<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Oddział hrabianki już wtóry dzień w Sołokach obozował, nie mogąc uporać się z nadciągającym wciąż ochotnikiem, a nie chcąc zaniechać niczego, coby jego ubogie siły mogło pomnożyć, — gdy niespodziewanie, pod noc, przybył foryś, który był Półnosa tarantasem z pod Deguci wywiózł.
Z poplątanych wiadomości forysia wynikało, że Półnos, zbałamuciwszy w drodze po zaściankach i niemało, dzięki swemu przebraniu, gwałtu przyczyniwszy, ugrzązł w Jeziorosach. Stąd babę i drugiego kompana gdzieściś wyprawiwszy, sam luda jął zbierać i sposobić. I jako wszystko składało się pięknie, bo do Jeziorosów ktoś z Imbrodów przywiózł nowiny o pobiciu okrutnej armji przez dusiackich, więc i jezioroskim na gwałt ochapialo się wojowanie, — i jako Półnos, napotkawszy znajomka, co w Iłłukszcie gospodę trzymał, zmrużył sobie po poczęstunku, — i jako ćma piechoty spadła z wieczora do Jeziorosów, całą rewolucję w dyby wzięła, a szlachcica telszewskiego wieszać będzie, jeno świtu czeka.
Foryś prawił jeszcze o dwóch generałach, z których jeden szczególnie srogo Półnosa potraktował, ale nikt ze starszyzny dalszych relacyj nie słuchał. Hrabianka bowiem ani momentu nie pozwoliła nikomu uronić.
Nieprzyjaciel był w Jeziorosach, zagradzał drogę do Dyneburga, więc, co tchu, należało przeciw niemu dążyć, aby go zaskoczyć, aby nie miał czasu rozeznać pozycji, przysposobić się do ataku, aby cały impet powstański na szalę rzucić i nowem zwycięstwem większy jeszcze zapał rozniecić.
Zresztą ruch ten był nietylko taktycznie doskonałem posunięciem, lecz był i przymusem. Trzymilowa zaledwie przestrzeń dzieliła Sołoki od Jeziorosów. Cofnąć się — znaczyłoby zbliżyć się do Szyrmana, co gorsze, wyrzec się planu działania i całą połać pewnej ziemi wydać na łaskę wojennego porachunku.
Wymarsz otrąbiono natychmiast. Kawalerja, podzielona na plutony, wyciągnęła przodem, wysuwając rekonesanse. Emilja sama wiodła strzelców, Stęgwiłłowie przewodzili kosynierom i nowouformowanym pikinierom.
Pochód odbył się pomyślnie. Ta część traktu dyneburskiego, na wiosnę nowo wymoszczona, nie dała się roztopom. Noc, choć posępna, południowym oddychała wietrzykiem. Deszcz tu i ówdzie zawadził smugą o powstańców, lecz ciepłą smugą.
Na rozświcie, już w pobliżu Jeziorosów, nadszedł raport Buchowicza z rekonesansu. W miasteczku były dwie kompanje piechoty liniowej, lecz snadź zadufanej, bo, według kmiecia, który aż do rynku prześlizgnąć się zdołał, straży licho gdzie widać, chyba pod burmistrzówką, kędy oficerowie kwaterują, a gromada pojmanego ludu, między opłotkami, ciśnie się a zawodzi z desperacji.
Hrabianka, po naradzie z Desztrungiem, który, pomimo ciężkiej rany, wlókł się na wózku za oddziałem, rzuciła rozkazami.
W pół godziny niespełna, zanim wschód różami usłał drogę słońcu, piechota powstańska zrównała się z osadzoną w miejscu kawalerją, połamała się z nią na dzwona, podkową objęła miasteczko i dała sygnał do ataku.
