Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/13
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Randolf v. Stettner przybył. Od wyjazdu dzieliło go jeszcze dni kilka i chciał pożegnać mieszkającą w Lubece jedną z sióstr swoich. Nalegał, by Krystjan zaczekał w Hamburgu na jego powrót, co mu leż po chwili wahania przyobiecał.
Zjadł kolację w pokoju Krystjana, rozmawiając o kraju i wspólnych przeżyciach. Małomowny jak zwykle Krystjan, dziwił się, że wszystko to tak dalekie już.
Gdy sprzątnięto ze siołu, opowiedział Stettner, co go skłania do podróży za ocean, a mówiąc, miał ciągle ten sam wyraz oczu w stół utkwionych.
— Wiesz dobrze, że w latach ostatnich ciasno mi było w uniformie. Nie widziałem celu, poza etapami regularnie rozstawionego awansu. Niektórzy pokładają nadzieje we wojnie. Być może, iż wówczas możnaby się okazać zdolnym i dojść do czegoś. Któż atoli będzie czekał na to? Inni wykorzystują swe stosunki, łowią duże posagi, albo zatapiają się w sporcie i grze. Dla mnie to wszystko celem nie było. Służbę uważałem za zuchwale próżnowanie na cudzy koszt.
Wyobraź sobie. Stoisz w podwórzu koszar. Deszcz siąpi, z nędznych paru drzew spadają krople. Kompanja czeka rozkazu, z czujnością psów tresowanych. Woda spływa po mundurach. Wachmistrz mruczy, podoficerowie zgrzytają z wściekłości zębami.
Tobie zaś płyną przez myśl jednostajne jak deszcz pytania, co będzie dziś wieczór, co będzie jutro rano? Cały rok leży przed tobą jak nieskończenie długi, błotnisty gościniec. Wspominasz samotną kwaterę z kilkunastu przeczytanemi książkami i wyświechtanym dywanem, myślisz o raporcie, rachunku w kantynie, inspekcji stajni i najbliższym balu oficerskim, gdzie musisz się nudzić banalną konwersacją z pretensjonalną żoną przełożonego. I tak ciągle, ciągle wkoło.
Pewnego dnia zadałem sobie pytanie, co właściwie daję społeczeństwu i co za to mam. To co daję jest zerem ze stanowiska ludzkiego i duchowego. Natomiast otrzymuję kompleks przywilejów, tworzących razem dość wybitne stanowisko socjalne, ale za cenę własnej osobowości.
Słuchać wyższych, rozkazywać niższym, nic więcej. Byłem tedy jeno rozdzielnicą jakiegoś wielkiego systemu elektrycznego. Mimo jednak tej tak prostej organizacji wojskowej, posiada ona swe tajemnice. Pomiędzy wszechwładzą poszczególnych osobistości, a niepojętem wprost poddaniem się masy, funkcjonują pewne człony, miażdżąc bezlitośnie każdego, kto zawiedzie, lub podniesie bunt.
Wielu uważa ten przymus za szkolę obyczajową i drogę do wolności wyższego typu. Tak było i zemną, potem jednak zbuntowało się coś we mnie. Rozkazy moje utraciły sprężystość, a posłuch stał się trudnym. Widziałem teraz ponad sobą bezlitośne bożyszcza, a pod sobą tłumy bezbronnych ofiar. Czułem, że przepaść dzieli mnie od życia i że jestem cząstką kopalnej skamieliny.
Koledzy dostrzegli to i usunęli się, obserwując podejrzliwie. Niebawem wydarzyło się coś, co mnie zmusiło do ostatecznej decyzji.
Jeden z kolegów rotmistrz v. Otto zaręczony z córką prezydenta sądu, musiał, mimo oznaczonego już dnia zaślubin wyjechać na południe, gdyż zasłabł nagle. W jakiś miesiąc po jego wyjeździe wypadła rocznica urodzin cesarza, a pośród zaproszonych dam znalazła się także narzeczona nieobecnego.
Wszyscyśmy byli tego wieczora rozswawoleni, a do najbardziej rozradowanych zaliczał się przyjaciel mój Jerzy Mattershausen, mianowany właśnie porucznikiem, człowiek spokojny zazwyczaj, rzeźki i sympatyczny.
Sąsiadka jego u stołu, narzeczona Ottona, uległa także tej wesołości i pozwoliła się nocą odprowadzić do domu. Matershausen poprosił o całusa, gdy zaś odmówiła, chciał użyć przemocy. Panienka przemówiła doń poważnie, on zorjentował się, przeprosił serdecznie, a pod samą bramą domu przyrzekła mu, nie wspominać o tem zgoła.
Gdy jednak wrócił narzeczony, uczuła wyrzuty sumienia i zwierzyła mu się z tego co zaszło. Nastąpiło wyzwanie na bardzo ciężkich warunkach, bo o dziesięć kroków, pistolety o lufach karabinowych, pół minuty czasu na celowanie i strzelanie, naprzemian, aż do niezdolności jednego z przeciwników.
Byłem sekundantem Matershausena. Otto, jako obrażony i wyzywający, miał pierwszy strzał. Widziałem, że mierzy starannie w głowę przeciwnika. Kula przeszła koło ucha. Maltersonowi nabój wypalił. Uznano to za strzał i podano świeże pistolety. Otto wymierzył tym razem w środek ciała i trafił Matershausena w serce, śmierć nastąpiła niezwłocznie.
Zbyt ciężka to, przyznasz, kara za młodzieńczy wybryk, czy lekkomyślność. Ja to odczułem jako zbrodnię dokonaną na młodym człowieku i to na żądanie kopalnej i skamieniałej kasty. W dwa dni później wyjawiłem bez ogródek swój pogląd. Wszyscy się zdumieli. Spytano mnie, czy w takim wypadku nie wyzywałbym. Odpowiedziałem, że człowiek rozsądny umie rozróżniać co jest ważne, a co bagatela. Jeśli nawet przeczulone sumienie narzeczonej domagało się spowiedzi, to rzeczą narzeczonego było wyjaśnić jej, że to głupstwo i zapomnieć.
Oburzano się na to, potrząsano głowami, ja zaś chcąc sobie ulżyć oświadczyłem, że na miejscu Mattershausena, byłbym odmówił, przyjmując na siebie całe odium.
— Czy także odium tchórzostwa? — spytał siedzący u stołu kasynowego Otto.
— W tym razie, tak! — odparłem.
— W takim razie, — powiedział — dziwię się, że pan znajdujesz się w towarzystwie oficerów Jego Cesarskiej Mości!
Padły kości, zostałem wyzwany, postanowiłem atoli wytrwać konsekwentnie do końca. Zgłosili się u mnie dwaj koledzy na sekundantów, gdy zaś odmówiłem, myśląc żem oszalał, odeszli spiesznie.
Nastąpiło, co musiało nastąpić, skwitowałem ze służby, zachowując wzamian szacunek dla samego siebie. Ale wierzaj mi, w pojęciu tem jest dużo fantazji, przekonałem się, że niema dla mnie miejsca w ojczyźnie. Czynię tedy, co muszę.
Krystjan wysłuchał opowiadania, nie drgnąwszy nawet. Potem wstał, przeszedł pokój, usiadł znowu i rzekł:
— Zdaniem mojem, postąpiłeś słusznie. Szkoda, że jedziesz, ale to słuszne.
Stettner spojrzał nań. Dziwnie brzmiało owo słowo: słusznie. Zadrgało mu na ustach pytanie, ale Krystjan przybrał nagle konwencjonalny wyraz twarzy, tedy nie rzekł nic i zamknął się w sobie.