Dziwne karyery/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Rozpacz — ruina — i częściowe wybawienie; przyczem dr. Mitręga będzie miał zaszczyt wykonać zdumiewające salto mortale polityczne na nieosiodłanym Machiawelu.

Światło dzienne wdzierało się już jak mogło do lokalu, w którym zostawiliśmy zakochanego naszego bohatera, ale kraty i okienice opierały się tak dzielnie inwazyi, że kiedy Stanisław otworzył oczy, zaledwie mógł rozróżnić otaczające go przedmioty. W pierwszej chwili mógł sobie wyobrazić, że jak Ulises, ma sposobność zwiedzenia pól elizejskich, jakieś bowiem cienie widocznie dręczone wewnętrznym niepokojem snuły się tędy i owędy przed jego oczyma w tem szarem półświetle, w jakiem prawdopodobnie duchy greckie ukazać się musiały klasycznym oczom króla Ithaki. Garderoba ich psuła atoli wszelkie złudzenie w tym kierunku, i w niczem nie przypominała kroju ani fasonu dostawców nadwornych ze Sparfcy lub Mykeny. Składała się ona owszem z różnych sztuk należących do XIX stulecia, ale tak źle zakonserwowanych, że chyba tylko złość archeologów milicyjskich mogła im odmówić honorowego przytułku w jakiem muzeum.
Jeden z tych cieniów krążył bliżej Stanisława, i przypatrywał mu się ciekawie. Był to człowieczek mający cztery stopy wzrostu, i nos zaledwie widzialny, któremu wszakże matka przyroda, ażeby się nie skarżył, że pozbawiła go stronniczo wszelkich praw do uwagi ludzkiej, wynagrodziła drobne, guzikowe rozmiary niezmiernie żywem zabarwieniem, przypominającem piwonię. Na nieszczęście powstało z czasem w jego sąsiedztwie i w innych okolicach tego zajmującego oblicza mnóstwo wypukłości do niego podobnych, które współzawodniczyły z nim co do wielkości i koloru z takiem powodzeniem, że zdawało się, jakoby cień, o kto* rym mowa, zamiast jednego zwykłego nosa posiadał kilkanaście zdrobniałych. Zielone niegdyś, obecnie mocno zarumienione oczy, włosy w nieładzie i broda koloru czarnego, urozmaiconego fragmentami pierza i słomy, i okropnie brudne ręce kompletowały całość, zawartą w surducie, w skutek świeżej jakiejś katastrofy pozbawionym jednego zostatnich dwóch swoich guzików, tego mianowicie, który mógł posłużyć do zatajenia zupełnego braku nietylko kołnierzyka,, ale i dalszego jego ciągu, respective, koszuli.
Stanisław spojrzał na tę postać z niejakim niepokojem i machinalnie sięgnął ręką do kieszeni. Obawa jego była płonną — zegarek i portmonetka znajdowały się na swojem miejscu. Cień zresztą trzymał się tak chwiejnie na nogąch, i miał wzrok tak błędny, że prawdopodobnie tylko „zbytnie puhary“ zrobiły go na tę noc towarzyszem p. Wołodeckiego, nie zaś bezpośredni jaki zamach na cudzą własność.
Zatoczył się jak mógł najbliżej Stanisława, dotknął go poufale ręką, i zapytał tonem wzywającym do zwierzeń:
— Za kradzież?
Stanisław zerwał się z pryczy — ale w tej samej chwili przypomniał sobie, że właściwie jeszcze sam nic nie wie o co jest posądzonym albo oskarżonym.
— Nie — odpowiedział sucho.
— M-hm! wiem już — rzekł cień. — Za politykę! To głupia rzecz; ja nigdy nie siedzę za politykę. Chociaż, jeżeli tak dalej będzie na świecie, że człowiek pracy będzie musiał ginąć z głodu, i z pragnienia... ej, słuchajno, kolego — przerwał nagle — nie masz przy sobie z parę duniów, posłalibyśmy po sznapsa? Tak mi jakoś sucho w gardle...
Stanisław milczał i modlił się w duchu, żeby go los <uwolnił czemprędzej od tego interlokutora. Cień spojrzał aa niego pogardliwie i mruknął:
— Panicz! Co sobie policya myśli, nasyłać nam, tutaj jeszcze, arystokracyę! Polityków! Żeby choć przynajmniej zamknęli jakiego porządnego dolorystę, co się z człowiekiem napije...
Dolorysta? Co to jest dolorysta? — zapytał jakiś inny cień, leżący w cieniu na drugiej „pryczy“.
— Jakto, niezdaro, ty nie wiesz, co to jest doloryzm? Doloryzm, to jest ta polityka, której ja się chwycę, jeżeli, jak powiadam, dalej tak się będzie działo na świecie, że porządny człowiek, człowiek pracy, będzie musiał ginąć z głodu i pragnienia... Aa, jakże mię coś piecze w gardle! Doloryzm, mój kochany, to jest zasada, ein Prinzip, jak mówią Koszamerdynery!
— A licho ciebie tam rozumie z twoją zasadą i z pryncem!
— Czekaj, ja ci to wytłumaczę, żebyś nie chodził po świecie, jak ślepe cielę, ale ażebyś wiedział, co ci się należy. Masz kredę?
— Mam.
— No, to daj. Widzisz, tu na pryczy robię dziesięć kresek równej długości. Tak równymi, jak te kreski, byli ludzie, kiedy ich Pan Bóg stworzył. Ale oto ta pierwsza kreska była sprytniejsza od innych i zabrała od każdej z tamtych po kawałku, o tak, widzisz (tu odmazywał kawałek od każdej kreski i przyczyniał go pierwszej), aż nakoniec urosła w dziesięćnasób. Druga znowu kreska była sprytniejsza od pozostałych ośmiu, i także urosła, podczas gdy one malały. Trzecia kreska, także ruchliwa i przebiegła, urosła kosztem siedmiu ostatnich, z których, jak widzisz, mało już co zostało. Otóż doloryzm, to moja ręka; ślinię, mażę długie kreski, a co od nich wziąłem, rozdzielam między tamtych siedm. To jest doloryzm, bractwo od siedmiu boleści, nazwane tak z łacińska.
— A niech mię piorun trzaśnie — zawołał cień Nr. II. — Pięćdziesiąt lat żyję na świecie, a nie wiedziałem, że jestem dolorystą! Toż kiedy dobraliśmy się do szuflady u Moszka, było nas „jak raza siedmiu, i zrobiliśmy tak, jak ty mówisz: wzięliśmy u Moszka i podzieliliśmy się jeden z drugim. Tylko nie wiedzieliśmy, że to jest doloryzm i że o tem uczą, w książkach.
