nocną godzinę.
W sklepiku nie dają Jaśkowi prawdziwej herbaty, tylko „kwiat“: kolor z buraków, a słodycz z sacharyny, — w sklepiku oszukują Jaśka.
Kupił na Ś-to Krzyskiej ubranie za cztery ruble, raz tylko włożył w niedzielę, i rozlazło się na nic. Jaśka oszukali na czterdzieści gorących kolacji, a chłopaki się z niego śmieli.
Pisaliśmy list do stryja Jaśka do Ameryki.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochany Wuju. Jestem w terminie u rymarza, pana —, na ulicy —. Pracuję od 7 rano do 8 wieczorem. Zarabiam...
— E, ja nic nie zarabiam, — mówi.
— Tylko jak?
— W terminie to się liczy na życie.
I piszemy:
„Dostaję na życie złotówkę dziennie. Ale zima tęga, więc musiałem pożyczyć od Józefa.
— Lepiej nie pisać, że od brata, tylko — od majstra.
„I pożyczyłem od majstra pięć rubli, bo ojciec nic przysłać nie może, bo umarł latoć Karolek, i pogrzeb ojca obiedził, i matka chorowała, więc musiał przynająć parobka...
— I jeszcze, proszę pana, kartofle zgniły...
∗ ∗
∗ |
Tu dzieci — nie milusińscy.
Cenią ich pracę, poszukują.
Majstrowie chętnie chłopakami orzą, i duże magazyny, i duże fabryki orzą dziećmi.
Czeladnik chce zaraz rubla, dorosły chce być syty; a chłopak otrzymuje kąt, obiad i piątkę — usłucha się i boi. A przytem zwinniejszy, chętniejszy...
∗ ∗
∗ |
Tu dzieci — nie milusińscy.
Ci niepozorni chłopcy w wykrzywionych butach, wyświeconych, postrzępionych portkach, z czapką, niedbale zarzuconą na przystrzyżone włosy, — zwinni, drobni, niekarni, ruchliwi, niedostrzegalni niemal, — są potężną, nieuznaną, nieobliczalną siłą.
Oni najszybciej wchłaniają krążące w sokach organizmu społecznego pierwiastki; aspirują szybko każdy powiew chwili, niosą do izb dusznych. — Ta bełtanina grzązka wielkiego miasta, z jej ideałami, mętami, zdenerwowaniem, szukaniem nowych form bytu, przesytem, usypianiem świadomości dnia dzisiejszego — przepływa przez nich.
Nieprzepaleni spiekotą życia, niewyssani przez wyzysk, silni niewiedzieć skąd poczerpniętą siłą, — czynni, cisi, rozpierzchnięci, liczni, — biedni mali pracownicy jutra.
∗ ∗
∗ |
— Teraz wszędzie żądają nauki; bez nauki do sklepu nie przyjmą, i do terminu niechętnie biorą, — powiada ojciec, i jeśli piśmienny, bierze się rychło do nauczania syna na gazecie, książce do nabożeństwa, kupionym od sąsiada podartym elementarzu — i bije tak długo, aż chłopiec się włoży. — Jeśli zaś sam czytać nie umie, będzie się kręcił, myślał, zabiegał, aż ktoś dzieciakowi litery pokaże.
I płynie tak zwany postęp.
∗ ∗
∗ |
Spotykam tu dziesięcioletnich nałogowych palaczy; spotkałem dwunastoletniego pijaka-ateusza, który miał kochankę. — Kurjer pisał niedawno, że jedenastoletni chłopiec w obronie katowanej matki zadał ojcu nożem kilka ran. Nazwisko jego: Zieliński, adres: Sprzeczna Nr. 4 na Pradze.
∗ ∗
∗ |
Pięcioletni Szczepan załatwia sprawunki w sklepiku, niesie w zmarzniętych rączynach wielki bochen chleba, a pod pachą dwie wiązki drzewa. — I zbili go, gdy zgubił złotówkę, a bili mocno.
∗ ∗
∗ |
Sześcioletnie dzieci niosą ojcom obiad do fabryki, biegną prędko, żeby nie skrzepł zupełnie przez drogę — przez kilka ulic. I nikt się nie boi, by ich wóz nie przejechał.
∗ ∗
∗ |
Mała Stefka pomaga matce przy robieniu kwiatów od świtu do zmierzchu, opiekuje się młodszem rodzeństwem.
∗ ∗
∗ |
Dziewięcioletni Antoś w fabryce obsadek pracuje dziesięć godzin na dobę, — z sześciozłotową tygodniową płacą.
∗ ∗
∗ |
Pan Andrzej za Jerozolimską rogatką ma troje dzieci: dziewczyny — lat trzy i pięć, i chłopiec — lat siedm. — Dzieci wspólną pracą wyżywiają konia. — Bo kiedy chłopi przystaną z wozami siana, trzyletnia z workiem siada zdala na placu, chłopiec wyrywa z fury pęki siana i oddaje starszej siostrze, która je niesie na plac do worka.
