Dziwne przygody miłosne Rouletabilla/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne przygody miłosne Rouletabilla |
Wydawca | G. Seyfarth (Józef Georgeon) |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia W. A. Szyjkowskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les étranges noces de Rouletabille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostali doprowadzeni w ten sposób do przednich straży wojsk, stacyonujących w Almadżiku, gdzie zastali sztab generała Dymitra Sawowa, oraz jego samego. Przyjęci zostali gościnnie i z wielką radością. Zdarzyło się bowiem, że Atanazy właśnie do Sawowa zwrócił się swego czasu z przedstawieniem rzeczy i że odeń dostał oddział kawaleryi, z którym ruszył przodem, uprzedzając armię bułgarską, na ratunek, zamkniętym w Karakule dziennikarzom, oraz siostrzenicy generała Wilczkowa.
Sawow wiedział tedy, jakie zasługi położyli wszyscy nasi podróżni dla sprawy armii bułgarskiej i czuł się w obowiązku dostarczyć wszystkich wygód możliwych, pupilce generała Władysławowa.
Uszczęśliwiony był przedewszystkiem Candeur, wydawało mu się, że teraz ma za sobą wszystkie przygody i okropności i że może się oddać słodkiemu odpoczynkowi.
Rouletabille przyjął także z wdzięcznością życzliwe propozycye generała, ale prosił go ponad wszystko, by mu ułatwił pełnienie funkcyi reporterskich przy armii. Oświadczył przytem, że będzie się czuł zupełnie wynagrodzonym za wszystko, co wycierpiał w Karakule i potem, jeśli generał zechce przesłać w sposób zupełnie bezpieczny, obszerny skrypt, który powstał z artykułów, jakie pisał od czasu swego pojawienia się w górach Istrandża Dagu.
Generał oświadczył, że ma doń najzupełniejsze zaufanie, że przeto oszczędzi mu przykrości i opóźnienia przez, cenzurę, o ile oczywiście zobowiąże się nie pisać, ani telegrafować wiadomości, któreby mogły szkodzić poruszeniom armii. Potem wręczył mu dokument, upoważniający go do podróżowania wraz z towarzyszami, gdziekolwiek będzie sobie życzył, oraz do używania wszystkich potrzebnych mu środków lokomocyi.
Generał nie ukrywał przed reporterem trudności, niepodobieństwa niemal komunikacyi z Paryżem, zanim armia bułgarska nie osiągnie linii Kirkilisse-Sylio-Lou, to znaczy, dopóki nie wydostanie się z Istrandża Dagu. Turcy zniszczyli bowiem całą sieć telegraficzną tych okolic na kilkaset kilometrów wokół, a pochód Bułgarów był tak szybki, że nie miano czasu zabrać się do naprawy połączeń.
— Nie może pan telegrafować ani z Almadżiku, — mówił generał, — ani z Kodikeu, gdzie staniemy jutro, ale naznaczam panu rendez-vous w Akmadży. W tym punkcie tworzymy węzeł komunikacyjny dla całej armii, aż do Mustafa-Pasza, do kwatery głównej, a dopiero potem rozpoczniemy działanie ofenzywne na turecką linię obronną Kirkilisse.
— Doskonale, generale! — odrzekł reporter. Pójdziemy tam niezwłocznie, gdyż w ten sposób pewni będziemy, że zajedziemy na czas i nie rozminiemy się z panem.
— Dobrze, jak panowie chcecie, — odpowiedział, — ale ostrzegam, że droga to bardzo dna, przytem podróż taka dla małej grupy osób cywilnych, wcale nie jest bezpieczna.
— Pan generał ma racyę! — wtrącił Candeur. Rouletabille, ja mam, słowo daję, już dość tego wiecznego narażania się i to w kraju, gdzie ciągle deszcz pada. Pomyśl, Rouletabille, wojna trwa dopiero coś z dziesięć dni, a dwóch już z naszego grona nie żyje: Modest i Katardżibasza!
— Dobrze, — odparł Rouletabille, — Candeur tedy zostanie przy pannie Wilczkow!
— Ja pojadę! — oświadczyła Iwana.
Zwróciła się do generała z prośbą, by jej dał strój Czerwonego Krzyża. Postanowiła widzieć wszystko, być blizko frontu i nieść pomoc rannym.