— Głupiś — rzekł pierwszy cień — to, co wyście zrobili, to był rozbój, a to, co ja mówię, to jest zasada, rozumiesz?
Stanisław nie słyszał dalszego ciągu tej budującej rozmowy, w tej chwili bowiem nadszedł dozorca, który go zawezwał, ażeby się z nim udał do pana ober-inspektora.
Tam wskazano mu krzesło i zadano mu najprzód kilka pytań ogólnikowych, jak się nazywa, zkąd rodem i t. d. Następnie ober-inspektor przedłożył mu pierwszy papier, który wczoraj zabrano mu w jego mieszkaniu.
— Czy znasz pan tę broszurę?
— Znam.
— Czy przyznajesz się pan do jej posiadania?
— Przyznaję.
— Czy znasz pan jej treść?
— Oczywiście; jest to przecież program p. Słomomłockiego, który rozdawano publicznie w obecności pana inspektora na zgromadzeniu przedwyborczem. Mam jeszcze parę egzemplarzy w domu, bo mi ich kilka wetknięto w rękę przy wejściu do sali.
Protocoll! — zawołał p. ober-inspektor, i spisano tak skrzętnie zeznania Stanisława, jak w gdyby w istocie zawierały coś nieznanego i nowego.
— A ten list znany jest panu? — zapytał ponownie ober-inspektor, pokazując drugi papier.
— Nie przypominam sobie, musiałbym go przeczytać.
— Ja go panu odczytam: „Kochany Stasiu! Nie ma najmniejszej nadziei wydobyć co od Antka. Jestem w tem samem położeniu, co ty, bo zarwał mię także. Twój socius doloris, Michał.“ Uważasz pan, „socius doloris!
— Ach, to jest list od kolegi mojego, Michała Drewalskiego z Sokołowa. Poręczyłem dług za drugiego kolegę, Antoniego Pumpmeiera, którego przeniesiono także do Sokołowa, i musiałem zapłacić. Udałem się tedy do Drewalskiego, żeby mu przypomniał zobowiązanie, i oto, co mi odpisał.
— Tak, ale nie powiadasz nam pan, co znaczą te wyrazy: socius doloris. Nie tajno panu zapewne, że istnieją sekty niebezpieczne, zwane dolorystami i socyalistami, z któremi ten podpis na liście pana Drewalskiego ma widoczny związek. Pada na pana podejrzenie, że jesteś pan dolorystą!
— Ależ, na miłość Boga, panie ober-inspektorze, socius doloris znaczy przecież: towarzysz boleści, i Drewalski nazwał się tak, ponieważ jego, równie jak mnie, zarwał Pumpmeier.
— Ba, ale gdzie dowód?
— Dowód? W słowniku łacińskim!
— Mój panie, upominam pana, ażebyś wobec władzy zachowywał się przyzwoicie i nie pozwalał sobie żadnych żartów! Obecnie możesz się pan oddalić, ale jako dobry przyjaciel radzę panu, ażebyś pan zaniechał stosunków z socyalistami i dolorystami, bo w przeciwnym razie przypiszesz pan sam sobie złe skutki, które ztąd wynikną. Żegnam.
Stanisław słyszał, odchodząc, jak inspektorowie pomrukiwali jeden do drugiego: ein gefährliches Individuum i Sehr verschmitzt! i t. p. i uśmiechnął się na myśl, że władza podejrzywała go tylko o teoretyczny „doloryzm“, podczas gdy cień w areszcie imputował mu praktyczne zastosowanie tej „zasady“. Bawił go także drugi cień, który nie znając z pewnością Moliera, sparodyował tak naiwnie słynnego po wszystkie wieki p. Jourdain, co to przez 40 lat mówił prozą, nie wiedząc o tem.
W tym humorystycznym nastroju umysłu zaszedł do gmachu szkolnego, dokąd wypadało mu udać się przedewszystkiem, zważywszy, że już była dziesiąta godzina, a, i bez tego opuścił już był dwie lekcye. Postanowił pójść do dyrektora i wytłumaczyć się, z jakiej przyczyny nie dopełnił obowiązku. Naraz usłyszał za sobą galop konia i głos znajomy:
— Dzień dobry szanownemu profesorowi!
Oglądnął się; był to Dr. Mitręga wierzchem, na jednym ze swoich szpaków. Siodło i uzda były nowe, prosto od rymarza. Zmiana ta w sposobie lokomocyi szanownego doktora pochodziła po części ztąd, że Marcin załatwiać musiał przed południem różne czynności redakcyjne, i nie mógł przeto powozić, a po części ztąd, że było przecież nierycerską rzeczą dla młodego hidalga od samego rana jeździć dorożką. Stanisław mimowoli spojrzał na wierzchowca, którego jeździec zatrzymał i poklepał ręką po szyi.
— Prawda, że nie zła szkapka? — rzekł doktor.
— Mało się znam na koniach — była naturalna odpowiedź.
— Nazywa się Machiawel — objaśnił dalej p. redaktor Orędowniczki.
— Hm, hm — odezwał się Stanisław, jak gdyby chciał powiedzieć: Ktoby się tego spodziewał!
— Zobaczyłem profesora zdaleka i dopędziłem, bo mam pilny interes, z którego, jak się spodziewam, będziemy obydwaj zadowoleni. Kiedy pan będziesz wolnym?
— Za godzinę.
— A więc za godzinę, dajmy na to, w cukierni Gościckiego; czy mogę liczyć na pana?
— Nie omieszkam się stawić.
— Słowo?
— Słowo.
— A więc do widzenia!
— Do widzenia.
Osiodłany Machiawel, usilnie napomniany podpiętkami i fiszbinową laseczką, ruszył z miejsca owym nieprawidłowym czwałem, który doprowadza do rozpaczy każdego prawdziwego kawalerzystę, i który u przemytników brodzkich nazywa się hatałajkaniem. Mam nadzieję, że Akademia Umiejętności wcieli ten wyraz do swojego słownika prowincyonalizmów.
Stanisław wszedł do gmachu szkolnego i udał się do kancelaryi dyrektora, który go przyjął z jakąś dziwnie grobową miną.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — zapytał, podnosząc jakiś dokument ze stołu.
Stanisław sądził, że chodzi o niedotrzymanie godzin, i zaczął opowiadać, co się stało.
— Niepotrzebnie się pan tłumaczysz — rzekł dyrektor — oto reskrypt z oberkomisaryatu. Posada pańska nie była jeszcze stałą i jesteś pan z niej usuniętym bez podania powodów; ja zaś otrzymuję nosa za to, iż panowie mięszacie się do polityki.
Był to cios okropny dla biednego pedagoga. Sprawiedliwość nakazuje mi przyznać, że kiedy nareszcie uwierzył, że to, co mu mówiono, było prawdą, przyszła mu najpierw na myśl matka. Miał on bowiem matkę staruszkę, która mieszkała w Stawiczanach, w owym dworku z ogródkiem, o którym rozmawiał z Smiechowskim. Nie miała żadnego utrzymania, a zgrzybiały wiek nie pozwalał jej pracować. Z przychodu swojego, który wynosił sześćdziesiąt idealników miesięcznie, Stanisław chciał jej dawać połowę, ale nie przyjmowała nigdy więcej, jak dwadzieścia. To jej wystarczało i jeszcze przez każdą „okazyę“ posyłała swemu Stasiowi różne przysmaki, porządki kawalerskie i t. p. Teraz mogło jej zabraknąć chleba, bo w Milicyi i Landweryi niełatwo o zarobek, zwłaszcza jeżeli ten, który chce zarabiać, umie aż tyle, że może być profesorem. Ba, gdyby umiał tylko tyle, co Dr. Mitręga! Jeździłby na Machiawelu, albo powozem. Straszna gorycz napełniła serce Stanisława; nie mógł przemówić ani słowa, kiedy mu dyrektor radził, ażeby się udał z przedstawieniem do Jego Ekscelencyi pana Ober-Komisarza, skoro ten wróci z wód. — Moja matka, moja biedna matka! — westchnął tylko i wyszedł, sam nie wiedząc dokąd. Z kolei drugi ból, niemniej dotkliwy, zapukał do jego piersi. Liczył on na to, że wkrótce otrzyma stałą posadę z wyższą znacznie pensyą i że będzie mógł ośmielić się przemówić do panny Natalii, jak tego pragnął oddawna. Teraz potrzeba było wyrzec się nawet marzeń o pannie Natalii i myśleć o tem, co począć z samym sobą. Co począć!...
Zwykłym obyczajem wszystkich ludzi, na których spadło nieprzewidziane jakie nieszczęście, Stanisław błąkał się długo bez celu po Wilkowie, zaledwie poznając znajomych i odpowiadając od rzeczy na pytania, jakie mu niektórzy z nich zadawali. W ten sposób znalazł się przypadkiem przed cukiernią Gościckiego, która umieszczoną była jakoś tak, że do niej, jak do Rzymu, wszystkie drogi w Wilkowie prowadziły. Ocknął się jakby ze snu i przypomniał sobie słowo, dane Dr. Mitrędze.
— Nie jestem usposobionym do interesów, ani do rozmowy — pomyślał — ale dałem słowo, a ponieważ go widzę w oknie cukierni, więc wejdę...
Dr. Mitręga oczekiwał go rzeczywiście i to z upragnieniem. Zaprosił go do osobnego stolika na „biszkokt i kieliszek maderytt, ponieważ wszystkie owe ulubione gdzieindziej wódki i zakąski uważał za istne barbarzyństwo.
— Panie Stanisławie — rzekł — wejdę... który to poeta powiedział: in media...
— Horacy. In medias res.
— Otóż, in medias res: czy bardzo panu zależy na pańskiej posadzie pedagogicznej?
Stanisław wlepił w niego oczy ze zdumieniem. Dr. Mitręga miał do niego interes przed godziną, widocznie tedy już przed godziną wiedział, że mu odebrano posadę. Złamany na duszy pedagog nie mógł atoli dać słowami wyrazu swoim myślom i wpatrzył się tylko smutnie w pana redaktora. Dobrze zrobił, Dr. Mitręga nie był bowiem tak bardzo wszechwiedzącym, jak się zdawało.
— Ile wynosi najwyższa pensya profesora? — zapytał dalej.
— Sto idealników miesięcznie — odparł melancholijnie Stanisław.
— Sto idealników dla takiego człowieka jak pan! Porzuć pan ten niewdzięczny zawód, a damy panu odrazu... stodwadzieścia.
Zrobiwszy tę ofertę, Dr. Mitręga wlepił wzrok przenikliwy w naszego bohatera. Chodziło mu o to, ażeby zbadać, czyli proponowana suma nie wyda mu się zbyt niską. Stanisław tymczasem, który nie był w tem usposobieniu, w jakiem człowiek być powinien, ażeby zrozumiał odrazu, co do niego mówią, zastanawiał się, czyli przypadkiem nie marzy i czyli nie jest snem to wszystko, co się z nim dzieje: uwięzienie, rozmowa z dolorystą, indagacya u inspektora, dymisya z oberkomisaryatu i propozycya, ażeby ni ztąd ni zowąd przyjął od Dr. Mitręgi stodwadzieścia idealników miesięcznie, t. j. akuratnie dwa razy tyle, ile wynosił dotychczas skromny jego dochód. W skutek tego wszystkiego fizyognomia jego przybrała wyraz dwuznaczny, który wprowadził w błąd szanownego doktora.
— Hm, pedagog mój ceni się wysoko — pomyślał — trzeba się dyplomatycznie brać do rzeczy. Zapewne — rzekł głośno — że suma ta wydać się panu może zbyt małą, ale muszę panu wyznać w sekrecie, że chociaż Orędowniczka dysponuje bardzo znacznemi funduszami, to i wydatki mamy bardzo wielkie. Stosunki z gabinetami... reprezentacya pisma na zewnątrz... Ale też to, co panu proponuję, jest tylko tymczasowem, wkrótce bowiem będziemy mogli podwyższyć pańskie honoraryum.
— Ja nie o tem myślałem — odparł Stanisław, przetarłszy oczy i przekonawszy się, że nie śpi — ja myślałem...
— Myślałeś pan zapewne, że będziesz pan musiał porzucić posadę publiczną, która się panu wydaje pewniejszą. Daję panu słowo, że Orędowniczka stoi na silnych nogach i że ma dobre plecy. Zresztą jest wszelka nadzieja, że wkrótce zajdą takie zmiany polityczne... jednem słowem, zmiany, dzięki którym, zamiast starać się o posady, będziemy je rozdawać według naszego upodobania. Przytem chciej pan zważyć, że jako pedagog jesteś pan zawisłym od widzimisię przełożonych, a my ofiarujemy panu niepodległość i sposób służenia ojczyźnie całym zasobem wiedzy, jaką pan posiadasz.
Stanisław wierzył może, a może nie wierzył, że ziści się świetna perspektywa, w której Orędowniczka miała nabrać takiego znaczenia, o jakiem mówił Dr. Mitręga. Na wszelki wypadek, było mu to obojętnem; ambicya jego sięgała tylko tak daleko, jak potrzeba egzysteucyi, a więc aż do posady, któraby mu chleb zapewniała, a nie do rozdawnictwa posad. To, co mu ofiarował p. Mitręga, wydawało mu się już samo w sobie tak świetnem, że przerażała go raczej mysi, czy zdoła sprostać pretensyom, jakie ludzie mieć mogą do człowieka, któremu płacą 120 idealników miesięcznie — pensyę dwu profesorów! W tym też duchu odpowiedział p. Mitrędze.
— O, niechaj pan o to będzie spokojnym! Z takim zapasem wiadomości, jaki pan posiadasz, będziesz pan prawdziwem światłem w redakcyi! Zresztą, z początku będę panu dawał wskazówki, jak i co potrzeba zrobić, zwłaszcza pod względem poli...
— Politycznym?
— Nie, nie, polityczny kierunek pisma już ja biorę sam na siebie, chciałem powiedzieć co innego. Jakże u licha... wypadło mi z pamięci... słowo, które także zaczyna się „poli“. A-ha, politechnicznym!
— Pod względem technicznym — poprawił spokojnie Stanisław. — Smiechowski i Języczkowski daliby byli pięć idealników, gdyby im kto pozwolił był posłuchać tę rozmowę, ale na szczęście, nie wiedzieli o niej wcale.
— Tak, chciałem powiedzieć, pod względem technicznym. Głownem zadaniem paóskiem będzie czuwać nad tem, ażeby się pismo nie kompromitowało nieuctwem, ani rubasznością formy, albo też niepotrzebną polemiką o drobiazgi. Co do ogólnego kierunku, głównem zadaniem Orędowniczki jest walka ze wstecznictwem Raka i Rakowiczan na polu politycznem, społecznem i ekonomicznem — w obecnej zaś konstelacyi wykazanie konieczności wojny z Laputańczykami.
— Walka ze wstecznictwem i z Rakowiczanami i wojna z Laputańczykami — powtórzył Stanisław, jak gdyby sobie zapisywał w pamięci program Dr. Mitręgi.
— Jakże, zgadzasz się pan na to?
— Najzupełniej — odparł Wołodecki, który w istocie był przeciwnikiem Rakowiczan od czasu, gdy podnieśli myśl, ażeby z wykładów matematyki w szkole średniej technicznej ujęto dwie godziny tygodniowo na korzyść obszerniejszych wykładów katechizmu, i który oprócz tego żywił w głębi duszy mimo wiedzy i woli swojej przekonanie, że stanowisko Orędowniczki nic dobrego, ani nic złego nie zdoła wyrządzić Laputańczykom.
— I przyjmujesz pan moją propozycyę? — dodał Dr. Mitręga.
— Przyjmuję z wdzięcznością.
— Brawo! — zawołał Dr. Emanuel, ściskając Stanisława za rękę. — Zaraz jutro wprowadzam pana do biura, a tymczasem, ażebym mógł uważać kontrakt jako ostatecznie zawarty, zechciej pan przyjąć honoraryum za pierwszy miesiąc, następnie, co pierwszego, wypłaci je panu kasa.
Przy tych słowach Dr. Mitręga wyjął z eleganckiego, a przecież brzuchatego pugilaresu najpierw ideał nad ideałami, przedstawiający sto małych idealików, a następnie dwa mniejsze ideały, przedstawiające po dziesięć, i wręczył to wszystko Stanisławowi. Ten ociągał się, bo jakoś mu się zdawało, że pieniądze te są darowane i że nie ma do nich prawa; ale nie było rady, musiał przyjąć. I nietylko musiał przyjąć, ale nadto musiał pójść do hotelu na obiad z panem doktorem, który przedstawił go kilku hrabiom, baronom i hidalgom, dodając od niechcenia, że to jest jego adlatus i szef sztabu Orędowniczki, a przytem chodząca encyklopedya wszystkich wiadomości. Encyklopedya skompromitowała się atoli zaraz na pierwszym swoim wstępie w te sfery, nie umiała bowiem zdać sprawy pewnemu grandowi z ważnego szczegółu, czyli pewna znakomitość operetkowa paryska wyjechała na lato do Trouyille, czy do Monaco, ani też z drugiego jeszcze ważniejszego, czy są doniesienia, jak wypadło „Derby“ w Epsom i który koń wygrał. Prawda i to, że z drugiej strony jakiś wyjątkowo uczony hidalgo męczył bez skutku Dr. Mitręgę pytaniami o najnowsze wykopaliska w okolicy Niniwy. Udało się atoli pokierować rozmowę tak, że Stanisław zaspokoił asyryjską ciekawość hidalga, a to właśnie w chwili, w której Dr. Emanuel już wcale niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że Aryjczycy a heretycy Aryanie są jedną i tą samą odmianą lutrów i innych bezwyznaniowców. Wybawiony z tego kłopotu, rzucił się pan Mitręga w rozprawę z grandem o biegach Derby, Oaks i St. Leger w Doncaster, jakoteż o najnowszej operetce Offenbacha, i wszystko odtąd szło doskonale. Obiad był także wyborny: zupa mock-turtle, pstrągi au bleu, bifsztyk à la Chateaubriand, karczochy z sosem à la braise, pularda z truflami i lody, przytem madera, Chateau-Larose i Heydsieck-Imperial, a do kawy Fine-Champagne, bardzo stary. Stanisławowi przynajmniej zdawało się to wszystko arcywykwintnem, dr. Mitręga zaś narzekał ciągle, że w Wilkowie niepodobna zjeść dobrego obiadu — grand zaś narzekał także, zjadł rosół, trzy porcye polędwicy i wyszedł, niezapłaciwszy rachunku.
