Dziwne karyery/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne karyery |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieparlamentarny przydomek, którym zakończyliśmy rozdział poprzedzający, znalazł szerokie echo w Wilkowie, jakkolwiek rozległ się był tylko w jednej komnacie myśliwskiego zamku w górach Monomotapa. Niezrównany Języczkowski parafrazował go w Szturchańcu na różne sposoby, w dowcipnych wierszach i w złośliwych rycinach. Podczas gdy atoli hr. Skirgiełło oddał sprawiedliwość temu tylko, komu ją oddać należało, Szturchaniec wziął się do całego grona politycznych przyjaciół dr. Mitręgi. Nie przebaczył ani sekretarzowi Kluszczyńskiemu, ani innym dyplomatom, a dostało się i Stanisławowi, który Bogu był ducha winien. Humoryści zawsze są tak nielitościwymi. Języczkowski w kilku rysach pełnych zjadliwej satyry wskazał, jak „grono“ zawiązało się przeciw kandydaturze Ciemięgi, jak niefortunnie przeciw niej walczyło, i jak jeszcze niefortunniej podniosło ją w końcu samo. Muszę nawet wyznać otwarcie, że całą polityczną kanwę dotychczasowego mojego opowiadania wziąłem ze sprawozdań Szturchańca. Wobec takich napadów, stanowisko Orędowniczki było bardzo trudnem do utrzymania — cóż bowiem począć z przeciwnikiem, o którym nie da się powiedzieć nic więcej jak tylko to, że ma jednę nogę krótszą od drugiej? A tymczasem, oficyał Kostruba przynosił aż do Lej zora na miód egzemplarze nieznośnego pisemka humorystycznego, i mszcząc się za różne szykany, których zwykle padał ofiarą, porównywał karykatury Szturchańca z fizyognomiami swoich prześladowców, znajdując, że trafiono je doskonale. Tymczasem także Orędowniczka, szpaki, Marcin i inne narzędzia akcyi politycznej zrobiły już były bardzo znaczny wyłom w owym zapasie idealników, który dr. Mitręga otrzymał był od hr. Skirgiełły. Stosownie do instrukcyi, którą otrzymał był swojego czasu, udał się do adwokata, dr. Sciślewicza. Ten odpowiedział mu, że hrabia kazał sobie tylko zaprenumerować Szturchańca, bo jest cierpiącym w skutek przeziębienia i nudzi się bardzo — ale o Orędowniczce nic nie wspominał.
Potrzeba było koniecznie coś na to poradzić, muszę bowiem oświadczyć z góry, że własne fundusze dr. Mitręgi były poniekąd już wyczerpane na kilka lat przed jego urodzeniem. Składały się one z majętności tabularnej Wielkie i Małe Znikło, z Niebywałami i Wulką Niebywalską, obejmującej razem, według „Skorowidza W. W. ks. ks. Milicyi i Ladweryi z uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem“, 2 morgi „łąk i ogrodów“ i 3 morgi „pastwisk“. Dawały one wprawdzie właścicielowi swemu prawo do żądania arendy w wysokości 300 id. od karczm, pobudowanych w owych 4ch osadach, i do prowadzenia procesu o przyległe 2 morgi lasu i wikliny, ale ponieważ karczmy owe powaliły się były właśnie, jak mówiłem, na kilka lat przed urodzeniem dr. Emanuela, więc arendarze, pobudowawszy się na nowo własnym kosztem, nietylko odmawiali zapłacenia tenuty, ale co gorsza, zasekwestrowali wyliczone powyżej grunta dworskie, w skutek czego majątek dr. Mitręgi składał się właściwie tylko z jednego większego procesu i czterech mniejszych — co jak każdy przyzna, wystarczało wprawdzie do używania korony o trzech listkach i dwóch perełkach, ale nie mogło wystarczyć na utrzymanie Orędowniczki, szpaków i Marcina. Tak tedy, w raju dr. Mitręgi znalazły się naraz ciernie.
Szczęściem, przypomniał on sobie ze słów suchej odprawy. jaką, otrzymał był od dr. Ściśle wicza, że hrabia Albin jest cierpiącym i nudzi się bardzo. Z szybkością decyzyi, właściwą wyższym umysłom, postanowił on działać na zasadzie tej informacyi. Wpadł do redakcyi i zapowiedział Stanisławowi, że wyjeżdża na kilka dni w bardzo ważnym interesie. Prosił go, ażeby w jego nieobecności dobrze doglądał Orędowniczki, i ażeby się udał do sekretarza Kluszczyńskiego z wiadomością o jego wyjeździe, i z prośbą, ażeby aż do jego powrotu zaniechano wszelkiej „akcyi“, zważywszy, iż podróż ta wpłynie rozstrzygająco na wszystko, co się ma dziać w Wilkowie. Tymczasem Marcin pakował już w hotelu rzeczy swojego pana, i ten w pół godziny później siedział już w dyliżansie i dążył w góry, ku miejscu pobytu hr. Albina.
Stanisław nietylko nie zmartwił się wyjazdem swego pryncypała, który nie brał żadnego czynnego udziału w redagowaniu Orędowniczki, ale ucieszył się nawet z misyi, którą mu poruczono. Od czasu jak zamienił katedrę na biórko w redakcyi, zdawało mu się, że dr. Mitręga stał się właścicielem wszystkich godzin jego czasu, przepędzał więc poranki, dnie i wieczory przy pracy, i jeszcze sobie wyrzucał, że sypia nocami, zamiast obracać je na wywdzięczenie się swemu dobrodziejowi i chlebodawcy. Oczywista rzecz, że w takich warunkach nie widział ani razu panny Natalii, i tylko duchem bawił przy niej, gdy pisał fejletony. Byłby tam bawił może także, pisząc leadery i sprawozdania handlowe, ale to przecież jakoś nie uchodziło. Już i fejletonom zarzucano, że były nad miarę płaczliwe, a Szturchaniec otworzył na to conto osobną rubrykę p. t. „fletony“, w której nasz bohater miał się zpyszna. Obecnie zdarzała się sposobność oglądania panny Natalii oczyma ciała, i serce mu biło z radości na tę myśl samą.
