Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/30. czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Rob. Chrześc. S.A. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Łamie się we mnie dusza i czuję niebywałe ciężary w głowie... Ale ab ovo. Piszę w bibljotece zamkowej. Cisza głucha aż tętni w uszach. Jestem sam. Paschalis długo ze mną rozmawiał, wreszcie poszedł sobie szczęśliwy, że w zamku czuwa Pobóg żyjący i wedle jego mniemania pan na Krążu. Zaciekawiony był, co piszę. Przepalał wzrokiem moją tekę z czarnej skóry, sylabizował oksydowany napis łaciński na niej: „Hic obiit Gustavus, natus est Conradus“. Zrozumiał; zna trochę łacinę, ale spytał o wytłomaczenie tego zdania. Gdym mu powiedział, że te słowa Mickiewicza (z III części Dziadów): „Tu umarł Gustaw, narodzony został Konrad“, oznaczają odrodzenie duchowe i moralne człowieka, wejście jego z błędnej drogi na prawdziwą i dobrą, Paschalis podniósł ramiona do góry i zawołał w ekstazie:
— Chwała Ci, Panie, bo to znaczy, że jasny pan zrozumiał posłannictwo swoje i że pójdzie za wskazówką Boga, by tu na Krążu sprawiedliwość uczynić i pomścić prochy pradziada i dziada.
Był tak uroczysty i natchniony, że nawet nie mogłem się z niego śmiać. Nie chciałem mu również tłomaczyć, iż napis istniał już przed Krążem. Trzeba przyznać, że umieściłem go na tece po przedostatnim plastycznym niezwykle śnie o nieznanym mi wówczas Krążu. Ten zaś sen nawiedził mię po bardzo groteskowych, więcej, po rozpustnych hulankach z kolegami w Wiedniu. Działo się to w początkach kwietnia, czyli na dwa miesiące przed poznaniem Gabrjela, poczem, jak wiadomo, śniłem ostatni raz w Warszawie sen o Krążu. Zestawiwszy to sobie w umyśle razem ze słowami Paschalisa, zaczynam dochodzić do wniosku, że pomysł tego napisu był już dla mnie wróżbą, oczywiście dobrą, ponieważ treść i myśl, zawarta w zdaniu, oraz intencja moja: umieszczenia go na tece z pamiętnikami, dowodziła samokrytycznego potępienia siebie i wzlotu pragnień ku wyższym regjonom ducha. Paschalis mimowoli uprzytomnił mi to w całej pełni i doznaję nad wyraz dobrego uczucia, że może mój wzlot nastąpi... Jeśli tak — to — przez ciebie, Tereniu.
Nie znałem cię jeszcze, a już byłaś przezemnie przeczutą, nosiłem w sobie twój obraz, ideę takiej, jak ty, kobiety.
Wiedziałem, że cię spotkam, lecz nie przypuszczałem, iż to nastąpi przez Krąż.
Nowy dowód, że mój przyjazd tu nie był przypadkiem, lecz wynikiem jakiejś konsekwencji zdarzeń, czy może, powtarzam, przeznaczeń?...
Nie galopujmy naprzód!... Lepiej uświadomię sobie jasno przeżycia onegdajsze, a wynik tych wspomnień może mię pchnąć do zbyt upojonych wizyj.
Wczoraj w Porzeczu, przebierając się w nieodzowny frak, w gościnnym pokoju dla mężczyzn, nasłuchałem się już dużo o paniach, mających być na balu, zanim je zdążyłem poznać. Z rozkoszą skonstatowałem, że Terenia jest tu ogólnie uznaną i wielbioną. Młodzież tutejsza miała jej tylko jedno do zarzucenia, to jest brak posagu. Niektórzy nad tem ubolewali, inni twierdzili, że Orliczówna może się obejść bez takiej oprawy, jak cenny klejnot bez złota. Ja jestem również tego zdania, może nawet więcej, niż kto inny.
Młody Strzelecki, obszarnik kresowy i bardzo miły chłopiec unosił się nad Terenią z tak szczerym zachwytem, iż nie wątpiłem, że to mój rywal, ale nabrałem do niego jeszcze więcej sympatji, gdy jeden ze starszych panów szepnął mi dyskretnie, żebym podziwiał bezinteresowność Strzeleckiego, który przed rokiem dostał od niej kosza i pomimo to nie przestał być szczerym adoratorem jej zalet i wdzięku.
— Zapewne ma jeszcze nadzieję? — szepnąłem z utajoną goryczą, lękając się zdradzić.