Stanisław, rozpromieniony spożytemi dobremi darami bożemi, a jeszcze więcej szczęśliwym zwrotem, jaki nastąpił w jego położeniu w chwili, gdy ono było tak bardzo krytycznem, wrócił do domu z sercem pełnem wdzięczności dla tej najwyższej władzy, która wszystko tak dobrze ułożyła. Przy tem powtarzał sobie ciągle, że dr. Mitręga wyświadczył mu olbrzymią przysługę, za którą postanawiał odpłacić mu się pracą, pilnością, a jeżeli sposobność się zdarzy, poświęceniem bez granic. Janowa przyjęła go nieco szorstko — jakieżbo wyobrażenie można mieć o lokatorze, którego w nocy policya wyciąga z łóżka i dla którego potrzeba było trzy razy otwierać bramę, raz tylko dostawszy na piwo! Ofuknęła go; że zostawił pokój otwarty i że jeżeli nic nie zginęło, to jej w tem zasługa (zmniejszona, jak się później pokazało, decesem, obejmującym parę trzewików, parasol i wysłużone palto zimowe), poczem rzuciła na stół list, który przyniesiono z poczty, i znikła.
Był to list od matki. Donosiła mu; że zdrowa, że niczego jej nie braknie, że wdzięczna mu za przesyłkę, którą właśnie odebrała, że błogosławi go z całej duszy i wszystkim poczciwym ludziom życzy, ażeby mieli takie dobre dzieci. Niestety, nie wszystkim je Pan Bóg daje; oto sąsiadka jej, pani Salewiczowa, równie jak ona, wdowa po urzędniku, pobierająca wprawdzie małą pensyjkę, ale mająca pięcioro drobiazgu do wyżywienia, ma najstarszego syna, który jej się bardzo a bardzo nie udał. Narobił długów, podpisał matkę na wekslu, dług w ręku lichwiarza z procentami i kosztami urósł z 20-tu idealników do tiO-ciu i rozpisano licytacyę na domek pani Sale wieżowej, bo przecież nie mogła zaprzeczyć podpisu i oddać syna do kryminału. Ma wprawdzie kobiecina jakiś los chaocko teremteckiej pożyczki loteryjnej, za który nieboszczyk mąż zapłacił 50 id., ale żydzi powiadają, że ten los już nic nie wart, i dają zaledwie 10 id. Możebyś ty Stasiu, który mieszkasz w wielkiem mieście i uczyłeś się tylu rzeczy, dowiedział się, co wart taki los i gdzie go można sprzedać, żeby nie za pół darmo?
Stanisław nie był biegłym finansistą, ale wiedział, że pożyczka loteryjna chaocko-teremtecka, jako już dawna i dająca przeto więcej szans wygranej, wcale dobrze stoi na giełdzie. Rzucił okiem na dziennik i przekonał się, że płacą za losy 68 do 70 idealników. Zastanowiwszy się chwilę, pomyślał, że posiada jeszcze około 20 idealników z pensyi swojej profesorskiej, którą przed kilku dniami odebrał, a oprócz tego 120 idealników od dra Mitręgi. Bez namysłu więc siadł do stolika, opisał matce wszystko, co mu się zdarzyło, dołączył wycinek z gazety i banknot, opiewający na sto idealników i prosił matkę, ażeby pożyczyła z tej sumy pani Salewiczowej to, czego jej było potrzeba. Ale domyślał się, że matka nie zgodzi się na to. Pożyczyłaby swoje, gdyby miała, ale pracę syna swego nigdy. Dlatego też dodał, że „może mama kupi ten los po najwyższym kursie i schowa go dla mnie, chociaż wolałbym, ażeby został pani Salewiczowej — może znowu kiedy będzie w podobnych kłopotach“.
Zapieczętowawszy list, udał się na pocztę, ażeby go polecić i oddać osobiście. Na schodach spotkała go dziewczyna, niosąca dwie konewki wody, a ponieważ powiedzieliśmy już, że nasz bohater był wcale przystojnym młodzieńcem, i miał bardzo figlarne oczy, więc dziewczyna obejrzała się, wyszedłszy o parę schodów wyżej i przy tej sposobności przechyliła konewki tak, że trochę wody chlupnęło na kapelusz Stanisława. Oglądnął się więc także, nieco zirytowany.
— Będzie szczęście, proszę pana — zaśmiała się dziewczyna — konewki pełne!
— Szczęście! — mruknął p. profesor. — Szczególny zabobon, zwłaszcza w mieście, gdzie codzień wychodząc z domu można na schodach spotkać się z pełnemi konewkami, bo próżnych nikt przecież na górę nie nosi. Na ulicy znowu, kto chce spotkać się z dobrą wróżbą, niech tylko zawsze idzie w stronę, w której jest studnia, a z pewnością ktoś mu przejdzie drogę „z pełnem“.
Wśród tych medytacyj, Stanisław zaszedł na pocztę, oddał list 9 i z powrotem wstąpił do p. Smiechowskiego, ażeby mu opowiedzieć swoje przygody i zasięgnąć jego rady.
— Dziwny jesteś z twojemi skrupułami — odpowiedział mu p. Władysław. — Umiesz tyle, co wszyscy tutejsi redaktorowie razem, masz styl dobry, i jeszcze sobie nie dowierzasz! Przeczytaj wszystkie dzienniki zagraniczne i miejscowe z ostatnich kilku dni, a wnet będziesz au courant wszystkiego. Co się tyczy twoich uczuć bezgranicznej wdzięczności dla p. Mitręgi, té są one wcale nie na swojem miejscu. Jest to osioł, który ma szczególny dar wnęcania się między wielkich panów i wyciągania od nich pieniędzy. Jakim sposobem trafił do Skirgiełły, tego nie pojmuję, ale dość, że trafił. Skirgiełło jest to człowiek, którego nie cierpię, bo podejrzy wam go o nieszczerość, o ambitne zamiary, i o wichrzycielstwo, a to, że chce on prowadzić walkę z Rakowiczanami, nie imponuje mi wcale. Fakcya przeciw fakcyi, koterya przeciw koteryi — o zasady nie chodzi tu ani trochę. To tylko pewna, że Skirgiełło jest człowiekiem bystrego umysłu, wielkiej śmiałości w przedsięwzięciach i chwilami wielkiej energii, która przychodzi mu jak kaprys, i jak kaprys znika. (Autor zwraca uwagę, że stosownie do zapowiedzi swojej, nie wdaje się w sądy o wyższych sferach, i że to wszystko mówi tylko p. Smiechowski.) Na wszelki wypadek powtarzam, że jest to człowiek rozumny i bardzo wykształcony — ma tylko to nieszczęście, że posługuje się bardzo często głupcami, albo oszustami. Na Mitrędze może się jeszcze nie poznał, ale pozna się wkrótce, jeżeli „Orędowniczka“ zabłyśnie całem jego światłem. Dlatego też jesteś niezbędnie potrzebnym p. doktorowi, i on tobie będzie winien wdzięczność, a nie ty jemu. Będziesz pracował jak czarny wół (NB. nie uważałem nigdy, ażeby czarny wół był pracowitszym od siwego, czerwonego lub krasego, ale tak utrzymuje przysłowie), jak czarny wół, powiadam ci, a on będzie zbierał owoce twojej pracy.
