Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/11

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11.

Lorm i Judyta zajmowali piętro wspaniałego gmachu w dzielnicy berlińskiego Ogrodu Zoologicznego.
Edgar odżył. Ład i porządek zapanowały w życiu jego, on zaś przechwalał się swym domem wobec ludzi. Dyrektor i przyjaciel Dr. Emanuel Herbst gratulował mu wyraźnego odmłodzenia.
Przedstawił Judycie tych, którzy mieli dlań wartość, ona jednak wydała o wszystkich niemal ostry, ujemny sąd. Pycha wahnschaffenowska odstraszyła życzliwych, a podziw budzący Lorm, dla świętego spokoju, poddał się.
Tylko Emanuela Herbsta nie dał sobie wydrzeć. Gdy Judyta szydziła z jego kaczego chodu, brzydoty, cienkiego głosu i niemiłego sposobu mówienia, powtarzał stale:
— Znam Herbsta od lat dwudziestu przeszło. To, co cię w nim razi, jest mi tak miłe, jak zalety jego, których nie znasz.
— Jest więc uosobieniem cnót wszelakich! — powiedziała. — Mnie jednak nudzi straszliwie.
— Trzeba się oswoić z tem — odparł — że ludzie nie są po to na świecie, by nas bawić. Ty stoisz stronniczo na stanowisku luksusu i praktyczności. Ja zaś cenię w człowieku zaletę wyższą nad piękność i manjery arystokratyczne, a mianowicie solidność. W zawodzie swym mam ciągle do czynienia z ludźmi nie uznającymi tego obowiązku obywatelskiego, którym jest słowność. To wprost mierzi. Dlatego też jestem niesłychanie wdzięczny Herbstowi za to, że każde zamienione między nami: tak, lub: nie, ma ważność pisanego kontraktu.
Judyta zrozumiała, że musi odnośnie do Herbsta zmienić taktykę. Stała się tedy uprzejmą i brała teraz udział w fachowych rozmowach o autorach, sztukach, aktorach, powodzeniach i klęskach. Ale jednocześnie nie schodziły jej z myśli rachunki krawcowej, kucharki, oraz całe, tak odmienne, przepadłe dziś życie dawne. W takich chwilach miewała w oczach nienawistne błyski.
Nieraz chodziła gniewnie po pokojach, spozierając z obrzydzeniem po niezliczonych zwierciadłach, potrzebnych Lormowi, wczoraj kupionych dywanach, wystawnych meblach i obrazach, bezwartościowych drobiazgach, fotografjach, przyozdobach, książkach i z całym pietyzmem przechowywanych pamiątkach.
Nie mieszkała nigdy w domu czynszowym, gdzie. nad głową i pod nogami inni ludzie wiedli swój wstrętnie marny żywot. Z goryczą nadsłuchiwała tych odgłosów, czując się poniżoną, koszarowością obecnej egzystencji.
Nie było też nic miłego czekać każdego ranka na wstanie z łóżka męża i pana. Musiała dbać, by mu niczego nie zbrakło do śniadania, stać na uboczu, dopóki nic załatwią swych spraw fryzjer, masażysta, szofer, posłaniec z teatru i sekretarka.
Następnie znowu musiała wyczekiwać aż wróci z próby, wyczerpany, głodny. Chciał mieć jedzenie smakowite i dostatnie, a połykał wszystko, niby żer pospolity.
Potem trzeba było chronić go od gwaru i wizyt, oraz telefonowania obcych ludzi w czasie, gdy uczył się roli, udzielać informacyj, odmawiać zaproszeń, pozbywać się natrętów, lub uspakajać zniecierpliwionych.
Wszystko ciążyło jej bardzo, ale panowała nad sobą jak wówczas, kiedy jej przekłuto szpilką ramię.
Emanuel Herbst był bacznym obserwatorem, mistrzem niemal w rozpoznawaniu ludzi, toteż zaraz uświadomił sobie stosunek wzajemny małżonków.
— Rzecz jasna, — mówił sobie, — Edgar nie dał jej tego, na co miała nadzieję. Była pewne, że go może codziennie obierać, jak cebulę, ciągle natrafiając na nowy pokład, coraz to inny i interesujący. Toby było odszkodowaniem za poniesioną ofiarę. Tymczasem on jest zawsze taki sam, zmienia tylko kostjumy i szminki. Napełnia puste naczynie coraz nową treścią, sam jeno skromnie służąc sprawie, ona zaś ma mu to za złe, a im bardziej go czyni winnym, tem większą staje się jej władza. Jego w dodatku nuży owo zacieśnianie się do przyjemnostek, słodyczy i ułatwień życia powszedniego, a czuje jak dawniej pociąg do swobody bezkresnej, nie chcąc słyszeć o łańcuchach i strażniku.
To rozważanie napełniło troską Emanuela Herbsta.
Nieraz wspominała Judyta sen swój, jak to leżąc obok ryby, biła ją rozwścieklona chłodem, mokrych, śliskich łusek, opalizujących na grzbiecie.
Leżała jednak dalej przy rybie, biła ją, zaś ryba była coraz to pokorniejszą i stawała się coraz to bardziej jej własnością.
Nieustannie myślała nad tem, że jest biedna, zubożała, zależna i niezaopatrzona. Dręczona tem zwierzyła się raz gospodyni, która rzekła ze zdziwieniem:
— Wszakże pan, poza pensją osobistą pani, daje dwa tysiące miesięcznie na dom. Po cóż tedy trapić się takiemi myślami.