Muszę się tu zastrzedz, że jeżeli powiadam, Stanisławowi „biło serce“, to oddaję jedynie hołd zwyczajowi powieścio-pisarskiemu, nie opartemu bynajmniej na prawdzie fizyologicznej. Prawdą fizyologiczną jest, że w wypadkach podobnych nie bije nam serce, ale doświadczamy raczej jakiejś na pół przyjemnej nudności w okolicy żołądka. Lecz skoro już raz napisałem: serce, to niech będzie serce — jednakowo uważam, że pisząc już szósty rozdział tej powieści, bardzo mało znalazłem w niej dotychczas miejsc na to, co zdaniem łaskawych czytelniczek i niełaskawych powieściarek powinno być główną treścią każdego „romansu“, to jest na sprawy serca. Pochodzi to ztąd, że jestem realistą, i że przeto na żaden sposób nie mogę miłości przyznać więcej miejsca w powieści, niż ona go zajmuje w życiu. W życiu zaś, zajmuje go ona bardzo mało, a najczęściej, nic wcale. Kto się kiedy kocha na prawdę? Chyba człowiek w tym wieku i z tem nieśmiałem usposobieniem, co Wołodecki. — Inni nie mają czasu kochać się, bo zdobywają serca szturmem — inni znowu, kupują sobie kobiety albo sprzedają im się za posag. Tego rodzaju transakcye zbyt są jednostajne, by warto o nich pisać tyle, ile się pisze. Błogo mi, że mam na kanwie młodzieńca na seryo zakochanego!
Wybierał się tedy Stanisław do pp. Kluszczyńskich, ale nim się wybrał, musiał jeszcze dopilnować wyjścia numeru i odebrać pocztę. Między listami był jeden do niego, od matki, z którego wyjątki muszę tu powtórzyć, jako ważne dla mojego opowiadania.
„Musi to być bardzo szlachetny człowiek, ten pan doktor Mitręgowski, o którym mi piszesz — mówiła pani Wołodecka. — Niechaj błogosławieństwo staruszki, i matki, przyczyni mu szczęścia i powodzenia w życiu, za to, że ci podał tak w porę rękę pomocną. Wiem, że nie potrzebuję ci przypominać, jak dalece powinieneś mu być wdzięcznym, bo ty także jesteś dobrym, bardzo dobrym, kochany Stasiu. Dałam Salewiczowej całą setkę, którą przysłałeś, za ten jakiś jej los — choć żydzi wciąż powiadają, że to nie ma żadnej wartości — najwięcej 20 idealników. Ale mniejsza o to, wolałam udać, że kupuję za 100 idealników, niż pożyczać, bo najprzód babina byłaby się ciągle turbowała, zkąd oddać, a potem jej syn ladaco dowiedziawszy się, że matka ma przyjaciół, którzy jej pożyczają pieniędzy, narobiłby nowych długów. Nie uwierzysz, jak mi dziękowała, i co mówiła o tobie, aż mi serce rosło z dumy macierzyńskiej. I co ty na to powiesz, że Pan Bóg wyraźnie chciał nagrodzić nam tę drobną przysługę, którą wyświadczyliśmy Salewiczowej? Pamiętasz może tę sumę 8000 id., którą nieboszczyk ojciec miał na hipotece u hrabiego Łapińskiego? Była ona gdzieś aż na dziesiątem miejscu w tabuli, czy jak to się tam nazywa — dosyć, że przez trzydzieści lat nikt nie widział procentu ani kapitału, i wszyscy mówili, że gdyby przyszło do licytacyi majątku, to wszystko przepadnie. Otóż teraz, jak się pokazuje, powstały jakieś niemieckie banki, które pożyczają na dobra dwa razy więcej, niż one warte, i hr. Łapiński postarał się o taką pożyczkę, ale mu kazali poprzednio oczyścić tabulę. Dosyć że wpadł tu do mnie jak bomba plenipotent pana hrabiego i zaczął mi prawić coś o jakichś konsensach tabularnych, skryptach i kwitach, z czego tyle wyrozumiałam, że coś przecież odbierzemy. Powiedziałam mu, że ty jesteś także spadkobiercą po nieboszczyku ojcu, i że bez ciebie nic zrobić nie mogę — ale że im pilno, więc musiałam z nim iść do notaryusza i podpisać pełnomocnictwo na twoje imie, z którem p. plenipotent jedzie do Wilkowa, i zobaczysz go jeszcze może prędzej, nim mój list odbierzesz. Zawsze ty sobie prędzej dasz radę z tą sprawą odemnie. Szczególny zbieg okoliczności! Los kupiony u Salewiczowej ma numer 1484 i ten sam numer powtarzał się wszędzie na papierach, które mi pokazywał plenipotent Łapińskiego“.
W istocie, nim jeszcze Stanisław wstał od biurka, wpadł i do niego jak „bomba“ ten sam plenipotent, bo ponoś licytacya wisiała nad majątkiem p. hrabiego i pilno mu było „oczyścić tabulę“. Błogosławiona jakaś formalność wymagała koniecznie, ażeby sprawa tego rodzaju musiała być.załatwioną u notaryusza, inaczej Stanisław byłby niezawodnie przystał na propozycyę p. plenipotenta, ażeby się kontentował trzecią częścią lub połową należącej mu się sumy. Ponieważ atoli znajdują się częstokroć notaryusze uczciwsi od plenipotentów, i ponieważ najbliższy notaryusz wilkowski należał do ich rzędu, więc nie dał przynajmniej co do kapitału zrobić krzywdy Wołodeckim i rzecznik hr. Łapińskiego mógł się czuć szczęśliwym, że strona przeciwna nie nalegała na zwrot procentów, od 30 lat zaległych. Dosyć, że Stanisław, wysłuchawszy tekstu rozmaitych dokumentów prawnych i położywszy na nich swój podpis, ocknął się nagle jak ze snu, znajdując się ni ztąd ni zowąd za stolikiem u notaryusza z pakietem 8000, mówię: ośmiu tysięcy idealników w ręku. Jako matematyk, obliczył on naprędce, że wobec bieżącego kursu listów zastawnych, suma ta przedstawia rentę pięciuset idealników rocznie — ale jakoś nie mógł uwierzyć własnym oczom, że wraz z matką jest posiadaczem tak olbrzymiego kapitału. Nie było wszakże rady — potrzeba było prosić poczciwego notaryusza o pożyczenie arkusza papieru, zrobić z niego okładkę na idealniki, włożyć je do najbezpieczniejszej kieszeni na piersiach, i wyjść...
