Dziwne karyery/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I,

opisujący stosunki klimatyczne, społeczne, gospodarskie, etnograficzne i polityczne Wielkich Księstw Milicyi i Landweryi, wraz z ich przyległościami. — Oprócz tego czytelnik dowie się początku niniejszej powieści.

Ktokolwiek albo sam niedawno opuścił szkoły, albo tez ma dzieci i zwraca uwagę na postępy ich w naukach, ten z pewnością, spostrzegł, ze wydoskonalony przez znakomitych tegoczesnych pedagogów system nauczania w teoryi jest niezrównanym, ale w praktyce zostawia pewne luki, których zapełnienie zostawione jest przypadkowi i czytaniu gazet i powieści. Nie moją rzeczą byłoby wykazywać tu braki w innych dyscyplinach, z konieczności więc tylko wspomnę, że wyłączne zajmowanie się jeografią fizyczną po dwunastu latach mozolnych studyów zostawia w umyśle młodzieńca wrażenie, iż ziemia jest kulą z masy papierowej, starannie lakierowana, i symetrycznie kratkowana, po której, w kształcie przerywanych drobnych kresek, krążą, rozmaite cieple i zimne prądy powietrza i wody, i na której znajdują się rozmaite wysoczyzny i niziny, pasma gór z dolinami podłużnemi i poprzecznemi, jakoteż mniejsze i większe dorzecza — która wszelako oprócz zjawisk geologicznych i meteorologicznych wraz z ich skutkami nie zawiera nic uwagi godnego. Dzięki tej dokładnej znajomości kanwy, na której tkane są ślady istnienia rodzaju ludzkiego, tkanina pozostaje rzeczą zupełnie nieznaną i kiedy już młodzieniec wyrośnie na męża, i zaczyna piórem lub słowem brać udział w życiu publicznem, zadziwia on nieraz ziomków swoich mniemaniem, ze Monachium leży we Włoszech, albo ze Wagner urządza swoje uroczystości melodramatyczne w Bejrucie, w Syryi.
Wobec takiego stanu rzeczy autor niniejszej powieści zaledwie może przypuszczać, że dziesiątemu z pomiędzy jego czytelników znana, jest widownia wypadków, które w następnych rozdziałach odbywać się mają. Musiałby on przeto opowiadanie swoje przeplatać nawiasami i odsyłaczami, które dałyby powieści pozór uczonej rozprawy i naraziłyby go na to, ze z jednej strony zniecierpliwiłby i znudził czytelnika, a z drugiej znalazłby się w niebezpieczeństwie, iż go kiedyś powołają, na członka Akademii Umiejętności — tego wielkiego świecznika, przeznaczonego do demonstrowania ad oculos, iż łojówki jakkolwiek wysoko umieszczone na podniebiu wspanialej sali, nie dają wielkiego światła. Lepiej więc będzie, opisać zaraz z góry w osobnym rozdziale teren powiastki wraz ze wszystkiemi jego właściwościami, a dalej dopiero iść torem przez tysiące innych pisarzy wskazanym, t. j. wprowadzić dwoje ludzi, rożnej płci, pragnących połączyć się węzłem małżeństwa i spotykających się z różnemi trudnościami podmiotowemi i przedmiotowemi w ciągu tego pragnienia — dać im doświadczyć naprzemian wiele radości i smutku, a w końcu dać im się pobrać, albo umrzeć z rozpaczy, albo tez wynaleść jaki sposób pośredni, pozwalający położyć słowo „koniec“ pod ostatnim rozdziałem.
Wielkie księstwa Milicyi i Landweryi leżą w strefie umiarkowanej, to znaczy, że w lecie gorąco, a w zimie zimno dochodzą tam do 30 stopni Celzyusza, reszta zaś roku bywa średnio zimna. Są to kraje rolnicze i uważane za spichlerz tej części świata; jakoteż w istocie zaledwie raz do roku odzywa się tam wołanie o zapomogę głodową. Głównym ich produktem, tym, któremu zawdzięczają swoją nazwę, i który stanowi jedyny znaczniejszy przedmiot — nie handlu, ale wywozu, są rekruci. Mieszkańcy dostarczają ich tak chętnie, tak są uprzedzającymi w tej mierze, ze jeografowie nadali im tę nazwę równie trafnie, jak są n. p. w Ameryce Wybrzeża Niewolników, Złota, Pieprzu, Kości Słoniowej i t. p. Ludność pod względem etnograficznym dzieli się podług religii. Są chrześcijanie, którzy żegnają się raz, i tacy, którzy żegnają się trzy razy — dla analogii, nazywać będę pierwszych Polakami, a drugich Rusinami — tak, jak nazywalibyśmy „ludźmi“ stworzenia zamieszkujące Marsa, gdyby się udało odkryć je za pomocą jakiego olbrzymiego teleskopu. Są także Nie-chrześcijanie, pełniący funkcye Żydów. Są nakoniec różne żywioły napływowe, o których później będzie mowa.
