Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne losy Jane Eyre |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Teresa Świderska |
Tytuł orygin. | Jane Eyre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Mój dom zatem — gdy nareszcie znalazłam się u siebie w domu — jest to chata; mały pokoik, kuchnia o bielonych ścianach i piaskiem wysypanej podłodze, zawierający skromne umeblowanie: cztery malowane krzesła, stół, zegar, mały kredens z paru talerzami i półmiskami i fajansowym serwisem do herbaty. Na górze pokój o tych samych rozmiarach co kuchnia, z białem sosnowem łóżkiem i komodą małą, a jednak za wielką, bym ją wypełnić mogła szczupłą garderobą, chociaż dobroć moich miłych i zacnych przyjaciółek powiększyła jej zapas tem, co potrzebne.
Nadszedł wieczór. Odprawiłam sierotkę, która służy mi za pomocnicę, zapłaciwszy jej pomarańczą. Siedzę sama przy kominku. Dziś rano szkółka wiejska została otwarta. Miałam dwadzieścia uczennic. Tylko trzy umieją czytać, żadna nie umie pisać ani rachować. Niektóre umieją robić na drutach, a kilka z nich trochę szyje. Mówią szerokim akcentem miejscowym. Narazie mamy wzajemną trudność w rozumieniu się wobec tych odrębności naszego języka. Niektóre z dziewcząt są źle wychowane, surowe, trudne do prowadzenia i ciemne. Ale inne są posłuszne, chętne do nauki i miłe. Nie wolno mi zapomnieć, że te prosto ubrane wieśniaczki są z krwi i ciała równie dobre, jak potomkowie rodowej szlachty, i że zarodki wrodzonej doskonałości, kultury, inteligencji, delikatnych uczuć mogą równie dobrze istnieć w ich sercach jak w sercach wysoko urodzonych. Mam obowiązek rozwijać te zarodki, z pewnością da mi zadowolenie spełnianie tego zadania. Wiele uciechy nie obiecuję sobie z życia, które się przede mną otwiera; niewątpliwie jednak, gdy doprowadzę do ładu swoje myśli, gdy czynnie natężę wszystkie władze tak, jak powinnam, będę miała tyle radości, ile potrzeba, by żyć z dnia na dzień.
Czy bardzo byłam uradowana, zadowolona podczas godzin; które spędziłam w tamtym pustym, skromnym szkolnym pokoju dziś rano i po południu? Nie chcąc samej siebie oszukiwać, muszę odpowiedzieć, że — nie. Było mi ciężko. Czułam się... idjotka ze mnie!... czułam się poniżoną. Zadawałam sobie pytanie, czy nie uczyniłam kroku, który mnie obniżał, zamiast mnie podnieść w skali społecznej sfery. Przerażałam się małodusznie niewiadomością, ubóstwem i prostactwem. Ale nie będę się zbytecznie potępiała za te uczucia. Wiem, że są godne nagany, a to już wielki krok naprzód; będę się starała je przezwyciężyć. Do jutra, mam nadzieję, zwalczę je częściowo; a za parę tygodni może zduszę je w sobie zupełnie. Za parę miesięcy, być może, widok postępów, zmiana moich uczennic na lepsze zamieni w radość mój dzisiejszy niesmak.
Tymczasem zadam sobie jedno jeszcze pytanie: Co lepiej? Czy gdybym była poddała się pokusie, uległa namiętności, bez wysiłków bolesnych, bez walki, gdybym się była uplątała w jedwabną sieć — zasnęła na kwiatach, zakrywających pułapkę, by obudzić się w południowym klimacie, wśród zbytków rozkosznej willi, jako kochanka pana Rochestera, upojona jego miłością, gdyż onby mnie kochał, o tak... onby mnie bardzo kochał przez pewien czas. Kochał mnie — nikt mnie już nigdy tak kochać nie będzie. Nigdy już nie zaznam słodkiego hołdu, świadczonego piękności, młodości, wdziękom, gdyż nikt inny ich we mnie nie dopatrzy. On mnie kochał i dumnym był ze mnie — nikt inny takiem uczuciem mnie nie obdarzy... Ale gdzież to ja się błąkam, co mówię, a przedewszystkiem, co czuję?... Zapytywałam siebie, czy lepiejby mi było być niewolnicą w raju lenistwa w Marsylji — rozgorączkowaną złudną szczęśliwością w jednej godzinie, a dławiącą się gorzkiemi łzami żalu i wstydu w następnej, czy też być wiejską nauczycielką, wolną i uczciwą, w zdrowym zakątku górskim w samem sercu Anglji?