Candeur był w rozpaczy.
Nazajutrz, koło południa, podróżni nasi znaleźli się równocześnie z jedną brygadą, piątej dywizyi, w Kodikeu. Ale Candeura nie było z nimi.
Rouletabille dał mu tylko trzy godziny spoczynku, ale, gdy Tondor chciał go zbudzić, Candeur wpadł w wściekłość i oświadczył, że mu kości połamie, jeśli się poważy przerwać mu sen.
Rouletabille tedy, kazał swej małej karawanie gotować się do odjazdu, bez troszczenia się dalszego o Candeura, sam tylko udał się do jego miejsca spoczynku i zabrał tekę, pełną artykułów, która służyła Candeurowi zawsze za poduszkę.
Zjedli śniadanie w Kodikeu i ruszyli do Demirkapu.
Posuwali się zwolna, w ponurym nastroju.
Pierwszy jechał Tondor, niby szpica oddziału, potem Włodzimierz, dalej Iwana, w końcu zaś, Rouletabille. Wszyscy byli smutni, chociaż z rozmaitych powodów. Włodzimierzowi dolegała nieobecność Candeura.
Ze ścieżki swojej, widzieli posuwające się przez góry liczne oddziały armii bułgarskiej, była to awangarda którejś dywizyi. Żołnierze szli luźno, z trudem, po wązkich, skalistych drożynach. Czasem, rozległ się strzał, potem wszystko zapadało w ponure milczenie. Wokół nie było żywej duszy z pośród mieszkańców, wszyscy uciekli, nauczeni doświadczeniem pierwszych dni wojny. Gdzieniegdzie snuły się dymy, to dogasały zgliszcza popalonych domostw pojedyńczych.
Podróżni usłyszeli nagle za sobą tentent konia, a Włodzimierz wydał okrzyk radości, rozpoznawszy w dali postać Candeura. Jeździec zbliżał się szybko, nie szczędząc wierzchowca. Toteż, gdy dopadł towarzyszów, koń Candeura zwalił się na ziemię. Candeur zeskoczył i rzucił się na Rouletabilla, krzycząc:
— Czy masz tekę z artykułami? Gadaj!
Otrzymawszy odpowiedź, odetchnął głęboko z ulgą i powiedział:
— Wyobraź sobie, śnił mi się Marko Wołoch. Przyszedł cichaczem w nocy i ukradł mi tekę. Budzę się, szukam... niema teki!... Wy odjechaliście także! Wpadłem w rozpacz. Jakże mogłeś mnie zostawić samego w tym dzikim kraju.
— Nad spoczynkiem twym czuwała cała dywizya wojsk bułgarskich! — odparł chłodno Rouletabille.
— Wiedziałem jednak, że, choćbyś mógł opóścić mnie, nie mogłeś porzucić swej teki z artykułami. Jak widzisz, nie straciłem wcale czasu na to, by was dogonić.
— Przykro mi, że zadawałeś sobie ten trud! — rzekł Rouletabille. Zresztą, nie będę cię już fatygował piastowaniem tej teki.
Nie będziesz fatygował? Cóż to znaczy?
— To znaczy, że nie oddam ci tej teki!
— A komuż ją oddasz?
— Komuś, godniejszemu od ciebie. Ty, już przestałeś, mój drogi, być moim sekretarzem. Nie jesteś już moim pomocnikiem, możesz sobie spać, jak długo chcesz, możesz jechać, wrócić do Paryża, uczynić, co ci się podoba... jest mi to całkiem obojętne. Włodzimierzu, weź tę tekę, mianuję cię moim kajmakanem, moim sekretarzem.
I podał mu tekę, na znak nowej godności.
Candeur wydał ryk desperacyi. Włodzimierz uniósł się z radości w strzemionach, a twarz jego, rozbłysła, jak słońce.
Zapadła cisza. Rouletabille pogrążył się na nowo w cierpkich rozmyślaniach. Iwana jechała dalej obojętna, milcząca, jakby nie znała reportera zupełnie.
Rouletabille czuł się zranionym w samo serce. Daremnie silił się na to, by przyjmować obojętnie to, co czyni ta dziwna, niepojęta dziewczyna. Gryzł się straszliwie i nie mógł przestać myśleć o swej krzywdzie. Czasem wzbierał w nim gniew i wtedy rzucał dzikie spojrzenia wokoło siebie.