Szanowny czytelnik przypomina sobie może, że kiedy dr. Mitręga wychodził z podobnym ładunkiem od hr. Skirgiełły, i spotkał po drodze p. Światozmysła Oxenschlepa, to był niepospolicie wielkim. Stanisław nie czuł się tak bardzo wywyższonym nad ogół ludzkości, ale też wcale nie był małym. Posiadanie „kasy“ nadaje każdemu z nas niejaką pewność siebie — jakkolwiek są wyjątkowo ludzie trwożliwi z milionami w kieszeni i ludzie zuchwali bez grosza przy duszy. Ogół atoli śmiertelników ma fantazyę w miarę pugilaresu. Przypominam sobie, że kiedy byłem dzieckiem i bałem się duchów, anektowałem czasem w skrytości (nienabity NB.) pistolet ojcowski i wydobywałem go z pod poduszki, ile razy mysz skrobnęła. To dodawało rni niepospolitej odwagi, jakkolwiek świadczyło niedobrze o moich wyobrażeniach pod względem militarnej odwagi P. T. pp. duchów. W podobny sposób, dorosłemu, pieniądz dodaje „rezonu“ nawet w tych wypadkach, w których bezpośrednio nie może być użyteczniejszym od owego nienabitego pistoletu, któregoby miał nastraszyć się JW. Lucyper, udrapowany w białe prześcieradło i brząkający łańcuchami. Dlaczego, pytam, oto np. p. baron Józio Bezczelnicki naraża się tak śmiało na wyrzucenie z teatru, albo na obicie na ulicy? Bo czuje w kieszeni wczorajszą wygraną z dżokiej-klubu! Niechnoby mu się karta stale sprzeniewierzyła, albo niechnoby się poczuł dyurnistą na schyłku miesiąca, a zobaczylibyśmy, jakimby był potulnym.
Nie powiadam ja, ażeby mój bohater czuł się odrazu baronem Józiem Bezczeluickim — broń mię Boże od takiego bohatera! Ale czuł się naraz człowiekiem bardziej statecznym, bardziej osiadłym — czuł przytem, że egzystencya jego matki nie będzie już zawisłą od kaprysu oberkomisarza, albo od powodzenia Orędowniczki — czuł nakoniec, że w danym razie, będzie mógł odpowiedzieć na zapytanie: „Mamy realność w Stawiczanach, i 10.000 idealników nominalnie w listach zastawnych.“ Jakakolwiek mogła być przyszłość prasy peryodycznej w Milicyi i Landweryi, brzmiała to jakoś lepiej i pozytywniej, niż: Mam 1500 idealników pensyi w redakcyi Orędowniczki“.
Ztąd poszło, że Stanisław zaprezentował się w „dworku na przedmieściu“ z pewną swobodą i powagą w ruchach i słowie, niezwykłą u niego i niewidzianą. Sekretarzowi zaimponował formalnie donosząc mu o powodach wyjazdu dr. Mitręgi i o potrzebie powstrzymania na razie wszelkiej dalszej „akcyi“ aż do nadejścia depesz i instrukcyj z głównej kwatery. Co więcej, kiedy sekretarz zerwał się, ażeby pójść donieść przyjaciołom politycznym o tym ważnym wypadku, i powstrzymać wszelką akcyę, jakaby się przypadkiem gdzie wykłuć mogła, i kiedy go zapytał, czy nie zechce mu towarzyszyć na poufne zebranie grona, on odparł bez namysłu:
— Ach, nie! Tak dawno nie miałem sposobności rozmawiać z paniami, że jeżeli pozwolą, to się zaproszę na kawę.
O cudowna mocy ośmiu tysięcy idealników! Stanisław sam się zapraszał na kawę, po sześcioletniej zaledwie znajomości!
Zarumienił się wprawdzie mocno, usłyszawszy dźwięk własnych wyrazów, ale już było zapóźno, ażeby je cofnąć.
— A widzisz — zawołała p. Magdalena do męża — p. Wołodecki nierównie jest grzeczniejszym od ciebie. Uznaje przecież, że i o nas trochę pomyśleć wypada, a nietylko o tej waszej nieznośnej polityce. I ty mógłbyś zatrzymać się chwilkę; zaraz będzie kawa.
— Zatrzymać się! Kobieto, co tobie w głowie? Ja mam pić kawę, a tymczasem Wtorkowski albo Czwartkiewicz palną jakie głupstwo, które się już naprawić nie da, i które pokrzyżuje wszystkie plany dra Mitręgi, i innych mocarstw... Idę, pędzę, galopem, każę im czekać na wiadomości z Krachenburga!...
Ostatnie te słowa wymówione już były na ulicy. Dla uspokojenia czytelników powtarzam, że sekretarz nie mógł się spóźnić, ani Wtorkowski bowiem, ani Czwartkiewicz, ani nikt inny w całym Wilkowie nie rozpoczynał żadnej „akcyi“ — wszyscy owszem „czekali galopem“, jak mówił sekretarz, na rezultat misyi majora Bombogromskiego w Krachenburgu, który przecież zapowiedział, że „już on im pokaże!tt Czekali nie galopem nawet, ale ventre à terre; nikt nigdy tak pilnie i usilnie nie mozolił się czekaniem, jak obywatele wilkowscy.
— Czy ten dr. Mitręga jest w istocie taką ważną i wpływową figurą, panie Stanisławie? — zapytała panna Natalia.
— To jest... tak, rzeczywiście... dziennikarstwo dziś nie jest bez wpływu na bieg spraw publicznych... zresztą ma on stosunki i z ludźmi zajmującymi bardzo znakomite stanowiska...
— Mój ojciec nie może go się nachwalić... Co do mnie, znajduję go zarozumiałym i nadętym...
— O, nie! ma on tylko tę pewność siebie, jaką daje
obracanie się w wyższych sferach towarzyskich. Przytem, serce najlepsze, uczynność rzadka, której sam najlepsze mam dowody...
— Obracanie się w wyższych sferach towarzyskich! Czy to ma znaczyć, że kto rozmawia z grandami, to już z niższymi od nich nie potrzebuje zadawać sobie przymusu? A familiantem sam przecież nie jest dr. Mitręga!
