Dziecko salonu/Dyplom
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Dyplom |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Rozglądam się po izbie. Przyglądam się ciekawie prostym sprzętom, naczyniom, rozstawionym na półce; przekładam pozostawione w nieładzie rzeczy: oto dorożkarska z numerem ciężka czapa Grosika; robotnicza bluza Wilczka; czerwona flanelowa pocerowana spódniczka Wikty; pielucha Mani; podarte bez guzików codzienne buciki Janka; bluzka perkalowa, wypocona pod pachami, Wikty.
Dziwnie plastyczny sen.
Siadam na nizkim stołku i kołyszę pustą kolebkę, wsłuchuję się w jej stuk jednostajny.
Próbuję czytać — nie rozumiem. Pędraki stukają do drzwi: przyszli na bajki — nie otwieram. „Niema pana Jana“, — mówi jedno. — „Kiedy Wilczki sami szli“ — mówi drugie. — „No niema“. I odchodzą.
Opieram się o okno i patrzę: chłopcy zbili z desek sanki, wtaczają je na dach lodowni i zjeżdżają. Kręci się koło nich „dziewczyna“; odepchnęli raz i drugi, — odeszła.
Z sieni wychodzą rodziny, świątecznie ubrane, — w goście. Mężczyźni, pochyleni, z papierosami w ustach, kobiety z dziećmi na rękach; starsze idą przed niemi.
Rzucam się na łóżko, patrzę długo i nie myślę.
Poco ja tu? Poco ja i tu i gdziekolwiekindziej?...
Tak skrzywdzić, tak strasznie skrzywdzić człowieka, jak mnie skrzywdzono, tak mu odebrać wszystko, tak mu wszystko, wszystko zabrać, jak mnie zabrano?
Nie powinno tak być.
Oto nie posiadam ani jednej prawdy, którąbym chciał głosić, ani jednej wiary, dla której warto żyć. — Wszystko, co było lub być mogło, zjadł sceptycyzm. — Widzę haniebną, wrogą względność wszystkich bez wyjątku dogmatów i teorji, pozostał mi jeden tylko chwiejny i hańbiący ból życia...
Biali, czerwoni i w kratkę... Mają przewodników, jak barany pastuchów, — hasła, jak gwizdki fabryczne. — A pastuchami stad są ludzie, którzy wiele czytali i zdobyli dyplomy. — A czy można wierzyć ludziom, którzy wiele czytali i mają dyplomy?
Oto zaszyłem się w gęstwinę życia, aby zapomnieć o sobie. Upijam się po szynkach, jak inni po gabinetach, patrzę na circenses życia, bo mi prawdziwy teatr już dojadł. Błazeństwo, może trochę jaskrawsze, — ale nic więcej.
I nic dziwnego...
Coście mi dali, pytam. Kazaliście mi kochać coś prawdziwie, z czegobyście sami nie drwili? Jakże miałem wierzyć w sprawiedliwego Boga, kiedy wasz salon był krzyczącą niesprawiedliwością? — Stare zabawki, zniszczone, nudne — dla biednych dzieci? — Marzenia jałowe, ssane z moralnych aż do smrodu powiastek i powieści dla młodzieży i starych dzieciuchów? — Dławiące bezsenne noce w czasie egzaminów? Dławiąca nauka z dnia na dzień, z roku na rok, — zapominana, odświeżana i znów zapominana — na zawsze. — Setki kompromisów, by „wyjść na ludzi“. To brudzi, — błoci, tępi na całe życie.
Czy w gruncie rzeczy istnieje jakiś altruizm, czy tylko modna literatura altruizmu? Czy mnie obchodzą przyszłe pokolenia, czy tylko z zajęciem słucham deklamacji, jak na mistycznym koncercie, o tych, którzy się narodzą?
A jednak może być inaczej, fabrykancie glicerynowych mydeł, — i nie potrzebowałbym, bezradny i zdziecinniały, — opowiadać malcom bajek o „kocie w butach“...
— Panie Janie, — woła przez drzwi Nowak.
— Co? — pytam mimowoli.
— Aa, to pan jest? Możebyśmy tak zagrali w warcaby?
— Na piwo? — pytam.
— A niech będzie i na piwo.
Otwieram drzwi: oczy mu się śmieją z radości. Pewny, że wygra.
Wdowa z Woli wyjechała z małą gdzieś pod Łomżę. Wikta zapytała mnie, czy ja naprawdę kochałem się w tej wdowie — i patrzała mi przenikliwie w oczy.
