Dziecko salonu/O gramatyce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział O gramatyce
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O GRAMATYCE.

(Pan Jan ma lekcję z dziećmi na Solcu).
Więc powiadacie, chłopcy, żeście się uczyli gramatyki? I powiadacie, że gramatyka jest trudna i niepotrzebna? Że wymyślili ją po to, żeby męczyć dzieci i dwójki stawiać?

Otóż zaraz się przekonacie, że tak nie jest, że jest tu dużo bardzo ciekawych i ładnych rzeczy.
Więc tak, — zaczynam od samego początku:
Weźmy zupełnie małe dziecko, które jeszcze nie mówi i dlatego nazywa się niemowlę. Takie niemowlę umie już odróżnić, co jest dla niego przyjemne, a co nieprzyjemne, i albo się uśmiecha, albo wrzeszczy i krzyczy, co w jego mowie oznacza: „a bodaj wam nosy popuchły za to, że o mnie nie myślicie“. (Śmiech). — Takie niemowlę widzi wokoło siebie dużo rozmaitych rzeczy, słyszy, jak dorośli mówią, samo próbuje mówić: aaa, ooo, — co my nazywamy, że ono gaworzy, — wreszcie, proszę was, powie: mama. — Powie raz: mama — i drugi raz: mama — i okropnie się cieszy, że taką mądrą rzecz powiedziało. (Śmiech). Widzi, że i wszyscy się cieszą — i wtedy wszystko, co się rusza, — będzie dla niego: mama. — I kot, i mama, i tata, i brat, i ptak. Bo taki mały rak widzi tylko to, co się rusza, chodzi, wydaje dźwięki. Taki rak mały, który nie wie, co się z nim dzieje, — nazywa swojem „mama“ wszystkie rzeczy rzeczowniki żyjące.
Z rzeczowników nieżyjących mały człowieczek najprędzej nauczy się mówić: papu — jedzenie. Boć przecież jedzenie, to nie byle co. I wy pewno wolicie jeść niż się uczyć?
— E nie, proszę pana.
Więc jedźmy dalej. — Taki knot już wie, co to jest mama. Ale ot co się dzieje: raz ta mama daje mu jeść, śpiewa, kołysze, pokazuje ładne błyszczące rzeczy, a drugi raz krzyknie, klapnie w tyłek, da mu do picia paskudne lekarstwo, albo zostawi mokre, a sama gotuje, albo pierze. I taki bąk widzi, że jedna i ta sama mama jest rozmaitą. A znowu słyszy, że dorośli raz mówią na niego: cacy, to znowu: be. — I niemowlę myśli, myśli, myśli, myśli, aż sobie namyśli, że ta sama mama raz jest — cacy, a drugi raz — be. — Cacy dla niego będzie znaczyło: jaki? — dobry, jaki? — ciepły, jaki? — smaczny, jaki? — śmieszny. A be, będzie dla niego: jaki? — zły, jaki? — zimny. — Patrzcie, co on już za mądry człowiek — pi, pi! — on zna dwa przymiotniki. Niedługo trzeba mu będzie mówić: szanowny panie. (Śmiech).
Nie śmiejcie się: trzeba wam wiedzieć, że dla takiego malca mówienie — to taka sama trudna rzecz, jak dla was dzielenie przez dwie cyfry. Co on się musi biedaczysko namęczyć, zanim zrozumie, co trzeba zrobić wargami i językiem, zanim się powie literę.
Sprobujcie powiedzieć m, nie zamykając ust. — A co? acha. — Albo: be. — A widzicie: nie udaje się. — Najłatwiej powiedzieć: aaa. Otwierasz szeroko gębę — i basta. Trudniejsze są litery, gdzie trzeba wywijać językiem, naprzykład: de te. Tu trzeba końcem języka dotknąć zębów. — A co trzeba zrobić, żeby powiedzieć: ef?...
Ślicznie. — Jeszcze trudniej powiedzieć: er i sza — i jak wiecie, dzieci długo mówią: plose, zamiast: proszę.
Wy teraz już o tych trudnych rzeczach wcale nie myślicie, bo już umiecie. — Przypatrzcie się tylko, jak malec guzik zapina: to dziurki nie może złapać, to mu guzik uciekł, to znowu nie chce wejść do dziurki. — Nie śmiejcie się: i z wami było to samo, — i tak jest ze wszystkiem na świecie: najmądrzejsze rzeczy są łatwe, jak się umie; dziś trudne ci dodawanie, a jutro już będzie łatwe; dziś dzielenie trudne, a jutro będzie łatwe.
