Dziennik Serafiny/Dnia 8. Lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 8. Lipca
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 8. Lipca.

Dziennikowi tylko mojemu mogę powierzyć tę tajemnicę, która dla całego świata nią zostać powinna.
Gdyby mi kto przed kilku dniami powiedział, że się to stać może... wyśmiałabym go... Stała się rzecz okropna — nie do wiary... straszna...
Nazajutrz po rozmowie z Mamą, pogoda była piękna, Baron, Radzca tajny i Oskar ułożyli przejażdżkę w góry... Jak zazwyczaj zostawiono nas samych, i zdaje się jakby naumyślnie Mama ze swojem towarzystwem szła powoli — tak daleko, żem się niespokojnie odwracać musiała, aby nie zostać z p. Oskarem zupełnie en tété a tété, bo się go boję.
Obawa też moja nie była próżna... Posądzałam go o to, że mi może rękę pochwycić... zbliżyć się nadto, ale mi się nie zdawał zdolnym do takiego szaleństwa... Uważałam od początku przechadzki, że był jakiś niespokojny, roztargniony, zburzony... milczący, mniej przytomny niż zwykle...
Widząc się tak daleko od Mamy, stanęłam... Było już nieco późno, słońce znikło za górami, odwróciłam się patrząc na drogę, w tem czuję się porwaną... Chcę krzyknąć, usta mi zasłania batystowa chusteczka... Ten gbur Oskar chwyta mnie na ręce i niesie. Zkąd mu się siły wzięły? nie wiem.
Nim mogłam oprzytomnieć, siedziałam w powozie, który czekał widać o kilkanaście kroków... rzuciłam się do drzwiczek, konie leciały galopem. Pan Oskar klęczał przedemną. Zaczęłam krzyczeć, nic to nie pomogło... jechaliśmy lasem głuchym... Wściekłość mnie porwała, szał... ale mi się ruszyć nie dał... znalazł siłę żeby mnie słabą... zmusić do posłuszeństwa... Całował po rękach.
Nie — tej sceny opisać nie jestem w stanie, strach, wstyd — ogarnęły mnię tak, że niemal straciłam przytomność. Powóz leci a leci, ja się wyrywam, na próżno... Coraz ciemniej na drodze, siły mnie opuszczają, błagam, proszę, daremnie. Mruczy coś niezrozumiałego... oczy mu błyszczą dziko jak u Kopeckiej... chwyta mnie — całuje... Nie jestem wcale do mdłości skłonną, ale w końcu, nie wiem, zdaje mi się żem osłabła... omdlała. Zatrzymano konie... znaleziono wodę do ocucenia mnie w strumieniu, w chwilę potem powóz leciał znowu...
Błaganie było próżne... Zajadły mój konkurent wbił mi na palec swój pierścień z brylantem... Nie wiem jak długo toczył się powóz, gdy mnie płaczącą, zrozpaczoną... wysadzono z niego do jakiegoś domu, który mi się zdał gospodą. Oskar wprowadził na wschody... pokoje były przygotowane.
Trzeciego dopiero dnia, Baron i Stryj nadjechali, uwolnić mnie z tego więzienia... Nikt w Karlsbadzie nie wie, ani się domyśla wypadku... Rozgłoszono, żem zachorowała... Nocą powróciliśmy do Mamy... która na mnie na pół drogi czekała... Oskar nie zdaje się nawet pojmować, że popełnił — występek. Bredzi i bełkocze niezrozumiale, a całuje mnie i Mamę po rękach... Baron chodzi napuszony, Radca Tajny łaje i grozi synowcowi, Mama ręce łamie, ale wszyscy są jednego zdania, że małżeństwo stało się koniecznością...
Mam obrzydzenie do tego człowieka, pragnienie zemsty nad nim — a ten człowiek musi być mężem moim... Tłumaczy się, że to uczynił z gwałtownej miłości dla mnie. Ale miłość taka, to burza, to piorun — to coś strasznego jak śmierć — ja się go boję... Zwierzęcia w nim więcej, niż człowieka...
Ten szał tak go teraz wysilił i wyczerpał, że leży chory... Stryj ze trzema lekarzami nie odstępują go na chwilę... musi żyć... choćby póty, dopóki się nie ożeni ze mną... A! co się to ze mną stało! co się stało — i któżby był posądził tego głupca o krok podobny... Myślę i nie pojmuję tego. Nie widzę w Stryju, w Baronie, nawet w Mamie ani tego podziwienia, ani tej zgrozy, jakby ich postępowanie tego warjata napełnić powinno. — Mieliżby oni być w spisku, aby w ten sposób mnie zmusić do zamążpójścia...
A! niechcę tego przypuszczać...
Od Mamy dowiedziałam się, że była w największym kłopocie z ojcem, który koniecznie chciał się widzieć ze mną — gniewał się i dobijał...
Leżałam w łóżku po moim powrocie, gdy ojciec nadszedł znowu — to mi dozwoliło usłyszeć ich rozmowę.
— Będęż nareszcie miał szczęście oglądać oblicze mojej córki? zawołał głosem od gniewu drzącym... Raczysz mi pani wytłumaczyć, jak mogłaś tak dziecko moje zasekwestrować, aby do niego ojca nie dopuścić?
— Serafinka była chora...
— Tem bardziej godziło się mi dozwolić ją widzieć...
— Leżała w gorączce...
— To bajki! — zawołał ojciec — w tem wszystkiem przeczuwam i widzę co innego. Miałem dla niej projekta; szło o to, aby je rozbić i uniemożebnić...
Matka zmilczała... Ojciec począł się po pokoju przechadzać.
— Czy mi to pani wytłumaczysz?
Głosem drzącym poczęła Mama...
— A więc powiem panu wszystko...
Serafinki nie było... Zakochany w niej pan Oskar dopuścił się...
— Co? — krzyknął Ojciec — paniś ją tak dobrze strzegła?
— Porwał ją z przed oczów moich... uwiózł... Trzy dniśmy ich szukali.
— Jakto? i ona się na to zgodziła! A! piękne jej pani dałaś wychowanie.
— Proszę mi nie mówić — impertynencji. Serafinka nic nie jest winną. Winien ten szaleniec, który się w niej zakochał, i o mało tego sam życiem nie przypłacił...
Pojmujesz pan — dodała matka — że po takim wypadku — Serafinka musi iść za niego — dla samego... dla samej... przyzwoitości...
Ojciec się ironicznie uśmiechnął.
— Wybornie ukartowane — rzekł... My mężczyzni studentami jesteśmy przy paniach... i do walki z wami porywać się nawet nie powinniśmy... Nigdy by mi na myśl nie przyszło kazać ją wykraść jenerałowi...
— Jakto, pan śmiesz mnie posądzać!
Słyszałam posunięcie nogami, jakby Ojciec się ukłonił; a po chwili milczenia — rzekł spokojnie:
— Będęż mógł choć teraz widzieć się z moją córką?
Mama otworzyła drzwi, leżałam na łóżku, Ojciec przystąpił i siadł przy mnie...
— Biedne dziecko — odezwał się, pochylając ku mnie, biedna ofiaro...
Zostaliśmy sami — wlepił oczy we mnie, jakby chciał mówić i nie śmiał. Zbliżył się aż do mojego ucha, obejrzawszy, że niema matki...
— Żal mi cię — rzekł — serdecznie żal... lecz, choć się to zdaje już nieodwołalnem — wiesz co — powiedz mi szczerze... Wolisz jenerała, który jest przynajmniej człowiekiem, gdy tamten bydlęciem i idjotą... wolisz go... Ja go znam... to człowiek wyższy... to mój przyjaciel — on się nie będzie wahał i — ożeni się z tobą...
Podniosłam oczy... Ale, ojcze kochany, to nie może być — ja jestem skompromitowaną...
— Czem? tem, że warjat cię porwał? Jenerał jest un homme du monde, un galant homme — ja mu powiem wszystko, on się zgodzi...
W głowie mi się zawracało.
— Zostaw mnie ojcze losowi memu! — rzekłam cicho...
Siedział jeszcze ze spuszczoną głową nademną, ale już nie mówił nic, potem wstał, przeszedł się po pokoju, wziął mnie za rękę i nie mówiąc słowa, nie żegnając się z Mamą, kapelusz na głowę włożył i — drzwiami rzuciwszy... zniknął...
W tej chwili weszła Mama...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.