Tak, czuję teraz, że miałam słuszność, trwając przy zasadach i przy prawie, a odpychając, hamując podszepty chwilowego szału. Bóg mną pokierował, że dobrze wybrałam; opatrzności Jego dziękuję za pomoc i za opiekę.
Doszedłszy w dumaniach do tego punktu, wstałam, otworzyłam drzwi i wyjrzałam. Słońce zachodziło. Ptaki śpiewały ostatnie piosenki, „powietrze było łagodne, rosa, niby balsam, opadała...“
Patrzyłam przed siebie i myślałam, że jestem szczęśliwa, ale oto ze zdziwieniem spostrzegłam niebawem, że płaczę... I co mi te łzy wyciskało? Ten los okrutny, który mnie od mojego pana oderwał; myśl o nim, że go już nigdy nie miałam zobaczyć; myśl o jego rozpaczy, o furji gniewu z powodu mojej ucieczki... może go to teraz ściąga z uczciwej drogi zbyt daleko, by ostateczny powrót był dlań możliwy... Na myśl o tem odwróciłam się od widoku cudnego wieczornego nieba, zakryłam oczy i oparłam głowę o kamienne obramienie drzwi; wkrótce jednak spojrzałam, gdyż posłyszałam ruch jakiś około furtki, zamykającej od strony łączki mały ogródek. To pies — stary Carlo, wyżeł pana Riversa, popychał furtkę nosem, a sam January opierał się o nią łokciami; brwi miał ściągnięte, spojrzenie jego poważne, nieledwie surowe, tkwiło we mnie. Poprosiłam go, by zechciał wejść.
— Nie, nie mogę się zatrzymywać; przyniosłem pani tylko małą paczkę, którą moje siostry pozostawiły dla pani. Zdaje mi się, że jest w niej pudło z farbami, ołówki i papier.
Zbliżyłam się, by paczkę odebrać; jakiż pożądany był to dar! January badawczo przyglądał mi się — wydało mi się, że okiem surowem; ślady łez niewątpliwie były widoczne.
— Czy pierwszy dzień pracy wydał się pani cięższym, niż się pani spodziewała? — zapytał.
— O nie! Przeciwnie, myślę, że zczasem bardzo dobrze dam sobie radę z uczennicami.
— Ale może urządzenie pani — pani chatka — pani umeblowanie, może to zawiodło pani oczekiwania? Wszystkiego tego, coprawda, jest niewiele, ale...
Przerwałam mu:
— Moja chatka jest czysta i zaciszna; moje umeblowanie dostateczne i wygodne. Wszystko, co widziałam, napełnia mnie wdzięcznością, nie smutkiem. Nie jestem wcale taka niemądra, żeby żałować braku dywanu, kanapy albo srebrnych nakryć; a zresztą pięć tygodni temu nie miałam nic — byłam wyrzutkiem, żebraczką, włóczęgą; teraz mam znajomych, mam dom i zajęcie. Podziwiam dobroć Boga, szlachetność moich przyjaciół, szczęśliwość mojego losu. Nie smucę się i nie żałuję.
— Ale odczuwa pani osamotnienie i ciężko pani? Ten mały domek, przed którym pani stoi, ciemny jest i pusty.
— Zaledwie dotąd czas miałam zaznać poczucia spokoju, tem bardziej nie zdążyłam niecierpliwić się w poczuciu osamotnienia.