A teraz dalej:
Pomówimy sobie o języku, ale nie o tym czerwonym, co go macie w ustach, tylko o mowie ludzkiej. — Ździwicie się bardzo, jak się dowiecie, że język ludzki, czyli mowa ludzka żyje, karmi się, choruje, robi rozmaite interesy, — może być bardzo biedna albo bogata.
Więc, proszę was, różni mądrzy podróżnicy jeździli do dalekich krajów i zauważyli, że są tacy dzicy ludzie, którzy mają w swojej mowie bardzo mało wyrazów, że ich język jest bardzo biedny. Ma ten biedny język trochę rzeczowników, bo przecież trzeba jakoś nazywać swoje stołki, garnki i inne rzeczy, ma tam jakąś kupkę przymiotników, bo jedne stołki są duże, — a drugie małe, jedne garnki — jakie? — czyste, a drugie — jakie? — brudne, — ma tam trochę jeszcze tego i owego — i już koniec. — Taki to sam biedny język, jak naszych małych dzieci.
A im mądrzejszy jest jakiś naród, im więcej wie i więcej umie, tem więcej ma rozmaitych wyrazów — i z każdym rokiem rodzą mu się nowe wyrazy, jak wam rodzą się bracia i siostry.
A może mi tak powiecie, jaki to się wyraz niedawno urodził? — A no: samochód. Ktoś wymyślił brykę, która jeździ bez konia; trzeba to było jakoś nazwać — i nazwali: samochód. Tak samo, dopóki Gutenberg nie wymyślił druku, nie było wyrazów: druk, czcionki, zecer, książka.
Ale nie myślcie, że tylko rzeczowniki się rodzą. Nie: i przymiotniki także i inne części mowy. — Są, naprzykład w polskim języku dwa wyrazy: lubić i kochać. Kocha się Boga, ojca, matkę, a lubi się kolegę, psa, wodę z sokiem. Byłoby lepiej, żeby dla wody z sokiem był inny wyraz, niż dla kolegi — i pewnie on się kiedyś urodzi: wymyślą go ludzie, — może nawet który z was wymyśli — co? — A weźcie teraz rosyjski język: tam jest tylko jedno — lubit’, — i mówi się: lublu atca i lublu prjanik. — A teraz inny przykład: wiecie, co to jest ciekawość? Ciekawość, to zaglądać do cudzych garnków — i mówi się, że taka ciekawość prowadzi do piekła. Ale jest i inna ciekawość: co się dzieje na świecie, skąd powstają różne choroby, co było za dawnych czasów, o czem mówią książki — i taka ciekawość to pierwszy stopień do rozumu, do wiedzy, do doskonałości. I patrzcie: i dobra, i zła nazywają się jednakowo ciekawość. — I tu znowu rosyjski język jest bogatszy, bo ma dwa wyrazy: lubopytstwo i luboznatielnost’. — Może za dwa lata, a może za dwadzieścia język urodzi nowy wyraz dla tej dobrej ciekawości — i będzie wszystko w porządku.
Wiecie, że są wyrazy: zamożny i bogaty. Zamożny, to taki, który ma, czego mu potrzeba, a bogaty ma więcej, niż mu potrzeba, i nie wie, co z pieniędzmi robić — i najczęściej głupstwa robi. — Tak samo ubogi, to taki, który ma mniej, niż potrzeba; biedny już ma znacznie mniej, niż potrzeba: ani się leczyć nie może, jak należy, ani dzieci dobrze uczyć, ani często zjeść tyle, ile potrzeba, aby być silnym i zdrowym. A nędzarz nic już niema. — Widzicie, co za bogactwo wyrazów.
I jeszcze jeden przykład: rozumny, wykształcony i inteligentny. — Czyście pomyśleli kiedy, że można być wykształconym a głupcem przytem? — Wykształcony to często taki, którego rodzice mieli pieniądze, posyłali do szkół i drogo płacili za naukę, — potem on skończył na jakiegoś doktora, albo adwokata, — i wstydzi się swojego krewniaka dlatego, że ten jest biedny, albo nie tyle w książkach siedział. — Jest to sobie może i wykształcony, ale cóż, kiedy głupiec? — A rozumny może wcale czytać nie umieć, ale zawsze sam postępuje, jak należy, i innym da rozumną radę. — I powiedzcie, coby to było, żeby istniał jeden tylko wyraz: wykształcony? — Wtedy często musielibyśmy nazywać mądrym głupca, dlatego tylko, że jego rodzice mieli pieniądze na szkoły.