— Owocami temi dzieli się przecież ze mną, a to co powiadasz o Skirgielle, jest tylko twojem osobistem zdaniem...
— No, no, daruję ci Skirgiełłę, i zdążam do konkluzyi. Bądź co bądź, masz walczyć z Rakiem, ze stronnictwem, z Rakowiczanami i całym tym taborem, do którego oni należą. Mniejsza o to, czy dzieje się to pod egidą Skirgiełły i Mitręgi, cel zawsze dobry, i będziesz służjł dobrej sprawie, dlatego nie ganię wcale, ale owszem pochwalam, że przyjąłeś posadę w „Orędowniczce“. Tylko trzymaj się, bo będziesz widział, że prędzej czy później „oni“, tj. twoi przywódcy, wywrócą jakiegoś koziołka... a, oto p. dr. Mitręga na koniu!
— Na Machiawelu!
— Powiedz mu odemnie, żeby się także dobrze trzymał, bo go Machiawel zrzuci. Do widzenia.
— Do widzenia.
Z lżejszem nieco sercem, ale zawsze jeszcze mocno bijącem, objął Stanisław nazajutrz po tej rozmowie urzędowanie swoje w redakcyi „Orędowniczki“, Zaraz pierwszego dnia udało mu się oddać temu organowi znakomitą przysługę — spostrzegł bowiem przy korekcie, że zdaniem któregoś z pp. współpracowników pewien Milicyanin, osiadłszy w Amsterdamie, „wydoskonalił“ tam, nie mniej i nie więcej, jak tylko „perpetuum mobile“. Szepnął do ucha p. Mitrędze, że perpetuum mobile nie da się wydoskonalić, ponieważ nietylko nie jest wynalezionem, ale wynalezionem być nigdy nie może, że jest to mrzonka średniowieczna, jak kwadratura koła, albo kamień filozoficzny itp. — i kompromitujący artykuł poszedł do kosza, a dr. Mitręga palnął na zasadzie informacyi powziętych od Stanisława taki speech w redakcyi, że Marcin zapomniał nietylko języka w gębie, ale nadto zapomniał tego dnia dać szpakom pełną miarę należącego im się owsa, na który przecież w pocie grzbietów swoich pracowały.
Położenie Orędowniczki było w istocie świetne pod względem materyalnym — pieniędzy nigdy nie zabrakła w kasie. Dzięki niezmordowanym usiłowaniom Stanisława, który pracował dniem i nocą, pismo przybrało pewien zakrój inteligentny, do tego stopnia, że Rak, który dotychczas zbywał wycieczki pism wilkowskich przeciw partyi sokołowskiej lekceważącemi wzmiankami w tej samej rubryce, w której donosił o narodzeniu się cieląt z dwiema głowami, o pomyłkach urzędu telegraficznego i innych moustrualnościach tego rodzaju, obecnie uważał za stosowne polemizować na seryo z organem „redagowanym“ przez dr. Mitręgę — zwłaszcza gdy stosunek tego ostatniego z hr. Skirgiełłą nie był tajemnicą, i gdy grandowie sokołowscy poczęli z obawą zapytywać jeden drugiego, czyli w istocie nie zorganizowała się jaka partya grandów i hidalgów wilkowskich, gotowa wyrugować ich najpierw z łaski opinii publicznej, a następnie, z oberkomisaryatu i oberszpitalnictwa.
Na nieszczęście, jeżeli istniała taka partya, to dotychczas nie objawiła niczem swojego istnienia. Postawienie kandydatury majora Bombogromskiego na ambasadora do Krachenburga, odpowiadało wprawdzie programowi Orędowniczki, ale było ono raczej dziełem Kosturskiego i Pałkiewicza, niż nowej partyi. Wiemy nawet, że nazwisko Bombogromskiego niekoniecznie było sympatycznem hr. Albinowi. Stało się tedy tak, że polując na grubego zwierza w górach Monomotapa, potomek Palemonów ubił jednego dnia dwa olbrzymie odyńce i młodego niedźwiadka, a wróciwszy w doskonałym humorze do swego zamku, przejrzał nadesłane mu ostatnie numera Orędowniczki i znalazł w nich upodobanie.
W skutek tego napisał list do dr. Mitręgi, wyrażający mu uznanie jego tryumfów literackich.
Nazajutrz atoli ruszono w debrach starego niedźwiedzia, którego myśliwi rozdrażnili niedość celnemi a jednak bolesnemi strzałami > zupełnie tak jak w polemice, przytyk humorystyczny drażni tylko, ale nie zabija. Niedźwiedź poczęstowawszy łapą borowego po siermiędze i poszarpawszy kilka psów, drapnął w najnieprzystępniejszą stronę gór — hr. Albin podążył za nim, przez jary, skały i dzikie zarośla.
W tej pogoni pozbył się najpierw torby z amunicyą, kordelasa i rewolweru. Następnie z powodu gorąca, zdjął i cisnął w krzaki kurtkę myśliwską, dobrze już poszarpaną wśród pogoni.Następnie zgubił nakrycie głowy. Następnie upadł, zawadziwszy nogą o korzeń, i przy tej sposobności wypaliła jedna lufka dubeltowego sztućca, ta właśnie, która była nabita kulą.
Nakoniec, po trzech godzinach tego szalonego pędu, hr. Albin znalazł się na cyplu nagiej skały, zmęczony, zgrzany, podrapany, z bronią, w której był tylko nabój lotek — a przed nim, poza głębokim parowem i szumiącym strumieniem górskim, na podobniusieńkiej skale, zatrzymał się o sto kroków niedźwiedź.