— Bardzo dobrze; mam nadzieję, że pani istotnie czuje to zadowolenie, o którem pani mówi; w każdym razie własny pani rozsądek pani powie, że jeszcze za wcześnie poddawać się chwiejnym lękom żony Lota. Co pani poza sobą zostawiła, zanim panią poznałem, tego oczywiście nie wiem. Ale radziłbym pani opierać się wszelkim pokusom oglądania się wstecz. Niech pani wytrwale pracuje w obecnym zawodzie przynajmniej kilka miesięcy.
— To też ja to właśnie zamierzam — odrzekłam.
January mówił dalej:
— Ciężkie to zadanie opanowywać skłonności i odwracać prąd natury; ale wiem z doświadczenia, że można to osiągnąć. Bóg dał nam, w pewnej mierze, możność kształtowania naszego własnego losu; a gdy energja nasza zdaje się żądać pokarmu, którego otrzymać nie może — gdy wola nasza wytęża się ku ścieżce, którą nam iść nie dozwolono, nie potrzebujemy ani umierać z głodu, ani stać w miejscu z rozpaczą. Musimy tylko poszukać innego pokarmu dla ducha, równie silnego, jak ten zakazany, a może czystszego; i wyrąbać dla odważnej stopy drogę równie prostą i szeroką, jak ta, którą los nam zatamował, chociaż może nie tak gładką.
Rok temu ja sam byłem wielce nieszczęśliwy. Sądziłem bowiem, że popełniłem pomyłkę, obierając zawód kapłana; jednostajne obowiązki tego zawodu nużyły mnie śmiertelnie. Rwałem się ku czynniejszemu życiu świata, ku bardziej podniecającym trudom karjery literackiej, ku zawodowi artysty, pisarza, mówcy... tak jest, serce polityka, żołnierza, czciciela chwały, miłośnika sławy, żądnego władzy biło pod moją komżą wikarego. Zastanawiałem się, czułem się tak nieszczęśliwy, że pozostawało mi zmienić drogę życia lub umrzeć. Po okresie ciemności i walki padło światło, przyszła ulga; dla skrępowanego istnienia mojego otworzył się nagle widnokrąg nieogarniony — władze duszy mej otrzymały nakaz z nieba, że mają powstać, zebrać wszystkie siły, rozwinąć skrzydła i wstępować wzwyż. Bóg posłannictwo mi zlecił. By zanieść je daleko, by wypełnić je dobrze, wszystkiego potrzeba: zręczności i siły, odwagi i wymowy, najlepszych zalet żołnierza, statysty i mówcy, gdyż wszystko to się jednoczy w dobrym misjonarzu.
Postanowiłem zostać misjonarzem. Od tej chwili stan ducha mojego się odmienił; więzy rozluźniły się i opadły ze mnie, wyzwoliły mnie, pozostawiając tylko obolałość, którą czas jedynie uleczy. Ojciec mój coprawda sprzeciwiał się postanowieniu mojemu, jednakże od jego śmierci nie potrzebuję zwalczać oporu; jeszcze parę interesów załatwić, jeszcze znaleźć następcę na probostwo w Morton, jeszcze niektóre uczuciowe węzły zerwać albo przeciąć, jeszcze ostatnią walkę stoczyć ze słabością ludzką, walkę, w której wiem, że zwyciężę, gdyż ślubowałem sobie, że chcę zwyciężyć, a opuszczam Europę i zdążam na Wschód.
Powiedział to właściwym sobie przyciszonym, ale dobitnym głosem. A gdy skończył, spojrzał na zachodzące słońce, na które i ja patrzyłam. Oboje odwróceni byliśmy plecami ku ścieżce, prowadzącej przez pole ku furtce. Nie słyszeliśmy żadnych kroków na zarosłej trawą ścieżce i szmer wody, płynącej w dolinie, był jedynym odgłosem w tem miejscu i o tej godzinie; to też nie dziw, że drgnęliśmy, gdy wesoły głos, dźwięczny jak srebrny dzwoneczek, zawołał:
— Dobrywieczór, panie Rivers. I dobrywieczór tobie, stary Carlo! Pański pies prędzej poznaje przyjaciół niż pan, łaskawy panie; nastawił uszy i kręcił ogonem, gdy jeszcze byłam na końcu pola, a pan jeszcze teraz stoi plecami do mnie odwrócony.