— Hm, matkę jego rodziła baronówna Mordężanka, a jego samego swatają z hrabianką Gozdawicką z Wielkich Gozdawic...
— Et, nieznośny truteń, i kwita.
— Panna Natalia bardzo niełaskawa na człowieka, który mi zrobił wiele dobrego.
— Wiele dobrego! Zasadził pana za biurkiem, ażebyś dniem i nocą pracował za niego, podczas gdy on jeździ to konno, to powozem, i stara się niby o sprawę publiczną, a w rzeczywistości, o hrabiankę Gozdawicką!
Gdyby dr. Mitręga był rywalem Stanisława w domu Kluszczyńskich, nie mógłby był ten ostatni jednocześnie i lepiej, i gorzej mu się przysłużyć. Wszystkie sekretarzówny nienawidzą kawalerów, starających się o hrabianki, i wszystkie, same sobie z tego może sprawy nie zdając, radeby jaką hrabiankę pozbawić konkurenta. Z drugiej strony, młody człowiek szlachetnie stający w obronie rywala, stawia się w pięknem świetle wobec kobiety szlachetnej i rozumnej — ale młody człowiek, przyznający się, że doświadczył dobrodziejstw od drugiego młodego człowieka, poniża się w oczach kobiety głupiej i bez serca. Weźmy środek między temi dwiema ostatecznościami, tj. między rozumem a głupotą i między szlachetnością a brakiem serca — a otrzymamy przeciętne wrażenie, jakie rozmowa powyższa sprawiła na umyśle panny Natalii.
Widziała ona p. Mitręgę zaledwie kilka razy, i znalazła go, czem był w istocie, bardzo przystojnym młodym człowiekiem. Zaimponowała jej cokolwiek jego fałszywa mina „z pańska“, chociaż do tego nawet sama przed sobą nie byłaby się przyznała. Zgniewał ją tem, że zajęty polityką i obrabianiem sekretarza, za mało na nią zwracał uwagi. Nie każdy człowiek „na ożenieniu“, wchodzący w dom, gdzie jest panna na wydaniu, staje się konkurentem, ale to pewna, że każdy bywa rozważanym i oglądanym przy świetle tej lampy, która służy do oceniania konkurentów, a jeżeli okaże się odpowiednim, i sam tego uznać nie chce, to staje się, jako wyżej, „nieznośnym trutniem“. Swoją drogą nieraz od niego zawisło zmienić to zdanie na inne, wprost przeciwne.
Podczas tych uwag naszych, pani sekretarzowa, ukończywszy przygotowania do kawy, dała była hasło do spożywania tego kolonialnego daru bożego, i rozmowa weszła na inne, mniej drażliwe tory. Kluszczyńscy przebywali niegdyś, przed laty, w okolicy Stawiczan, i ztąd pani Magdalena znała panią Wołodecką. Zapytała o jej zdrowie. Stanisław odpowiedział z podziękowaniem, że jest dobre. Sekretarzowa, w dalszym ciągu, jęła opowiadać szeroko o swojej znajomości z Wołodeckimi: jako rodzice pani Wołodeckiej mieli kiedyś znaczny majątek, ale go stracili. Jako śp. Wołodecki miał także ładny mająteczek, i dobrą posadę urzędową, ale stracił jedno i drugie, i umarł ze zgryzoty. I jako opłakane położenie p. Wołodeckiej, wyciskało zawsze łzy pani sekretarzowej, która rzeczywiście była dobrą kobietą. Na to Stanisław odpowiedział, że hr. Łapiński zwrócił nakoniec ulokowaną u niego sumę, którą on właśnie, działając we własnem i w matki imieniu, jako pełnomocnik u notaryusza odebrał. Tu sekretarzowa westchnęła, i rzekła, że gdyby wszyscy, co skrzywdzili rodziców Stanisława, oddali jego matce chociaż połowę, to byłaby jeszcze bardzo majętną. Wśród tego wszystkiego wypito kawę, i towarzystwo przeniosło się do altanki w ogródku. Taki sam ogródek, taka sama altanka jak owa w Stawiczanach, w której pan Smiechowski starał się o panią Alojzę!
Nieoceniona Marysia odwołała znów panią sekretarzowę, był to bowiem sezon przyrządzania korniszonów i innych konserw. Stanisławowi biło serce tak gwałtownie, że podnosiło paczkę idealników, prozaicznie na niem umieszczoną. Ma się rozumieć, że układał sobie w głowie, co ma powiedzieć, i że ile razy spojrzał na pannę Natalię, myśli i wyrazy plątały mu się tak, że musiał spuszczać oczy i rozpoczynać kompozycye na nowo.
— Cóż to pan dziś tak zamyślony; czy może także jaka hrabianka?...
— Panna Natalia nielitościwie żartuje sobie ze mnie — rzekł płaczliwym głosem.
— Ależbo wy panowie dziennikarze, co trzęsiecie losami świata, i macie takie familijne koneksye, nie możecie zniżać się do prostych śmiertelniczek.
— Nie... możemy...
— A więc zgadłam! No, proszę prędko powiedzieć mi, jak się nazywa ta panna hrabianka? Czy młodsza Gozdawicka, z wielkich Gozdawic?
— Nie Gozdawicka, nie hrabianka... księżniczka, królewna, więcej niż królewna, istota nadziemska, panno, ach, panno Natalio!
— Przestraszasz mnie pan, co panu takiego?
Tutaj bohater nasz, według wszelkich prawideł scenicznych, runął na kolana, złożył ręce jak do pacierza i wznosząc oczy, z których płynęły dwie wielkie łzy po drgających od wzruszenia policzkach, zawołał niemal łkając:
— Panno Natalio, ja panią tak kocham!
Stało się. I dobrze się przytem stało, że jednocześnie Stanisław porzucił klęczącą pozycyę i wstał na równe nogi, klęczenie bowiem wobec istot posiadających rozwinięty nieco zmysł humoru, chybia dramatycznego efektu. Panna Kluszczyńska mogła była rozśmiać się i pozbawić moją powieść dalszego romantycznego jej wątku. Tak zaś, odparła tylko zakłopotana:
— Ja... ja także jestem panu życzliwą, ale...
— Ale?!