Spojrzenie takie padło właśnie na Candeura, który po chwilowej rozpaczy, przyszedł do siebie szybko i kroczył obok konia Włodzimierza, wesoły, poświstując sobie nawet czasem.
Rouletabille uczuł oburzenie, że ex-sekretarz pozwala sobie na rodzaj kpin z niego. Było to wielką bezczelnością i reporter czekał tylko na sposobność, by Candeurowi powiedzieć coś niemiłego. Nagle osłupiał. Candeur niósł najspokojniej pod pachą tekę z artykułami.
— Candeur! — zawołał.
— Ha? A co tam takiego? — odparł Candeur, nieco arogancko.
— Chodź tutaj!
— O co idzie?
— Powiadam, chodź tutaj!
Candeur podszedł i spojrzał naiwnie na Rouletabilla.
— Czy znowu zrobiłem co złego? — spytał.
— Czy możesz mi powiedzieć, co niesiesz pod pachą? — spytał go surowo reporter.
— Naturalnie! To jest teka z artykułami.
— Skradłeś ją Włodzimierzowi?
— Ja? Broń Boże! Nie jestem złodziejem!...
— Jakże mógł Włodzimierz, któremu tekę powierzyłem, oddać ci ją z powrotem?
— Wziąłem ją od niego z litości, gdyż ma za dużo do dźwigania? — odrzekł Candeur.
— Za dużo do dźwigania? Przecież nic nie dżwiga.
— To było tak: ja dźwigałem zrazu, idąc pieszo, swoje pakunki. Więc Włodzimierz ulitował się i wziął na konia pakunki. Ponieważ potem miał za dużo, bo swoje i moje pakunki, i tekę, przeto tekę wziąłem od niego.
— Dobrze! Zawołaj mi Włodzimierza.
Przysunął się Włodzimierz z miną zaambarasowaną i równie naiwną, jak Candeur.
— Włodzimierzu! — rzekł Rouletabille, uczyniłem cię moim sekretarzem. Zdaje mi się, że jest to misya zaszczytna...
— Naturalnie, proszę pana... — odparł.
— Wiesz, że uczyniłem to, by ukarać Candeura, któremu bardzo zależy na tej tece.
— Naturalnie, proszę pana... — powtórzył.
— Więc jak się mogło stać, że Candeur nosi tekę, którą ci powierzyłem? — spytał reporter, zdumiony.
— Candeur kupił odemnie tę tekę, proszę pana! — odrzekł ponuro Włodzimierz.
— Kupił?! — zawołał oburzony Rouletabille. Powiadasz spokojnie: kupił; jakimże sposobem sprzedałeś rzecz, która nie była twoją własnością... jakże śmiałeś odstąpić za parę groszy pierwszemu lepszemu?...
— O, nie sprzedałbym jej pierwszemu lepszemu za kilka groszy! — oburzył się Włodzimierz.
— Idzie tedy, jak widzę, o cenę!
— Proszę pana! — zawołał. — Pan mnie źle sądzi. Nie byłbym sprzedał pierwszemu lepszemu tej teki. Zresztą nikt nie byłby mi tyle za nią zapłacił co Candeur. Nie kryję się z tem wcale. Tylko tak poważna kwota, skłoniła mnie do tej sprzedaży.
— Co też ty opowiadasz! — rzekł reporter. Przecież Candeur niema ani grosza!
— Candeur jest bogaty... Przynajmniej był bogatym!
— Przypuszczam, że nie dał swych słynnych 40.000 franków. Z nich już niema ani śladu.
— Proszę pana, dał mi sto tysięcy franków... — odparł z dumą Włodzimierz.
— Sto tysięcy?
— Candeur, który się dotychczas przysłuchiwał, rzekł poważnie:
— To nie jest wcale drogo, za zaszczyt noszenia teki, z artykułami, pierwszego reportera „Epoki“.
— Kpisz sobie ze mnie! — krzyknął Rouletabille.
— Nie kpię z nikogo! — zauważył Candeur. Uważam zresztą, że zrobiłem doskonały interes.
