Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krystjan, obaj Maelbeckowie przybyli z całem towarzystwem z Holandji, Botho v. Thungen, rosyjski radca dworu Koch i Crammon, siedzieli przy obiedzie w jadalni hotelu.
Rozmawiano o morderstwie, dokonanem na pewnej prostytutce. Policja przyłapała już zbrodniarza, ongiś członka towarzystwa, który stoczył się później. Udusił on swą ofiarę i obrabował, w jednej z knajp marynarskich.
Wszystkie prostytutki całego miasta, uchwaliły jednomyślnie oddać publicznie hołd koleżance, będącej ofiarą zawodu i wziąć udział w pogrzebie.
Przyzwoici obywatele dostrzegli w tem prowokację. Założono protest, ale władze nie miały żadnego tytułu prawnego, by zabronić tej demonstracji.
— Trzebaby to zobaczyć! — powiedział Crammon.— Tego rodzaju widowisko sprzyja drzemce poobiednej.
— A więc nie traćmyż czasu! — rzekł starszy Maelbeck, spoglądając na zegarek. Punkt trzecia zbierają się żałobnicy pod domem żałoby!
Uśmiechnął się, sądząc, że powiedział dowcip.
Krystjan powiedział, że będzie im towarzyszył, a auto dowiozło ich do skrzyżowania ulic, zamkniętego przez policję. Wysiedli, Botho pomówił z oficerem policji i puszczono ich.
Zatonęli w tłumie marynarzy, rybaków, robotników, sutenerów, kobiet i dzieci. Okna domów zatłoczone były głowami. Maelbeckowie oraz radca Koch zatrzymali się, przywołując do siebie Thüngena, Krystjan poszedł dalej, niemile dotknięty ich zachowaniem się i brutalna ciekawością. I on był zaciekawiony, ale inaczej jakoś.
Crammon kroczył obok, w coraz to większy tłok.
— Dokądże idziesz? — spytał. — To bezcelowe, stańmy tutaj.
Krystjan wstrząsnął głowa.
— Dość tego! — zadecydował Crammon. — Ja tu obieram stanowisko!
Rozstali się.
Krystjan dotarł w pobliże starej, brudnej kamienicy, przed którą czekał karawan. Dzień był mglisty, a czarny wóz wyglądał, jak dziura w szarem powietrzu. Chciał iść dalej, ale wstrzymali go dwaj ludzie, rozmyślną nieruchomością swoją. Zwęszyli kim jest, a on także rozpoznał ich zawód po taniej elegancji, spojrzeniach i minie. Jeden był to olbrzym przerastający go o pół głowy, miał zrośnięte brwi, a na palcu srebrny pierścionek z karneolem.
Bez zmieszania rozejrzał się Krystjan i zobaczył setki i setki ulicznic od szesnostu[1] do pięćdziesięciu lat wieku, od świeżości rozkwitu do zgnilizny starości, od luksusu do nędzy.
Zebrały się tu kobiety, które przekroczyły zenit burzliwego życia i młódki, ledwo wyrosłe z dzieciństwa, lekkomyślne, sangwiniczne, mizdrzące się, a obeznane już z błotem wielkiego miasta.
Nie brakło tu żadnej dzielnicy, klasy społecznej, narodowości, a podczas gdy jedne czując się parjasami miały wyraz wzgardy i nienawiści, inne były niejako dumne ze swego zawodu i urzędowego dokumentu z pieczęcią i trzymały się zdala od byłych mieszkanek więzień, domów rozpusty, zezwierzęconych megier. Widział też niepewne siebie nowicjuszki ze śladami świadomości i wspomnień o czasach innych.
Widział twarze zatroskane, cyniczne, urocze, zdziczałe, obojętne, płochliwe, chciwe, łagodne, pielęgnowane i zaniedbane, pokryte szminką i blade.
Znał je, jak każdy mężczyzna zna ten typ, gest, spojrzenie. Ale widywał je pojedyńczo, lub w małych grupach, jakby odcięte od społeczeństwa i patrzył na nie pod kątem zmysłowości. To co dziś ujrzał usunęło jakby mgłę z oczu jego.
Pomyślał:
— Muszę dać jeszcze zlecenie, by sprzedano pałacyk myśliwski i psy.
Wyniesiono trumnę, okrytą kwiatami, z których zwieszały się szarfy o złotych napisach. Nie mógł ich odczytać. Trumna miała toczone, posrebrzone nogi, w kształt łap zwierzęcych. Jedną odtrącono przypadkiem i to osmuciło Krystjana. Za trumną stała stara kobieta, raczej zła, niż smutna. Czarna jej suknia rozpruta była pod pachą, co pomnażało jeszcze wrażenie nędzy.
Karawan ruszył, poprzedzany przez sześciu ludzi z płonącemi świecami. Nastała cisza. Uszeregowane ulicznice kroczyły za nim. Krystjan, przyciśnięty do muru, patrzył na mijający go korowód. Po kwadransie ulica opustoszała, pozamykano okna, on został sam wśród mgły.
Idąc dalej, myślał:
— Dałem w przechowanie ojcu zbiór pierścieni, przeszło cztery tysiące, a niektóre bardzo rzadkie i cenne. I to możnaby sprzedać. Nic mi po nich... tak, tak, sprzedam napewne.
Szedł napoły świadom, że mijają godziny. Zapadł wieczór, rozbłysły światła, a on szedł przemokły, aż do rękawiczek.
Ciągle mu wracał obraz owej odłamanej srebrzystej nogi i starej kobiety z rozprutą suknią.
Przekroczywszy któryś z wielkich mostów na Elbie, szedł dalej brzegiem. Było pusto. Zatrzymał się pod latarnią, popatrzył na wodę, potem zaś dobywszy portfel, wyjął banknot stumarkowy. Obejrzał go uważnie z obu stron, potrząsnął głową i rzucił we wodę, gestem odrazy.
Polem wyjął drugi i uczynił losamo. Portfel zawierał dwieście dwie stumarkówki. Wszystkie rzucił do wody z odrazą i roztargnieniem.
Latarnia rzucała snop światła na czarną wodę. Patrzył przez chwilę na płynące banknoty.
Uśmiechnął się i poszedł.