Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/15

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
15.

Dotarłszy do hotelu, uczuł wielką potrzebę ciepła. Wszedł do czytelni, sali konwersacyjnej, jadalni, ale mimo, że wszędzie panowała temperatura wysoka, mało mu tego było. Przypisał to wilgoci, w której tak długo przebywał.
Pojechał liftem na piętro, gdzie były jego pokoje, przebrał się, okrył kołdrą i usiadł tuż przy ogrzewaczce, z której buchała para sycząc, jak schwytane w potrzask zwierzę.
Ciągle mu było zimno. W końcu zauważył, że te dreszcze nie są wynikiem wilgoci ni mgły, ale wnętrznego niepokoju.
Około jednastej wyszedł na kurytarz zasiany dywanem, zeszywanym z kawałków i zdobny fałszywymi stjukami. Niecierpiał wszelakich imitacyj i blichtru, wzruszył tedy ramionami.
Na dywanie zobaczył mały kluczyk z odłamanym zębem. Podniósł go i wsunął w kieszeń.
Apartamenty Ewy znajdywały się na końcu kurytarza. Drzwi jej mijał już nieraz, obecnie zaś dosłyszał dźwięki fortepianu. Ktoś naciskał zlekka pojedyńcze tylko klawisze. Po krótkim namyśle otwarł drzwi zewnętrzne, zapukał i wszedł.
W pokoju była tylko Zuzanna Rappard. Siedziała we futrze przy fortepianie. Czytała leżącą na pulcie książkę, a palce jej biegały błyskawicznie po klawjaturze, czasem tylko, przez pomyłkę dobywając dźwięk. Zwróciwszy głowę, spytała szorstko:
— Czego pan sobie życzy?
— Chciałbym się widzieć z panną Ewą, jeśli jeszcze można, — odparł — mam o coś zapytać.
— Teraz, w nocy? — zdziwiła się. — Jesteśmy znużone, każdego wieczoru jesteśmy znużone w tym podbiegunowym klimacie, gdzie słońce znane jest tylko z opowieści. Cóż za mgła! Dzięki Bogu, za cztery dni trzecie i ostatnie przedstawienie, a potem uciekamy od szarzyzny w błękity. Tęskno nam do Paryża.
— Radbym zamienić słów kilka bodaj z panną Ewą! — rzekł Krystjan.
— Podziwiam szczerze cierpliwość pańską, — zauważyła złośliwie — a także romantyczne usposobienie. Nie postępuje pan jak trzeba, wiem dobrze wszystko. Zresztą proszę spróbować. Wejdź pan. Ce petit laiderron est cliez elle, demoiselle Schöntag. Pełni funkcje nadwornego błazna i wszystko, nawet siebie uważa za komiczne. Ale wnet będzie temu koniec.
Rozebrzmiały głosy i śmiech ochoczy. Otwarto drzwi do apartamentu, a w progu stanęły Ewa z Joanną. Ewa miała prostą, białą szatę, na lewem ramieniu spiętą dużym chryzoprazem. Drżenie nozdrzy świadczyło o podnieceniu, a skóra lśniła jak bursztyn. Stały obok siebie dwie kobiety, piękna i brzydka, każda świadoma czem jest, jedna przepojona tętnem krwi, pożądaniem niebezpieczeństw i swobody, druga rozmodlona, tęskna i pożądająca także takiego wyzwolenia.
Joanna otoczyła ramieniem czule i ostrożnie kibić Ewy. Pochyliwszy głowę, dotknęła policzkiem obnażonej łopatki i rzekła z dziwacznym uśmiechem:
— Jak to dobrze, że nikt nic wie, iż zowię się skrzacikiem.
Nie spostrzegły zrazu Krystjana, stojącego w cieniu, ostrzegł je dopiero gest Zuzanny. Joanna zbladła i ogarnęła ich oboje lękliwem spojrzeniem. Polem puściła jej kibić, ucałowała dłoń i szepnąwszy: dobra noc, wyszła, mijając Krystjana.
Widział on Ewę, mimo spuszczonych oczu. Miał przed oczyma stopy, które ongiś, bose spoczywały w jego dłoniach, dostrzegał przez cienką materję przecudne, jędrne piersi, ramiona, obejmujące go dawniej, skończenie piękne, a tak pieścić umiejące ręce. Miał to wszystko tuż przed sobą, tak beznadziejnie niedosiężne.
— Pan Wahnschaffe ma jakiś interes! — powiedziała Zuzanna drwiąca i podniosła się, chcąc wyjść.
— Zostań! — rozkazała Ewa, patrząc nań, jak na lokaja.
— Chcę się zapylać, — zaczął zcicha, — co znaczy owo miano Eidolon, które mi nadałaś w swoim czasie. Przychodzę z tem za późno i wiem, że jest to nierozsądne, ale ile razy o tem pomyślę, doznaję wielkiej udręki, toteż radbym otrzymać wyjaśnienie.
Zuzanna roześmiała się nieznacznie. Tak bardzo spóźnione, a tak nagłe pytanie, brzmiało istotnie wielce naiwnie. Ewę także ubawiło to, ale nie dala poznać po sobie. Spojrzała na swe ręce i rzekła:
— Nie łatwo mi przyjdzie wyjaśnić. Jest to rzecz, którą się składa w ofierze, albo bóstwo, które ofiarę przyjmuje, także piękny, wesoły genjusz. Można z tych określeń wybrać jedno, albo dwa razem. Zresztą pocóż wspominać? Niema już Eidolona. Stłukł mi się, a nie lubię patrzeć na skorupy. Są brzydkie.
Przebiegł ją dreszcz, oczy zabłysły i powiedziała Zuzannie:
— Nie budź mnie jutro. Sama się zbudzę. Źle sypiam teraz i dopiero nad ranem znajduję odpoczynek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.