Dziwne karyery/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne karyery |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce jak gdyby chciało dodać ognia ruchowi politycznemu w Wilkowie, wstało nazajutrz gorętsze niż kiedykolwiek. Stanisław wstał także rozgrzany snami, w których czerwona lista członków komitetu, wetknięta mu w rękę przez sekretarza, przybierała chwilami tak wyraźnie urocze kształty panny Natalii, iż musiał się aż zbudzić, ażeby się przekonać o nieuchwytności sennej złudy. Wypił pospiesznie ranną kawę, zaopatrzył pugilares swój w znaczniejszą niż zwykle kwotę pieniędzy, — takich samych pieniędzy, o jakie w poprzednim rozdziale wołał Dr. Mitręga, ale nierównie mniej wydatnych co do ilości — i wyszedł z domu w tem przekonaniu, że jak Jakób przez tyle lat służył o Rachelę Labanowi, tak i on przez czternaście mozolnych godzin gwoli sekretarzowi obalać będzie Ciemięgów i Skirgiełłów, ażeby zdobyć serce i rękę panny Natalii.
Zapas pieniężny, o którym mowa, okazał się bardzo pożytecznym, ze względu na gorąco bowiem trudno było agitować inaczej, jak chyba zapraszając bardzo wpływowych kolegów do chłodnego, sklepionego pokoiku, stanowiącego atynencyę pewnego sklepu korzennego. Tam okazały się wprawdzie niejakie różnice zdań; jedni mianowicie utrzymywali, że nic tak nie chłodzi, jak porter; drudzy dawali pierwszeństwo węgrzynowi, a jeszcze inni oświadczali się za czystym o ile możności wywarem z ojczystych ziemniaków; co się atoli tyczyło czerwonej listy, nietrudno było naszemu bohaterowi pozyskać dla niej wszystkie głosy. Sprawa poruczona mu przez sekretarza stała tedy jak najlepiej, kiedy się towarzystwo rozeszło i zostawiło p. Stanisława w sklepie w celu wyrównania rachunku.
— Cóż to? czy zanosi się na jakiś zjazd pedagogów, że was się tylu tu wysypało? — zagadnął go w tej chwili jakiś jegomość, kupujący zapasy cukru i kawy.
— Ej, nie — ot, tak, przyszliśmy się ochłodzić — była odpowiedź.
— Nie wierzę ci Stasiu, nie wierzę, bo masz jakąś dyplomatyczną i wcale niechłodną minę!
Stanisław uśmiechnął się, bo insynuacya ta głaskała jego miłość własną. Od kilku godzin już powtarzał sobie w duchu, że ma niepospolity talent do dyplomacyi. Nagle, myśl genialna przyszła mu do głowy.
— Proszę ciebie Władysławie, czy ty jesteś wyborcą?
Jegomość, którego bohater nasz nazwał Władysławem, zrobił głową znak potwierdzający, zapłacił za towary, które nabył, i miał się ku wychodowi. Stanisław pospieszył za nim, wziął go za rękę, i szedł z nim w jego stronę.
— Bo to widzisz... chciałem ci coś powiedzieć — rzekł tajemniczo. Pan Władysław nie objawiał wprawdzie wielkiej ciekawości, ale słuchał cierpliwie, i wkrótce znalazł się w posiadaniu wszystkich szczegółów tajemniczej misyi powierzonej Stanisławowi.
— I powiedz mi — zagadnął go w końcu — zkąd racya, żebyś się tak zasługiwał Kluszczyńskiemu?
— Wiesz przecież, że bywam w jego domu... dla jego córki... — odparł Stanisław.
— Aha, rozumiem. Kochasz się w pannie Kluszczyńskiej i wyznajesz program polityczny przyszłego swego teścia. Rzecz godna Milicyanina!
— Mój kochany, wierz mi, że gdybym nie był przekonanym, że sprawa jest dobra i czysta, za nic w świecie nie dałbym się użyć dla niej!