Chłopak często batem dostanie, ale zwinny.
∗ ∗
∗ |
W czytelni dzieci biorą książki dla siebie i rodziców.
Ojciec szewc na zydlu przy pracy, a dziecko mu czyta głośno „Anielkę“ Prusa, lub „Kordeckiego“. Ojciec czytać nie umie.
∗ ∗
∗ |
Kiedy Wroński mieszkał na Szmulowiźnie i robił słomianki, posyłał malca na cały dzień do Warszawy z towarem. — Późno wieczorem wracał chłopiec, a biegł, co sił starczyło, przez Pragę, aby go po drodze nie ograbili z pozostałych słomianek i pieniędzy.
∗ ∗
∗ |
Mówił pan Kossowski:
— Jakbym opowiedział panu Janowi, co dziecko, zostawione sobie, robi od lat dziewięciu, toby pan śmiał się i płakał razem ze mną. Ja nawet chciałem to wszystko spisać, ale nie potrafię.
Spał w piwnicy, gdzie zimą śnieg ze ścian było można zdrapywać, a buty, jak zdjął je czasem, tak zaszły lodem, że nogi raniły.
— Młodemu się zdaje, że ma sto korcy zdrowia, a potem brak, oj, brak. — Takiemu szkrabowi nigdy nie zimno, nigdy nie głodny i żaden ciężar mu nie za duży — w tem jego duma.
∗ ∗
∗ |
Chłopak Maja ma chęć do rysowania.
Nakłopotał się Maj, napocił, aż otrzymał list od malarza, i malarz obiecał uczyć darmo chłopca.
Poszedł Kazik do malarza na Krakowskie-Przedmieście, i wrócił bardzo szczęśliwy. Był jeszcze kilka razy i wciąż wracał bardzo szczęśliwy. Dostał nawet bilet bezpłatny na wystawę Krywulta. Ale potem dwa razy z rzędu nie zastał malarza, ale dano mu kilka listów, żeby odniósł. To znów podłoga była świeżo umyta, więc go nie wpuścili. Spłakał się i powiedział, że więcej nie pójdzie, chociaż ojciec paskiem groził.
Oddał go ojciec do litografji, gdzie piękne rysunki robią. Był tam Kazik dwa miesiące, ale chcieli go obrócić na techniczne rysunki, a on nie chce być innym, tylko artystycznym: wyrysował głowę Chrystusa i polskiego huzara na koniu. Znów ojciec pasem groził.
Wybrał się ojciec do pana Strzałeckiego, malarza pokojowego. A i zdumiał się, jakie tam bogactwa, aż oczy bolały patrzeć. Ale pan Strzałecki uczniów już nie przyjmuje.
— Ja sam, — mówi, — nie mam czasu, a subjekt naumyślnie nie pokaże, jak w chłopcu talent zobaczy. Czekajcie, mówi, aż się szkoła otworzy.
Kazik znów się zbeczał, wyrysował całą scenę z głowy i powiedział, że mogą go zabić, a on do innego fachu nie pójdzie.
∗ ∗
∗ |
Wikcia trzy noce nie wraca do domu z magazynu, bo karnawał.
— Dziewczysko mi się stera, — mówi Wilczkowa.
— Ma być zdrowa, to będzie zdrowa. Nic jej nie będzie — twierdzi Wilczek.
∗ ∗
∗ |
Tu mówią:
— Jak bachora nie przywalić robotą od maleńkości, to się tylko złego na ulicy nauczy.
I mają słuszność.
∗ ∗
∗ |
Ci mali i do teatru się wkręcą, i przy samej pannie młodej stoją na hrabskim ślubie, i wiedzą co gra orkiestra wojskowa na ślizgawce w Ogrodzie Saskim, i kiedy i z kim wojna będzie.
∗ ∗
∗ |
A mnie wstyd tej pracy dzieci, — wstyd, — wstyd.
Przyp. późn.:
Wpadła mi w ręce książka p. Osmały pod nagłówkiem: „Wykształcenie terminatorów rzemieślniczych w Warszawie“.
Oto kilka cyfr z tabeli:
Uczęszcza do szkół Niedzielno-Rzemieślniczych terminatorów:
szewckich | 544 | — nie | uczęszcza | 3916 |
krawieckich | 192 | „ | „ | 728 |
rzeźniczych | 20 | „ | „ | 690 |
murarskich | 3 | „ | „ | 487 |
cukierniczych | 0 | „ | „ | 255 |
piekarskich | 0 | „ | „ | 251 |
kucharskich | 0 | „ | „ | 229 |
i t. d. i t. d.