Atak był wściekły, szalony, a przytem, choć wystrzałami karabinowemi placówek, zapowiedziany, tak karny, tak w wykonaniu ścisły, że pułkownik Daszków stracił głowę. Toć wyprawiono go z fortecy dyneburskiej na poskromienie zamieszek, na rozpędzenie wichrzycieli nieledwie że widokiem żołnierzy, a tu, naraz, waliła nań sforna ciżba jakiegoś pstrego wojska, a tu cała wszczynała się bitwa! Nadomiar, podpułkownik Werculin, który na audytora do wodzenia się z buntownikami był mu przydan, spił się sam i dwóch poruczników ululał.
Daszków atoli nie dał za wygranę. Nie od parady krzyż znaczny za turecką kampanję skrzył mu się pod halsztukiem. Porwał za pałasz i, dopadłszy tarabanów, zbór bić kazał. Kompanje jako tako jęły się formować i bodaj że pełnym szykiem opórby mogły uczynić, gdy by nie ów atak wciąż nieustanny, nieobliczalny dla pułkownika, wtłoczonego, wraz ze swoimi żołnierzami, w gardziel rozrzuconych bezładnie domostw.
Więc po pierwszej szarży Kuczewskiego, runęła druga Buchowicza i tuż trzecia Stęgwiłły. Ledwie ta przeleciała po pierwszych plutonach piechoty, ledwie ten i ów z żołnierzów zdołał ładunek odgryźć a panewkę podsypać, już strzelcy owsiejowscy plunęli siekańcami już zasmucili kilkunastu.
Daszków przecież nadludzkim wysiłkiem potrafił zdemoralizowanego żołnierza sprawić. Jakoż w takt tarabanom, ogień piechoty wnet salwami rzygnął i niechybnieby przetrzymał tyraljerkę owsiejowskich, — gdyby nie nowa szarża i tym razem waląca się na kark Daszkowowi, i gdyby nie atak równoczesny kosynjerów, którzy od boku, z za domostw, wżarli się strasznemi brzytwami w nieszczęsną piechotę.
Daszków padł, podcięty kosą. Tarabany umilkły. Jeszcze kilka strzałów huknęło, jeszcze raz jeno zgiełk i łomot tępy, a dalej jeno uganianie się za uchodzącymi zbiegami.
W kilka chwil jęki rannych i konających zmieszały się z okrzykami radości, uwalnianych przez pana Godaczewskiego, więźniów na burmistrzówce i wylęgających zewsząd mieszczan jezioroskich.
Był atoli człek, który, miast się cieszyć z rozcięcia postronków, co mu boleśnie ciało rznęły, zerwał się, niby dzik raniony, i rzucił na opatrywanie krwawego żniwa.
Człekiem tym był Półnos. On to, pomny batów, któremi go, na znajomości i przebrania uczczenie, poczęstował podpułkownik Werculin, biegł szukać swego dręczyciela.
Półnos duchem obleciał pole bitewne. Każdemu rozbitemu czerepowi w wytrzeszczone ślepie zajrzał, każdego trupa opatrzył, żadnemu rannemu nie darował, całe Jeziorosy zbiegał, a Werculina nie znalazł.
Półnosa pasja rozsadzała. Ten i ów ze starszyzny go wołał, sama hrabianka go przyzywała, a on nic, jakby go zamroczyło. Nie czuł ani pręg krwawych na rękach, ani łaskotania, które mu z przyschniętych strupów szpilkami po plecach chodziło, jeno pędził z krańca na kraniec, z burmistrzówki do rannych i od rannych znów poległych rozpoznawać. I bodaj, że nie potrafiłby wykryć swego adwersarza, gdyby nie imć Onoszko, który nie tyle bolesny miał rankor do Werculina, ile podotąd okrutnego stracha. Ten wypatrzył kryjówkę, a nie ważąc się skóry ryzykować własnej, ucapił Półnosa i szepnął doń ze zgrozą:
— W alkierzu karczemnym, pod łóżkiem się czai! Aby kańczug mu wystaje... Lepiejby stąd...