— Co ty możesz wiedzieć, jaka to sprawa! Wierzaj mi, który zjadłem zęby na polityce w Wilkowie, że tutaj nigdy nikt nie może twierdzić z pewnością, czyli jaka sprawa jest dobrą i czystą, lub nie. Ale — dodał po chwili, jakby po namyśle — swoją drogą rad jestem, że wypłatacie figla temu Ciemiędze. Możebyś wstąpił do mnie, tobyśmy pomówili o tej sprawie. Powiadasz tedy, że wasza lista jest czerwona?
— Tak, czerwona, a tamta zielona.
W tej różnicy kolorów streszczało się niestety wszystko, co Stanisław wiedział dokładniejszego o całej akcyi, do której się zaprzągł.
— Możebyś mi mógł dać jeden egzemplarz? — rzekł p. Władysław.
— Jak najchętniej; ale zostawiłem wszystkie w domu. Pojmujesz, że byłoby niezręcznością nosić się z listami, które mają być rozdane dopiero wieczór.
— Hoho, jaki z ciebie przebiegły polityk! Ale ta twoja przebiegłość pozbawia mię jednego egzemplarza, którybym oddał wieczór przy głosowaniu.
— Jakto, pozbawia! Chciej tylko potrudzić się do mnie, a dam ci tyle egzemplarzy, ile zechcesz! Albo nawet... wiesz, jaka doskonała myśl wpada mi do głowy? Ty mieszkasz tak blisko sali wyborczej; ja mam jeszcze mnóstwo bieganiny przed sobą; możebyś pozwolił, kochany Władziu, żebym cały pakiet zostawił u ciebie, a wieczór zamiast wracać do domu, wpadnę tylko na moment i oddasz mi depozyt.
P. Władysław zgodził się na to, i pakiet list wyborczych, starannie, do niepoznania, w inną bibułę owinięty, został ulokowany w jego domu, poczem nasz Stanisław poleciał na przedmieście donieść sekretarzowi, że nietylko zapewnił mu głosy wszystkich pedagogów, ale nadto pozyskał dla partyi anticiemięgowskiej poparcie słynnego w mieście dziwaka, a bardzo przytem wpływowego obywatela, p. Władysława Smiechowskiego.
O rozkoszy! Sekretarza nie było w domu! Sekreta rzowa była nieubrana! Panna Natalia, czarująca w zgrabnym stroju porannym, przyjęła go sama jedna, wysłuchała całej relacyi i dała mu skosztować z wodą konfitur różanych, które mama wczoraj usmażyła! I dodała czarodziejka, że przecież wypada jej osłodzić mu bodaj czemkolwiek gorzkie trudy zawodu publicznego! Już, już omal nie naprawił wczorajszej nieśmiałości, gdy na nieszczęście sekretarzowa, ukończywszy toaletę, pojawiła się i zapytała go, jak znajduje jej konfitury... Ale — co się odwlecze, to nie uciecze.
Tymczasem, dokąd to takim pędem cwałowała dorożka, w której siedział p. Władysław Smiechowski, mając w kieszeni jeden egzemplarz czerwonej listy członków komitetu?
Ej, czy nie do drukarni Postępu Witkowskiego? Do
głównej kwatery zwolenników Dr. Ciemięgi.