Pod względem społecznym Milicyanie dzielą się na szlachtę, mieszczan i chłopów, jak każde społeczeństwo dobrze zorganizowane. O szlachcie milicyjskiej piszą historycy, że była kiedyś bardzo wojowniczą, że większą część życia przepędzała na koniu, i t. p. Być to może, ale jeżeli to prawda, to przyznać potrzeba, że w biegu czasów charakter i temperament tej szlachty zmienił się nie do poznania. Jest to owszem rasa niesłychanie spokojna i potulna, i w całej Milicyi trudno byłoby sformować chorągiew złożoną ze szlachciców, umiejących jeździć konno. Cechą szlachectwa jest posiadanie większej przestrzeni ziemi. Kto potrafi posiąść jej tyle, co trzech do trzydziestu innych, ten zostaje grandem i staje się przedmiotem czci powszechnej — kto zaś przestaje posiadać ziemię, idzie w mieszczany. Wyjątek stanowią tu tylko grandowie, mniejsi i więksi, dla tych albowiem, skoro się zrujnują, istnieją rozmaite posady — dzięki oryginalnemu politycznemu ustrojowi kraju. Należy bowiem wiedzieć, że przed laty sprzykrzyło się było Milicyanom i Landweryjczykom mieć jakikolwiek rząd własny. Po różnych zmianach, weszli w taki stosunek z sąsiednim królem Chaocyi, że tenże, w zamian za podatki i rekrutów, przysłał im „Oberkomisarza“ i mnóstwo innych urzędników, w celu zarządzania Milicyą i Landweryą. Z czasem atoli król ten spostrzegł, że opłaciwszy Oberkomisarza i kilku komisarzy, może bez wszelkiej trudności ściągnąć podatki i pobrać rekruta, oświadczył więc Milicyanom, że odtąd kontentować się będzie temi dwoma czynnościami rządowemi — a jeżeli Milicyanom potrzeba czego więcej, n. p. szpitali, szkół, dróg, mostów, porządków gminnych, sanitarnych i t. p., to wolno im w tym celu zaprowadzić sobie własne władze i własne podatki. Milicya i Landwerya przyjęły tę propozycyę z uniesieniem — rozpisano czemprędzej obok dawniejszych podatków nowe, a obok władz chaotycznych, ustanowiono autonomiczne. Na wypadek zaś, gdyby król Chaocyi zapotrzebował więcej pieniędzy, lub więcej żołnierzy, zobowiązała się Milicya i Landwerya utrzymywać przy jego boku ambasadę, której obowiązkiem jest pamiętać o tych potrzebach, i która składa się z posłów wybieranych osobno przez szlachtę, mieszczan i chłopów. Tym sposobem powstały w Milicyi dwa rządy: jeden, który pobiera podatki i rekruta dla króla Chaocyi, a drugi, który o ile może i umie, zajmuje się innemi sprawami Milicyi i Landweryi — w pośrodku zaś tego wszystkiego stoi wyż wspomniana ambasada. Ustrój ten odpowiada wybornie usposobieniu i gustom Milicyan, zwłaszcza, gdy król Chaocyi — jakkolwiek oprócz Koszamerdynerów, Morchów i Teremtetów ma 37 różnych narodów podswojem panowaniem, mianuje zawsze Oberkomisarza i Oberszpitalnika, czyli naczelnika rządu autonomicznego, z pomiędzy grandów milicyjskich.

Tym sposobem, zadowolenie Milicyan byłoby zupełnem, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że przed trzydziestu laty przyłączono do ich kraju hrabstwo Sokołowskie, którego mieszkańcy uważają się za ludzi nierównie wykształceńszych, moralniejszych i bogobojniejszych od Milicyan, i widzą w tem wielkie dla siebie upokorzenie, iż w Wilkowie, jako stolicy Milicyi, przebywa Ober-Komisarz i Ober-Szpitalnik, podczas gdy Sokołów, miasto nierównie starsze i poważniejsze, kontentować się musi prostym komisarzem i ladajakim szpitalnikiem. Z początku Sokołowianie upominali się o osobne dwa naczelne rządy dla siebie, ale spostrzegłszy, że tą drogą nic nie wskórają, wzięli się na inny sposób i opanowali najpierw ambasadę milicyjską w Krachenburgu, stolicy Chaocyi, a następnie, przez swoich grandów, zaczęli wciskać się na najwyższe posady w Wilkowie. Umieli nawet większość grandów milicyjskich przyciągnąć na swoją stronę, przedstawiając im, że Wilków jest siedzibą niebezpiecznych agitacyj, grożących upadkiem religii i społeczeństwa, a nawet, zamąceniem dobrych stosunków Milicyi z Chaocyą i utratą dobrej opinii w Krachenburgu. Jeden tylko jeszcze hrabia Albin Skirgiełło opierał się temu wpływowi Sokołowian na sprawy Milicyi, i ku niemu też demokracya wilkowska, opuszczona przez swoich grando w, spogląda z ufnością. Był to pan tak piękny, tak dawnego rodu, i tak posiadający wszystkie przymioty, które stanowią bohatera, że z przyjemnością naznaczyłbym mu pierwsze miejsce w opowiadaniu, ale niestety nie mogę, a to z dwóch przyczyn. Najpierw, hrabia Skirgiełło nigdy nie zrobił nic nadzwyczajnego, a powtóre, powieść moja obracać się ma w sferach mieszczańskich, grandowie zaś, Oberkomisarze, Oberszpitalnicy i t. p. odgrywać w niej mogą tylko taką rolę, jaką odgrywają w epopei władze nadprzyrodzone, n. p. bogi greckie i rzymskie w Iliadzie i w Eneidzie.