— Żadnej! — odparł mój informator. — Ho, ho, Orliczówna jest kategoryczna, wóz albo przewóz i basta! Żadnych rezerw ani kompromisów. Wielkie dobra i bogactwa Jurka Strzeleckiego nie porwą jej, bo go nie kocha.
— Jakie są moje szanse i jaki będzie wyrok na mnie, Teruś? — pytałem z niepokojem w duszy, ale zarazem z podświadomą nadzieją, że... że...
Bardzo starannie stroiłem się na tę zabawę, jakby od mego fraka i sposobu noszenia go zależało wszystko. Wściekałem się na siebie za taką małostkowość, lecz to chyba naturalne, że gdy się chce podobać uwielbianej kobiecie, każdy nawet szczegół ubrania nabiera walorów poważnych.
Dowiedziałem się, że jest tu jakaś panna Justa Słucka, bogata dziedziczka, którą swatają Strzeleckiemu, lecz on słuchać o tem nie chce, dowodząc, że panna Justa „nawet na złotym półmisku podana, nawet w ogniach palących się spirytualji jej temperamentu, pozostanie dla niego zawsze nie wzbudzającą apetytu... leguminą, kąskiem ponętnym dla hołysza, który poleci na majątek“. Nie można zazdrościć takiej pannie, ani temu, kto na nią poleci. Byłem jej ciekawy. Najwięcej jednak zaciekawiała mię Terenia. Jak też ona będzie wyglądała w atmosferze balowej i jak ja się jej wydam w tem świątecznem otoczeniu, tak rożnem od dotychczasowych, dwukrotnych spotkań.
Pierwsze wrażenie moje było wyborne. Terenia w gronie panien wyróżnia się bardzo dodatnio. Jest w niej rasa i wykwint patrycjusźki. Jest swobodna, o sobie nie myśląca, jakkolwiek gustownie i ładnie, ale skromnie ubrana, ma w sobie dziewiczość i czar wiosennego kwiatu.
Z wesołą prostotą, serdecznie witała młodzież męską, garnącą się do niej z zaufaniem, bez sztucznych efektów, z jakiemi odnosili się do wielu panien innego pokroju. Na mój ukłon głęboki błysnęła promiennym uśmiechem i żywo podała mi rękę, jak dobremu przyjacielowi. Na swoją korzyść zauważyłem łunę rumieńca jaskrawszą, iskry w oczach złote, gorące i mimowolne, odruchowe pochylenie się ku mniej całej postaci, gdym uścisnął jej rączkę może zbyt mocno. Powitanie nasze musiało mieć w sobie jakieś cechy znamienne, bo szczególniej panny zwracały na nas nieustanną uwagę. Mnóstwo panien i pań mniej lub więcej pięknych, lecz przeważnie dorodnych, zapełniło dużą salę, zdobiąc ją uroczyście. Wspaniałe stroje, u mężatek wytworne klejnoty, ogólnie dużo swobody, lecz w najlepszym tonie, wytworzyło wkrótce nastrój niesłychanie miły i ochoczy. Z Jurkiem Strzeleckim przypadliśmy sobie odrazu do serca. Zamiłowanie do koni było tą pierwszą spójnią, na której spotkaliśmy się i zrozumieli.
Widziałem, że oczy Strzeleckiego zbyt często biegną za Terenią i że spogląda na mnie z niepokojem. Czyżby już przeczuł?...
Zaprosiliśmy się wspólnie ze Strzeleckim na polowania jesienne. On do Uchań przyjedzie na zające, lisy i kuropatwy, ja do Nowosiółek na łosie, jelenie, dziki, wilki, rysie... Bagatela!...
Zabawa była huczna, zebrałem dużo obserwacji z tutejszego towarzystwa. Orlicz jest imponujący w roli gospodarza domu. Potrafi utrzymać ton odpowiedni, a bez sztucznej pozy. Pani Orliczowa, matka Tereni, stanowi wyborny akord tej harmonji. Terenia jest złotym promieniem oświetlającym i ogrzewającym, to już stwierdziłem dawniej.