∗ ∗
∗ |
Wilków miał osobne swoje obyczaje wyborcze, latami uświęcone. Jednym z nich było, że stronnictwa nie tworzyły komitetów w celu popierania tego lub owego kandydata, ale owszem wszyscy wyborcy razem uważali się „w zasadzie“ jako jedno stronnictwo i wybierali bardzo liczny komitet; ten komitet wybierał ze swego łona podkomitet, a dopiero w łonie tego ostatniego objawiały się różnice zdań, które kończyły się zawsze zaproszeniem kilku lub kilkunastu mniej lub więcej znakomitych ludzi do kandydowania. Znakomitości te odbywały następnie wobec zgromadzeń wyborczych rodzaj popisu krasomówczego, przypominającego owe „kazania na próbę“ w gminach reformowanych, które decydować mają o wyborze przyszłego pastora. Nadaremnie atoli wysilał się zazwyczaj ten i ów na jak najpopularniejszy program polityczny, nadaremnie obiecywał pokazać zęby Chaotom w Krachenburgu, zredukować wszelkie podatki do zera, i wznowić wiek jeżeli nie złoty, to przynajmniej srebrny, przez sierdziste ambasadowanie w Krachenburgu nad Plejtą — gdyby się był zobowiązał zjeść Krachenburg z cegłami i kamieniami i wypić potem Plejtę, na nicby mu się to nie przydało. Nadaremnie także byłby się powoływał na dawne swoje zasługi, nadaremnie przyjaciele jego wskazywaliby jego zdolności, charakter, dążności itp. jako zalety stawiające go wyżej od innych współzawodników — w komitecie bowiem już dawno utworzyła się była większość, która upatrzyła sobie z góry swojego kandydata, i tego ogłaszała „kandydatem narodowym“. Biada śmiałkowi, któryby nie uznał takiego senatusconsultum i ważył się odwoływać do plebiscytu na rzecz innego jakiego kandydata! Zobaczymy może w dalszym ciągu tego opowiadania, co go czekało.
Jakkolwiek może szanowny czytelnik znajduje się w tem samem położeniu co autor, tj. jakkolwiek może nie wie, do jakich bliższych i dalszych celów politycznych i lokalnych dążyła partya dr. Ciemięgi, i jej przeciwnika, która świeżo pozyskała „talent i fundusze“ dra Mitręgi, to przynajmniej słowa powyższe wytłumaczą mu, dlaczego jednej i drugiej partyi tyle zależało na tem, ażeby na zgromadzeniu wyborców utrzymała się lista członków komitetu, przez nią ułożona.
Radbym przedstawić rzecz dramatycznie i opowiedzieć, w jakiej postawie i jakim krokiem zmierzali wieczorem owego pamiętnego dnia do sali wyborczej najznakomitsi koryfeusze obydwu stronnictw. W takim razie musiałbym atoli dopuścić się wierutnego zmyślenia, żadne żywe oko nie widziało jeszcze bowiem przywódzców agitacyi politycznej w Wilkowie dążących na Kapitol — wyrastają oni tam w danej chwili, jakby z posadzki. Tak stało się i tym razem. Pięć minut przed uderzeniem godziny szóstej, na którą zwołane było zgromadzenie, utworzyły się, a raczej stworzyły się z niczego w sali wyborczej dwie grupy, z niedowierzaniem na siebie spoglądające. W jednej z nich można było widzieć naszych znajomych z dworku pp. Kluszczyńskich, tj. szanownego sekretarza, dra Mitręgę, obiedwie dyplomatyczne bródki à la Richelieu i kilka innych fizyonomij bądź tak poważnych, że nie zostawało w nich miejsca dla sprytu, bądź tak sprytnych, że nie zapowiadały żadnego innego przymiotu moralnego lub intelektualnego. Był tam także p. Kosturski, redaktor Orędowniczki, człowiek, jak mówiono, olbrzymiej pracy i ruchliwości — tak olbrzymiej pracy, iż nie miał nigdy czasu pozapinać wszystkich guzików u swego ubrania, i tak olbrzymiej ruchliwości, że udzielała się ona nawet jego włosom i brodzie, obiedwie te bowiem najpiękniejsze ozdoby wolnego i niezawisłego męża wyglądały u niego tak, jak gdyby król Eol przekupiony przez zwolenników Ciemięgi oddał je na pastwę nieustającą wszystkim swoim wiatrom. Po drugiej stronie sali wyrosła była z posadzki podobna grupa, złożona z samych Ciemięgowców i z redaktorów Postępu. W tej, uderzała oko widza najbardziej trzymająca się nieco na uboczu para, złożona z jednego bardzo długiego i jednego bardzo krótkiego polityka, która zdawała się knować coś niezwykłego i z tego powodu ściągała na siebie badawcze i pełne podejrzliwości spojrzenia członków przeciwnego obozu.