I prawda. Chociaż pan Rivers drgnął przy pierwszym dźwięku tego muzykalnego głosu, jakgdyby piorun rozdarł chmurę nad jego głową, stał wciąż jeszcze w tej samej pozycji, w jakiej go mówiąca zastała, z łokciem, opartym o furtkę, z twarzą, skierowaną ku zachodowi. Odwrócił się nakoniec, nie spiesząc się. A mnie się wydało, że zjawisko jakieś nieziemskie stanęło obok niego. O trzy kroki od niego ujrzałam postać, biało ubraną, młodzieńczą, wdzięczną postać, pełną, ale piękną w linji; a gdy schylona dla popieszczenia Carla, podniosła głowę i odrzuciła długi welon, ukazała twarz doskonałej piękności. Doskonała piękność to silne słowo, a jednak go nie cofam, ani go nie zmieniam: tak delikatne rysy, jak je umiarkowany klimat Albjonu wytworzyć zdoła, tak czyste barwy róż i lilij, jak wilgotne jego wiatry i mgliste nieba wyhodować potrafią, usprawiedliwiały w tym wypadku to określenie. To młode dziewczę miało rysy regularne i delikatne, oczy wielkie, ciemne, ocienione długiemi rzęsami, brew, jak malowaną, białe, gładkie czoło, usta świeże, rumiane, ślicznie zarysowane, dołeczek na brodzie i piękne, bujne włosy; słowem, posiadała wszystkie uroki, które połączone tworzą ideał piękności. Z zachwytem patrzyłam na to śliczne stworzenie; podziwiałam ją z całego serca.
I cóż January Rivers myślał o tym ziemskim aniele? Zupełnie naturalnie zadałam sobie to pytanie, widząc, że zwraca się i patrzy na nią, i równie naturalnie poszukałam odpowiedzi na jego twarzy. On jednakże cofnął już wzrok od jej twarzy i patrzył na skromny krzaczek stokrotek, rosnących przy bramce.
— Śliczny wieczór, ale że też pani tak późno sama wyszła — powiedział, gniotąc nogą śnieżne główki zwiniętych kwiatów.
— Ach, ja dopiero dziś po południu wróciłam z S. (tu wymieniła nazwę dużego miasta, odległego o jakieś dwadzieścia mil); Papa mi mówił, że pan już otworzył szkołę i że nowa nauczycielka już przybyła. To też po herbacie włożyłam kapelusz i przebiegłam przez dolinę, chcąc ją poznać. Czy to pani?
— Tak — odpowiedział January.
— Czy pani myśli, że będzie się pani podobało w Morton? — zapytała mnie z szczerą i naiwną prostotą tonu, miłą, choć dziecinną.
— Sądzę, że tak. Mam do tego wiele powodów.
— Czy uczennice są tak uważne, jak się pani spodziewała?
— Najzupełniej.
— Czy podoba się pani domek pani?
— Bardzo.
— Czy ładnie go umeblowałam?
— Doprawdy, bardzo ładnie.
— A czy dobrą pomocnicę wyszukałam dla pani, wybierając Alicję Wood?
— Dobrze pani wybrała. Jest pojętna i zręczna.
„To więc — pomyślałam — jest panna Oliver, bogata dziedziczka, uposażona, jak widać, zarówno od natury, jak i materjalnie! Co za szczęśliwa konstelacja planet świeciła nad jej kołyską!“
— Przybiegnę tu niekiedy i dopomogę pani uczyć — dodała. — Odwiedziny raz po raz będą dla mnie miłem urozmaiceniem; a ja tak lubię rozmaitość. Panie Rivers, tak się wesoło bawiłam podczas pobytu w S. Ubiegłej nocy, a raczej dziś rano, tańczyłam do drugiej — opowiadała, śmiejąc się. — Od czasu rozruchów zakwaterowano tam pułk wojska, a oficerowie, to najmilsi w świecie ludzie; niech się schowają wobec nich nasi młodzi nożownicy i kupcy nożyczek.