Goście jedni dostrajali się łatwo do stylu, panującego w domu, innych skłaniał do tego pewien przymus mniej lub więcej trudny w spełnieniu. Przypuszczać należy, że wielkie wykroczenia poza tradycję domu nie zdarzają się tu nigdy. Zauważyłem parę typów ciekawszych między mężczyznami. Jeden niemłody już otyły krzykacz, czerwony i brzuchaty, typ sejmikowicza zamęczał wszystkich swemi doktrynami, na wszelkie możliwe tematy. Znam ten rodzaj — piły towarzyskiej. — Sąsiad Uchań Czymielski, wielki przyjaciel ojca, nazywany w okolicy Czyścicielski, gdyż wszystko i wszystkich chce umoralniać i wszędzie robić porządek, którego nota bene u siebie nie praktykuje wcale. Także doktryner, apostoł, oponent z zasady, w wiecznym konflikcie z rządem rosyjskim, za co już odpowiadałby nieraz, gdyby go nie znali z tej strony i nie uważali za maniaka narwańca. Tutejszy Kołomyjski jest nieco bardziej patetyczny i większy weredyk, zresztą taki sam wrzaskun okoliczny. Ciekawym, jak oni dwaj zgodzili by się z sobą, gdyby się zeszli. Gdy Orlicz mitygował trochę krzykliwie wygłaszane tezy Kołomyjskiego nazwany został „ślimakiem w skorupie“, który lęka się wysunąć różki ponad swoją muszlę, by czasem obce ziarenko piasku nie spowodowało przemiany materji. Orlicz nie obraził się, odrzekł tylko z subtelnym uśmiechem, że jest tak pewny owej materji, iż nie tylko ziarnko, ale nawet największe grudy; piasku (ironiczny nacisk) nie zdołałyby jej przemienić. Dlatego również ceni muszlę swoją, że wytworzyła w sobie taką materję. Kołomyjski rzucał się na to w dalszym ciągu, więc odrazu powstały dwie partje: Orliczowiczów i Kołomyjczyków. Miałem wrażenie, że gdyby nie pewne kiełzna etyczne, które umiejętnie nakładał dom w Porzeczu na bardziej krewkich gości, doszłoby do zwady poważnej.
Kilku panów doskakiwało bowiem do siebie jak zacietrzewione koguty, a cała sprawa polegała li tylko na przeciwieństwie przekonań, w drobnej kwestji.
Jeden z młodych paniczów, okolicznych lowelasów, gnący się jak trzcina w wichurę, w monoklu, z głową mozolnie utrzymaną na stanowisku godnem tego szkiełka, (oczywiście w ścisłem porozumieniu z nosem) słysząc hałaśliwą dyskusję przeciwników, podniósł usta do granic najmożliwszych i syknął przez zęby:
— Idjoci!
Drugi młodzieniec upozowany na filozofa o wyglądzie hipochondryka i trapisty, pokiwał głową żałośnie i rzekł do grupy pań poważnie starszych (panien i młodych kobiet wyraźnie unikał):
— „Szczęściem jest, że tacy gladjatorzy nie ujrzą już.... Romy.... w nowym majestacie i na arenie jej przyszłej chwały nie będą kruszyli kopji“.
Odpowiedziało mu również potakujące, ale różne w formie i typie kiwanie głowami zaściankowych niewiast, których miny zdradzały, że są jak na chińskiem kazaniu.
Ponieważ byłem blisko, więc spytałem hipochondryka:
— Dlaczego pan wątpi w przyszły występ tych.... gladjatorów na arenie nowej Romy?...
Obejrzał mnie wzrokiem krytycznym badając, czy warto zmierzyć swój miecz z moją szpadką — jak zapewne określił to po swojemu.... i widocznie uznał mig za możliwego do fechtunku, gdyż z nową serją żałosnych ruchów głowy rzekł ponuro, enigmatycznie:
— Ave Cezar, imperator... nie rozbrzmi już w Colosseum przyszłej Romy, której oczekujemy,... która idzie ku nam z mroków, rozpiętych nad nami mgieł styksowych.
— Skądże wniosek, że ci panowie, w nowych warunkach okrzyk taki mogliby z siebie wydobyć?... Ja ich o to nie posądzam....
— Lojalni, rojaliści, to wystarcza? Pan pochodzi?..? przepraszam, że pytam.
— Z Królestwa....
— Inne strony!... zapewne inne hasła — nie znam!
Oczy opadły mu w dół, zaczął badać własne buty.
— Nowe hasła ogólne znalazłyby, przypuszczam i w tych stronach jednakowy oddźwięk. Wszak duch polski....
Mój rozmówca nagle zadrżał, zbladł i jął gwałtownie majstrować koło krawata. Chwilowo myślałem, że go łapie apopleksja, lecz on zawołał zupełnie innym tonem machając rękami około głowy:
— Uf! jak tu gorąco... upał!... ściany się rozsuwają... czasami jak parawan... a potem mogą się ścisnąć tak ciasno... że przytłoczą.
Ostatnie słowa wypowiedział ze zgrozą, ale cicho i prawie mi na ucho. Odszedł spiesznie, a ja patrzyłem za nim z dziwnem przygnębieniem.