O szóstej sala zaczęła się zapełniać. Środek zajęło około stu wyborców, między którymi odznaczała się ścisłą zwartością swoją falanga pedagogów i ojców rodzin, sprowadzona przez naszego przyjaciela, Stanisława Wołodeckiego, któremu p. sekretarz w przechodzie z niewymowną wdzięcznością uścisnął rękę. Około tych obywateli, uprawnionych do głosowania, uszykowało się w sali i na galeryach około tysiąc ciekawych, a gdy już powietrze było nad wszelki wyraz duszne, wstąpił p. Kluszczyński na podwyższenie, zadzwonił, i zagaił zgromadzenie krótką przemową, w której nadmienił, że czyni to z polecenia grona obywateli, przejętych uczuciem, że w tak nader ważnej chwili należy naradzić się gruntownie nad wyborem nowego ambasadora do Krachenburga. Mowa ta nie sprawiła wielkiego wrażenia, może z tego powodu, iż od niepamiętnych czasów zwoływano kilka razy do roku obywateli Wilkowa upewniano ich zawsze, że chwila jest nader ważną. Na wniosek p. Kosturskiego zgodziło się atoli zgromadzenie przez aklamacyę na przewodnictwo p. Kluszczyńskiego; przyjaciele Orędowniczki widzieli w tem bowiem tryumf swojego stronnictwa, a przyjaciele Postępu mieli może nadzieję, że pełniąc obowiązki przewodniczącego p. sekretarz nie będzie mógł szkodzić im swoją wymową i powagą swojego stanowiska w mieście. Nadzieja ta srodze ich zawiodła, przewodniczący rozpoczął bowiem natychmiast rzecz oddawna przygotowaną i niezmiernie długą, której tu nie będziemy powtarzali, bo nie różniła się ona co do treści swojej w niczem od alokucyj szanownego sekretarza do p. Wołodeckiego, które już mieliśmy sposobność słyszeć w pierwszym rozdziale tej powieści. Powiemy tylko, że p. Kluszczyński zakończył swoją mowę doniesieniem, że jest wniosek, ażeby szanowne zgromadzenie przystąpiło do wyboru komitetu przedwyborczego, złożonego z 300 członków — i zapytaniem, czy kto nie życzy sobie zabrać głosu. W odpowiedzi na to podniosło się z krzeseł kilku mówców, najwyżej atoli podniosła się owa niezmiernie długa połowa nierównej pary Postępowców, na którą zwróciliśmy już podejrzenie ogólne, a ponieważ przewodniczący miał nieco krótki wzrok, więc jakoś nie dojrzał nikogo oprócz niej, i oświadczył z rezygnacyą:
— P. Słomomłocki ma głos!
Jednem poruszeniem niepospolitych swoich nóg, p. Słomomłocki znalazł się na trybunie, co znaczy, iż sięgał głową niemal do sufitu — i rzekł:
— Moi panowie! Zanim przystąpimy do wyboru ambasadora, musimy się porozumieć co do instrukcyi, jaką mu damy na drogę...
— Za pozwoleniem — ozwała się od drzwi sali figura w mundurowym fraku z niebieskim kołnierzem, w błyszczącej pikelhaubie i z mieczem u boku — wzywam p. przewodniczącego, ażeby przywołał mówcę do porządku, ponieważ według paragrafu 1479 ustawy z dnia 31-go lutego do liczby 83.521 nie wolno ambasadorom dawać na drogę nic, oprócz zaliczki na koszta podróży.
— Szanowny pan ober-dozorca rządowy ma słuszność — odparł p. Słomomłocki — i dziękuję mu za jego przestrogę, ponieważ zamiarem moim jest trzymać się ściśle drogi legalnej, która w istocie nie znosi instrukcyi, ale jedynie zaliczkę na koszta podróży. Przystępując tedy do rzeczy, zwracam uwagę waszą, szanowni panowie, że mając, dzięki wolnomyślnym naszym ustawom i dobremu stosunkowi z królestwem Chaocyi, szerokie pole do dyskusyi otwarte przed sobą (huczne oklaski i ober-nadzorca w pikelhaubie z uszanowaniem kiwa głową), powinniśmy porozumieć się między sobą i uchwalić program, podług którego postępować mamy przy zbliżających się wyborach. (Niepokój między Mitręgowcami i wymiana telegraficznych znaków między pp. Kluszczyńskim i Kosturskim, na nieszczęście, obustronnie niezrozumiałych.) W tym celu, grono poważnych obywateli wygotowało projekt... (Mówca wyjmuje papier z kieszeni. Ogromne brawo na galeryi, ogromna wrzawa w obozie Orędowniczki. P. Kosturski woła: To haniebny podstęp! Pikelhauba zbliża się ku trybunie.) — projekt, który, jeżeli szanowne zgromadzenie pozwoli, będę miał zaszczyt odczytać. (Czyta.)