Nie ma znaku drukarskiego na wyrażenie, ile uczucia obawy i ukrytej nadziei było w tym wykrzykniku.
— To... zależy od moich rodziców... — mówiła dalej.
— A jeżeli rodzice pozwolą, to mogę mieć nadzieję?
Podała mu rękę, nic nie mówiąc.
— Panno Natalio, czy w istocie sprzyja mi pani?
Znowu nic nie powiedziała, ale uścisnęła mu rękę, i popatrzyła mu w oczy tak, że słowa były zbyteczne. W tej chwili sekretarzowa zjawiła się w altance, nie poprzedzona żadnym szelestem, jakby z pod ziemi wyrosła.
— Ja oddawna miarkowałam, na co się zanosi — rzekła dobrotliwie.
— Mamo! — zawołała panna Natalia, tuląc się do jej łona.
— Pani! — zawołał Stanisław, całując jej ręce.
— Moje dzieci — odpowiedziała — ja nietylko miarkowałam, na co się zanosi, ale prosiłam Boga, ażeby się tak stało. Mam do tego moje powody. Tylko że to nie odemnie zawisło... Musisz, panie Stanisławie, pomówić z moim mężem. Nie sądzę, by się opierał waszemu związkowi. Na każdy sposób przypomnij mu pan, że jesteś synem Macieja Wołodeckiego.
— Nie pojmuję... — zaczął Stanisław, więcej aby coś w ogóle powiedzieć, niż aby żądać wyjaśnień. Gdyby mu kazano przyznać się, że jest wnukiem Wielkiego Szeryfa Mekki, albo Piekarskiego na mękach, a obiecano mu za to Natalię, byłby się przyznał bez namysłu — tembardziej mógł się przyznać do rodzonego ojca.
— Ja wiem, co mówię — ciągnęła dalej sekretarzowa — ale o tem, potem. A teraz, kiedy już wiecie, że się kochacie, to rozejdźcie się tymczasem, bo nie mam serca zabronić wam gruchania, a pozwolić przecież także nie mogę, póki mój mąż nie przyjmie pańskich oświadczyn. Idźże pan sobie już, idź, i nie przychodź, aż jutro!
Wypadało posłuchać. Stanisław pocałował raz i drugi podaną sobie rączkę panny Natalii, i jakoś nie mógł zdecydować się i puścić ten zadatek szczęścia.
— Ach, Boże, z tymi zakochanymi! No, pocałuj ją pan zresztą w czoło, ale idź pan sobie!
I całus, jakkolwiek pod macierzyńskim nadzorem, udał się lepiej, niż bywa w takich razach. Zapewne strona przeciwna, broniąc się niezręcznie, zamiast czoła, nadstawiła usta. A jakie słodkie usta!
∗ ∗
∗ |
Fejleton, który Stanisław tego wieczora przygotował dla Orędowniczki, nawet w uszach złośliwego Szturchańca nie był „fleto-tonem“. Były w nim puzony, surmy, rogi myśliwskie, wołające w tryumfie: ho, upadł! — było hozanna anielskie i evoe pogańskie, ale płaczu nie było. Szturchaniec pozbawiony był zwykłej swojej tygodniowej karmy.
Sekretarz tymczasem wrócił do domu, od Leizora z miodu, i był w różowym humorze. Nie mógł się dość naopowiadać żonie o potężnym wpływie, jaki wywarł na swoich stronnikach politycznych, o okropnych konflagracyach europejskich, którym zapobiegł, i o jeszcze okropniejszych które przygotował. Trwało to bardzo długo, nim sekretarzowa, wysłuchawszy cierpliwie całej tej relacyi, mogła nakoniec wtrącić:
— Wołodecki oświadczył się dzisiaj o rękę Natalci.
— Co, co? — zawołał pan Kluszczyński, podnosząc głowę z poduszki.
— Powiadam, że Wołodecki oświadczył się o rękę Natalci, a jutro będzie u ciebie w tej sprawie.
— A to znowu co takiego! To... to bynajmniej nie wchodzi w mój program! Ja mu to wyperswaduję. Zresztą on nic nie ma; goły jak turecki święty.
— Jeżeli nic nie ma, to nie on temu winien, ale inni. Wiesz przecie, że to syn Macieja Wołodeckiego ze Stawiczan, któremu... winniśmy może pewne zadośćuczynienie. Natalcia nie jest bez grosza, i może Pan Bóg tak pokierował, ażebyśmy mogli wrócić synowi, co się urwało ojcu...
Tu sekretarz, nietylko podniósł głowę, ale siadł na łóżku, i zawołał głosem, w którym był jakiś inny akcent niż wtenczas, kiedy mówił o polityce:
— Kobieto, milcz, i nie mięszaj mi się do interesów, zwłaszcza gdy ich nie rozumiesz!
— Być może, że nie rozumiem, ale czuję...
— Czujesz, czujesz! I ja czuję także, jak się kto dobiera do mojej kieszeni. Hołysz, któremu potrzeba będzie sprawić meble i suknie, i dać mu utrzymanie dla niego i dla żony! Piękne mi uczucie!
— Najpierw, nie hołysz, bo odebrali wczoraj 8000 od Łapińskiego, a zresztą ma utrzymanie przy gazecie, o którem sam tyle mówiłeś. Nakoniec, Natalia mu sprzyja, a jeżeli tak zechcemy przebierać i czekać aż się o nią oświadczy Rotszyld, to chyba nigdy jej nie wydamy.
— Mam ja moje plany, na które i dziewczyna się zgodzi, jeżeli ma rozum. A co się tyczy Wołodeckiego, wyperswaduję mu i basta.
Długo jeszcze trwał spór między pp. Kluszczyńskimi na ten temat, wśród którego, ile razy pani Magdalena poruszyła ową tajemniczą sprawę zadośćuczynienia, należącego się Wołodeckim, sekretarz przerywał jej mowę głośnym wybuchem gniewu. Sekretarzowa należała do tego rodzaju żon, które milkną wobec brutalnego krzyku, a zresztą tak mało znała się na interesach, że nie mogła poprzeć żadnym racyonalnym argumentem tego, czego się raczej tylko domyślała, co czuła nawet głęboko, ale co w szczegółach swoich było dla niej niejasnem.