Półnos ryknął groźnie i, ku przerażeniu imć Onoszki, runął wprost do karczmy. Tu, zanim zakrzyknął na ludzi, już drzwi alkierza ze skobla wyłamał, już łóżkiem targnął i za nogę Werculina ucapił.
Werculin jęknął płaczliwie.
— Pan Połnosu, co wy! Pomiłowanie miejcie! Przeciem nie moskal żaden, jeno włoch szczyryj! Dalibóg! Nie zarzynajcie! Panie dobrodzieju, pomiłujcie!
Półnos nie zważał, na ludzi, co wpadli za nim do alkierza, wrzasnął i kańczug z za pasa Werculinowi wyrwał.
Ośmioro rąk wczepiło się w szamoczącego się Werculina i uniosło. Półnos wpił palce w sukno uniformu swej ofiary, wydarł zeń połać i na obnażone ciało spuścił kańczug.
Werculin jęczał, szamotał się, ręczył miłość dozgonną, całej Polsce wiarę ślubował, zwalał winę na Daszkowa a przebaczenia żebrał. Półnos tymczasem raz przy razie kańczugiem grzmocił.
Na wszczęty stąd tumult nadbiegł starszy Stęgwiłło i, ofuknąwszy Półnosa, półomdlałego Werculina uwolnił z rąk pachołków.
— Jak waćpan śmiesz znęcać się nad bezbronnym!
— Własne porachunki odprawiam! A waćpanu zasię. Hej, chłopcy, brać go jeszcze!... za wasze teraz, za wczorajsze! Pannie grafiance przymawiał, oczajdusza!
Ludzie, na to przypomnienie, znów porwali się na Werculina. Stęgwiłło własnem ciałem go osłonił. Ale niezawodnie nie strzymałby judzonym przez Półnosa mieszczuchom, gdyby nie Emilja, która, uwiadomiona o wynikłej chryi, pośpieszyła z rozejmem.
Półnos, na pierwsze słowo hrabianki, odtajał z pasji, skonfundował się.
— Taki bo on i oficer! wczoraj spokojnego luda męczył, a dziś pod łóżkiem...
— Pan Połnosu, toże ja z miłości do was, toże serca nie chwyciło strzelać do rodzonych panów braci, toże ja z wami, coby polskie carstwo...
— Trza obwiesić!
— Co waćpan za niedorzeczności! — napomniała Emilja. — A prawo wojenne, a rycerski obyczaj!
— Trza obwiesić! — upierał się dalej Półnos.
Emilja, widząc zawziętość szlachcica, a obawiając się, aby, pomimo zakazu, gwałtu jakiego na jeńcu się nie dopuścił, kazała Werculina między rannych wyprowadzić.
Półnos nie dał za wygranę i jął całej starszyźnie po kolei tłumaczyć, iż Werculina trzeba z pod regulaminu wyjąć, bo on takoż i pierwszy wszelkiej godziwości uchybił. Między starszyzną zdania się podzieliły. Emilja, by spieraniu się kres położyć, natychmiast poleciła od niewolników przysięgę neutralności odebrać; zaczem rannych na wozach poukładać i, pod eskortą mieszczan jezioroskich, wszystkich jeńców wyprowadzić bocznemi drogami za Widze i tam wolno ich puścić.
Opanowanie Jeziorosów, a co ważniejsze, pobicie na głowę tak znacznej siły regularnego wojska zdawało się wyprawie Emilji wróżyć niewątpliwy triumf. Boć teraz ochotnik, zażywszy dwukrotnego ognia, nabrał wiary do przewodu i do własnej dzielności, bo teraz imię hrabianki już skrzydła wieści gminnej niosły, a urok dziewicy-żołnierza najospalszym rozpalał serca.
W pierwszym dniu obozowania w Jeziorosach czterystu tęgiego luda stanęło do szeregów. Oddział już tysiąca sięgał. Strzelb i karabinów samych było dwieście z górą. Czterdzieści koni przysłano z Antuzowa, z Imbrodów całe wozy zapasów, z nad Dryświackiego jeziora opatrzenia nieprzebraną ilość. Słowem plan zamierzony podotąd triumf pełny święcił. Tymczasem hrabianka, miast radować się, miast pewności siebie nabrać, czegoś niepokoiła się, smutniała.