— Skądże wziąłeś pieniądze? — pytał Rouletabille, już bez gniewu. Wytłumacz się.
— Dobrze. Oto, kiedy nam skonfiskowałeś pieniądze i karty, musieliśmy z konieczności zacząć inną grę.
— Z konieczności?
— Naturalnie...
— W czasie, wolnym od służby! — zauważył Włodzimierz.
— Teraz ja zacząłem przegrywać.
— Nareszcie...
— I niebawem Włodzimierz posiadał bony moje, na dość pokaźną kwotę. Nie miałem bowiem gotówki. Ale te bony nie dawały mi spokoju, gdyż płatne były w terminie dosyć krótkim. Postanowiłem się tedy odegrać.
— I szachrowałeś?
— Po trochu. Dosyć na tem, że wkrótce nie tylko się odegrałem, ale Włodzimierz musiał mi wystawić za sto tysięcy franków swoich bonów. To go bardzo gryzło.
— Nie zauważyłem tego wcale.
— O, proszę pana! — rzekł Włodzimierz, — jestem człowiekiem dobrze wychowanym, pochodzę ze znakomitej rodziny kijowskiej. Zaręczam, że bony moje, to, jakby gotówka. Toteż, byłem w niejakim kłopocie.
— Tak, rozpaczał nawet, gdy byliśmy sam na sam. Wobec tego, powiedziałem mu dziś: oddaj mi tekę, a ja oddam bony. Dał mi tekę, a ja mu najuczciwiej wypłaciłem sto tysięcy franków bonami, czyli gotówką. I zaraz Włodzimierz przestał się martwić. Widzisz, jaki wesoły!
Rouletabille miał ochotę śmiać się, ale rzekł poważnie:
— W gruncie rzeczy, teka powinna być oddana Włodzimierzowi, albowiem wygrałeś tę kwotę przez szachrajstwo.
— O, co do tego... — rzekł Candeur, spoglądając z pod oka na Włodzimierza, — to jestem zupełnie spokojny.
— On ma racyę! rzekł sprawiedliwy Włodzimierz. Wyznam panu, że i ja trochę szachrowałem.
— Widzisz! Włodzimierz wyznaje sam, jak przystoi człowiekowi dobrze wychowanemu...
— Tylko on szachruje lepiej odemnie! — westchnął Włodzimierz.
— W cóż wy jednak gracie? — pytał reporter, — skoro nie macie kart?
— A... proszę pana... to jest już nasza rzecz! — zauważył Włodzimierz i oddalił się nieco, by poprawić juki na swoim koniu.
Rouletabille, zostawszy z Candeurem, rzekł do niego:
— Nie wstydzisz się grać w karty, Candeur, i w dodatku jeszcze szachrować... powiedz!
— Rouletabille! — odparł Candeur, nie pogardzaj mną! Karciarstwo, to ostatnia namiętność, z trzech moich namiętności, jakim ongiś podlegałem...
— Wymień te dwie, Candeur.
— Wino i kobiety... — odparł ponuro.
— Co?... Nie pijesz przecież, a kobiet, o ile wiem, nie cierpisz nawet...
— Dawniej, piłem z rozpaczy!..
— Rozumiem! Kochałeś bez wzajemności...
— Ale, gdzie tam. Miałem zawsze, tak zwane szczęście, do kobiet. Wystarczyło pokazac się tylko i sprawa była załatwiona.
— Wobec tego... nie pojmuję...
— Miałem za dużo powodzenia u kobiet i w tem całe nieszczęście!... — jęknął Candeur. Nietylko miałem kobiety, które pożądałem, ale dostałem kobietę, która mnie pożądała, a której ja nie chciałem widzieć na oczy.
— Ba... Czasem tak bywa...
— Nie była wcale brzydka. Nieszczęście chciało tylko, że była mała... rozumiesz, maleńka... rzadko się zdarza spotkać taką maleńką kobietę. Mogłaby się pokazywać w cyrku, ale nie wypadało, gdyż była hrabiną.
— Ładnie się prowadziłeś... — zauważył reporter.
— Słuchaj, Rouletabille... Opowiadam ci rzeczy z mego życia, których nikt nie zna, ale proszę cię o sekret, gdyż z tą hrabiną przytrafiła mi się naprawdę straszna historya...