∗ ∗
∗ |
Taka sobie jedna z wielu smutna historja i taki sobie jeden z wielu pan z dyplomem...
Ojciec w fabryce, a kobieta w domu. Starsza córka garbata, chora wiecznie, kaszląca; jeden chłopiec w terminie u tapicera, drugi w składzie materjałów piśmiennych, i jeszcze dwoje drobiazgu. — Ojciec zarabiał 18 rubli na miesiąc, Bronek — 7 rubli, — i żyli.
Ale przyszło nieszczęście: ojciec stracił miejsce, a Bronek zachorował i pół roku przeleżał w szpitalu.
Dziwna choroba Bronka: doktorzy mówią, że wada w sercu — i pytają, czy Bronek nie miał łamania w kościach i czy mu w stawach nie puchło. — A no miał łamanie i kolano mu puchło. Czy nie mieszkali w wilgotnem mieszkaniu? — A no, mieszkali. Mieszkali w łazienkach Kurtza na Marjensztadzie; dawniej były łazienki, a teraz są wilgotne mieszkania. — I co to wszystko może mieć z sercem wspólnego?
Dlaczego Bronek kaszle i boli go z prawej strony brzucha? Jeżeli kaszle, to musi jest coś w piersiach, a nie w sercu, — chyba suchoty. Albo może to jeszcze i nie suchoty, i można chłopaka odratować, tylko nie dbają i źle go leczą panowie doktorzy?
A matka właśnie jego — Bronka najbardziej kochała. Od samego urodzenia nic od tego chłopaka złego nie zaznała. — I Bronek zawsze mówił, że jak będzie subjektem, tylko sam już na wszystko zarobi.
Inny chłopak to pójdzie gdzie, ma kolegów, zabawi się, pobryka, — a Bronek nie miał nikogo: jak wrócił ze sklepu, tak zaraz za książkę. — A w niedzielę przed obiadem do szkoły, a potem już aż do nocy. — Te panie z czytelni to już go znały. — Czasem się tylko z ojcem trochę przeszedł nad Wisłę, a na wizyty wcale nie chciał chodzić. — Chodź, Bronek. — Ja w domu, mówi, zostanę, to domu od złodzieja popilnuję. — Bo to u nas zdradnie tak mieszkanie samo zostawić.
I z czego przyszło jemu to nieszczęście?
Odebrali go ze szpitala. Matka sprzedała chustkę i pojechała z Bronkiem do owczarza do Miłosny. Owczarz kazał mu pić piwo ze szmalcem i dał smarowanie. — Powiedział, że to nie suchoty, tylko krew zastygnięta w żyle.
Potem znów powiedzieli, że u Dzieciątka Jezus jest jeden sławny doktór. Ale ten tylko raz go posłuchał, powiedział coś po łacinie, i już go inni leczyli, — sami młodzi, co jeszcze praktykują tylko na chorych.
Raz było już zupełnie dobrze, jak doktór z hrabiowskiego przytułku dał mocne lekarstwo.
Chłopak dychał lżej, mało kaszlał, nogi mu całkiem zelżały i apetyt wrócił. — Wstawała matka w nocy co godzina i patrzała na Bronka; a kiedy widziała, że chłopcu ciężar zelżał w piersi, że dycha lekko i że mu już tak nie gra, — to się łzami zalewała i błogosławiła doktora.
I czy się zaziębił, jak szedł na dwór za potrzebą, — dosyć, że od tych pór ciągle gorzej i gorzej.
Teraz znowu ojciec został bez miejsca, dobrze, że choć ona talerze zmywa w garkuchni...
Prosiła mnie przez Kossowskiego, bym razem poszedł do doktora; może się coś więcej rozpytam czy — jak, może jak doktór zobaczy, to więcej uwagę zwróci.
Poszliśmy: Bronek, matka, ja — i ojciec, żeby chłopaka podprowadzić pod górę.
Tak zwany ambulans bezpłatny.
— No! Kto tu z was chory?
Pan doktór się śpieszy.
— Ten chłopak, proszę pana doktora, — mówię pokornie.
— No, a wy wszyscy coo?
— My tylko z nim przyszli, proszę pana doktora, mówię jeszcze pokorniej, a z duszy wysuwają mi się pazury.
— Szkoda, że was tak mało; trzeba było jeszcze z dziesięć osób sprowadzić, — żeby odrazu cały pokój zasmrodzić.
Dusza mi się sprężyła jak do skoku.
— Rozbieraj się... Co mu jest, prędzej gadać!
— Hola, panie doktorze, — zawołałem, posuwając się naprzód, — hola panie z dyplomem!