Zrozumiałem go, manja prześladowcza, wieczna obawa aresztowania, uwięzienia... nawet w domu takim jak Porzecze, gdzie pewnym i swobodnym mógł być chyba każdy.
Mówiła mi potem Terenia, że istotnie młodzieniec ten, nazwiskiem Szrenicz, właściwiej młody starzec był kilkakrotnie więźniem politycznym i stale prześladowany przez policję. Z tych powodów i dlatego, że na coraz nowe uczęszczał wydziały, nie skończył uniwersytetu i jest mędrcem bez katedry. Posiada przytem dwie manje, wymienioną powyżej, oraz manję wszechstronnego rozumu, wielkości. To defekt ogólny niedowarzonych umysłów... choroba epidemiczna. Gorszym objawem jest fakt, że zarazki tej choroby lokują się nietylko w osobnikach niedowarzonych, ale i w zupełnie skończonych ludziach. Wówczas jednakże objawy są gorsze, bo ośmieszają zarażonego i wywołują już nie współczucie i lekceważące pobłażanie lecz... litość.
W gronie panien rzucała się w oczy agresywnie panna Justa, dwudziestokilkoletnia brzydka blondynka, rozrzucona jak wiatr w marcową pogodę. Cera zwiędła, oczy blado popielate, a głos rozwrzeszczonej sójki, wiercący w uszach przeraźliwie. Figurę ma zgrabną, żywa i krzykliwa, cechuje ją najlepsze pojęcie o sobie pod każdym względem. Tylko za często i za wysoko reklamuje swoje nogi, bez ceremonji niekiedy poprawiając podwiązki. Ułatwia to swobodną zabawę z panną, ale nie pociąga. Mnie przedewszystkiem zdenerwowała wrzaskliwością. Druga jej rówieśnica, może trochę młodsza, ładna brunetka, zwracała powszechną uwagę. Twarz Madonny Raphaelowskiej i bardzo wdzięczna. Panna Renata lekceważyła sobie trochę młodzież, jakkolwiek lubi asystę, ale w zupełnie innym rodzaju. Justa zaczepna i zbyt śmiała, jak dla niej zbyt zalotna, sama prowokowała niektórych z młodzieży do kręcenia się koło niej, absorbując ich nieustannie. Renata zaś wolała, by jej szukano i temsamem triumf jej był większy.
W czasie gdy Terenia zajmowała się w stołowym pokoju, przed kolacją, z pomocą starego lokaja, miałem czas na obserwację tych dwóch typów kobiecych, różnych od siebie jak niebo od ziemi.
Ponieważ byłem nowością w tym salonie, płeć piękna okazała się dla mnie nader łaskawą. Może trochę i owo zestawienie nazwisk — Pobóg z Krąża — działało fascynująco, gdyż na brak powodzenia u panien i mężatek nie mogłem narzekać. Czułem się — en vogue! Był to zresztą mój dzień niezwykle pomyślny, lubiłem siebie, a to już nadzwyczajne i w budżecie moich dni w roku rzadki wypadek.
Zauważyłem ciekawą rzecz. Oto posądzamy zwykle panie o zawiść między sobą i o rywalizację, lecz zdarza się to samo i wśród mężczyzn. Miałem sposobność stwierdzić podobny objaw w Porzeczu. O ile panie rzucały na mnie bardzo promienne, zachęcające spojrzenia, o tyle młodzież męska bojkotowała mnie ze źle ukrytą niechęcią — wyłączam Strzeleckiego. Szczególnie lowelas w monoklu i paru innych, nie mogli mi wogóle darować, że jestem na sali, szokowało ich zbyt widocznie moje powodzenie. Oczywiście, że się ich zmartwieniem nie wzruszałem, bo człowiek ma już to w swojej łajdackiej naturze, że go takie rzeczy ani smucą, ani bolą.