Anetka Prószyńska, która od Deguć kwękała i tyle że snuła się za Emil ją, podejrzewała ją, iż to brak wiadomości z Dusiat tak jej dokuczył. Lecz wiadomości nadeszły i to pomyślne, a hrabianka wciąż przygnębienie zdradzała, osobliwie, kiedy z Anetką bywała sam na sam.
Prószyńska dociec przyczyny nie mogła. Cezary wrócił nareszcie, objął dowództwo i, wezwany od Lisieckiego i Grotkowskiego, aby z nimi Szyrmana atakował, wyciągnął na Uszpole ku Ucianie. Cała potencja uderzy na Szyrmana, bo pan Horodecki takoż wiedzie gromadę, a nadto Kurmin od Pakolni odetnie generałowi drogę do Wiłkomierza. Juści z Szyrmana śladu nie zostanie. Wiadomo, skoro Cezary jest! — Byle mu się co złego nie stało! — Po rozprawieniu się z Szyrmanem, Cezary przyrzekł pójść na wsparcie Emilji. — Gdybyż już był, cała rewolucja poszłaby jeszcze gładziej... Prawda, że i dotąd się udaje... jeno te upiory deguckie były nie do zniesienia... I tu znów tyle krwi żywej... Gdyby mogło być tak, jak w Dowgielach! Wszak i tam była wygrana, a przecież nikomu nic się złego nie stało...
Jeden stary Desztrung, który dla rany swej ledwie dźwigać się mógł, znał udręczenia hrabianki i dzielił je...
Wbrew zapamiętałym nadziejom, któremi brzmiały Jeziorosy, — położenie oddziału Emilji było groźne. Dwie rozegrane bitwy wyczerpały zapas prochu i kul. W zdobytych na piechocie ładownicach i potrzebach spodziewanych nabojów nie znaleziono. Rozesłani na wsze strony kawalerzyści wracali albo z niczem, albo z tak ubogim zyskiem, że nie starczyło na zaopatrzenie jednego Strzelca. Nawet nowozaciężni, którzy z bronią palną się jawili, licho co lub wcale nie mieli nabojów. Po trzech dniach szukania i objeżdżaniu okolicy, wypadło na strzelbę po dwanaście ładunków!...
Prawda, była kawalerja, zbrojna w pałasze i lance, była chmara kosynjerów i pikimerów — ale tym mogło nie starczyć miazgi na zdławienie salw karabinowych, na zdobycie arsenału.
Obocześnie sygnał do szkoły podchorążych był dany — strugi na uwolnionej z oków lodowych Dźwinie czekały hasła. Trzeba było iść bez ociągania, aby na dziesiątego kwietnia stanąć pod Dyneburgiem, aby nie chybić przygotowaniom, aby podchorążych nie wydać na rozstrzelanie.
Gdy się to działo, forteca dyneburska trwała w ciszy i spokoju garnizonowego życia. Czyniono niby jakieś niezwykłe przygotowania, niby żwawiej krzątano się po gospodarstwie wojskowem, lecz jedynie dla przysposobienia koszar dla mających nadciągnąć pułków, lecz jedynie dla zgotowania popasu oddziałom, maszerującym na wzmocnienie wileńskiej załogi i rezerw armji Dybicza.
Wiadomość o rozbrojeniu plutonu huzarów w Dowgielach sprawiła w fortecy pewien zamęt, lecz głównie z przyczyny gromów, które spadły na Szyrmana za to, że nie rozprawił się należycie z buntem, że tak wielkiego dopuścił się niedołęstwa. O buncie bowiem wiedziano w Dyneburgu, — ale nie przypuszczano nawet, aby śmiał myśleć o otwartem mierzeniu się z wojskiem.
