Ewa (Wassermann)/Bose nogi/11

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11.

Judyta Imhoff uczęszczała na wszystkie występy gościnne Lorma. Ale bez męża i Crammona, gdyż zawadzali jej. Nie miała zresztą dużo dla Crammona sympatji i o ile nie wydawał jej się śmiesznym, był nieznośny.
Siadywała w parterze, a w przerwach dawała łaskawe znaki ręką Crammonowi i Feliksowi będącym w loży. Nie robiła sobie nic ze zdziwienia znajomych. Jeśli ktoś ośmielił się zapylać o powód samotności, odpowiadała:
— Feliks nie lubi, by to co go zachwyca, nie podobało się innym. Chodzimy oddzielnemi drogami.
— A więc Lorm nie podoba się pani? — pytali ciekawscy dalej za każdym razem.
— Nie wiele mam dlań uznania! — odpowiadała. — Interesuje mnie, coprawda, ale to właśnie biorę mu za złe. Pojąć wprosi nie mogę, czemu go tak wysoko podnoszą.
Znajoma dama zapytała ją raz, czy się czuje szczęśliwą w małżeństwie.
— Nie wiem, odparła ze śmiechem. — To, co ludzie zwą szczęściem jest dla mnie nie bardzo zrozumiałe! — Na pytanie, czemu w takim razie wyszła za mąż, odrzekła: — Stan panieński był mi tak nieznośnym, że chciałam z nim skończyć coprędzej! — Znajoma zauważyła, że nic musi chyba kochać męża. — Miłość? — powiedziała. — Miłość? Ludzie nadużywają niemożliwie tego wyrazu. Mam wrażenie, że cała gadanina o miłości służy polo, by ukryć, iż poza tem słowem jest pustka. Zupełnie jak w bajce, gdzie wszyscy podziwiają nowe szaty półnagiego króla.
Innym razem zapylał ktoś, czy chciałaby mieć dziecko.
— Dziecko! Pfuj! To żer dla robaków! — wykrzyknęła.
W towarzystwie rozmawiano o wrażliwości na ból. Judytą oświadczyła, że zdolną jest znieść każdą mękę fizyczną, bez drgnienia oka. Nie chciano wierzyć. Przyniosła długą szpilkę i kazała jednemu z panów, by jej przebił nawskróś ramię. Wezwany nie miał dość odwagi, przeto uczynić to musiał inny, posiadający tępsze nerwy. I rzeczywiście, ni jeden muszkuł jej twarzy nie drgnął, mimo że krew spływała obficie. — Uśmiechała się.
Feliks Imhoff płakiwał z byle jakiego powodu, często już przy migrenie. Gardziła tem.
Aktor zajął ją bardzo. Daremne były wysiłki, czar wzrastał, potężniał, stawał nieodpornym. Judyta dumała nad powodem. Czyż była to podnieta wywołana przeistoczeniami?
Ciało jego giętkie, jak szlifowana stal i eleganckie nadawało pozory efeba człowiekowi czterdziestoletniemu. Głos miał także jak dźwięk stali, tryskał iskrami, pod jego stopa deski sceny tętniły. Nie było tu miejsca na lenistwo, płaksiwość, czy pełzanie. Wszystko stało się napięciem, ruchem, werwą, rytmem, taktem szturmowym. Znikło obciążenie, wnętrzne, została fanfara. Przyznawała słuszność mężowi, kiedy mówił:
— Człowiek ten mieści w sobie więcej treści współczesnego życia, niż wszystkie dzienniki, artykuły wstępne, broszury i grube tomiska przez lat dwadzieścia wyszłe z pod prasy. Ukoronował słowo na władcę.
Judyta czekała niecierpliwie na sposobność poznania go osobiście. Crammon objął pośrednictwo i przyprowadził Lorma. Zaskoczyła ją brzydota Jego. Ale przeoczyła z rozmysłem krótki nos perkaty i niskie czoło. i Czar nie prysnął. Chciała nie widzieć tego i nie widziała istotnie. Było to jedno jeszcze przeistoczenie, a wierzyła, że ich bezlik posiada.
Okazało się, że jest smakoszem, a nawet trochę żarłokiem, jak bywa u dorobkiewiczów. Rozkosze stołu budziły w nim hałaśliwą radość, a siedząc przy ostrygach i szampanie sądził życzliwie wrogów swoich.
Kapryśny wielce, nużył towarzyszy. Cień nikły zmieniał jego nastrój w zupełności. Nikt mu nie oponował, przeto wytworzyła się wokoło niego próżnia, przypominająca osamotnienie. Sam je za samotność uznał i lubował się tem z goryczą.