Pod złemi tedy auspicyami rozpoczęła się nazajutrz konferencya między Stanisławem, we fraku i perłowych rękawiczkach, a sekretarzem w szlafroku i z długim cybuchem w ustach. Zresztą, przez noc, stracił nasz bohater wielką część tego, sangwinicznego usposobienia, które znalazło było swój wyraz w fejletonie, przeznaczonym dla Orędowniczki. Rozważył, że majątek sekretarza ceniono na parę kroćstotysięcy, i że krok, na który się ośmielił, mógł być tłumaczonym jako prosta spekulacya na posag. Przedstawił więc swoją prośbę nieśmiało i otworzył tem samem szerokie wrota darowi perswazyi, który sobie przypisywał sekretarz. Sprawa stała coraz gorzej, p. Kluszczyński prawił jak z katedry, i z lubością wsłuchiwał się w bujne fale głosu, które rozpuszczał po pokoju. Miał już kończyć stanowczą rekuzę, kiedy nagle w oknie poza jego haftowaną czapeczką pojawiła się poczciwa twarz pani sekretarzowej. Ujrzał ją Stanisław, tocząc wokoło wzrok rozpaczliwy. Robiła mu jakieś energiczne znaki, których z początku nie rozumiał. Nakoniec wskazała najpierw na altankę, a potem na męża. Stanisław przypomniał sobie wreszcie wczorajszą rozmowę, której jak wówczas, tak i teraz nie rozumiał. Ale była to ostatnia kotwica nadziei, i chwycił się jej z tą odwagą, jakiej dają zwykle dowód właśnie najbojaźliwsi ludzie w chwili wielkiej trwogi.
— Zresztą — odezwał się dziwnie stanowczym głosem, przerywając sekretarzowi jego perorę — zresztą, nie zapominaj pan, że jestem synem Macieja Wołodeckiego!
Nie wiem, dlaczego sekretarz opuścił w tej chwili swój cybuch na ziemię, i zerwał się z miejsca, wlepiając w Stanisława wzrok, niby przerażony.
— Pan jesteś synem Macieja Wołodeckiego, wiem o tem.
— Tak — mówił dalej Stanisław na chybił-trafił — jestem synem Macieja Wołodeckiego, i mam przy tem pewną pozycyę w dziennikarstwie krajowem. Posagu panny Natalii nie potrzebuję...
— Ależ, drogi, kochany Stasiu, — zawołał — p. Kluszczyński, porywając go ni ztąd ni z owąd w swoje objęcia — jak mówiłem, to wszystko da się jakoś załatwić! Toć ja z twoim ojcem żyłem i kochaliśmy się jak brat z bratem! Dziennikarstwo to dzisiaj wielka potęga, w sprawach publicznych i... w prywatnych! Oczywiście, że musimy poczekać aż... aż się stosunki publiczne wyklarują... wszak wam nie tak pilno, jesteście jeszcze bardzo młodzi. No, ktoby się był tego spodziewał, że syn tego kochanego poczciwego Macieja, będzie kiedyś moim zięciem! Ale poczekać musicie jeszcze kilka miesięcy, a może i rok cały... to przecież nie wieczność.
I od tej chwili, Stanisław mógł napisać matce, mógł ogłosić w całym Wilkowie, że jest narzeczonym panny Natalii.
Tylko gdy otrzymał od matki odpowiedź z tymczasowem błogosławieństwem, zawierała ona niezrozumiały ustęp:
„Dziwne są, drogi Opatrzności! Kluszczyńscy! Ktoby się był tego spodziewał!“
A kiedy opowiedział cały przebieg sprawy Smiechowski emu, i przyznał mu się, że nie pojmuje przyczyn nagłej kapitulacyi sekretarza, Władysław powiedział mu:
— Tak jak rzeczy stanęły, lepiej, że tego nie pojmujesz, — ale udawaj, że pojmujesz, a sekretarz nie cofnie danego słowa.
Zagadka została zagadką, na razie przynajmniej.
Teraz zaś kiedyśmy już skojarzyli jedno małżeństwo, pospieszymy za drem Mitręgą do hr. Skirgiełły, który ma chrypkę, kaszel, gorączkę, i nudzi się okropnie.
Przedewszystkiem muszę wyznać, że wiadomości moje o przyjęciu, jakiego dr. Emanuel doznał od hr. Albina, są bardzo niedokładne. Z informacyj, mozolnie tu i owdzie pozbieranych, wnoszę wszakże, iż hr. Skirgiełło rad był, że ktokolwiek przybył przerwać mu nudy górskiego ustronia; towarzystwo bowiem myśliwskie, które zgromadził był około siebie i które składało się z kilku mniejszych grandów i pospolitych hidalgów, zaczynało go nurzyć i drażniło mu nerwy, z natury skłonne do irytacyi. Hr. Albin nie był zdolnym, na wzór polityków wilkowskich, zajmować się dniem i nocą „akcyą“ polityczną, opartą na podstawie czerpanej z wyobraźni, ani też poświęcić swój czas i pracę stale jakiej rzeczywistej usłudze publicznej, lub instytucyi prywatnej — ale kiedy przez dłuższy przeciąg czasu miał do czynienia z ludźmi, którzy nie myśleli nigdy o niczem, jak tylko o rozrywkach lub potrzebach codziennych, odzywał się w nim niesmak, czy budziło się w nim poczucie obywatelskie, i gotów był równie znienacka i gorączkowo rzucić się w wir różnych zabiegów i czynności, jak innym razem znienacka i stanowczo usuwał się od wszystkiego.
— Czy jest co prawdy w tych jakichś spiskach, które się knują w Wilkowie, i o których Rak wspomina z takiem oburzeniem? — zapytał dra Mitręgę.
— Hm, to jest właśnie kwestya, która mię tu sprowadza. Zarazem, to wytłumaczy hrabiemu powód postawienia kandydatury Ciemięgi. Przygotowują się rzeczy, którym koniecznie zapobiedz potrzeba.
— Kto je przygotowuje? — zawołał hrabia, zrywając się z szezlonga, na którym leżał.
— Czerwona demokracya: Sztyletowicz, Robespierski i inni.
— I czegóż chcą?
— Urządzają na własną rękę wyprawę przeciw Laputańczykom.
— Ależ to nie możną na żaden sposób pozwolić; to półgłówki i oczajdusze, którzy mogą narobić pięknego bigosu!