Całość towarzystwa robiła wrażenie dodatnie w zasadzie, jakkolwiek nie pozbawione jest zabawnych stron. To objaw na wsi zbyt częsty, by raził, lub odsuwał. Przeciwnie, nawet dla typów ujemnych, czy śmiesznych, można tu mieć sympatję... bo są to w każdym razie typy. Wszyscy oni tu siedzą mocno na swych zagonach, z butą wielkopańską i tą pewnością siebie, która stworzyła przysłowie „szlachcic na zagrodzie — równy wojewodzie“. Jednakże razi tu bardzo widoczna u większości lojalność względem rządu. Petersburg jest jakby; ziemią obiecaną. Rosja niewyczerpaną kopalnią dostatku i rozkoszy życia. Ta „lojalność“, jak słusznie nazwał Szrenicz, psuje styl tych tuzów, którzy na swych własnych dziedzictwach, zachowują butną minę wojewodów a umieją jednak kłaniać się uniżenie cudzemu władcy i nie uważają go nawet za uzurpatora własnej ojczyzny. Za wielki zaś honor uznawane tu są stanowiska przy dworze w Petersburgu. Jest to dysonans i zgrzyt, którego się już u nas, w Królestwie, nie wyczuwa, pomimo, iż takich królewiąt, w znaczeniu ilości włók i bogactw posiadamy nie wielu. Stwierdziłem już poprzednio wielki ton, panujący tu samowładnie. Wspaniałe ekwipaże, konie, zaprzęgi przyjeżdżających, liberje służby... pyszna orkiestra... illuminacja... Przy kolacji lukulusowej, wyszukanej w potrawy i sposobie podania ich, przy bogatej zastawie sreber, kryształów, porcelany, lały się wyborne wina zagraniczne i szampan. Nie było jednak pijatyki. Ton domu, jego powaga na to nie pozwalała. Młodzież piła sumiennie, lecz powściągliwie, z umiarem znamionującym wysokie sfery etyki towarzyskiej i kultury osobistej. Gdy jakiś młody człowiek, widocznie podchmieliwszy sobie więcej, zaczął smalić niedorzeczne komplementy jednej z pań, wkrótce znalazł się w gabinecie męskim, wyprowadzony tam z sali podstępnie i był dobrze obstawiony zanim wytrzeźwiał. Zawdzięczając takiej czujności, sala miała wygląd zupełnie europejski. Podczas toastów i tradycyjnego strzelania z batów przez stangretów, na dziedzińcu paliły się smolne beczki, rzekę oświetlały pochodnie, i ognie bengalskie. Pękały rakiety, tonąc z sykiem w cichej granatowej toni. Była to typowa illustracja ziemiańskiej zabawy imieninowej, we dworze bogatym, beztroskim, gdzie są czyste sumienia, sangwiniczne porywy do hulanki, buńczucznej i pełnej zapału, pomimo, że ujętej w ramy przyzwoitość i w kodeks praw towarzyskich, ściśle przestrzeganych. Niezmiernie dodatnie wrażenie robiła ta zabawa ludzi o szerokich naturach stepowców, którym nawet ich bezbrzeżne przestrzenie wydawały się ciasnemi, a którzy jednakże umieli utrzymać swoje temperamenty na wodzy, nie dopuszczając do wyuzdania i zdziczenia instynktów w zabawie. Flirt kwitł na sali, żarzyły się oczy, paliły usta, serca biły podnietą. Tańczono szumnie i ochoczo a wytwornie.
Opasły Kołomyjski przetoczywszy się w mazurze dwukrotnem kołem, stanął zasapany przy okazałym proboszczu, który odszedł od kart, by obserwować mazura.
Kołomyjski obcierając łysinę przemówił do niego swym tubalnym, ostrzegawczym głosem:
— Nie zapuszczaj proboszczuniu, dobrodzieju, perskiego oka między te fruwające spódniczki bo snadnie możesz się dopatrzeć jakiejś niecnotliwej koroneczki i uważasz — febry dostaniesz, choć to czerwiec dobrodzieju.
— Czemuż to ja mam dostać febry a nie pan?... jaż nie tańcuję.
— Ale patrzysz na owoc zakazany... a koroneczki uważasz serce, to mój świat, to mój żywioł, ja na tem zęby zjadłem, to już mnie i febra nie straszy. Wytrzęsła mną dowoli.
— Dawne to czasy! — zaśmiał się proboszcz — że już i ślady twoich febrycznych trzęsień tłuszcz zalał. Z taką walizą pewnie, że ciężko tańcować? Toż stolik od kart nosisz do góry na brzuchu, tak co mówić o tancerce?.....
Kołomyjski klasnął w dłonie.
— Ot i kocioł garnkowi przygania. Słyszeliście*!.. a dlatego hołubce biłem nie gorzej niż ten oto młodzieniec światowy — wskazał na mnie, obecnego przy tej rozmowie.
— Pan podobno z Krąża i Pobóg? — zagadnął mnie proboszcz.
Potwierdziłem, zapewniając, że mu się już przedstawiałem.
— A tak, tak, ale ten Krąż, to siedlisko djabła! Czego żeś pan tam wlazł?...
— Nie rozumiem księdza — odrzekłem z niesmakiem.