— Cóż to takiego, na miły Bóg?!
— Ożeniłem się z nią!... — jęknął Candeur.
— Doprawdy? Brawo! Będę cię odtąd nazywał hrabią!
— Nie czyń tego! Błagam! Nie czyń tego, jeśli ci zależy coś na mojem życiu.
— Zaciekawiasz mnie, Candeur. Opowiedz mi, w jaki sposób, ty, olbrzym, mogłeś ożenić się z małą kobietą, mogącą występować w cyrku, w dodatku z osobą, której nie mogłeś cierpieć. Czy ci szło może o pieniądze?
— Ależ, nie! Słuchaj. Wsiadłem raz do wagonu. Jechałem przez czas jakiś, nie wiedząc, czy jest tam jeszcze ktoś, prócz mnie. Tego maleństwa, tej hrabiny, nie zauważyłem nawet. Zasnąłem sobie w najlepsze... Nagle, budzi mnie wrzask nieludzki. Zrywam się. Przedemną jakaś maleńka osóbka, w podartych sukniach. Wrzeszczy, rzuca się, woła konduktora i oświadcza mu, że chciałem nadużyć jej niewinności, że chciałem ją zgwałcić...
Przysięgam... Nikt mi nie wierzy...
— Biedaku!..
— Nie powiedziałem ci jeszcze, że działo się to w Anglii...
— Aj!... Teraz rozumiem!
— Nie długo trwała cała rzecz. Spisano protokół, który mnie tak obciążał, że musiałem ożenić się, aby nie pójść do więzienia.
— Ostrzegano mnie zawsze przed podróżami koleją, po tamtej stronie kanału. Ale cóż ty robiłeś w Anglii?
— Zrobiłem poprostu wycieczkę, krótką wycieczkę, ale miałem taki pech, że kilka godzin wystarczyło, bym wpadł w nieszczęście.
— No, nie przesadzaj. Nie jest to znowu takie nieszczęście, ożenić się z hrabiną.
— Była nawet bogata...
— Tembardziej!
— Ale wszystko na nic... Była za mała! Poprostu, za mała... Podczas ślubu, w kościele (była bowiem katoliczką), nie mogłem jej prowadzić pod rękę, ale musiałem trzymać za rękę, jak małe dziecko... Śmiano się w głos... ach, co ja przeszedłem! Ludzie biegli za nami, po ulicach, po sklepach, gdzie tylko się z nią pokazałem. A była przytem okropnie zazdrosna i nie opuszczała mnie ani na chwilę. Ile razy brałem kapelusz i laskę, mówiła zaraz: „wyjdę z tobą, „my love“. No, i szła, włóczyła się ze mną. Doszło do tego, że nie chciałem wychodzić wcale. Ale zmuszała mnie!...
— Jakże, taka karliczka, mogła zmusić do czegoś, takiego olbrzyma, jak ty?
— Biła mnie!...
— To niesłychane! Ha, ha, ha...
— Śmiej się, śmiej... Dawno już nie widziałem cię śmiejącym się. Cieszy mnie to, ale ja nie śmiałem się, wierzaj mi!
Candeur miał rzeczywiście łzy w oczach.
— Więc biła cię?... — pytał rozbawiony Rouletabille.
— Biła, jak w bęben!
— A ty nie oddawałeś jej kiedy?
— Nie mogłem. Byłbym ją zabił jednym, jedynym policzkiem, i zostałbym napewno powieszony...
— Ale to pewnie nie bolało... prawda?
— Gdzież-tam! Szczypała mnie, że krzyczałem w niebogłosy; szarpała mnie za włosy...
— Więc chyba musiałeś klękać?
— Nie... Ona wyskakiwała na stoły, na szafy, wszędzie. Bywało, wchodzę, ostrożnie uchylając drzwi, i widzę, że niema w pokoju mojej żony... Nagle... bęc!... dostaję w twarz, albo znowu czuję, że demon wisi u moich włosów. Czekała na mnie, ukryta za drzwi, stojąc na krześle, albo konsoli...
Zrozumiesz, że takie życie było niemożliwością...
— Przyznaję!
— Przytem, zdradzała mnie!...
— Coraz, to lepiej...
— Zdradzała mnie z innym olbrzymem, z trębaczem, z oddziału hajlenderów, z którym do spółki zmarnotrawiła cały majątek. Oczywiście, znienawidziłem ją, jak zresztą i wszystkie inne kobiety....
— Czemuż nie chwyciłeś ją na uczynku i nie podałeś o rozwód?
— Myślisz, że to łatwo?
— Przecież ów hajlender był olbrzymein, więc zwracał uwagę, nie trudno go było przeto śledzić.
— Oczywiście! Zdarzało się z dziesięc razy, żem przychwycił trębacza, ale cóż z tego... był zawsze sam... O, wściec się było można! Bywało, podchwytuję rozmowę, dowiaduję się o schadzce... wybornie, biorę komisarza, idziemy. Otaczam dom, zatykam wszystkie szczeliny, każę pilnować nawet dachu, komina, piwnic. Wchodzimy i zastajemy hajlendera w pobieżnym kostyumie. Skarży się na gorąco... Szukamy za nią, przewracamy wszystko...
daremnie... nigdy nie było można jej znaleźć... Hrabina znikała, przemykała pomiędzy nasze nogi, jak mysz, czy przelatywała nam ponad głowy, jak wróbel... Wracam do domu, a ona siedzi przy herbacie i sendwiczach i wita mnie: „How do you do my love?“ (jak się masz, mój drogi?). Powiadam ci, że mało nie zwaryowałem!
— Prawda... prawda! — przytakiwał Rouleatabille, — jakże to długo trwało?
— Całe dwa lata... pomyśl tylko... Dwa lata! Dziwię się, żem nie umarł.
— A jakże się skończyło?
— Zrezygnowałem z pomysłu przychwycenia jej z trębaczem, zrezygnowałem ze świata i zamknąwszy się w gabinecie, czytałem ciągle „Trzech muszkieterów“. To była moja jedyna pociecha. Stamtąd dowiedziałem się, że Atos, mając awanturę miłosną, zaczął szukać pociechy w winie. Uczyniłem, jak Atos. Piłem tak, że przez cały dzień byłem pijany. I to mnie ocaliło!
— Jakże to?
— Całkiem poprostu. Pewnego dnia tak się spiłem, że nie dostrzegłszy jej wcale, usiadłem na niej.
— Biedaczka!
— Masz racye, — powiedział Candeur, z miną skruszoną. Na drugi dzień, gdym się zbudził, zostały z mojej żony tylko resztki. Uczyniłem, co było w mojej mocy, by ją przywrócić do życia. Ale wszystko spełzło na niczem. Wobec tego przeprawiłem się jak najprędzej na drugą stronę kanału, by ujść przed sprawiedliwą karą ustaw angielskich. Stanąwszy w Paryżu, przysiągłem, ze nigdy nie pokażę się w Anglii!...
— I nie miałeś żadnych dochodzeń, żadnych przykrości?
— Nie. Żona moja, od śmierci swej, dała mi nareszcie pokój. Oczywiście, musiano mnie tam szukać, prawdopodobnie zostałem skazany na powieszenie. Ale nie wiem o niczem i nie chcę wiedzieć. Zmieniłem nazwisko; mąż pani hrabiny umarł...
— Więc jakże się nazywasz naprawdę?
— Cóż ci z nazwiska biedaka, którego może skazano na śmierć?
— To prawda. Przykro mi, żem cię wyciągnął na tę smutną opowieść...
— Ty jeden ją znasz! — powiedział i dodał po ciężkiem westchnieniu: Oto masz kobiety! Strzeż się;
Rouletabile udał, że nie słyszy...
— Musisz być zmęczony! — powiedział — Wsiądź na mego konia, ja sobie trochę rozprostuję nogi.
— Z przyjemnością! — zgodził się Candeur.
Wsiadł na konia w ten sposób, że z ziemi przełożył jedną nogę przez siodło. Koń przysiadł w jednej chwili na kolana.
— Widzisz, jak się ugiął koń? — spytał reporter. Cóż się więc musiało stać z hrabiną? Łatwo sobie wyobrazić. Takby trzeba zgnieść wszystkie baby...
Rouletabille przyspieszył kroku; bał się instynktownie dalszej rozmowy. Ale Candeur go dogonił.