Spojrzała na nią podejrzliwie. Wogóle podejrzywała każdą osobę przez siebie opłacaną i na samą wzmiankę o pieniądzach miała wrażenie, że ją okradziono.
Pewnego dnia zrobiła kucharce, czwartej już z rzędu, awanturę o dwanaście kawałków cukru, z których nie mogła się wyrachować i usłyszała słowa, jakich nikt jej dotąd powiedzieć nie śmiał.
Sekretarka zapodziała raz gdzieś kluczyk. Gdy go wreszcie znaleziono, rzuciła się Judyta do szuflady, by zbadać, czy nie brak papieru listowego, ołówków i piór.
Gospodyni kupiła dwadzieścia metrów płótna, po cenie, rzekomo, zbyt wysokiej. Judyta wzięła dorożkę, kosztującą więcej niż spodziewany zysk na cenie i tak długo dręczyła kupca, aż wreszcie opuścił.
Opowiedziała to wieczór z triumfem Lormowi. Jakoś zapomniał pochwalić, ona zaś wstała obrażona od stołu, zamknęła się u siebie i legła do łóżka. Zawsze się kładła ile razy miała, zdaniem swem, powód do gniewu.
Zapukał zlekka, prosząc o wpuszczenie. Wytrzymała go dobrą chwilę, by poczuł skruchę, potem otwarła drzwi. Polem raz jeszcze opowiedziała o swym bohaterskim czynie, on zaś słuchał z porywającem zaciekawieniem.
— Jesteś istnym skarbem — rzekł w końcu, gładząc jej dłoń i policzek.
Natomiast zdarzało jej się wydać na przedmiot pożądany sumę, dziwnie nieproporcjonalną do żmudnych oszczędności codziennych. Zobaczywszy na wystawie kapelusz, suknię, czy jakąś ozdobę, wchodziła i bez targu składała żądaną kwotę.
Pewnego dnia zaszedłszy do hali aukcyjnej natrafiła na licytację małej czarki w starowiedeńskim stylu. Był to przedmiot niepozorny, ale znawcy zachwycali się. Uwagę Judyty zwróciła nie sama czarka, ale wysokie oferty, stanęła do licytacji i pobiła współzawodników.
Wróciwszy w podnieceniu, pobiegła prosto do pracowni Lorma.
Siedział, wraz z Emanuelem Herbstem przy kominku i rozmawiali poufnie. Nie bacząc na obecność dyrektora, rozwinęła porcelanową czarkę i rzekła przystępując do męża:
— Popatrz Edgarze, co mi się udało złapać.
Lorm nie zaświecił dotąd. Lubił mrok rozjaśniony blaskiem kominka, chociaż była to tylko wielkomiejska imitacja płonących kłodzin drzewa. Ożywiona i rozradowana Judyta wyglądała powabnie w oświetleniu czerwonych połysków.
Lorm wziął czarkę, obejrzał ją uprzejmie, wzdął trochę usta i rzekł:
— Ładniulka.
Twarz Herbsta pokryła się niezliczonemi zmarszczkami ironji.
— Ładniutka? — odparła gniewnie. — Czyż nie widzisz, że jest to małe arcydzieło, marzenie, rzecz urocza i niezmiernie rzadka? Znawcy tracili zmysły. Dałam za nią tysiąc ośmset marek, a współzawodników ogarnęła wściekłość... Ładniutka? — roześmiała się szyderczo. — Oddaj mi ją, ściskasz zanadto palcami.
— Uspokój się, droga moja! — powiedział łagodnie. — Teraz widzę, że jest to rzecz subtelna.
Ale Judyta czuła się urażoną i to bardziej milczącemi kpinami Herbsta, niż głośną nieznajomością rzeczy, okazaną przez męża. Odrzuciła głowę i wybiegłszy z pracowni, trzasnęła drzwiami. W chwilach gniewu, zachowywała się potrosze ordynarnie.
Milczeli obaj przez chwilę. Potem przygnębiony Lorm, rzekł z uśmiechem usprawiedliwienia:
— Marzenie... tysiąc ośmset marek... no, no... ona jest jeszcze bardzo dziecinna.
Herbst jął szorować językiem tylną ścianę zębów, co mu dawało wyraz starego oseska i powiedział po chwili:
— Powinienbyś jej wyjaśnić co to jest tysiąc ośmset marek.
— Nie zrozumie! — zaręczył Lorm. — Ona umie liczyć tylko fenigi. Człowiek, który pływał długo po oceanie, nie orjentuje się w odległościach, będąc przeniesiony, na niewielkie jezioro. Dziwne są kobiety! — westchnął, uśmiechnął się i rzekł:
— Dyrektorze, sznapsika!
Herbst pokiwał smutnie głową Cezara i odrzekł:
— Czemu dziwne. Są takie, lub owakie i trzeba je odpowiednio traktować, nie łudząc się co do materjału danego. Naprzykład, podkowa nie jest kawałkiem krzywej brzeziny. Mimo, że ma także kształt łuku, nie starczy ci sił, by ugiąć stal, a jeśli nałożysz cięciwę, będzie luźna i nie wyrzuci strzały. Ano, dawajcie tego sznapsika.
— Wzamian za to, można z podkowy zrobić świetną stal damasceńską! — odrzucił wesoło, nalewając kieliszki.
— Brawo! Dobra odpowiedź, jesteś bystry jak Richelieu. Twoje zdrowie!
— Mianujesz mnie kardynałem Richelieu, ja zaś ciebie ojcem Józefem. Przepyszna rola. Zdrowie twoje, szara eminencjo!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.