— Stara Zatorzecka podobno czarownica, ten młody, gadają, niespełna rozumu, romansuje z ogrodniczką, czy coś tak, i tarabani po nocach na fortepianach. Ten stary lokaj w zamku djabłów za sobą wodzi stadami i... różne oni tam sztuki wyrabiają; świecą, grożą.... Chciałem tam z egzorcyzmami przyjechać, ale! — machnął ręką.
— Ha, ha! — huknął Kołomyjski — aleś się zląkł carissime starej Zatorzeckiej i zaniechałeś wyganiać djabłów z owczarni. Z Zatorzecką niema żartów, mądra baba a skąpa, jej nie weźmiesz na bogobojność, braciszku! Jeszcze by ci, baba wytknęła w oczy różne tam... sprawki....
Zaczęli sobie docinać, ale ja już tego nie słuchałem.
Rozmowa ta o babce była dla mnie tak niesympatyczna, że wzruszywszy ramionami odszedłem, czując, że mogę zbyt cierpko odpowiedzieć księdzu na jego uwagi o Krążu. Jaka to różnica ten proboszcz i nasz ksiądz Juljan, proboszcz Uchań o szczerozłotem sercu, wielkiej duszy i ascetycznej, uduchowionej twarzy.
Była chwila odpoczynku po tańcach. Wszedłszy w grono panien rozbawionych, zostałem otoczony i poszukałem oczyma Tereni.
Terenia była śliczna. W białej lekkiej sukience z czemś zielonem u paska i przy bujnych, ładnie upiętych w węzeł grecki włosach, przypominała motyla. Jest w niej zapał i entuzjazm, a niema krzykliwości sójki, jest wesele i bujny lot, a niema roztrzepania, jest przemiła rytmika i harmonja w jej żywych ruchach, jakby melodja płynąca po bystrej fali. Można powiedzieć, że cała się zawierała w jednem słowie — urok.
Gdy była obecną w salonie, otaczałem ją prawie wyłącznie swoją asystą. Odrywano mi ją zbyt często do tańca, robiłem i ja wycieczki w innych kierunkach, ale wracaliśmy zawsze do siebie i ona szła w moje ramiona.
Późno już w nocy tańczyłem z nią dłużej. Melodja walca upajała. Terenia była tak cudna i tak mi oddana w tym rytmie tanecznym, taka moja, że, patrząc sobie w oczy blisko i rozumiejąc dokładnie, co one do siebie mówiły, zapomnieliśmy oboje o całym świecie... Kołysałem ją w ramionach, czułem ciepło jej przy sobie i oddech szybki, a gorący. Słyszałem bicie jej serca i niemal tętna krwi bujnej, pod perłową karnacją jej ciała, Patrząc jej w oczy z góry, gdyż jest dużo niższa odemnie — spytałem w pewnej chwili półgłosem:
— Kiedy popłyniemy razem do Krąża?...
Podniosła na mnie oczy uśmiechnięte.
— Nie wybieram się tam wcale....
Zakręciłem ją silnie w obrocie walca, raz i drugi, raz i drugi....
— Niech pani spojrzy na mnie.... Tak...! proszę nie zakrywać oczów tym lasem rzęs... pani wie, że ja nie mogę schylić się by zajrzeć pod te zasłony.... Niechże je pani uniesie... o tak!... moja droga pani,... tak dobrze!... Więc jedziemy — prawda?
— Pan tego serjo nie mówi.
— Najzupełniej serjo, bo tego pragnę, tego... żądam...
Znowu silny, wirowy obrót dwu-, trzykrotny i znowu wolne, rytmiczne płynięcie z jej słodką postacią zwisłą mi w ramionach.
Odchyliła główkę ku mnie, oczy nasze zatonęły w sobie. Patrzyłem na nią z pod półprzymkniętych powiek z rozkoszą.
Zadrżała....
— Żądam tego — powtórzyłem z naciskiem, lecz miękkim tonem....
— Ma pan taki wzrok....
— Jaki?...
— Może... straszny?...
— W znaczeniu?
— Dosłownem. — Lękam się go....
— Pani mnie?... to niemożliwe....
— Pańskiego wzroku....
— Co w nim panią przeraża?...
Milczała, więc kołysałem ją w takt melodji, przeginając lekko i nieznacznie, by tem więcej upajać się bliskością jej ustek rozpalonych, płonących.
— Co pani... widzi w moich oczach?...
— Moc... upiorną.
— Upiorną?... jestem dla pani Pobóg z Kraża? — sarknąłem.
— Nie.
— Tylko?...
— Roman Pobóg!... to wystarczy.