— Nie spiesz się tak, — prosił, — mój koń ma i tak co dźwigać. Wybacz, ale muszę ci coś powiedzieć dla twego dobra, choćbyś się miał nawet gniewać. Mówię, jako przyjaciel......Powiadam ci, ta kobieta, to twoje nieszczęście! Oczyma wskazał Iwanę, jadącą o kilka kroków dalej.
Rouletabille zadrżał i znów przyspieszył kroku.
— Słuchaj, mówił Candeur, — Powiadam ci, że ona cię nie kocha... nie kochała cię nigdy i nie pokocha w przyszłości. Jeśli ktoś uczynił dla kobiety tyle, ile ty dla niej uczyniłeś, nie zasłużył chyba na taką nagrodę. Mój drogi, nie jestem głupi i mam oczy. Tę dziewczynę porywa drab, morderca; ty pędzisz na złamanie karku, wyzwalasz ją w sam dzień ślubu... Potem morderca ginie. Oczywiście, powinnaby się radować, powinna cię okryć pocałunkami, zasypać podziękowaniami. Dzięki tobie, nietylko ocalała sama, ale, oddała wielką przysługę swej ojczyźnie. I cóż się dzieje. Zamiast wszystkiego, wygląda na umarłą na poły... Oczywiście, żałuje swego mordercy i nie może ci przebaczyć, żeś jej zepsuł noc poślubną.
Rouletabille milczał uparcie, ale słowa Candeura padały mu ołowiem na serce.
— Nie odpowiadasz?... Powiedz, czy pytałeś przynajmniej, dlaczego jest tak smutna?
— Nie! — odparł Rouletabille, nie śmiejąc nawet podnieść na Candeura oczu.
— Otóż, to właśnie. Nie pytałeś, a więc sam dobrze wiesz, że tak się rzecz ma, jak mówię. Wspomnij, jak ona pędziła za tym swoim drabem, jak mdlała, kiedy mu groziła śmierć, omal się nie rozchorowała, kiedy padł nareszcie.
— Więc to zauważyłeś? — rzekł Rouletabille.
— Oczywiście, zauważył też Włodzimierz i jest tego samego, co i ja, zdania. Ty kark kręcisz dla dziewczyny, która sobie z ciebie drwi... Pomnij, ona nosi żałobę po mordercy swej rodziny... Pomyśl tylko sam!
— Głupstwa gadasz! — przerwał mu szorstko reporter. — Gdyby tak było, to pocóż uciekała ze mną z haremu. Mogła przecież pozostać z tym swoim, jak mówisz, drabem.
— Mój Boże! — zauważył Candeur. — W każdem stadle trafiają się sprzeczki i nieporozumienia. Pamiętasz, jak cię odesłała z kwitkiem, gdyś dostał się do jej wieży... naturalnie, chciała zostać. Na drugi dzień posprzeczali się, więc uciekła. W każdym razie, mieli czas pogodzić się znowu, w czasie, kiedy ten drapichrust był naszym więźniem. O, mieli na to dość czasu, byli ciągle razem.
— Kłamiesz! — krzyknął reporter.
— Kłamię? Spytaj Włodzimierza, czy ja kłamię! Spytaj Tondora! Tosamo powiedzieliby ci, biedny Modest i Katerdżibasza, gdyby żyli. Wszyscy o tem tylko gadali w „Hotelu przejezdnych“.
— Kłamiesz, kłamiesz! — wołał z wściekłością Rouletabille, a łkanie wstrząsało jego piersiami. — Milcz! Nie chcę słuchać ani ciebie, ani Włodzimierza, ani nikogo! Oddaj mi zaraz mego konia, rozdusisz go jeszcze!
Nie czekał, aż Candeur zsiędzie, ale pchnął go kułakiem w bok, wskoczył na siodło, dał koniowi ostrogi i popędził przed siebie, byle jaknajdalej być od Iwany, jaknajdalej od wszystkich.
Słowa Candeura dotknęły go tem boleśniej, że były jeno echem własnych jego myśli, któremi się gryzł od dawna.
Gdyby jeszcze Candeur wiedział, że Iwana uwolniła Gawłowa i zabiła Katerdżibaszę, byłby chyba musiał nim pogardzać, bo, zachować uczucie dla kobiety, zdolnej uczynić takie rzeczy, mógł chyba tylko człowiek podły.