Ewa (Wassermann)/Bose nogi/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom, w którym zamieszkała Ewa, stał niedaleko wybrzeża. Była to stara siedziba pańska, wybudowana przez Wilhelma Orańskiego, a do niedawna była własnością zmarłej księżny Leuchtenberg.
W tych ogromnych komnatach było Ewie dobrze. Dniem i nocą słyszała szmer morza. Brała książkę, ale zaraz odrywał jej uwagę ten szum, w który się wsłuchiwała z lubością.
Chodziła po komnatach ze starymi meblami i poczerniałymi obrazami rada, że posiada samą siebie i bez męki wnętrznej czekać może na tego, który polem przybywał. Witała go napoły przymkniętemi oczyma, z uśmiechem zupełnego poddania.
Zuzanna ćwiczyła na fortepianie zciszywszy struny. Po ukończeniu zadania, znikała niepostrzeżenie.
Krystjan i Amadeusz zamieszkali w willi sąsiedniej. Amadeusz w parterze, a Krystjan na piętrze. Voss, nic zatrzymywany przez towarzysza wychodził rankiem, wracał zaś wieczór, lub późną nocą, nie wspominając gdzie był i co przeżył.
— Człowieka takiego jak ja, — powiedział trzeciego dnia Krystjanowi podczas śniadania — nie wolno wodzić na łańcuchu. Mam sen i oddech odmienny niż inni. Dusza moja ugania kędyś, ja zaś poluję na nią. Gdy ją schwytam, dowiem się może co mi czynić należy.
— Jesteśmy dziś zaproszeni wieczór na kolację do Ewy Sorel! — rzekł Krystjan, nie podnosząc oczu.
Voss skłonił się z ironją.
— Kolacja ta przypomina mi djabelnie dawne obiady dobroczynne! — rzekł kąśliwie. — Wszakże odczuwam doskonale niechęć dla siebie i swą obcość zupełną. Bezpotrzebna to zgoła komedja. Cóż tam po mnie? Wszyscy niemal mówią po francusku. Ja jestem małomieszczanin, chłop, a tkwiąca we mnie śmieszność to rzecz gorsza, niż gdybym był mordercą, czy podpalaczem. Może zdecyduję się, któż wie, na mord lub podpalenie, by nie być śmiesznym!
Otworzył usta do śmiechu, ale nic wyszedł z nich żaden ton.
— Dziwi mnie, Amadeuszu, — rzekł Krystjan, że myśl pańska krąży ciągle dokoła jednego punktu. Czyż to istotnie punkt ważny i miarodajny? Nikogo nie obchodzi czyś pan jest bogaty, czy biedny. W towarzystwie mojem masz pan równouprawnienie i nikt nie popełni nietaktu, by to podkreślać. Jesteś pan sam twórcą tych uczuć, za które mścisz się na innych, z pewnego nawet powiedziałbym rodzaju zadowoleniem. Sądzę, że nie weźmiesz mi pan za złe lej szczerości.
Amadeusz skrzywił się.
— Zbiera naprawdę czasem ochota, pogładzić pana po twarzy, jak to czyni nauczyciel! — odparł dziwnym tonem. — Prześlicznieś pan to zrobił Krystjanie Wahnschaffe, Trzeba przyznać. Tak, tak niezaprzeczalnie przepysznie. Dzielnie nabite, strzał świetny, tylko źle się pan złożył. Pudło. Trzeba lepszego strzelca, by mnie trafić.
To jeno prawda, że choroba tkwi we mnie, ale zbyt głęboko, by ją można uleczyć kilku taniemi formułkami moralizatorskiemi. Gdy mi podaje rękę ten rosyjski książę, czy hiszpański radca legacyjny, mam wrażenie, że sfałszowałem banknoty i sprawa może wyjść na jaw lada chwila.
Ile razy przejdzie koło mnie ta dama, rozsiewająca nieopisaną woń i szumiąca suknią, czuję zawrót głowy jakbym zawisł sześćset metrów ponad przepaścią, wiję się i jęczę pod świadomością tego, jak jestem mały i nikczemny. Wiję się, wiję, cóż na to poradzić? Urodzony już jestem pod tym znakiem, świat ten moim nie jest i nigdy nie będzie.
Ci co są na dole muszą zginąć na upływ krwi, a ci co na górze uznają to za zupełnie słuszne. Ja się zaliczam do tych co na dole, to świat nie mój Krystjanie Wahnschaffe, a jeśli pan nie chce, bym oszalał i narobił złego, zechciej wyprowadzić mnie możliwie najprędzej z tego środowiska i odpraw mnie pan.
Krystjan wodził końcami palców po czole, potem rzeki:
— Cierpliwości, Amadeuszu. Wydaje mi się także, że to nie mój świat. Ale zostaw mi pan jeszcze trochę czasu, bym mógł z tem dojść do końca.
Voss wpił się ssącem spojrzeniem w dłoń i usta Krystjana. Słowa te spokojne, chłodne niemal, posiadały cechę walki upornej, której były przejawem i to zwyciężyło Amadeusza.