— Dla mnie to... za mało... Ja nie mógłbym powiedzieć o pani tak sucho.... Teresa Orliczówna....
Milczała, więc pochyliwszy niżej twarz nad jej twarzą i przenikając ją oczyma nawskroś, płynąłem z nią upojnie jak w oczarowaniu.
— Pani nie pyta, jakbym powiedział?
Milczała; rzęsy jej załopotały trwożnie, jak ważki ciemne nad kryształową tonią.... Tonie jej źrenic zmąciły się, mgła subtelna zasnuła je leciuchno... odczułem powód i zrozumiałem. Ta cudna mgiełka wywołała we mnie dreszcz szalony, dreszcz, który rozrywa, wszelkie tamy i kiełzna.
W rytmie tańca pochyliłem się jeszcze bardziej i rzekłem z mocą, półszeptem:
— Powiedziałbym... Terenia moja....
Zadrżała jak brutalnie schwytany ptak, więc.... przygarnąłem ją silniej, spojrzałem w jej spłoszone oczy i z cichego rytmu wpadłem w coraz szybszy wir tańca, w zakręty i lekkie przeginania.... Szumiało mi w głowie, nie słyszałem nawet mzyki, a jednak płynąłem, płynąłem, płynąłem, mając tylko w oczach jej główkę ciemną Pochyloną na moją pierś, łowiąc tylko słuchem przyśpieszony gorączkowy oddech jej ustek.
Mignęła mi w oczach, gdzieś z boku, ironicznie wykrzywiona twarz lowelasa w monoklu, potem rozbawione, czerwone oblicze jakiegoś wąsala.
A walc śpiewał, marzył, namawiał. Nagle... uprzytomniłem sobie, że tańczymy sami na całej sali. Odczułem namacalnie liczne spojrzenia... uwagi... szepty....
Zrozumiałem... trzeba przerwać ten zaczarowany taniec, ale jak? Nie można dać im sposobności do żartów, bo nie zniósłbym teraz żadnego dwuznacznego uśmiechu, żadnego dowcipu a czułem, że wisiały one w powietrzu, jak osy krążące dokoła nas. Więc gwałtownie zakręciłem Terenią w obrocie walca i puściwszy jej rękę, lecz nie zwalniając jej z objęcia, podniosłem ramię do góry z donośnym okrzykiem.
— Mazur! wszystkie pary!...
Zahuczało na sali.
Manewr okazał się dobrym. Prowadziłem mazura z Terenią, wiedząc bez zarozumiałości, że w tym tańcu nie łatwo ze mną rywalizować. Chciałem się przed Terenią wydać jak najawantażowniej i dopiąłem celu. Moja dziewczyna tańczy mazura cudownie,... byliśmy atrakcją sali. Porywano mi już teraz Terenię. Niezmordowanie doprowadziłem taniec do końca, emablując wszystkie tancerki, jakie mi wpadły w ręce. Zrobiłem nawet, zdaje się, zabójcze perskie oko do panny Justy. Otrzymałem wzamian spojrzenie powłóczyste, potem sentymentalne, potem kokieteryjne o przeraźliwym wdzięku, wreszcie, gdy odbiłem ją komuś tam, usłyszałem jej pisk świdrujący i okrzyk pełen zapału i wiary we własne słowa.
— Ach, jaki pan ma temperament! zupełnie jak mój!...
— A jak to się temperament mierzy... miarą gorączki?... Brawo! stoimy na zerze.
— Co pan mówi?...!
Nie miałem czasu obliczać jej temperatury, ani łagodzić oburzenia, musiałem łatać inną sprawę. Oto Orlicz siedział nadęty, matka zaś Tereni była blada i niespokojnie, z przestrachem wodziła za mną oczyma, przenosząc je na Terenię. — Co u djabła... pomyślałem — tańcząc zbyt długo wprawdzie, nie popełniłem jednak wykroczenia karygodnego?...
Tknęło mię nieprzyjemne uczucie.
Trwa ono do tej chwili, spotęgowane krótką, lecz nad wyraz przykrą rozmową moją z owym hipochondrykiem, Szreniczem. Już nad ranem natknąłem się na niego niespodziewanie. Popatrzał na mnie mętnie, zaspany i rzekł swoim szczególnym stylem bufiastym:
— Cezarze!... możesz powiedzieć sobie Veni... Vidi... ale na Vici zarzuć kaptur, nie przejdzie ono bowiem przez twój łuk triumfalny.
— Co to pan, kochany panie, pan śpi i majaczy? — spytałem.