Wydało mi się, że po ustach Januarego przebiegł przykry grymas i że usta te mocno się zacisnęły, gdy w dolnej części twarzy osiadła jakaś surowa zaciętość. Oderwał oczy od stokrotek i zwrócił je na nią. Poważne, badawcze, znaczące było to spojrzenie. Odpowiedziała na nie znowu śmiechem, a śmiech tak się dobrze stosował do jej młodości, jej dołeczków i oczu błyszczących!
Podczas gdy January stał milczący i poważny, ona znowu zaczęła pieścić Carla.
— Biedny Carlo mnie kocha — powiedziała. — On nie jest surowy, on nie jest zimny dla przyjaciół; a gdyby umiał mówić, nie milczałby z pewnością.
Gdy głaszcząc głowę psa, chyliła się z wrodzonym wdziękiem przed młodym i surowym jego panem, ujrzałam, że płomień zalewa twarz Januarego. Uroczysta powaga jego oczu roztopiła się w nagłym ogniu, oczy błysnęły przemożnem wzruszeniem. Tak zarumieniony i wzruszony dorównywał nieledwie jej urodzie prawdziwie męską pięknością. Pierś jego podniosła się jednem głębokiem westchnieniem, jakgdyby wielkie jego serce, znużone despotycznym uciskiem, odprężyło się wbrew woli i jednem potężnem uderzeniem zabiło ku swobodzie. Ale on je poskromił, zdaje mi się, tak jak śmiały jeździec poskromiłby ponoszącego rumaka. Nie odpowiedział ani słowem ani ruchem na mile robione sobie przymówki.
— Papa powiada, że pan nigdy teraz do nas nie zagląda — ciągnęła panienka. — W Vale Hall stał się pan zupełnie obcym. Papa jest sam dziś wieczorem i nieco słaby. Może mnie pan odprowadzi i odwiedzi papę?
— To nie jest odpowiednia godzina do składania wizyt panu Oliverowi — odpowiedział January,
— Nieodpowiednia godzina! Twierdzę, że przeciwnie. To właśnie godzina, kiedy papa najwięcej potrzebuje towarzystwa, bo fabryka staje, a on nie ma nic do roboty. No, panie Rivers, niechże pan przyjdzie! Dlaczego pan taki dziki i tak zachmurzony?
Milczenie jego po tem zapytaniu wypełniła własną odpowiedzią.
— Zapomniałam! — zawołała, potrząsając piękną główką, jakgdyby sama sobą zgorszona. — Taka jestem nieuważna i roztargniona! Niech mi pan wybaczy. Wyszło mi z pamięci, że to bardzo naturalne, iż pan nie ma ochoty do gawędzenia ze mną. Diana i Marja odjechały. Moor House jest zamknięty i pan taki osamotniony! Doprawdy, żal mi pana. Niech pan przyjdzie, niech pan odwiedzi papę!
— Nie dziś wieczór, panno Rozamundo, nie dziś wieczór.
Pan January mówił prawie jak automat; on sam tylko wiedział, co go kosztuje ta odmowa.
— Trudno, skoro pan taki uparty, będę musiała pana pożegnać, gdyż nie śmiem pozostać dłużej; rosa zaczyna padać. Dobranoc!
Wyciągnęła rękę. Zaledwie jej dotknął.
— Dobranoc! — powtórzył głosem cichym i dalekim jak echo.
Poszła, ale wnet powróciła.
— Czy pan zdrów? — zapytała.
Mogła śmiało zadać to pytanie, gdyż twarz jego była blada jak jej sukienka.
— Najzupełniej — odpowiedział — i ukłoniwszy się, zawrócił od furtki.
Ona poszła w jedną stronę, on w drugą. Obejrzała się za nim dwa razy, lekko jak wróżka sunąc przez pole; on, idąc krokiem pewnym naprzełaj, nie odwrócił się ani razu.
Ten widok cudzego cierpienia i ofiary oderwał myśli moje od wyłącznego rozmyślania o własnym bólu. Diana Rivers, określając brata, nazwała go „nieubłaganym jak śmierć“. I nie przesadziła.