— Nie mogę pojąć, jak można opuścić tę kobietę, raz ja posiadłszy! — mamrotał, z czychającym uśmiechem. — Chyba, że wyrzuci sama za drzwi.
Krystjan nie mógł pokonać gestu niechęci.
— Do widzenia zatem dziś wieczór! — rzekł na zakończenie i wyszedł.
W godzinę potem ujrzał Amadeusz na wybrzeżu Krystjana i Ewę. Szedł od strony wydm, oni zaś kroczyli dołem po pianie ostatnich fal odpływu. Przystanął osłaniając dłonią okulary, jakby śledzić chciał żagiel na morzu. Oni go nie dostrzegli. Równo, pod wpływem bezsłownego, jakby, porozumienia ciał kroczyli przed się. Po chwili stanęli także i przytuleni wzajem do siebie, wyglądali jak dwie ciemne, smukłe kolumny wyrzezane na tle srebrno-szarego powietrza i wody.
Amadeusz rzucił się w szeleszczącą trawę, zanurzył czoło w piasek i przetrwał tak długie godziny.
Nadszedł wieczór. Ewa wprawiła gości swych w podziw ogromny, ukazując się z Igniferem we włosach.
Ujęty w platynową ramę, lśnił nad jej głową, płonąc snopami skier, niby widmowy płomień.
Odczuwała go każdem uderzeniem serca. Był jej cząstką, jej usprawiedliwieniem i jej koroną. Przesiawszy już być klejnotem stał się promienistym, wszystkich przekonywującym symbolem.
Przez kilka sekund panowała przeraźna niemal cisza. Piękna Vanleer, belgijska rzeźbiarka wydała głośny okrzyk zdumienia i podziwu.
Nagle zagasł upojny uśmiech na twarzy Ewy, a oczy jej zwrócone w bok, napotkały spojrzenie Amadeusza.
Był sino-biały, półotwarte oczy miały wyraz głupkowaty, nastawił brutalnie głowę, zwisające ramiona jego drgały. Podszedł zwolna bliżej z oczyma tępo wbitemi w niesłychanie jarzący się klejnot. Stojący po prawej i lewej usunęli mu się z przerażeniem. Ewa odwróciła głowę i uczyniła dwa kroki wstecz. Zuzanna zjawiła się obok i wyciągnęła ramiona ku jej obronie. W lej chwili Krystjan chwycił Amadeusza za rękę i nie opierającego się, milczącego wyprowadził z grupy zebranych.
Zachowanie Krystjana oddziałało na wszystkich bezpośrednio kojąco i jakby nic nie zaszło, rozpoczęto ożywioną, pełną polotu rozmowę.
Amadeusz i Krystjan znaleźli się na kamiennym balkonie. Voss wdychiwał głęboko słone powietrze. Po chwili spytał chrypliwie:
— Czy to Ignifer?
Krystjan skinął głową. Jął nadsłuchiwać morza. Fale grzmiały, niby spadające z gór odłamy.
— Zrozumiałem zagadkę płci! — powiedział do siebie Amadeusz, a skurcz jego twarzy ustąpił pod wpływem obecności Krystjana. — Zrozumiałem kobietę i mężczyznę. Ten djament zawiera łzy wasze i dreszcze, rozkosz i ciemń, odkupienie, majaki, nieszczęsne majaki. To fetysz, przeklęty fetysz!
Czuję noce wasze, Wahnschaffe, wiem wszystko o panu i o niej, od chwili gdym ujrzał ten lśniący minerał, który Pan stworzył z gliny ziemskiej, jak mnie i was oboje. Ucz cierpienia ot całkiem po ziemsku bezmyślnie, a czysto płonic, podczas gdy ja... o Boże!...
Niezrozumiały ten wybuch wstrząsnął Krystjanem. Siła jego rozwiała niechęć powstałą wskutek zuchwałych słów Amadeusza. Nadsłuchiwał zwrócony ku morzu.
Voss zapanował nad sobą, podszedł do parapetu i rzekł nader spokojnie:
— Radziłeś mi pan dziś, bym był cierpliwy. Cóż to znaczy? Mówisz pan do mnie zresztą zawsze ogólnikowo i wieloznacznie. W każdym razie bardzo wygodnie mówić o cierpliwości. Jest to luksus, na który pana stać, luksus jak każdy inny, tylko mniej kosztowny. Niema słowa godnego większej nienawiści i wzgardy nad cierpliwość. To kłamstwo. Zbliska oglądane oznacza ono tchórzostwo i lenistwo. Cóż pan zamierzasz, właściwie?
Krystjan nie dał odpowiedzi, a raczej uczynił jakby ją już dal i po długiem milczeniu zatopiony w myślach, rzucił pytanie:
— Sądzisz pan, że to coś pomoże?
— Nie rozumiem... — rzekł Voss patrząc nań. — Cóż ma pomóc... na co pomóc?
Ale Krystjan nie objaśnił wcale co myśli.
Voss chciał iść do domu, ale Krystjan poprosił, by został. Wrócili i udali się wraz z innymi do jadalni.