Kiedy jeszcze Milicya i Landwerya używały spokojniejszych stosunkowo czasów, zgromadzone było towarzystwo składające się z czterech osób w dworku, położonym na przedmieściu Wilkowa. Był to dworek z gankiem zasłoniętym z dwóch stron gęstemi ścianami dzikiego winogradu. Od ulicy oddzielony był białemi sztachetami i ogródkiem pełnym kwiatów, w którym znajdowało się nadto parę drzew owocowych i cienista altanka, przyparta do parkanu, stanowiącego granicę od sąsiedniej realności. Za dworkiem były oficyny i ogród warzywny, dobrze utrzymany. Wewnątrz dworku, złożonego z pięciu do sześciu pokoików, wszystko znamionowało pewną zamożność gospodarza i wielką zapobiegliwość, skrzętność i schludność gospodyni. Było to około piątej popołudniu, i stół nakryty czerwoną w białe kwiaty serwetą, w bawialnym pokoju, świadczył próżnemi filiżankami i innymi przedmiotami tego rodzaju, że wypito właśnie podwieczorkową kawę. Po pokoju przechadzał się wielkimi krokami jegomość o szpakowatym zaroście twarzy, w czapeczce haftowanej na głowie i z fajką w ustach. Jegomość ten od godziny mówił bezustannie, z wielką emfazą. Treścią jego wykładu były stosunki polityczne wszystkich państw we wszystkich pięciu częściach świata, nie dość, jak utrzymywał, dokładnie i trafnie wyświecone w trzech dziennikach, które leżały na komodzie. Wykładu tego słuchała bez widocznego zajęcia niemłoda już jejmość, siedząca na kanapie za stołem i zajęta odczyszczaniem i układaniem listków róży, przeznaczonych na konfitury. Obok niej siedziała młoda osoba, zbudowana jak łania, o dużych ciemnych oczach, w tej chwili niepospolicie znudzonych, o cerze, której nawet pudr nie mógł odjąć wrodzonej świeżości, i pięknych brunatnych włosach, szkaradnie napiętrzonych i pokudłanych dla oddania hołdu modzie. Przy tym samym stole, na krześle już atoli, trzymał się bardzo sztywnie młody człowiek w czarnym tużurku, zadający sobie wszelką pracę, ażeby się zdawało, że słucha uważnie wykładu szpakowatego jegomości, że podziela znudzenie czarnookiej sąsiadki, i że wraz z niemłodą już jejmością koncentruje całą uwagę swoją na przygotowania do konfitur różanych.
Niezwykłe to rozstrzelenie uwagi ze strony sztywnego młodego człowieka w czarnym tużurku tłumaczy się tem, że szpakowaty jegomość był to sekretarz Kluszczyński, ojciec panny Natalii Kluszczyńskiej, czarnookiej szatynki, niemłoda zaś jejmość była panią sekreterzową Kluszczyńską, matką panny Natalii, i że nikt nie mógł wiedzieć, w czyjem ręku spoczywała właściwie władza w domu państwa Kluszczyńskich, podczas gdy władza nad sercem młodego sztywnego człowieka w czarnym tużurku spoczywała niewątpliwie w ręku panny Natalii. Wypadało więc być uważnym na wszystkie strony, ale nie było to łatwo. Od czasu do czasu bowiem pani Kluszczyńska, jak gdyby wywód polityczny pana sekretarza był szmerem tak mało znaczącym jak szum samowaru albo turkot powozów na ulicy, zwracała się do panny Natalii z zapytaniami, odnoszącemi się do różnych szczegółów gospodarskich — albo też panna Natalia bez względu na powikłane stosunki polityczne Europy, Azyi, Afryki i Ameryki, dowiadywała się co jutro grać będą w teatrze, i kiedy odbędzie się zabawa ogrodowa na dochód ochronek; jednocześnie zaś pan sekretarz, podnosząc głos, zatrzymywał się przed zakłopotanym młodzieńcem i wołał:
— Głupi chyba nie widzi tego, że w tym roku jeszcze przyjść musi do wojny między Chaocyą a Beocyą — w takim wypadku zaś, pytam pana, co będzie, co będzie?