I jeszcze mało było tych dwóch wyrazów, bo sobie język polski pożyczył od łaciny wyraz: inteligentny. — A tak. — Jeżeli język sam sobie na razie nowego wyrazu wymyśleć nie potrafi, to go sobie pożycza tymczasem. Każdy język ma dużo takich pożyczonych wyrazów. — Mówicie: „amator kwaśnych jabłek“, — a amator — to łaciński wyraz. — Adie, — to znowu pożyczone od francuzów, — a kucharz — od niemców.
Kto pożycza, ten powinien oddać, — i język oddaje pożyczone wyrazy. Weźcie sobie, panowie francuzi z powrotem swój wyraz: kontent, bo my już mamy swój wyraz, — no jaki? — A, — zadowolony. — Weźcie sobie, panowie niemcy, swoje: spacerować, bryftregier, banhof, bo my mamy: przechadzka, listonosz, dworzec. — A już sensu niema mówić: powiestka z sądu, bo jest wezwanie z sądu.
Widzicie więc, że rodzą się w języku nowe wyrazy, że rośnie, pożycza i oddaje, kiedy sobie na własny wyraz zapracuje, — że jest coraz bogatszy, że coraz łatwiej nim ludziom myśleć i mówić...
Ździwicie się jeszcze bardziej, kiedy wam powiem, że niektóre wyrazy w nim umierają. Wyobraźcie sobie, że mówicie do kolegów:
— Azali zagracie z nami w palanta?
— Zaiste, zagramy, — odpowiadają koledzy.
Widzicie: sami się śmiejecie. — Azali, zaiste — są to wyrazy stare, zgrzybiałe, do codziennej mowy wcale niezdatne. Są one siwe i poważne i usłyszeć je dzisiaj możecie tylko w kościele. — Takich wyrazów, które już zupełnie umarły albo umierają, — jest bardzo wiele...
Ciekawe jest bardzo, co język robi, żeby sobie z jednego wyrazu zrobić kupę rozmaitych wyrazów. Wymyślił sobie mądrala odmiany. Z jednego wyrazu: książka, zrobił: książki, książce, książkę, książką, książek, książkom, książkami, książkach. Z jednego: czytać — zrobił: czytam, –asz, –a, –amy, –acie, –ają, –czytałem, –czytałam, –czytaj, –czytajcie, — i wiele innych. I jeszcze nie koniec: dodaje sobie prze, takiego małego prztyka — i to już znaczy co innego. — Czytałem, to jeszcze nie znaczy, że wiem, co było na końcu, a przeczytałem, to znaczy — do końca. — Myślicie, że koniec? Nie. — Jest wyraz: czytanie i znowu: czytania, czytaniem i t. d. — czytający, czytająca, czytające. — Aż się w głowie kręci od tego wszystkiego. — Będziemy sobie o tych wszystkich cudach mówili po kolei, powoli, — bo odrazu to aż w głowie huczy, co ten język wyrabia...
I teraz, proszę ja was, przychodzi człowiek — i powiada: trzeba tu do licha starego, zrobić jakiś porządek, bo tak to my nic nie wiemy, co się tu dzieje.
I wyobraźcie sobie tylko taki sklepik: śledzie leżą tam razem z papierosami, węgle do samowara z masłem, nafta z chlebem, karmelki z mydłem. — Przychodzisz po kajet za sześć groszy. Zaczyna się szukanie. Sklepiczarz mówi, że kajety są tu, a żona mówi, że tam. On krzyczy na nią, a ona na niego, — wylewają sobie na głowy balon z naftą, sypie im się na nosy mąka, karmelki wpadają do słoja z kwaszonemi ogórkami. — Nie wiedzą, co mają, czego im brak, co trzeba dokupić, — nic nie wiedzą.
A ludzie, naród, — muszą przecież wiedzieć, jakie mają wyrazy, co im potrzebne, czego trzeba pożyczyć, albo można już oddać, — żeby każdy mógł swoim językiem myśleć i mówić.
Im coś jest ważniejsze dla nas, w tem większym porządku i poszanowaniu to trzymamy. Im coś jest droższe, tem pilniej strzeżemy. — Widzieliście, jaki porządek jest w aptekach: każde lekarstwo w osobnym słoiku z napisem.
To samo postanowili zrobić ludzie ze swoją mową. Trzeba wszystkie wyrazy podzielić na gatunki, każdy gatunek pomieścić w innej szufladzie i zaopatrzyć w napis. — Jak wam się zdaje: łatwa to, czy trudna praca? — Strasznie trudna. — Ale ludzie nie boją się żadnej pracy. — Oni wymyślili telefon i telegraf, oni wymyślili maszynę parową i mikroskop, — takie cuda, że jak wam o tem opowiadać będą, to aż oddychać przestaniecie ze ździwienia.