Wygłaszał jeno monologi. Słuchał samego siebie tylko. Ale było to niewinne, jak u człowieka dzikiego. Gdy mówił kto inny, zapadał się, oczy traciły blask, pozostawał grzecznym, ale było w tem coś ciężkiego i automatycznego. Zabrawszy ponownie głos, olśniewał dowcipem, paradoksami i po mistrzowsku opowiadanemi anegdotami.
Unikał rozmowy z kobietami, a piękność i zalotność nie czyniły na nim wrażenia. Gdy mu któraś okazywała względy, przybierał minę grzeczno-ostrożną, a myślał coś niskiego. Nie miewał awanturek, żadne pogłoski nie czepiały się jego nazwiska. Poza teatrem wiódł życie spokojnego mieszczucha, o skromnych nawykach.
Chłodny instynkt Judyty wiódł ją wzdłuż raf jego istoty. Pozbawiona była wszelkiego romantyzmu, zupełnie trzeźwa, dostrzegła jeno to, co pożyteczne, myślała wyłącznie o tem co wiedzie do celu, od młodości zasznurowana we formy, ceniła jeno rzeczy zewnętrzne, suknie, klejnoty, wystawność, tytuł i nazwisko. Otóż, w ciągu dni trzech tasama Judyta została przezeń tak opętana, że bił od niej prąd elektryczny. Pociągało ją, coprawda znowu wszystko zewnętrzne, jego oko, głos, słowa, ale był tam również motyw wnętrzny, iluzja artysty.
Wiedziała co czyni, obliczyła krok każdy.
Pewnego dnia użalał się Lorm na brak porządku w swem życiu, oraz bezprzykładnie złą gospodarkę dochodami. Było to przy stole. Inni pominęli sprawę frazesami, ale Judyta podjęła ten temat później; kiedy rozmawiali sam na sam. Kazała sobie wymienić osoby odpowiedzialne za jego gospodarstwo i wyraziła powątpiewanie w ich dobrą wolę. Potępiała to co przedsiębrał, udzielała rad, które przyjmował i obwiniała o zaniedbanie, do czego się przyznawał.
— Pływam w złocie, — wzdychał, — a tonę w długach! — Za lat dwadzieścia będę starcem i nędzarzem.
Praktyczność jej napełniła go podziwem naiwnym. Powiedział:
— Słyszałem czasem, że podobno są na świecie kobiety jak pani, ale w istnienie ich nigdy wierzyć nie chciałem. Znane mi są tylko ich bezpodstawne pretensje i romantyczne uczucia.
— Jesteś pan niesprawiedliwy! — zauważyła z uśmiechem. — Każda kobieta ma swój zakres, gdzie działa poprawnie. Ale świat nie troszczy się tem. Stosunek kobiety do świata jest często fałszywy.
— To jest rozsądne! — rzekł Lorm, zadowolony. Był skąpy w pochwałach.
Pozwalał się z ochotą wyciągać na opowiadanie o drobnych troskach, przeciwnościach i cierpliwie znosił formalne śledztwa z jej strony. Przynosił jej też rachunki dostawców.
— Wyzyskują pański brak doświadczenia, oszukują! — mawiała Judyta. — A może pożyczył pan komuś pieniędzy?
Tak bywało często. Otaczali go liczni pasożyci, wyciągając ciągle znaczne kwoty. Judyta zauważyła, wzruszając ramionami:
— Równie dobrze mógłbyś pan wyrzucać pieniądze za okno.
Lorm bronił się:
— Tak mnie dręczy ich widok, gdy przychodzą prosić, twarze ich są tak nieapetyczne, że daję co chcą, byle ich się pozbyć. Rozmowy ich dotyczyły wyłącznie najpowszedniejszych spraw codziennych. Tego atoli właśnie brakło Lormowi i tego pożądał. Było mu to nowością i przejmowało tak, jak złaknionego poezji i namiętności mieszczucha, napotkanie rozmarzonej duszy.
Judyta miała sen. Leżała naga przy wielkiej śliskiej, lodowatej rybie. Czyniła to z upodobaniem i tuliła się do tego cielska. Nagle jednak zaczęła bić potwora, bowiem jego zimne, mokre, śliskie, srebrzyście połyskujące, na grzbiecie opalizuujące[1] łuski, przepoiły ja szatańska wściekłością. Biła tak długo, aż utraciła przytomność i ocknęła się wyczerpana.
Pewnego popołudnia urządzono wycieczkę w dolinę Izary. Wzięli w niej udział Crammon, Feliks, młody przyjaciel Feliksa, Lorm i Judyta. Wypito kawę w gospodzie. Droga powrotna wiodła przez las. Szli parami, Lorm z Judytą na samym końcu korowodu.