Mówiąc to, pan sekretarz mierzył młodego naszego człowieka tak surowo, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za skutki przewidywanego konfliktu. Młody człowiek, który jeszcze nie odpowiedział był na ostatnie zapytanie panny Natalii, ratował się chwilowo tem, że poprawiał cygareto, które się było rozkleiło.
— Co będzie, pytam pana — wołał dalej pan sekretarz — jeżeli nas wypadki zastaną nieprzygotowanymi? Czy ambasada nasza w Krachenburgu, panie tego, zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje? Ani mowy! Oberszpitalnik, panie tego, pojechał sobie do wód, Oberkomisarz strzela kaczki w swoich dobrach, a tu panie tego, (było to przysłowie pana sekretarza, ilekroć wpadł w ferwor) milionpięćkroćstotysięcy Laputańczyków stoi o trzy dni marszu od Plejty i powiedz mi pan z łaski swojej, dokąd my zajdziemy?
— A kto będzie sprzedawał fanty podczas zabawy? — wtrąciła panna Natalia.
Młody człowiek targany w ten sposób, usiłował ile możności przybrać minę odpowiadającą na zapytanie pana sekretarza, że nie wiedzieć doprawdy, „dokąd zajdziemy“, ale że zajdziemy niewątpliwie w jakieś straszne miejsce; a jednocześnie przypomniał sobie; kto będzie sprzedawał losy loteryi fantowej w parku miejskim. Ściśle rzecz biorąc, mógłby był uspokoić pana sekretarza uwagą, że ponieważ wielkie księstwa Milicyi i Landweryi uwolniły się od stu lat od kłopotów wyższej polityki, więc niechajby i pan sekretarz zostawił Chaocyi i Beocyi rozprawienie się z półtoramilionowym zastępem Laputańczyków nad Plejtą — ale to byłoby mogło sprzeciwić się zapatrywaniom pana sekretarza i najbezpieczniej przeto było, nie odzywać się wcale. Trudno było natomiast nieodpowiedzieć pannie Natalii, a jeszcze trudniej zdecydować się na razie, co zrobić.
Wtem, na szczęście naszego, bezimiennego dotychczas młodego człowieka, dały się słyszeć kroki i głosy na ganku, i jednocześnie prawie wpadły do pokoju dwa indywidua bardzo ożywione i zaperzone. Obydwa były średniego wzrostu i nie wielkiej tuszy, obydwa posiadały poważnie oszklone oczy, i obydwa miały twarze zakończone u dołu bródkami takiemi, jakie znamy z portretów kardynała Richelieu — a więc bródkami pełnemi przebiegłości dyplomatycznej i ogromnej mądrości stanu. Obydwa indywidua nadto miały w ręku numer dziennika, pachnący świeżem czernidłem drukarskiem — to jest, pachnący albo niepachnący, bo to rzecz gustu.
— Czytałeś, sekretarzu? — zawołało pierwsze indywiduum.
— I wiesz, dziś wieczór odbywają naradę u Oberszpitalnika, a jutro ogłaszają zgromadzenie wyborców! — dodało indywiduum Nr. 2.
Sekretarz wziął dziennik z rąk jednego z przybyłych, odszedł do okna, i trzymając o długość ramienia od oczu, zaczął czytać z miną człowieka świadomego tej okoliczności, że jeżeli on nie sprosta sytuacyi, to już chyba nikt jej nie da rady:
— „Jutro na korzyść funduszu rzemieślników, odbędzie się w parku miejskim...“
— Nie to, nie to — zawołała bródka dyplomatyczna Nr. 1. — Tu, niżej: „Dowiadujemy się, że grono bardzo poważnych obywateli naszego miasta zamierza stawiać kandydaturę znakomitego weterana-obrońcy zasad demokratycznych dra Ciemięgi. Nie ma wątpliwości, że wobec tej kandydatury o żadnej innej mowy być nie może“.
— I cóż ty na to, sekretarzu?
— Hm, Ciemięga dzielny człowiek i ma wiele poważania w Krachenburgu.
— Ale uważaj, kto go stawia! Organ Skirgiełły, „Postęp Witkowski!“ Chodzi tu o sparaliżowanie wszystkich zabiegów, wszystkich robót demokratycznych...
— Alboż były jakie roboty?
— No, nie było żadnych, ale być mogą! Czytaj tylko poniżej doniesienie: Hr. Albin Skirgiełło przybył z Schwitzenbadu do Krachenburga!
— Macie racyę... ale co tu począć?
— Za kwadrans mamy się zejść w biurze redakcyi „Orędowniczki Witkowskiej.“ Ułożymy listę komitetu i każemy ją zaraz wydrukować. Chodźże prędko, sekretarzu!
— Idę, idę, sprawa publiczna wymaga tego koniecznie. Maryśka! daj mi kapelusz i laskę. Ho, ho, jeszcze my tu w Wilkowie nie damy się arystokracyi! Maryśka! Maryśka!
— Proszę pani! Syrup wybiega z rądelka! — rzekła, pojawiając się na progu, wezwana na pomoc przeciw arystokracyi Maryśka. Pani Kluszczyńska pospieszyła na pomoc syrupowi, a p. sekretarz znalazłszy tymczasem sam kapelusz i laskę, wybiegł na ulicę w towarzystwie dwóch dyplomatycznych bródek. I tak naraz niespodzianie, nasz sztywny młody człowiek, uwolniony od odpowiedzi na interpelacye polityczne, znalazł się sam na sam z panną Natalią...
Sytuacya zawsze ponętna, ale często kłopotliwa.
Był to młody człowiek, słusznego wzrostu, liczący lat koło 28miu, regularnych rysów twarzy, ze zgrabnym wąsikiem, z głową krótko ostrzyżoną, oczy miał ciemne, ale bynajmniej nie tak duże, jak panna Natalia — o nie! Potrzeba było kilku par zwykłych oczu, ażeby z nich złożyć jednę źrenicę panny Kluszczyńskiej, i potrzeba było konstelacyi złożonej z takich gwiazd, jakie ma Orion, ażeby w przybliżeniu oddać blask takiej jednej źrenicy. Sztywny młody człowiek miał oczy zaledwie trzeciej lub czwartej wielkości, ale jak to się czasem zdarza małym oczom, miały one pewien wyraz figlarny, który stanowił sprzeczność rażącą z sztywnością ich właściciela. Kto wie zresztą, czyli sztywność ta była wrodzoną, lub też pochodziła jedynie z tużurka angielskiego, zapiętego na przepisaną ilość guzików — jest to bowiem kostium, w którym nawet sylf nie potrafiłby poruszać się z gracyą. Nie zawadzi tu nadmienić, że nasz młody człowiek nazywał się Stanisław Wołodecki, i był z profesyi pedagogiem, a z nałogu poetą.
Tête-à-tête zaczęło się od tego, że p. Stanisław zesztywniał jeszcze bardziej, spojrzał jeszcze figlarniej na pannę Natalię, i westchnął, to jest wykonał trzy czynności, nie mające z sobą najmniejszego logicznego związku, a jednak logicznie złączone z tem, co myślał w tej chwili.
Panna Natalia zerknęła na niego z pod oka, i chociaż p. Stanisław nie uważał tego, to obowiązkiem powieściopisarza jest zanotować, iż w tej chwili, jak ongi po knującej zdradę fizyonomii Wallenroda, tak po jej twarzy „uśmiech przeleciał, blady i znikomy“, zamaskowany zręcznie zwrotem ku wazonkom, stojącym za nią na oknie. Może jaka łaskawa czytelniczka wytłumaczy czytelnikowi co znaczy taki uśmiech przelatujący po twarzy młodej panienki w chwili, gdy znajduje się sama w pokoju z młodym człowiekiem, który trzyma się sztywnie, spogląda figlarnie, i wzdycha.
— Czy pana bardzo bawi polityka? — zagadnęła go nagle.
— Nie, nie bardzo... osobliwie gdy...
— Osobliwie gdy mój ojciec rozgada się o niej, nieprawdaż?
— Nie pani, osobliwie, chciałem powiedzieć... gdy mógłbym mówić o czem innem... z kim innym...
— Naprzykład z mamą o konfiturach?
— Jaka panna Natalia niedobra, że mię nie chce rozumieć!
— Przyznasz pan, że dotychczas nie powiedziałeś nic zrozumiałego.
— Nie potrzebuję mówić, że wolałbym rozmawiać z panią... o czemkolwiek, niż zajmować się polityką z największymi mędrcami stanu.
— Dlaczegóż pan słuchałeś tak pilnie tego co tato prawił?
—  Bo... bo chciałbym pozyskać jego względy.
— Na cóż panu jego względów?
— I pani mię pytasz o to?
Tak to zazwyczaj bywa w podobnych razach. Nieśmiały młodzieniec chciałby, ażeby panna zrozumiała pośrednie jego wyznania, a naiwność dziewicza żąda wyjaśnień kategorycznych, aż po półgodzinnej szermierce zapytań i odpowiedzi, ktoś trzeci wejdzie do pokoju, albo tylko skrzypnie drzwiami, i dobra sposobność przemija, czasem niepowrotnie. Była to czterdziesta sposobność, którą opuszczał właśnie p. Stanisław, i przeminęła z powodu, iż p. Kluszczyńska wróciła z kuchni donosząc, iż syrup jeszcze się nie wygotował.
Zabawiwszy jeszcze czas jakiś, bohater nasz pożegnał się i wyszedł zrozpaczony.
Nie będziemy ścigali duszy naszego bohatera na tych manowcach, któremi błąkała się w ponurej zadumie. Dosyć nam będzie dowiedzieć się, że wrócił do domu i ulżył sobie najpierw, zdejmując i wieszając w szafie czarny tużurek, i wkładając inny, bardziej zastosowany do gorącej pory roku. Następnie próbował jeszcze ulżyć sobie, wylewając na papier niesforny potok bujnych rymów, po którego szalonych fluktach różne gorżkie uczucia tłukły się jak skołatane burzą nawy, pozbawione steru, z poszarpanymi żaglami. Niebawem był tego cały arkusz, i wiersze były niezłe, ale nie wypowiadały nic więcej nad to, że autor ich musi być djabelnie niezadowolonym sam z siebie, skoro tak mocno narzeka na świat, na los i na ludzi. Nawiasem powiedziawszy, taki bywa sens moralny każdego pesymizmu, poetycznego i prozaicznego. Na pochwałę p. Stanisława powiedzieć muszę, że coś nakształt refleksyi podobnej przyszło mu do głowy, i że nie odczytawszy nawet swego utworu, schował go do szuflady, gdzie byłby spoczywał dotychczas, gdyby nie pewna okoliczność, ściśle złączona z gospodarstwem domowem naszego poety. Oto, najmował on pokój z meblami, a wyprowadzając się w jakiś czas później, nie uważał za rzecz potrzebną wypróżnić szuflady, o której wiedział, że nie zawiera nic cennego. Po nim zaś odziedziczył pokój, stolik i szufladę inny poeta, znalazł ów manuskrypt i posłał do Warszawy, gdzie wydrukowano go w pewnem piśmie literackiem, umieszczającem prace pierwszorzędnych jedynie autorów. Poeta Nr. 2. otrzymał za to dziesięć rubli srebrnych (w papierach) i pochwalną wzmiankę w rocznikach literatury, a poeta Nr. 1. nie zubożał wcale.
Skazawszy swoje rymy na pogrzebanie w szufladzie, Stanisław przypomniał sobie, że pewien mędrzec rzymski zwykł był znajdować w nauce pociechę i zapomnienie bólów i trosk wszelkiego rodzaju. Wziął tedy z półki książkę, traktującą teoretycznie i praktycznie o konstrukcyi rozmaitych mostów kamiennych, drewnianych i żelaznych, otarł dwie łzy, które mu stanęły były w oczach podczas owego potopu rymotwórczego, i wkrótce wśród rozmaitych formułek i figur o prostych i o krzywych liniach, wojna z Laputańczykami, konfitury różane i czarne oczy panny Natalii już tylko nakształt jakiejś niewyraźnej zmory ciężyły na umyśle ujętym w karby nieubłaganych i wyraźnych prawideł matematycznych.
Rzecz oczywista, że żaden romans nie mógłby się rozwinąć, gdyby wszyscy zakochani młodzieńcy postępowali w ten sposób. Ale jest muza, która czuwa nad powieściopisarzami, i nim jeszcze słońce tego dnia zaszło, muza ta wkroczyła do pokoju p. Stanisława, przybrawszy skromną postać pani Janowej, żony stróża kamienicznego, która usługiwała kawalerom, mieszkającym w domu.
— Proszę pana profesora — rzekła — tu był jakiś pan sekretarz Klu... Kluska...
— Kluszczyński? — zawołał nasz bohater — zrywając się z krzesła, jak gdyby odkrył jaką wadę w jego konstrukcyi i przewidywał, że się zawali.
— A, może i Kluszczyński.
— Czemużeście go nie prosili na górę, Janowa! Tyle razy wam mówiłem...
— Jakżem go miała prosić, kiedy nie chciał iść, jeno mówił, coby pan profesor zara przyszli do niego, bo jakaś tam publika nie cierpi zawołoki.
— Pewnie „sprawa publiczna nie cierpi zwłoki!“ Idę natychmiast, idę. Poczciwa ta sprawa publiczna! Pędzę bez zwłoki!
I nie wdziawszy nawet napowrót czarnego tużurka, Stanisław chwycił za kapelusz i wybiegł, zostawiając swoje gospodarstwo na łasce Janowej, która ruszała ramiouami i dziwiła się w duchu, jak taki porządny człowiek, profesor, może zajmować się osobami tak dwuznacznej reputacyi, i pędzić za niemi nie zamknąwszy na klucz pokoju. Zszedłszy na dół, nie omieszkała udzielić swoich uwag w tej mierze żonie listonosza, który mieszkał na podwórzu w oficynie. Listonosz zaraz potem przy szklance piwa rozmówił się o tem z woźnym, ten zaś nie będąc Milicyaninem z rodu, ale pochodząc z Chaocyi, miał une idée fixe, że ktokolwiek mówi o zawołokach i o publice, ten dybie na jego posadę. Zaraz więc nazajutrz w południe doszło do wiadomości ober komisarskiej władzy, że niejaki profesor Wołodecki i jakiś sekretarz, jeszcze nie wyśledzony, knują spiski zmierzające do zamącenia dobrych stosunków między Chaocyą z jednej, a Milicyą i Landweryą z drugiej strony — w trzy dni zaś później Rak, organ opinii wychodzący w Sokołowie, umieścił artykuł dający niedwuznacznie do zrozumienia, że Wilków jest siedliskiem niebezpiecznej agitacyi, importowanej z zagranicy, że knują się tam różne rzeczy, mogące narazić kraj na ogromne nieszczęścia, i że ludzie dobrze myślący powinni sparaliżować takie niecne zamachy, wskazując sprawców kompetentnej władzy. Byłoby szczególnie pożądaną rzeczą — mówił dalej Rak — ażeby wyłączny nadzór nad wychowaniem młodzieży oddano kościołowi, wówczas bowiem nie mielibyśmy pedagogów, pod pozorem miłości dobra publicznego, nie znoszącego zwłoki, zatruwających umysły młodociane jadem bezbożności, nieuszanowania świętej spuścizny ojców, zawartej w trądycyi itd. itd.
Tymczasem pedagogowi, który dał powód do całej tej chryi, i który w tej chwili pędzi na przedmieście do dworku pp. Kluszczyńskich, sprawa publiczna — o ile ona rozgrywała się w Wilkowie — o tyle tylko wydawała się ważną, o  ile pozwalała mu tego samego dnia po raz drugi zbliżyć się do panny Natalii. Wielkiem też było na razie jego rozczarowanie, gdy w bawialnym pokoju, zamiast swojego bóstwa zastał tylko p. sekretarza i jakiegoś młodego człowieka, bardzo ujmującej powierzchowności, którego jedyną może wadą było, że ruszał się i mówił nieco z pańska, grzecznym był z pańska, a w danym razie, nadskakującym z pańska. Był to słuszny mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy, o przenikającem spojrzeniu, i nosił czarny zarost starannie utrzymany. Do tych szczegółów, które Stanisław spostrzegł bez niczyjej pomocy, dodał p. sekretarz wiadomość, że jest to dr. Mitręga, nowy nabywca i wydawca Orędowniczki Wilkowskiej.
— Jakto, — rzekł — czyliż Kosturski...?
— Kosturski panie tego, zostaje w redakcyi, ale to widzisz pan, potrzeba większej forsy, ażeby sparaliżować Skirgiełłę, który nie żałuje pieniędzy na Postąp Witkowski, i  pan doktor, który zarówno z nami kocha sprawę publiczną, przyszedł nam w pomoc swoimi funduszami, i swoim talentem. To drugi Girardin, panie tego, drugi Gambetta, a arystokracyi nie cierpi, panie tego! Ale, do rzeczy. Panie Stanisławie, powiedz mi czy jesteś demokratą?
— Dokazałbym nie małej sztuki, gdybym chciał być arystokratą.
— A co, nie mówiłem doktorowi? To zacna dusza — chodź tu Stasiu, niech cię uściskam! Widzisz, ja mówiłem, że możemy liczyć na ciebie, jak na Zawiszę. Otóż jutro robimy zgromadzenie wyborców, i wybierzemy komitet, który nie dopuści do wyboru dr. Ciemięgi, bo to panie tego, figura Skirgiełły. Lista członków jest już wydrukowaną; masz oto dwieście egzemplarzy; tylko pamiętaj ażebyś przyszedł, i ażebyś zaagitował między kolegami profesorami i innymi znajomymi, niech także przyjdą, i niech każdy oddaje tę listę czerwoną. Lista Ciemięgo wców, pamiętaj, będzie zielona; dowiedzieliśmy się o tem z drukarni. A możebyś tak szepnął na ucho chłopakom, niechby przyszli na galeryę i sykali, gdy będzie mówił Ciemięga, a jak my będziemy mówili, to niech krzyczą: Wiwat kandydat narodowy!
— Ale któż jest tym... kandydatem narodowym? — zapytał pedagog, odurzony wirem akcyi politycznej, w którą go wciągano, a nieposiadający się z radości, że ojciec panny Natalii daje mu takie dowody zaufania i sympatyi.
— Już ty się tem nie turbuj, kochany Stasiu! — zawołał sekretarz, całując go w policzki. — Idź tylko i spisz się gracko! A nie zapomnij: nasza lista czerwona; antinarodowa zielona! Idźże, a zwijaj się, i daj mi znać około południa, co zrobiłeś.
Staś wyszedł, pożegnany po ojcowsku przez sekretarza, i wymieniwszy uścisk ręki z Dr. Mitręgą, który go zapewnił, że będzie uszczęliwionym, jeżeli będzie mógł pielęgnować nadal tak miłą znajomość.
— A co, panie tego, nie mówiłem? — zawołał, tryumfując sekretarz po odejściu swego młodego przyjaciela politycznego. — Mamy już dwieście głosów jakby w kieszeni, bo to najpierw profesorowie, to prawdziwa inteligencya, a powtóre, pytam szanownego doktora, który też ojciec rodziny zechce zadzierać z profesorami na tydzień przed egzaminami, ażeby jeszcze chłopcu palnął dwójkę? Ho, ho, znam ja moje miasto, i nie Skirgielle zaczynać ze mną!
— Co do mnie, przyznam się, że nie pojmuję, dlaczego panowie wszyscy widzicie uosobienie zasad arystokratycznych w Skirgielle. Przecież nie on jeden tylko jest hrabią!
— Ale panie... on panie tego... — prawił sekretarz z miną niezmiernie tajemniczą, nachylając się do ucha swemu gościowi.
— Co, panie?
— On... dąży do... dyktatury!
— Ha, być może, ale widzimy przykłady w historyi, że dyktatura zawsze najściślej łączy się z demokracyą. Kto chce sam dyktować prawa, ten musi wpierw poucinać wszystkie głowy, które się wznoszą nad ogół. Co do mnie, miałem dziś zaszczyt wyjaśnić panom obszernie na zgromadzeniu w redakcyi, jak dalece i z jakich przyczyn jestem przeciwnikiem Skirgiełły. Swoją drogą atoli nie miałbym nic przeciw temu, gdyby mu się udało zostać dyktatorem, i gdyby poucinał pewne głowy. Uważaj pan, panie sekretarzu, że w takim razie my, mielibyśmy do czynienia już tylko z jedną głową hr. Albina!
— Jak Boga kocham, panie tego, taki prawda! Więc pan doktor sądzisz, że w gruncie rzeczy, niechajby i Ciemięg...a.
— Cóż znowu! Ciemięga jest duszą i ciałem zaprzedany Skirgiełłom, a co innego jest, jak nadmieniłem, skorzystać z czyjej kandydatury, i co innego znowu podawać mu rękę do dopięcia celu. W polityce, panie sekretarzu, najprostsza droga jest najpewniejszą, i dlatego hasłem naszem być powinno: precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ale już późno, czas spocząć, jutro czeka nas zadanie nielada! Dobrej nocy szanownemu sekretarzowi!
— Do widzenia z kochanym doktorem! Tak, tak, precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ten Mitręga, to tęgi człowiek — powtarzał sekretarz, udając się do spoczynku — ale bezemnie niczegoby nie dokazali. Niechno Wołodecki sprowadzi mi profesorów, a zobaczymy, która lista przejdzie, czerwona czy zielona!
Na zakończenie tego rozdziału, niechaj mi będzie wolno popełnić jedyną niedyskrecyę. Oto Dr. Mitręga, gdy przybył do hotelu, w którym zajął tymczasowo mieszkanie, zastał czekającego przed drzwiami „numeru“ lokaja w liberyi, który oddał mu bilet w kopercie, ozdobionej koroną z dziewięciu perełkami. Na guzikach liberyi powtarzała się ta sama korona, a pod nią, o ile mię moje wiadomości heral. dyczne nie mylą, błyszczał „Palemon“, od pięciuset lat, jak wiadomo, herb hrabów Skirgiełłów.
Bilet zawierał lakoniczne wyrazy:
„Co słychać? A. S.“
Dr. Mitręga zawołał lokaja do pokoju i wyjął z necessaire podróżnego bilet i kopertę, ozdobioną owym, tak mało pretensyonalnym znakiem, który w Anglii i we Francyi przedstawia koronę margrabską, a w Milicyi i Land weryi, Hidalgowską, wojewódzkiej równą. Odszukawszy jeszcze atrament i pióro, Dr. Mitręga odpisał:

„Słychać tylko tyle, że kandydatura Ciemięgi jest zachwiana. Zresztą potrzeba: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! M.“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.