„Zgromadzenie wyborców miasta Wilkowa wyraża przekonanie, że interesa Milicyi i Landweryi są identyczne z interesami Chaocyi i Teremtecyi“.
„Zgromadzenie wyborców miasta Wilkowa domaga się tedy, ażeby ambasada milicyjska w Krachenb...“
W tej chwili wypadek nieprzewidziany i niezwykły w życiu parlamentarnem przerwał dalszą lekturę programu milicyjsko–chaotycznego. Oto, z poza ramienia mówcy błysnął pozłacany szpic wszechpotężnej pikelhauby, a u kołnierza jego, z popod niebieskiego wyłogu u mundurowego fraka, wyłoniła się pięść odziana w białą łosiową rękawicę, podczas gdy druga taka sama pięść weszła w posiadanie mozolnie spisanego programu. W jednem okamgnieniu trybuna była opróżnioną, a w drugiem wszystko, tj. mówca, program, pikelhauba i frak z mieczem, znikło z sali.
Przez sześć miesięcy Wilków nie widział potem p. Słomomłockiego, ani p. Słomomłocki Wilkowa, oprócz kominów jego i to przez kraty...
Obrady tymczasem toczyły się dalej, uchwalono bowiem natychmiast, że program jest właściwie rzeczą niepotrzebną, a nawet szkodliwą (ut figura docuit), i że na razie chodzi tylko o wybór komitetu przedwyborczego. Wszyscy mówcy zgodzili się w zdaniu, że komitet ten powinien mieć trzystu członków, a wszyscy z tej ukrytej przyczyny, że tak czerwona lista, jak zielona, obejmowały 300 nazwisk. Niemałe też przerażenie i zamięszanie wywołał jakiś p. Filip Konopski, wyborca z przedmieścia, który oświadczył, że skoro, jak słusznie wykazał szanowny p. przewodniczący, półtora miliona Laputańczyków stoi nad Plejtą, to 300 członków komitetu nie wystarczą, ale potrzeba wybrać najmniej pięciuset. Jedna partya zaczęła podejrzy wać drugą, że ta w ostatniej chwili ułożyła listę obejmującą 500 nazwisk, w skutek czego, gdy obie pierwotne listy zawierały w czterech piątych częściach jedne i te same nazwiska, większość w przyszłym komitecie musiała wypaść w myśl tej partyi, któraby głosowała na 500 kandydatów. Dzięki temu obopólnemu podejrzeniu, nietylko zakrzyczano p. Konopskiego, ale nazajutrz miał on się zpyszna tak w Postępie, jak i w Orędowniczce. Wydarzył się jeszcze i ten epizod, że jakiś luźny zwolennik partyi sokołowskiej wystąpił z oracyą skierowaną przeciw zajmowaniu się polityką w ogóle, poczem oświadczył, że głosować będzie tylko na takiego ambasadora, który pójdzie ręka w rękę z rządem Chaocyi i Teremtecyi, i dodał, że najlepiej byłoby, gdyby Milicya i Landwerya przestały raz uważać się za coś odrębnego od krajów, z któremi je los tak szczęśliwie połączył. I ten byłby padł pod ciosami sprzymierzonych przeciw niemu stronnictw, ale na nieszczęście p. Kosturski w uniesieniu nazwał go Laputańczykiem, i ciężka ta obelga sprawiła dywersyę na jego korzyść, a nawet wywołała tu i owdzie szemranie, które nie pozostało później bez wpływu na rozwój politycznej i romantycznej historyi, którą tu opowiadam.