— Zgubiłem mą złotą tytonierkę! — zauważył Lorm szukając po kieszeniach. — Muszę wracać. Miałem ją jeszcze w gospodzie.
Była to drogocenna i ważna dlań rzecz, podarek króla, z którym go od młodości łączyły węzły przyjaźni i ta pamiątka niczem zastąpić się nie dała.
Judyta skinęła głową.
— Zaczekam tu, — rzekła — jestem zanadto znużona, by raz jeszcze odbyć tę drogę.
Poszedł, ona zaś stała zadumana, z głową opartą o pień drzewa. Nachmurzyła czoło, a oczy patrzyły przenikliwie. Cisza panowała w lesie. Powietrze było bezwietrzne, nie ozwał się ptak, ni zwierz nie zaszeleścił gałęzią.
Czas mijał. Zgoła bez zniecierpliwienia, zajęła własnemi myślami, ruszyła w końcu w stronę, skąd nadejść musiał Lorm. Po chwili ujrzała na mchu coś błyszczącego. Była to tytonierka. Podniosła ją spokojnie.
Lorm wrócił bardzo zafrasowany. Milczał, idąc obok niej, ona zaś podała mu tytonierkę na otwartej dłoni. Uczyniła gest radosnego zdumienia i musiała mu opowiedzieć szczegółowo, gdzie znalazła.
Polem walczył ze sobą przez chwile i nagle powiedział:
— Łatwiej byłoby żyć z panią.
Judyta odparła ze śmiechem:
— Mówisz pan o tem, jak o czemś nieosiągalnem.
— Sądzę, że jest to istotnie nieosiągalne! — mruknął, spuszczając głowę.
— Jeśli masz pan na myśli małżeństwo moje, — rzekła uśmiechnięta — to uważam słowo za przesadne i wyjście znalazłoby się łatwo.
— Nie mam na myśli małżeństwa pani, ale jej bogactwo.
— Proszę, mów pan wyraźniej.
— Zgoda!
Rozejrzał się wokoło i podszedł do drzewa.
— Spójrz pani na tego chrabąszczyka, który czyni wysiłki, by dojść do szczytu! Pewnie w ciągu dnia pokonał znaczny kawał drogi. Lazł od świtu i jeśli jest już lulaj, dokonał pracy nielada. Jeśli jednak wezmę go w palce i posadzę znacznie wyżej, to przepadnie dlań wartość i tego nawet szmalu drogi, jaką sobie sam utorował. Podobnie jest ze mną.
Judyta zastanowiła się.
— Porównania kuleją zawsze, — odparła drwiąco — jest to ich przywilej. Nie rozumiem jak można odpychać człowieka, dlatego tylko, że nie przychodzi z pustemi rękami. Śmieszny, zaiste, pomysł.
— Zachodzi różnica pomiędzy rękami pustemi, a temi, które siać mogą skarby niezmierne! — odparł Lorm poważnie. — Wydobyłem się sam z biedy. Nie ma pani nawet wyobrażenia co znaczy bieda. Wszystko co posiadam i co zarabiam zawdzięczam wyłącznie memu ciału, głowie i mózgowi. Pani od urodzenia i przez urodzenie nawykłaś kupować ciała, głowy i mózgi innych. A choćby tysiąckroć nawet większym był jej zmysł rzeczywistości i rozsądek życiowy, nie zna pani i wiedzieć nie może o czcigodnem prawie moralnem, które normuje pracę i zapłatę. Środki materjalne pozwalają pani ignorować to prawo i kierować się dowolnością. Bogactwo to paraliżowałoby mnie, byłoby mi szydem i zmorą.
Odrzucił wstecz głowę i patrzył na nią.
— A więc sprawa nasza jest beznadziejna? — spytała zuchwale, a twarz jej pobladła.
— Nie mogę przypuszczać, byś pani zrezygnowała z miljonów swoich i przystała do komedjanta. Dlatego sprawę uważam za beznadziejną.
— Chodźmy! — powiedziała, biała, jak płótno. Tamci dziwią się zapewne, że nas niema, a nie chcę dawać powodu do plotek.
Ruszyli żwawo, w milczeniu. Las rozwarł się nagle, a pod czarnym zwałem chmur wisiała rozedrgana żarem kula słoneczna. Ogarnięta szalonym gniewem wpatrzyła się w nią. Po raz pierwszy silna jej wola natrafiła na silniejszą jeszcze. Uczula Izy gniewu w oczach i wybuchnęła niemelodyjnym zgoła śmiechem. Lorm spojrzał na nią zdumiony, ona zaś odwróciła się gryząc wargi.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – opalizujące.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.