— Ja byłem tego samego zdania, a ponieważ w takich rzeczach nie można porozumiewać się listownie, i rzecz zresztą nie cierpiała zwłoki, więc dla sparaliżowania tych robót, na własną rękę wysunąłem naprzód Ciemięgę.
— Tak, i Ciemięga został radykalnie sparaliżowany. Ale mniejsza o to. Jakiemi siłami mniej więcej rozporządzają czerwoni?
— Mają ludzi, broń i kasę.
— Mają, mają! Ale ile jest tego wszystkiego?
— Ba, gdyby to można wiedzieć! Trzymają wszystko w sekrecie.
Na szczęście dla ciekawego czytelnika, wiem z tajnych archiwów milicyjskich, jakiemi siłami rozporządzali już wówczas Sztyletowicz i Robespierski. Mieli sześciu ochotników, pistolet, dwa noże kuchenne, półtora idealnika i bilet wolnej jazdy koleją żelazną, tylko że ta ostatnia na nieszczęście prowadziła w stronę wprost przeciwną tej, z której znajdowali się Laputańczycy.
— Szczególna rzecz — rzekł hr. Albin po chwili namysłu. — Przed chwilą odebrałem bardzo tajemniczo brzmiący list od Oxenschlepa, w którym mnie zaklina, ażebym czemprędzej przybywał do Krachenburga, gdzie mam dowiedzieć się niezmiernie ważnych rzeczy od ważnych bardzo figur. Kto wie, może się uda coś zrobić tak, ażeby nie narazić kraju na żadne klęski i nie dopuścić szaleństw, jakie gotują czerwoni.
Hrabia zadzwonił.
— Zaprzęgać! — rzekł do lokaja. — Jedziesz pan ze mną? — dodał, zwracając się do Mitręgi.
— Choćby na koniec świata.
— A Orędowniczka?
— Orędowniczka przestanie wychodzić dla braku funduszów, więc nie mam poco spieszyć się do niej.
— Cóż znowu! Przecież poleciłem...
— Poleciłeś mi hrabia udać się do Sciślewicza, a Sciślewicz oświadczył mi, że ma tylko polecenie zaprenumerować Szturchańca.
— Ależ-bo to wyborne pisemko! Jak dowcipnie ten Języczkowski opisał waszą kampanię przeciw Ciemiędze i za Ciemięgą! Cha, cha, uśmiałem się do rozpuku, choć i mnie się tam dostało. Ileż potrzeba dla Orędowniczki?
— Najmniej trzy tysiące, ażeby dociągnąć do końca kwartału.
— Hm, to dużo! Ale mniejsza o to, dam panu asygnacyę do Sciślewicza, a pan mu napiszesz, komu ma wypłacić pieniądze.
W pół godziny później hr. Skirgiełło i dr. Mitręga byli w drodze do Krachenburga. Miłoby mi było pokazać czytelnikowi mojego wice-bohatera, konferującego z owemi ważnemi figurami, o których Oxenschlep pisał do hr. Albina, dowiodłoby to bowiem, że nie zajmuję się pospolitymi ludźmi, ale tajemnice dyplomacyi są dla mnie święte, i o ile to odemnie zależy, zostaną tajemnicami, jakkolwiek mię pióro świerzbi. Wskażę więc tylko w głównych zarysach rezultat „akcyi“ tak, jak go dr. Mitręga, powróciwszy do Wilkowa, skreślił poufnie sekretarzowi Kluszczyńskiemu.
Niektórzy uczeni utrzymują, że Milicya nie przytyka do morza, co jest zupełnie mylnem. W zbiorze ustaw, uchwalonych przez Stany tego państwa, znalazłem jednę, której tytuł opiewa: „Ustawa dla ww. kstw. Milicyi i Landweryi z uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem, dotycząca regulacyi wszystkich wód z wyjątkiem morza“. Otóż każdy przyzna, że gdyby tam nie było morza, mądrość ustawodawcza milicyjska nie stanowiłaby dla niego wyraźnego wyjątku, ale owszem, poddałaby je najsurowiej regulacyi, równie jak stawy, sadzawki, potoki i rzeki. Jest tedy morze wprawdzie nie w Milicyi samej — ale Landwerya ma kilka portów, jakoto: Port à Port, Port d’épée, Pasz-Porty i t. d., uskarża się ona tylko na brak mniejszych, zdrobniałych, że tak rzekę, portów, na zbytek bałwanów i na częste zatoki, jakoteż na to, że ma zawsze więcej odpływu, niż przypływu, i więcej niedostatków niż statków. Już wszystkie te skargi same przez się dowodzą najlepiej, że panowie uczeni niedość dokładnie zbadali jeografię ciekawych krajów, które opisuję.
Otóż w jednym z portów, położonych na wybrzeżu Landweryi, miał być wyekwipowany okręt wojenny, zaopatrzony w działa, w załogę, w banderę, w suchary, w pekelfleisz i we wszystkie inne przybory, służące do morderstwa na wodzie. W przekonaniu, że wyprawa ta wyjdzie na dobre Milicyi i Landweryi, hrabia Albin Skirgiełło bez wahania się dał ćwierć miliona idealników na opędzenie kosztów. Okręt ten miał krążyć na tyłach Laputańczyków i przecinać im dowóz żywności i potrzeb wojennych, a w razie potrzeby wpłynąć na rzekę Plejtę i rozprawić się stanowczo z nieprzyjacielem.
— A to genialny plan! — zawołał sekretarz Kluszczyński. — Żałuję, że już mi wiek nie pozwala wziąć w nim udziału, bo za młodu, panie tego, byłem wybornym wioślarzem! Pamiętam raz, w Stawiczanach na sadzawce... ale to nie ma nic do rzeczy. Więc zapewne już wszystkie posady są obsadzone?
— Tak, mniej więcej — odparł dr. Mitręga. — Brakuje jeszcze ponoś tylko admirała portowego.
— Admirała portowego? Cóż to za godność?
— Admirał portowy... jest to po prostu admirał, który zostaje w porcie, podczas gdy inni pływają po morzu.
— I nosi jakie oznaki?
— Oczywiście, tylko pojmujesz pan, że ponieważ robimy wszystko w sekrecie przed Chaocyą, więc na razie będzie to...