Nakoniec przystąpiono do oddawania głosów. P. Kluszczyński mianował skrutatorów i czuwał z wysokości swojego podwyższenia nad tem, ażeby nie było nadużyć. Oczy jego błyszczały radością, zaledwie bowiem tu i owdzie zaplątała się jaka zielona kartka papieru między czerwone, które oddawano całemi stosami. Należy też przyznać, że nasz pan Stanisław zwijał się po sali, jak gdyby chodziło o jego własny wybór. Namawiał, perswadował, wydzierał nieraz przemocą prawie z rąk tego lub owego wyborcy zieloną listę, a wtykał mu czerwoną. P. Władysław Smiechowski pomagał mu w tem rzetelnie. Skończyło się wreszcie oddawanie list, i zgromadzenie rozeszło się powoli, zostały tylko strony głównie interesowane, tj. naczelnicy stronnictw ze swoimi adjutantami, i skrutatorowie. Po niejakim czasie, ci ostatni oświadczyli, że głosowało 151 wyborców, i że oddano list zielonych 31, a czerwonych 120, a więc czerwona lista zwyciężyła. Oddano jeden jej egzemplarz p. Kluszczyńskiemu do własnoręcznego podpisu — Mitręgowcy klaskali w dłonie i wołali hura! — niektórzy rozbiegli się po mieście, ażeby orbiet urbi ogłosić swoje zwycięstwo; Ciemięgowcy milczeli. Podpisał przewodniczący, podpisał jeden sekretarz, umaczał pióro drugi. Wtem okrzyk przerażenia rozległ się przeciągłem echem po wypróżnionej sali. Reszta zgromadzonych, już w kapeluszach na głowie, zbiegła się i skupiła około stolika.
— Co to jest — wołał sekretarz z umaczanem piórem, trzymając je w powietrzu — a był to właściciel bródki à la Richelieu Nr. 2. i nazywał się Wtorkowski (bródka Nr. 1. była własnością p. Czwartkiewicza.) — Co to jest?!
— Co, co? — odezwało się kilkanaście głosów.
— Co! — zawołał Wtorkowski i zaczął czytać listę: — Abel Franciszek, Bandura Jakób, Bykowski Adam, Ceber Dyonizy, dr. Cygański Juljusz! Co robi dr. Cygański Juliusz na czerwonej liście?!
— A może to zielona? — zainterpelował ktoś z boku.
— Jużci nie cierpię na daltonizm, i widzę, że czerwona!
— Pokaż pan, pokaż! — zawołał sekretarz, ledwie nie odchodząc od zmysłów. Wszystkie obecne głowy utworzyły olbrzymie winne grono nad nieszczęśliwą listą. Nie było wątpliwości — lista była czerwoną, ale nazwiska na niej były te same, co na zielonej; nazwiska popleczników dr. Ciemięgi!
— Potrzeba rozpocząć skrutynium na nowo! — wołali Mitręgowcy. — Tu zachodzi fałsz, zdrada!
Daremne usiłowania! Na stodwadzieścia list czerwonych, znaleziono zaledwie pięć takich, któreby nie były czerwonemi kopiami listy zielonej. Wprawdzie i na zielonej, z kurtoazyi, znajdowały się nazwiska Kluszczyński, Kosturski, Wtorkowski i Czwartkiewicz — równie jak na pierwotnej czerwonej figurowało kilku stronników Postępu, ale prócz tych czterech, i prócz całego mnóstwa figur bezbarwnych, które dla wypełnienia liczby znajdowały się również na obydwu listach, nie było ani jednego zasadniczego zwolennika Orędowniczki. Dr. Ciemięga był górą, dr. Mitręga wił się u stóp jego jak Szatan u nóg Archanioła Michała. A co najfatalniejsza, pp. Kluszczyński i Wtorkowski mieli to stwierdzić własnoręcznymi podpisami i ogłosić jutro całemu miastu!