Strzelec hrabiego, którego uprzejmości zawdzięczam wiadomość tych wszystkich szczegółów, nie umiał mi powiedzieć, jakie były uczucia niedźwiedzia w tej chwili tak ważnej — jak się później pokazało, dla wyborów wilkowskich. To pewna, że kiedy hrabia wypalił do niego, i trafił go niezawodnie, okazał się zupełnie nieczułym na lotki, które go obsypały — usiłował tylko zbliżyć się do przeciwnika, ale topografia terenu czyniła to niepodobnem, nawet dla niedźwiedziej gimnastyki. Pan Albin ze swojej strony usiłował przebyć było parów, i by przyszło do pojedynku pugilystycznego między potomkiem dwudziestu pięciu pokoleń Palemonów-Skirgiełłów, a niedźwiedziem z gór Monomotapa, ale te same trudności terenu, które przeszkodziły zaczepnemu działaniu kudłatego syna borów, wzmacniały jego pozycyę pod względem odpornym. Mruknął więc tylko coś zupełnie niezrozumiałego w języku niedźwiedzim, i zniknął w krzakach.
Nad wieczorem, po szczątkach odzieży i innych śladach, zostawionych po drodze, wierna służba odszukała hr. Albina, spoczywającego w jamie wypełnionej kilkoletnim śniegiem, pod chłodnem górskiem niebem, i tak zirytowanego niepowodzeniem łowów, że nie czuł nawet gwałtownego przeziębienia, na które się naraził.
Wróciwszy do domu z gorączką kataralną, hr. Albin spostrzegł na stole list, napisany do dr. Mitręgi, a niewyprawiony jeszcze na pocztę z powodu, iż komunikacya między górami Monomotapa a Wilkowem nie jest codzienną. Z nudów, czy ze złości, hr. Skirgiełło rozdarł kopertę, przeczytał swoje pismo, wziął pióro do ręki i do wszystkich pochwał, któremi obsypywał dr. Mitręgę, dodał następujące:
Post-Scriptum: Z tego wszystkiego atoli wynika, że Wilków wybierze Bombogromskiego — na prawdę, nie zły regimentarz: ani łacina, ani pierzyna, ani dziecina, ale coś jeszcze niedołężniejszego. Nie winszuję panu tego sukcesu. Za mało też Orędowniczka wytyka Rakowiczanom ich postępowanie — połową tej energii, jaką obracamy na cele uboczne i drobiazgowe, moźnaby wiekopomne zasługi oddać krajowi.

A. S.

W istocie mniemam, jeżeli mi w ogóle wolno co „mniemać“ z poziomego mojego powieściopisarskiego stanowiska, że połową tej energii, jaka np. ścigała właśnie w oczach naszych niedźwiedzia w górach Monomotapa, możnaby zwalczyć Rakowiczan, Oberkomisaryat, Oberszpitalnictwo, i wszystko, co jest złego w Milicyi, w Chaocyi, w Beocyi i Lapucie, zwłaszcza nie gubiąc po drodze amunicyi i uważając na korzenie pod nogami, aby sztuciec nie wypalał bez potrzeby.
Dr. Mitręga otrzymał to pochwalne i naganne oraz pismo hr. Albina w godzinę po konferencyi, jaką miał z gronem kilku celniejszych polityków miasta Wilkowa. Należał do nich najpierw sekretarz Kluszczyński. — Temu, nawiasem mówiąc, opowiedział dr. Mitręga cuda o poświęceniu się Stanisława dla sprawy publicznej, o heroizmie, z jakim tenże porzucił posadę rządową, o jego wielkich zdolnościach i o świetnej karyerze, jaka go czekała w zawodzie publicystycznym — któremu on, dr. Mitręga, poświęca się tylko tymczasowo, będąc z rodu i powołania posesyonatem ziemskim i mężem stanu, a nie pisarzem. P. Kluszczyński przejął się wielkiem uwielbieniem dla Wołodeckiego, i widział w nim przyszłego wyłącznego redaktora Orędowniczki, dyktatora opinii publicznej, przy którego pomocy sekretarz mógłby kiedyś władać w Wilkowie, jak Perykles władał w Atenach, tj. nie piastując żadnej posady, ale trzęsąc wszystkiemi posadami i całem miastem, i zabierając w kształcie lwiego udziału najlepszą cząstkę chwały i pożytku, jakieby wynikły z tego nowego porządku rzeczy. Nie twierdzę bynajmniej, by p. Kluszczyński w istocie w duchu pragnął wyraźnie zostać Peryklesem wilkowskim, owszem, nadmienić muszę, że egzystencya Peryklesa równie jak cała historya grecka była dla szanownego sekretarza faktem nieznanym, nie wchodzącym przeto w rachubę — rzecz sama atoli, bez nazwisk i bez paraleli historycznej, rysowała się dość dokładnie w jego umyśle. Z takich i podobnych Peryklesów in spe składało się mniej więcej całe owe grono polityków, o którem właśnie wspomniałem. Grono to, ochłonąwszy z pierwszego zapału, poczęło rozważać, że kandydatura majora Bombogromskiego jest w gruncie rzeczy tryumfem Pałkiewicza i znienawidzonego Postępu, tryumfem, w ślad za którym pójdą inne zwycięstwa Pałkiewiczów w inspektoracie targowym, w towarzystwie muzycznem, w kwestyi jatek miejskich, w kwestyi wystawy obrazów i dzieł rzeźby, w sprawie kopytkowego, w wydzierżawieniu propinacyi, w dyrekcyi teatru, w nadzorze szkół miejskich i w stowarzyszeniu spożywczem. Nieukontentowanie było tedy wielkie w całem „gronie“, i kiedy dr. Mitręga otrzymał list hr. Skirgiełły, miał już ucho przesycone skargami w tym samym kierunku, co pierwsza część przytoczonego powyżej Post-Scriptum. Postanowił tedy czemprędzej znieść się z „gronem“, i w tym celu rozkazał Marcinowi osiodłać czemprędzej Machiawela.