— Tajny admirał portowy!
— Nieinaczej.
— Hm, hm, panie te, panie tego, kochany doktorze; wiadomo panu, jak dalece pałam chęcią służenia sprawie publicznej. Zdaje mi się, że w chwili obecnej najlepiejbym to mógł uskutecznić, przyjmując posadę tajnego admirała portowego, która zupełnie odpowiada moim siłom i zdolnościom. Zresztą zrobię Wtorkowskiego moim adjutantem, a to panie te, panie tego, urodzony marynarz: jest nawet prezesem towarzystwa gimnastycznego, a na okręcie gimnastyka jest niezbędnie potrzebną. Otóż podejmuję się zrobić to wszystko na mój własny koszt, nawet gdyby potrzeba munduru, szlifów, kapelusza z piórem... jeżeli tylko kochany doktor zechcesz wspomnieć o tem gdzie należy!
— Z największą przyjemnością; nie wątpię nawet, że pańska ofiara będzie najwdzięczniej przyjętą. Zrobi się to z pewnością. Tymczasem chciałbym pomówić z szanownym sekretarzem o interesie, o którym wspominaliśmy.
— A, o zajęciu Plejty i o przecięciu komunikacyj Laputańczykom! Mój plan byłby...
— Nie, nie o tem. O ulokowaniu akcyi Orędowniczki w gronie naszych przyjaciół politycznych... Wspomniałem panu, że pismo, ażeby miało należytą powagę, nie może być organem jednego człowieka, ale powinno opierać się na stronnictwie. Ja z mojej strony ponoszę chętnie wszystkie ofiary, ale potrzeba także, ażeby stronnictwo...
— O, niezawodnie! Zrobi się, zrobi się, kochany doktorze! Proszę tylko o nieco czasu, bo to widzisz pan, u nas gdy potrzeba sięgnąć ręką do kieszeni, to wszystko idzie jak z kamienia. Między nami mówiąc, obywatele nasi nie mają jeszcze wyrobionego poczucia swoich obowiązków... trzeba zaklinać, błagać... a każdy skrobie się w głowę. Ale zrobi się, zrobi się! Już ja im to wyperswaduję!
— Innym trzeba perswadować, ale sekretarz to i bez perswazyi weźmie kilka akcyj...
— Ja, panie dobrodzieju? O, na mnie teraz ciężkie czasy! Wydaję córkę za mąż, za pańskiego współpracownika, Wołodeckiego. Bardzo porządny i zdolny młody człowiek, ale goły jak turecki święty.
— Ej — pomyślał dr. Mitręga — mój Wołodecki widzę nie próżnował w mojej nieobecności. Żartuje sekretarz — dodał głośno — w pańskiem położeniu kilka akcyj po sto idealników, to bagatelka!
— Jak honor kocham, panie dobrodzieju, musiałbym sprzedać papiery ze stratą! Ale zrobi się, zrobi... później.
— Liczę na pana sekretarza!
— A ja także liczę na pamięć pana doktora w sprawie tego admiralstwa.
— O, to bagatelka! Zrobi się z pewnością!
Ale jakoś nic się nie zrobiło. Najpierw p. Oxenschlep i inni, którym polecono wyekwipowanie wyprawy morskiej, mieli wiele trudności z zakupnem odpowiednich przyborów. Trwało to parę miesięcy, a gdy dali znać, że już wszystko gotowe, ktoś doniósł o tej gotowości władzom chaockim. Chaocya, jako odpowiedzialna za zewnętrzną politykę Milicyi i Landweryi, przedsięwzięła środki ostrożności. Uwięziono jednego i drugiego z armatorów; u jednego znaleziono w kuferku moździerz kościelny, przeznaczony zapewne do wykończenia uzbrojeń floty landweryjskiej, u drugiego schwytano banderę. Nakoniec w porcie, przeznaczonym na punkt wyjścia ekspedycyi, zabrano stary prom, jako podejrzany o zamiar naruszenia neutralności, a jednocześnie odkryto spisek czerwony i skonfiskowano pistolet, jakoteż obydwa noże kuchenne. Idealników nigdzie nie było; właściciel moździerza zapewniał później, że za powierzoną mu sumę nabył cztery działa Armstronga z amunicyą, które mu zabrano; a właściciel bandery w podobny sposób tłumaczył się, że mu wzięto z tłumoka liny, żagle, kotwicę i śrubę archimedesowską, za pomocą której poruszać się miała owa korweta pancerna, niepojętym sposobem w prosty, stary prom przemieniona. Gdy zaś tymczasem zawarto już zawieszenie broni, więc i dla braku floty i dla opóźnienia się całej akcyi w ogóle, nominacya p. Kluszczyńskiego na tajnego admirała nie nastąpiła wcale.
Orędowniczka tymczasem prowadziła walkę zawziętą z Postępem, dowodząc, że zachwalany ambasador, major Bombogromski, się nie popisał. W istocie utrzymywano, że przez cały rok swego pobytu w Krachenburgu ani razu ust nie otworzył. Było to wierutnem kłamstwem, albowiem faktem jest historycznym, że kiedy pewnego razu, podczas audyencyi, kanclerz państwa Chaocyi kichnął, major Bombogromski zawołał donośnym głosem:
— Zur Genesung!
Co w urzędowym języku chaockim znaczy: na zdrowie.
Nie potrzebuję dodawać, że hr. Skirgiełło, rzuciwszy się najpierw zawzięcie w akcyę polityczną i wyszafowawszy niemało idealników, spostrzegł niebawem, że specyaliści w tym zawodzie drażnią mu nerwy jeszcze gorzej od niepolitycznych grandów i hidalgów; porzucił więc wszystko, nim się jeszcze skończyło, i obrał sobie inny jakiś rodzaj sportu. Nie jestem pewny, czy nie pojechał polować na krokodyle w Nilu. Zapewne to w przewidywaniu tego obrotu rzeczy, dr. Mitręga myślał zawczasu o przemienieniu Orędowniczki na pismo akcyjne. Ponieważ atoli losy tego organu złączone są do pewnego stopnia z dalszym ciągiem tej powieści, więc pomówimy o nich w następnych rozdziałach, w których już nam zawikłania polityczne nie będą przeszkadzały zajmować się osobistemi sprawami naszych bohaterów i bohaterek.