Półtoratysiąca wyborców i niewyborców, napełniających przedtem salę, nie byłoby wstanie zrobić takiego gwaru, jaki powstał między dwudziestukilku obecnymi. Ciemięgowcy trzymali się za boki od śmiechu, póki porwawszy zwycięską listę z podpisami, nie wybiegli do swojej drukarni, ażeby ją dać wydrukować. Mitręgowcy grozili im pięściami, i powtarzali w niebogłosy: Łotrostwo! Szelmostwo! Zdrada!
— Zdrada! — nie wołał ale ryczał p. Kosturski. — Zdrada, zdrada! I oto jest zdrajca! Oto jest! — To mówiąc, targał on nielitościwie za barki bladego śmiertelnie i wielce zmięszanego młodzieńca, którego łaskawi czytelnicy znają jako p. Stanisława Wołodeckiego.
— Jest, jest zdrajca! — powtarzał — a oto dowód!
I tu, bez ceremonii, wyjął z zanadrza naszemu bohaterowi ośmdziesiąt egzemplarzy czerwonej listy — resztę owych 200, danych mu przez p. Kluszczyńskiego, nierozdaną dla braku większego kompletu wyborców. Wszystkie egzemplarze były sfałszowane, wszystkie ciemięgowskie, i na wszystkich, lojalniej sza od fałszerzy obawa zarządcy drukarni przed skutkami przestępstw prasowych, umieściła u spodu drobniutkim drukiem: „Z drukarni „Postępu Witkowskiego“ pod zarządem M. Czernidłowskiego“.
Bohater nasz nie bronił się, nie protestował, nie mógł wymówić słowa. Jako mniej biegły w polityce, nie pojmował całej doniosłości zbrodni, której stał się sprawcą, sam nie wiedząc jakim sposobem. Dokoła niego srożyły się groźne oblicza Mitręgowców, ale nie trwożyły go wcale. Widział on tylko jedno oblicze ojca panny Natalii, a było to oblicze złowrogie, czerwone od gniewu, ciskające pioruny oczyma.
— Jak mogłeś pan — zawołał nakoniec sekretarz, tym samym najpierw głosem, którym śp. Juliusz Cezar robił wyrzuty Brutusowi — jak mogłeś (crescendo) dopuścić się takiej (fortissimo) podłości!
— Ależ panie sekretarzu — jąkał pedagog, niby student przy egzaminie — to te same listy, które wziąłem od pana!
Śmiech serdeczny był odpowiedzią na to tłumaczenie. Sekretarz, drżąc od gniewu, wyjął z kieszeni parę list, które miał w zapasie, i wetknął je pod same oczy delinkwentowi. Niestety! Na każdej stało, drobno, ale wyraźnie: „Z drukarni „Orędowniczki Wilkowskiej“, pod zarządem B. Druckfehleraa. Onby też właśnie, on, sekretarz Kluszczyński, śmiertelny wróg arystokracyi, Postępu, Ciemięgi i Skirgiełły, kopał dołki pod stronnictwem, którego był głową, sercem, i... i wszystkiem! Podłość nad podłościami! Fałszować listę demokratyczną, i jeszcze rzucać kalumnię na siwą głowę tak zacnego i powszechnie szanowanego obywatela. Oburzenie wszystkich obecnych nie znało granic.
— Precz z moich oczu! — wołał prezes, silny tem poparciem — precz! Uczciwy człowiek nie poda ręki zdrajcy, zaprzedanemu arystokracyi, Sokołowianom, Skirgielle. i... i Laputańczykom! Precz!
Łzy płynęły już od kilku minut po licach naszego bohatera, obrócił się i wyszedł, a na schodach rozszlochał się na dobre. Dziś w południe jeszcze jadł konfitury różane, podane rączką panny Natalii, przed pół godziną jeszcze wzrok sekretarza spoczywał na nim z wyrazem niby ojcowskiego zadowolenia, a teraz! Konfitury zamieniły się w piołun, błogosławieństwo w klątwę!
Dziwna rzecz! Nazajutrz Postąp Witkowski, na czele swego numeru, zawierał, co następuje: