Ewa (Wassermann)/Nocne rozmowy/13
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom zabierał się do spoczynku. Z ulicy dolatał trzask spuszczanych żaluzji, wyrostki gwizdali przeraźliwie. Zatrzaśnięto bramę, tak że zadrżały mury. Ktoś zabijał pakę w podwórzu. Ktoś inny śpiewał fałszywie, od piwiarń i szynków szła fala hałasu, a o piętro wyżej śmiano się chrapliwie.
Krystjan otwarł okno. Było ciepło. Za Malmoerstrasse nadciągali robotnicy, rozchodząc się w różne strony. Na rogu był handel jarzyn. Stała przed nim stara kobieta z koszykiem bez wieczka. Były w nim zwiędłe jarzyny i zarznięta kura, o zakrwawionej szyi. Krystjan widział to przy świetle latarni.
— Za cztery tysiące weźmie dziecko! — powiedziała Karen.
Krystjan spojrzał ukradkiem w kołyskę. Ta kreatura odpychała go i pociągała jednocześnie.
— Zostaw dziecko przy sobie! — powiedział.
Z sąsiedniego mieszkania zabrzmiały głuche głosy. Wrócił do domu agent Hofmann. Mówił, a odpowiadał mu cienki głos chłopięcy.
Zegar tykał. Rozgwar domu zamierał w pobrzęku.
Karen, siedząc przy stole nawlekała szklane perełki. Włosy jej w czasach ostatnich siały się jeszcze bardziej krzaczaste i żółte. Ale twarz wolna od szpecących obrzęków nabrała zdrowszej barwy.
Spojrzała na Krystjana i przez moment uczuła niejasną tęsknotę. Było to jak rozbłysk iskry w wygasłym mielerzu.
Iskra rozetlała i zgasła.
— Obiecałaś mi opowiedzieć o Hildzie Karsten i twym opiekunie! — przypomniał.
— Daj mi pokój, na miłość boską! — wyjękła niemal — to rzeczy dawne i nie pamiętam niczego dokładnie!
Oparłszy łokcie o kolana, objęła rękami głowę, przybierając postawę karczemną, wyuzdaną.
Mijały minuty. Krystjan usiadł naprzeciw niej.
— Oddam bękarta! — oświadczyła twardo. — Nie mogę nań patrzyć. Rusz kabzą, by się go pozbyć. Nie mogę nań patrzyć, powtarzam.
— Zmarnieje, — odparł — zapadnie w chorobę i umrze.
Prostacki i ponury jednocześnie grymas wykrzywił twarz Karen. Potem zesiniała. Stanął jej znowu w myśli ów sobowtór. Szedł zdala, z samego końca kurytarza. Dreszcz nią wtrząsnął, a Krystjan pomyślał, że jej zimno i okrył ją szalem. Uczynił to w sposób niezwykle rycesrki[1]. Karen poprosiła o papierosa i paliła wprawnie, a w sposobie trzymania go i zaciągania się dymem, było coś wyuzdanego.
Znowu minęła chwila. Wyraźnie walczyła z potrzebą wyznania. Niepewnymi palcami rozgniotła jedne szklanną perełkę.
Nagle zaczęła:
— Wielu nie rodzi się wcale i tych możebyśmy właśnie kochali. Może też źli tylko budzą się do życia, a dobrych nie otrzymujemy, gdyż jesteśmy źli. Gdym była małą dziewczynką przyniósł pewien chłopiec we worku kilka małych kociąt nad strumień. Stojąc obok widziałam, jak je wysypywał w wodę. Rzucały się rozpacznie, chcąc dotrzeć do brzegu, ale chłopiec bił je patykiem po głowach. Sześć utonęło, a siódme, najbrzydsze dobrnęło do krzaka i zdołało uciec. Inne zgrabne i ładne, utonęły.
— Zakrwawiłaś palce! — rzekł Krystjan.
Skaleczyła się rozduszoną perełką. Krystjan otarł krew chustką od nosa. Przyjęła to obojętnie, zapatrzona w napływające i znikające znów obrazy. Krystjan czekał z napięciem, wstrzymując oddech, a na ustach miał zwyczajny, dwuznaczny uśmiech, maskujący zaciekawienie.
Rzekł zcicha:
— Teraz masz coś określonego na myśli, Karen.
— Tak mam! — przyznała, blednąc strasznie. — Chciałeś się dowiedzieć historji Hildy Karsten i tokarza. Matka moja żyła wówczas z tym tokarzem, Hilda miała lat piętnaście, a ja trzynaście. Byłyśmy ciągle razem, a jednę nawet noc spędziliśmy na wydmach, w czasie burzy.
Biegali za nią mężczyźni, gdyż była bardzo przystojna, ale ona drwiła z każdego, mówiąc: — Gdy będę miała ośmnaście lat, wyjdę za kogoś, kto czemś jest i coś umie. Dajcież mi narazie pokój. Pewnego dnia odbyła się zabawa w gospodzie Hófingera, a matka pomagała w przyprawianiu ryb. Ja nie poszłam wcale. Nigdy się dowiedzieć nie mogłam jak Hilda dotarła aż do kurhanów nadbrzeżnych. Uległa może dobrowolnie naleganiom Michała, syna sternika, którego nikt już polem nie widział, oczywiście. Tam, na kurhanach musiał jej zadać gwałt, gdyż inaczej nie byłaby skoczyła w morze. Znałam Hildę Karsten. Nie było z nią żartów. Wieczór fale wyrzuciły na brzeg jej zwłoki. Byłam przy tem i padłszy na zmarłą, zatopiłam palce w jej włosach. Oderwano mnie, ale przypadłam ponownie, tak że trzech mężczyzn musiało mnie odprowadzić. Matka zamknęła mnie, dając soczewicę do przebierania, ale wyskoczyłam oknem i pobiegłam do domu Hildy. Pochowano ją już. Udałam się na cmentarz, a grabarz wskazał mi zakątek, gdzie ją złożono.
Szukano mnie przez cała i zabrano do domu, wśród wielkiego zbiegowiska. Za karę, żem nie przebrała soczewicy, uderzyła mnie matka rękojeścią łopaty, tak że padłam na ziemię, zapominając nawet krzyczeć. Zostawiła mnie leżącą bez ruchu, poszła do nauczyciela i tam spisali oboje list do właściciela wsi, z prośbą by mnie przyjął jako młodszą dziewkę czeladnią do dworu.
Tymczasem wszedł do izby, gdziem leżała, tokarz. Był całkiem pijany, patrzył długo, potem zaś podniósł mnie i złożył w komorze.
Urwała, oczy jej ogarnęły izbę, jakby jej była zgoła nieznaną, a na Krystjana spojrzała, jak na człowieka obcego, usposobionego wrogo.
— Zdarł ze mnie kaftanik, spódnicę, koszulę, zdarł wszystko drżącemi rękami, a oczy mu lśniły, jak płonący spirytus. Gdym była całkiem naga, jął mnie gładzić po szyi, ramionach, piersiach, brzuchu i lędźwiach, ja zaś miałam ochotę wydrzeć mu paznokciami mózg z czaszki, ale nie mogłam się ruszyć, członki miałam bezwładne, a głowa ciężyła jak ołów.
Nie zapomnę do śmierci twarzy owego tokarza, to niemożliwe zgoła. W chwili kiedy mogłam wykonać jakiś ruch, on zatoczył się w kąt ciemnej komory. Tak to było, taki był początek!
Odetchnęła głęboko.
Krystjan nie spuszczał z niej oka.
— Czemużto patrzysz tak zuchwale, dziewczyno? — pytali polem ludzie — Tak jest, byłam zuchwała. Pastor plótł coś o nieczystości i skrusze, a ja mu się roześmiałam w nos. Na służbie we dworze zaledwo mi jeść dawano. Musiałam piastować dzieci, nosić wodę, czyścić trzewiki, sprzątać i obsługiwać dziedziczkę.
Był tam pewien inspektor, który jął za mną łazić. Kapało mu z oczu i miał zajęczą wargę. Pewnego wieczoru, gdym szła spać do komory chwycił mnie za ramię. Ale mu rozbiłam kamienny dzbanek na głowie. Zaryczał jak byk, zbiegli się wszyscy, on zmyślił jakąś bajkę, a mnie wyrzucono tejże jeszcze nocy ze dworu.
Poszłam, ale wróciłam nazajutrz wieczór. Nie mając schrony wałęsałam się wokoło podwórza i dworu. Nie byłam zmęczona, ani głodna, chciałam tylko odpłacić swą krzywdę. Chciałam podpalić wszystko. Ale sił nie starczyło. Co noc chodziłam na to miejsce. Spać nie mogłam zupełnie. Ciągle mi się zwidywał pożar, ogarniający wszystko, dwór, stajnie, bydło, siano. Trzeszczały belki, wyły psy na łańcuchach i skomlały dzieci. Wspomniałam, jak to dziedziczka, w czasie Gwiazdki wszystkich obdarzyła, prócz mnie. Dostałam wprawdzie trzy jabłka i garść orzechów, ale mi kazała iść precz, cerować pończochy Anny Marji.
W końcu, podczas włóczęgi i szukania sposobności padłam wyczerpana. Nadszedł żandarm, chciał spisać protokoł, ale zemdlałam i skończyło się na niczem. Szkoda, żem nie podłożyła ognia. Wszystkoby wówczas poszło inaczej i nie musiałabym jechać z kapitanem, zmuszona przez matkę. Dałam mu się namówić wzamian za niebieską suknię z aksamitu i liche lakierki. Nie wiedziałam wówczas całkiem o jego ugodzie z matką.
Odsunęła wstecz krzesło i pochylona, sparła czoło o brzeg stołu.
— Ach... ach! — jęknęła z głębi przerażnej zadumy. — Gdybym była podłożyła ogień, lżejsze bym miała życie. Czemuż się to nie stało, czemu?
Krystjan patrzył na nią bez sołwa[2]. Potem zasłonił oczy dłonią, która tak pobladła, jak twarz jego.