Stanisław siedział przy swoim stoliku w redakcyi, przjr oknie parterowem, wychodzącem na podwórze domu, w którym mieściła się cała Orędowniczka wraz ze swoją drukarnią. Pisał, korygował, i ani się domyślał, że w tejże samej chwili p. Kluszczyński śpiewał na jego cześć hymny pochwalne w swoim dworku, w obecności p. sekretarzowej i panny Natalii, hymny, które były tylko powtórzeniem tego, co słyszał od dr. Mitręgi. Wyłuszczał on im, że literatura i nauka sama przez się nie prowadzą do niczego i dobre są chyba na to, ażeby chodzić bez butów, równie jak belferstwo, ale że trochę literatury, trochę nauki i trochę belferstwa w połączeniu z władzą nad codziennym arkuszem drukowanego papieru, otwierają dziś drogę do znaczenia i da majątku. Sekretarzowa słuchała tego wywodu z upodobaniem, i gładziła włosy panny Natalii, która udawała zupełną obojętność. Obojętność ta atoli była udaną, na stoliku bowiem koło panienki leżał wczorajszy numer Orędowniczki, w którym znaczony cyfrą S. W. znajdował się fejleton pod tytułem „Dworek na przedmieściu“. W fejletonie tym, i w dworku, jaśniała piękność, którą autor obarczył całą sumą doskonałości niewieściej, a raczej dziewiczej, i ku której wyciągał tęskne ramiona nieśmiałej, ale wielce poetycznej swej muzy. Była to melodyjna przygrywka do więcej esencyonalnych rzeczy, o których mówił sekretarz, i jedne z drugiem, tj. melodya i esencya, tak jakoś trafiało do serca panny Natalii, że pomieniony „S. W. a prezentował się u jego progu (bo serce musi mieć próg, skoro ma komórki) w nowej zupełnie i bardzo korzystnej postaci. Ale, jak powiadam, S. W. pisał i korygował, nie domyślając się nawet, jak jego akcye szły w górę w „Dworku na przedmieściu“.
Nagle oderwał go od pracy tentent kopyt końskich, i za chwilę znalazł się u okna na podwórzu dr. Emanuel na swoim szpakowatym wierzchowcu. Wyciągnął rękę i powitał Stanisława, podjeżdżając jak najbliżej. Machiawel włożył swój szpakowaty łeb przez okno do pokoju, a ponieważ Marcin i dzisiaj porobił był jakieś redukcye w jego budżecie owsianym, więc począł nozdrzami uważnie śledzić na stoliku, czyli nie znajdzie tam co pożywnego. Obwąchał Gazetą Kolońską, i strącił ją pogardliwie na ziemię. Poświęcił następnie niejaką uwagę egzemplarzowi Journal des Débats, ale i ten nie trafił mu jakoś do przekonania. Nakoniec zanurzył się w kosz redakcyjny, misterny wyrób przemysłu krajowego, pleciony ze słomy, i począł badać manuskrypta, na jego dnie spoczywające.
— Panie Stanisławie — rzekł tymczasem dr. Mitręga — czy jest dzisiaj jaki artykuł, popierający kandydaturę Bombogromskiego?
— Nie ma. Byłoby to zbytecznem, skoro nikt nie oponuje.
— To wybornie! Otóż muszę panu powiedzieć, że jest opozycya. Bądź pan łaskaw donieść natychmiast, że grono bardzo poważnych obywateli, po dojrzałej rozwadze, nie widząc w wyborze majora Bombogromskiego tych rękojmi, jakie daje rutyna dyplomatyczna poparta wiadomościami specyalnemi, postanowiło nie głosować na niego, i stawia kandydaturę zasłużonego weterana idei demokratycznej i federalistycznej, dra Ciemięgi, którą z całego serca popieramy. Dodaj pan oczywiście coś więcej, ale w tym duchu.
— Kandydaturę dra Ciemięgi! — zawołał Stanisław — wytrzeszczając oczy.
— A tak, jest to jedyny kandydat, który może liczyć na większość głosów; był dawniej bardzo popularnym w Wilkowie, a my odświeżymy jego popularność.
— Ależ dr. Ciemięga oświadczył się przecież stanowczo przeciw wojnie z Laputańczykami, za którą my tak gorliwie przemawiamy, i w ogóle w swojem politycznem wyznaniu wiary zawarł to wszystko, co Rakowiczanie piszą w Raku, podczas gdy Bombogromski...
— Mój panie Stanisławie, wiesz pan przecież, że w szachach — tu Stanisław, słuchając z jednej strony dra Mitręgę, z drugiej zwrócił niespokojne spojrzenie na łeb jego wierzchowca, który coraz głębiej zanurzał się w koszu redakcyjnym — wiesz pan, że w szachach poświęca się nieraz figurę, nawet nieraz bardzo ważną, ażeby w końcu wygrać partyę. W szachach uczy tego Murphy, a w polityce (tu dr. Mitręga szarpnął uzdę) Machiawel!
Czy to było szarpnięcie uzdą, czy głośne wymienienie jego nazwiska, czy nakoniec niezadowolenie z instrukcyi danej Stanisławowi, lub inna jaka przyczyna — dosyć, że w tej chwili czworonożny imiennik autora „del Principe“ żachnął się, cofnął i wydobył z poza okna swój łeb, ale niestety, wraz z owym słomianym koszem redakcyjnym, którego znaczną część ju£ był pożarł, i w który tak się był wgryzł, że uwiązł w nim, jak w kagańcu. Dr. Mitręga użył w tej chwili niefortunnie twardego wędzidła, wplątanego w kosz, Machiawel wspiął się, skoczył w bok, i siodło, u którego podczas poprzednich konferencji z „gronem“ popuścił ktoś był popręgów, spadło na ziemię. Byłby z niem upadł i dr, Mitręga, ale oparty jedną nogą o futrynę redakcyjnego okna, chwycił się ręką grzywy, i w skutek tego zmuszony był następnie towarzyszyć Machiawelowi w popisowym acz nieprawidłowym galopie, który tenże począł odbywać naokoło podwórza, nie mogąc wybiedz na ulicę, bo mu drukarze drogę zastąpili. Cały personal Orędowniczki, nie wyjmując panien, wkładających i wyjmujących papier z pod prasy, pospieszył na pomoc panu doktorowi, który atoli znalazł się tymczasem w jakiejś beczce, na szczęście, próżnej. Schwytano Machiawela i Maciej osiodłał go napowrót, a szanowny doktor, po krótkiej jeszcze konferencyi ze Stanisławem, odjechał do domu.
Tak tedy, podczas gdy w górach Monomotapa sport wpłynął niefortunnie na politykę Milicyi i Landweryi, w Wilkowie polityka ta także niebardzo korzystnie wpłynęła na ćwiczenia sportowe. Na razie, skrupiło się wszystko na Marcinie.
Po kilku dniach atoli, hr. Albin Skirgiełło dowiedział się, że Orędowniczka postawiła kandydaturę dra Ciemięgi przeciw majorowi Bombogromskiemu, i że dr. Ciemięga upadł przy wyborze, otrzymawszy 200 głosów przeciw 2000. Kamerdyner pana hrabiego, nierównie mniej udzielający się od strzelca, wygadał się przecież później, że pan Albin, otrzymawszy list dra Mitręgi donoszący mu o tym wypadku, rzucił go na ziemię, i wygłosił przytem własnoustnie popularny milicyjski wyraz:

— Dureń!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.