Więc nasamprzód ludzie ustawili tak jakby cały szereg szuflad i zaczęli gatunkować wyrazy. Na jednej stronie napisali: kto? co? rzeczownik, — i kładli: matka, stół, serce, Józio, uczeń, słońce, Wisła, dzwonek, miłość, rzeka, zapałka. W drugiej szufladzie: jaki? czyj? przymiotnik, — i t. d. — A potem zobaczyli, że Wisła i rzeka, to niby jedno, a jak powiem: rzeka, to nikt nie wie, jaka, bo rzek jest dużo na świecie. — Słyszeliście o rzeczownikach własnych?
Pomyślcie, co to za śliczny wynalazek, te rzeczowniki własne; piszę na kopercie: Stanisław Marczak, Solec No.... Warszawa — i koniec. — A jak jabym adresował list, żeby ich nie było? — „Wielmożny ten pan z czarnemi wąsami, co to ma dwóch chłopców i dziewczynkę, co to jeden jest wielki łobuz, ale dobrze się uczy, — na tej ulicy, co to jest niedaleko od rzeki — takiej długiej, — w tem mieście dużem, co to leży na lewym brzegu szerokiej rzeki.“ — I takbym mógł napisać sto stronic tego adresu, a potem toby szukali dwa lata i oddali list zupełnie komu innemu, bo miast takich i rzek, i ulic, i panów z wąsami jest okropnie dużo na świecie.
Widzicie co to są — rzeczowniki własne?...
I tak, proszę was, uczeni ludzie powsypywali do każdej szuflady co innego, potem przyglądali się, co podobne i ustawiali te szuflady obok siebie. Tak zupełnie, jak np. w sklepiku jest jedna półka z papierosami, a na tej półce dopiero: Polakiewicza, Azis, Zagłoba, Tureckie i t. d.
Powiem wam o jednym maleńkim wyrazie, a takim mądrym, że aż wierzyć się nie chce. Taki mały wyraz: kto.
Stukają do drzwi, i ty się pytasz: „kto stuka?“. A gdyby nie było tego malca: kto, — musiałbyś pytać:
— Czy stuka Kazio, czy Mańka, czy Szczepan, czy ciotka, czy druciarz, czy kum Piotr, czy żebrak?
A tamten odpowiadałby ciągle: „nie, nie, nie“. I mógłbyś tak trzy godziny pytać i nie zgadłbyś wcale. Spociłbyś się, jak mysz, — wyzłościł, — nie jadł, — nie spał, — tylko pytał ciągle. A tak: „kto tam“, — i w tem króciutkiem: kto — siedzą imiona wszystkich ludzi na całym świecie. — Kto — jest — zaimek...
Jak wam mówiłem, są w gramatyce części mowy, które się odmieniają: są to bogaci panowie, mogą z jednego wyrazu zrobić dużo wyrazów. A taki pożyteczny a biedny przysłówek, przyimek nie mają odmian. Jest sobie wyraz: zawsze, przy, od — i taki już zostaje na całe życie; ale zobaczycie, że ten: przy albo od jest pożytecznym pracownikiem i pomocnikiem innych części mowy, które go szanują i słuchają go się. — Bo mówi się: do ogrodu, ale w ogrodzie. — Zobaczycie dalej, jak bogaty przymiotnik pomaga i pożycza swoje wyrazy przysłówkowi: z „dobry“, przysłówek robi sobie wyraz dobrze — i t. d. — Zobaczycie dzięki gramatyce, jakie to cuda kryją się w mowie ludzkiej.
Mowa ludzka, proszę was, to jak stary tajemniczy wielki bór, pełen życia, pełen śpiewów głośnych i wesołych — i strasznych, nieznanych szeptów, pełen wesela i smutku, młodości i śmierci. Są w mowie ludzkiej wyrazy mocne i wielkie, jak dęby, które do niebios się wznoszą: męstwo, bohater, — wyrazy wesołe, jak: słońce, pieśń, — wyrazy ponure, jak: ucisk i podłość, — wyrazy które dzwonią, jak skowronek w błękitach wiosennego poranku, lub syczą jak żmija jadowita, lub skarżą się, jak jęk.
Patrzcie, jakie to ogromnie ciekawe: niektóre wyrazy samem brzmieniem swem naśladują to, co wyrażają, naprzykład: ryk, grzmot, świst, syk, huk. Stare są to wyrazy, zapewne tak samo pierwsze dla narodu, jak pierwsze dla dziecka: hamm — pies, albo muu — krowa. — Pomówimy jeszcze o tem wszystkiem.