Komendant fortecy, generał Daniłow, nie lekceważył doniesienia z Dowgieli, tem bardziej, że Szyrman znaku życia nie dawał, a wiadomości o zbrojnych gromadach już od Dzisny nadchodziły. I wówczas to wysłał Daszkowa z Werculinem z rozkazem przeprowadzenia śledztwa i dotarcia do Szyrmana.
Po tem zarządzeniu, forteca, a z nią cały sztab, przestała turbować się buntownikami, kłopocząc się chyba o to, czyli Daszkowowi starczy energji, aby, znanego ze srogości, Werculina hamować.
Trwało tak do dnia ósmego kwietnia, to jest do chwili, gdy do fortecy wpadł goniec od generała Bezobrazowa, który z Wiłkomierza uchodził przed powstańcami ku Wilnu, a który nietylko o osaczeniu Szyrmana w Ucianie donosił ale i o rozbiciu pod Jeziorosami Daszkowa.
Dyneburg zatrząsł się ze zgrozy, zwiódł mosty, narychtował armaty i jął gorączkowe czynić przygotowania do obrony a każdy zakątek rygorem czujności ścigać. Teraz dopiero zwrócono uwagę na szkołę podchorążych, teraz dopiero zaniechano pobłażania widocznemu niepokojowi młodzieży. We dwie godziny podchorążym odebrano broń, obstawiono ich strażami i zapowiedziano im wymarsz nazajutrz pod eskortą do Wilna...
Równocześnie przedsięwzięto wyprawę rekonesansową. Pół seciny kozaków ruszyło natychmiast, za nimi bataljon piechoty i dwa działa. Dowództwo objął pułkownik Litwinow, człek ponurego spojrzenia, stary wilk kaukaskich rozpraw.
Kozacy już nazajutrz, dnia dziesiątego kwietnia, starli się z patrolami, ciągnącej ku Dźwinie, hrabianki. Powstańcy przyjęli ich na silnie obstawionej pozycji, której czołem był kurhan, szwedzkich sięgający czasów, a wznoszący się tuż nad gościńcem, a skrzydłami łąki, zaparte o las a bronione z boków przez mokradło, roztopami nasączone.
Litwinow ogniem plutonowym wszczął bitwę. Strzelcy hrabianki z za kurhanu odpowiedzieli nieliczną, ale celną tyraljerką.
Hrabianka, bacząc na niedostatek amunicji, postanowiła od razu do ataku przystąpić. Kawalerja już sformowała się, już Stęgwiłłowie, wiodący kosynjerów, ostatnie odebrali rozkazy, jak mają pod osłoną szarży runąć na piechotę Litwinowa, gdy, naraz, środkowe plutony rosyjskie otwarły się... dwie paszcze armatnie błysnęły i, nim ryknęły, już kartaczami omiotły kurhan, już krwią go zbluzgały.
Huk armat zmieszał powstańców. Hrabianka atoli zdołała ich skłonić do wytrwania na pozycji. Ale nie na długo. Piechota bowiem rotowemi salwami raziła, kartaczownice pluły żelazem, coraz straszniejsze wypalając rany, a ogień strzelców powstańskich milkł, słabł, rzedniał...
Aż po chwili kurhan ogłuchł... jeszcze szukał w ładownicach, jeszcze lufami strzelb groził, aż opuścił broń i jęknął rozpaczliwie.
Hrabianka rzuciła się ze sztandarem ku kosynjerom. Pan Godaczewski usiłował z Buchowiczem kawalerję dźwignąć. Lecz Litwinow poczuł swą przewagę. Salwy gwałtowniej, bliżej trzaskały, kartaczownice pracowały bez spocznienia.
Kosynjerzy, zagrzani widokiem Emilji, porwali się do ataku. Sztandar szedł przed nimi, darł się naprzód, łopotał hardo, nie bacząc na poświst kul... aż naraz został sam pośród kłębów skotłowanych ciał ludzkich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.