— Co? — urwał krótko.
Twarz jego przybrała obrzydliwie tępy wyraz.
— Nic, — odparłem spokojnie.
Mówiłem cicho, prawie szeptem, ale bardzo wyraźnie.
— Co mu jest? — pan pyta. — Vitium cordis, insufficientia mitralis, proszę pana. — W anamnezie reumatyzm. — Terapia: digitalis jeden na 150 — co trzy godziny łyżka; sparteni dwa deci na dziesięć — kroplami. — Prawda, panie z dyplomem? — Z „res sacra — aegrotus“ — egzaminów ani skrótów niema, — prawda panie doktorze?
— O co panu idzie? — zapytał wreszcie głupkowato, ze źle zrobionym niby ironicznym uśmiechem.
— O co mi idzie? Ho, ho. — Tego w dwóch słowach nie powiem.
I mówiłem cicho, prawie szeptem, — i bardzo szybko:
— Zna pan szpital, prawda? I wie pan, że w czwartki i w niedziele rodzina odwiedza chorych? — Ale nie wie pan, że na tę niedzielę umawia się wuj chorego z ulicy Burakowskiej, kupuje po drodze papierosy na prezent. — A żona kupuje funt cielęciny, — i cielęcina akurat świetnie się udaje — taka krucha, jak nigdy. — Biorą Zosię, bo ojciec ją najbardziej kocha, a wszystkich bachorów brać nie można, bo służba krzyczy, że sale zapaskudzą, a szwajcar nie wpuści bez łapówki. — I choremu przynoszą nowiny z miasta: Michałową wyrzucają z mieszkania, Antoniego mają już wypuścić za tydzień, Franka się zaręczyła, Stach siedzi bez miejsca. — A chory opowiada o doktorach; jeden doktór jest bardzo ludzki: wypyta, wysłucha, uspokoi; a drugi, to jak zwierz: nic nie da sobie powiedzieć, zaraz się zapieni. — Jeden doktór poklepał go i powiedział: „no, no, to z pana zuch“, a drugi pokiwał głową, a trzeci się uśmiechnął. — A w nocy umarł ten stary, co to cały tydzień jęczał i spać nie dawał.
— I cóż z tego — wzruszył ramionami.
— To z tego, że ja żądam, by lekarz, który decyduje się w naszych warunkach praktykować, był bardzo pokorny, kiedy widzi bezpłatnego pacjenta, bo ten bezpłatny chory w osiemdziesięciu wypadkach na sto jest ofiarą kamienicznika, fabrykanta, kapitalisty. Pan powinien się cieszyć, że masz czterech słuchaczów: wytłomacz, jaki istnieje związek między wilgotną izbą a wadą serca, między wadą serca a kaszlem, — zrób, żeby ci uwierzyli, żeby nie obstawiali chłopca bańkami i nie poili piwem ze szmalcem. I powiedz, że nadejdzie wreszcie czas, kiedy kamienicznik za wilgotną suterynę lub fabrykant za duszny warsztat sądzeni będą, jak nożowcy, godzący na życie cudze — sprawiedliwie, jak na to zasługują. — Zrób, abyś ty, pan z dyplomem, miał u nich większy posłuch, niż owczarz z Miłosny, lub chłopiec od golarza. — A wreszcie...
Machnąłem ręką.
— Bardzo pięknie, — odparł pan z dyplomem, jak mi się zdało zjadliwie. — Mógłbym panu jeszcze piękniej odpowiedzieć, ale nie mam czasu na gawędy.
Przyłożył stetoskop, posłuchał.
— Dlaczego zabrano go ze szpitala?
— Bo nie chcemy, żeby go krajali po śmierci, — odpowiedziała matka Bronka.
— Niech leży w łóżku.
Podał receptę. Pragnął jak najszybciej nas się pozbyć. Wreszcie ciekawość przemogła. Wykonał niezdecydowany ruch, imitujący chęć podania mi ręki i spytał:
— Czem się pan zajmuje?
— Ja?... Gówna wożę, panie doktorze, — i cofnąłem w tył ręce.
Wyszliśmy.
— Co też pan Jan zrobił najlepszego? — biadała kobieta.
— Owszem, dobrze mu pan Jan powiedział — zauważył ojciec.
— Ale ja nie dam Bronkowi tego lekarstwa, bo może on przez złość coś złego napisał.
Bronek się blado uśmiechał.
Taką poczułem chęć ciśnięcia kamieniem w kota, a potem pochwycenia go za zadnie łapy i bicia łbem o cegły, o cegły, o cegły.