Wiem, dzieci, — że nie lubicie w gramatyce wyjątków. Wiecie chłopcy: my nie powinniśmy się gniewać na wyjątki, bo one dowodzą nam, że mowa ludzka żyje i pragnie być wolną, — że nie chce dać się ludziom spętać, ujarzmić. — Można poukładać w szufladzie pierniki albo papierosy, i będą tam leżały aż do końca świata, — ale mowa ludzka żyje, rośnie, — wyrywa się do wolności — i stąd są owe wyjątki w gramatyce, na które się gniewacie.
— Ale poco nam gramatyka? — zapytacie może.
Bo bez gramatyki nie można dobrze mówić, ani tembardziej dobrze pisać.
— A dlaczego to trzeba bez błędów mówić albo pisać, kiedy i tak mnie zrozumieją?
Bo błąd w mowie — to jak plama tłusta i brzydka na fotografji matki, którą kochasz, to jak niestarannie przyszyta łata na ubraniu, w którem idziesz w gościnę. Źle mówić lub pisać — to znaczy krzywdzić swoją mową tych wszystkich, którzy ją z taką czcią budowali. Język smuci się, choruje, — gdy ludzie źle nim mówią. — Pamiętacie, jakem się rozgniewał, gdy któryś z was po raz trzeci powiedział: kajet po arytmetyce. Zdawało mi się wtedy, że ktoś drzazgę lub igłę wsadził za paznokieć żywemu człowiekowi, któremu z bólu łzy napłynęły do oczu.
Gramatyka uczy szanować mowę ludzką i — podziwiać rozum ludzki...
Jeszcze tylko wam dodam, że są ludzie, którzy mówią i piszą gramatycznie i ładnie nawet, ale nieuczciwie i głupio, a są tacy, którzy nie znają gramatyki i do szkół nie chodzili, bo szkoły pieniądze kosztują, a oni byli biedni i pieniędzy nie mieli, — a warci są stokroć więcej od tych, którzy się w szkołach uczyli...
A teraz bywajcie zdrowi — do jutra.


∗             ∗

Dwie śpiewki popularne; śpiewają je dorośli, młodzież i dzieci:

Ulica Kościelna, numer domu trzeci,
Konduktor Wiśniewski zabił żonę, dzieci.
Toż od pojęcia nie żyli oboje (bis).
A w niedzielę rano o trzeciej godzinie
Ach, droga Jadziu, odprowadź że ty mnie...
Ach, drogi Antosiu, nie pójdę ja z tobą,
Bo ty masz kochanki, co chodzą za tobą.
Ach, droga Jadziu, jam im nie ślubował,
Tylko wziął za rączkę, ścisnął, pocałował.
Wziąłeś mnie, Antosiu, od ojca, od matki,
Przyprowadziłeś mnie do tej biednej chatki,
A w tej biednej chatce bił mnie i „hatował“ (bis)
Wtem wpada szatan i drzwi otwiera.
Konduktor Wiśniewski z rewolwera strzela.
Idzie rewirowy z dwoma łapaczami:
Szykuj się do drogi, bo ty pójdziesz z nami.
Wyszedł Wiśniewski, ukląkł na kolana:
Och, Matko święta, ratuj że mnie sama.
Ach, drodzy panowie, ja nie winowajca,
Tylko swojej Jadzi ja jej jestem zdrajca.
A pani Wiśniewska jeszcze nie skonała,
Półtora tygodnia w szpitalu leżała.

A to druga śpiewka.

Oj wy chłopaki nie jednej matki,
Postroili się, jak róży kwiatki;
Jak maszerują, ludzie dziwują,
Jeszcze kontentni, że nie wstępują.
A jak gdzie wstąpi, to tydzień bawi,
Nie jedną pannę panią zostawi,
Panią zostawi i sam pojedzie,
A ona za nim wyglądać będzie (bis).
A on pojedzie innym gościńcem,
A ona za nim z małem dziecięciem,
Ona do księdza i do sędziego;
Nie znajdziesz sprawy żadnej na niego...
Rozgniewała się żona na męża,
Wzięła koguta, poszła do księdza
Oj dobrodzieju, doradź mi tego,
Co ja mam zrobić na męża złego.
Zagotuj wody, wyparz mu oczy,
Zabierz pieniądze, przyjdź do mnie w nocy.
Zabierz pieniądze, zabierz i skrzynie,
Będziesz ty u mnie za gospodynie (bis).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.