Szrenicz wyprostował się butnie, miał wygląd pytona gotowego do skoku — syknął ironicznie.
— Nie!... tylko ciebie, Atyllo, budzę z ułudnych snów — ocknij się!... albowiem sięgasz zuchwale po tron przeznaczony dla innego władcy, o ile nie na ołtarz ofiarny.
— Nieprzytomny jesteś, widzę, zwarjowany Tamerlanie i słów twoich nawet Pytia tebańska nie pojęłaby napewno... — odpowiedziałem z równym jemu patosem.
Zaspane oczy hipochondryka błysnęły złowrogo.
— Pytją będę ja sam dla ciebie. Sięgasz po Orliczównę... wiedz przeto, że ona, jeśli nie wyjdzie za młodego Orlicza, medyka,... oddana będzie do klasztoru.
Po tych słowach znikł, jakby się zapadł w ziemię. Lecz w tej samej chwili podsunęła się do mnie panna Renata i rzekła poważnie.
— Szrenicz to warjat... i... kocha się w Tereni. W tem, co powiedział, jest część prawdy, ale ja to panu wytłomaczę.
I wytłomaczyła, bardzo miękko, po kobiecemu, przyznaję, tylko ze treść tych stów nic nie zyskała dla mnie na tem, że mi ją podano w subtelnych różach.
Orlicz pragnie, by Terenia została jego synową i do tego ją uspasabia, matka zaś, ponieważ sama odrzuciła kiedyś habit dla wieńca ślubnego, przeto teraz rehabilitując swój czyn, córkę chce widzieć zakonnicą....
Osłupiały i ogłuszony spytałem, zdaje się, nie swoim głosem:
— A... ona?...
— Terenia?... na to chyba pan najlepiej potrafi odpowiedzieć — odrzekła panna Renata i... uścisnąwszy mi rękę odeszła spokojna, poważna i wdzięczna.
Mądra to jest dziewczyna!... No... co prawda ten mój taniec z Terenią.... przecie moja twarz wtedy, moje oczy, a także i jej nie były za zasłoną, lecz na oczach wszystkich. I tę dziewczynę... Terenię... do klasztoru?... bez powołania?... Wszak to absurd!....
Młody Orlicz „medyk“ wydaje mi się błahostką w porównaniu z tamtą grozą, która, sam nie wiem czemu, zaciężyła na mnie, jak tysiąc bloków żelaznych.
Oto są moje wrażenia wyniesione z Porzecza, w dniu wczorajszym. Po tym czarownym tańcu naszym nie mogłem nawet zbliżyć się sam na sam do Tereni, ani do niej osobno przemówić. Pilnowano jej. Wiem o tem. Nie mogłem się z nią nawet pożegnać tak, jak żegnałem dotąd. Tłum ludzi nas otaczał. Odmówiłem grzecznemu wprawdzie zapraszaniu dyplomaty Orlicza, by pozostać dłużej i odpłynąłem z Krzepą o 9 rano, napojony goryczą i żalem, pomimo, że tańczono jeszcze w najlepsze.
Żal i gniew zalewa mi duszę... Doskonałym akordem do tych — miłych — uczuć jest ta cisza bezdenna, jaka mnie teraz otacza. Jestem tak usposobiony, że gdybym w tej chwili ujrzał przed sobą pradziada Hieronima, nie doznałbym żadnego wstrząsu.
Lecz nie jest to godzina duchów... Słońce zachodzi krwawą łuną i rzuca na moje papiery refleks morelowy. Cała komnata bibljoteki osnuta jak pyłem złoto-różowym. Ożywiły się stare, wypłowiałe adamaszki na ścianach, rumieniec jakby żalu za przeszłością padł na cenne niegdyś sajety, niby na blade lica prababek, gdy otwierają czeczotkową szkatułkę pełną listów z młodości, drobnych pamiątek, a zeschły ślubny wianuszek rozmarynu szeleści wzruszająco w cienkich, sinawych paluszkach staruszki...
Wianuszek ślubny!...
A gdy która na starość i tego niema w szkatułce — jeno przewija się przez palce... welon zakonny, obłóczyn pamiątka?...
Tereniu, Tereniu moja, ty przecież tego nie uczynisz!!...
Wali mi w głowie tysiące młotów. Nie! dosyć!... Idę w ten zachód... w te łuny krwawe... Gnębi mię cisza zamku i uśmiechnięte trupim uśmiechem adamaszki na ścianach... i te księgi zapylone, w których jest może istotnie ukryty testament pradziada... moje dziedzictwo. Idę!... na pola! do lasu! na rzekę ukochaną! ona mi dała Terenię...