<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom III
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bołtuszewski zbliżył się do Sykstusa zaciekawiony, plotki łakomy, bo sądził że w niej coś do wojowania przeciwko Żółtkiewiczowi wynajdzie.
— Tak, tak, do tego doszło, widzisz asindziej sam — rzekł zaperzony — trzeba wyznać wszystko.
— Rzecz się tak miała — odpowiedział Sykstus — pracowałem z usilnością u mecenasa lat kilka, to panu wiadomo.
— Ale to mi bardzo dobrze wiadomo — potwierdził mecenas.
— Raptem, każe mnie do siebie wołać pan Żółtkiewicz i powiada mi. Dosyć waćpan nauczyłeś się u mnie, kontent z niego jestem, daję ci sto dukatów na drogę, jedź do Lublina z listem polecającym i kieruj się na człowieka. Na to ja podziękowawszy ślicznie, odpowiedziałem, że chcę w kancelarji pozostać, bo we własne siły ufności nie mam. Mecenas się rozgniewał, żem ofiarę jego i radę odrzucił i kazał mi się wynosić!
Bołtuszewski osłupiał.
— Dawał ci sto dukatów na drogę! ten sknera, ten dusigrosz! ten, ten... To nie może być.
— Spytaj go pan, nie zaprze się.
— Oho! oho! — podnosząc rękę do góry, zawołał Bołtuszewski, — wróbli starych nie łapią na plewę! Jeśli on ci dawał sto dukatów, to na ewangelję przysięgam, że nie ze swej kieszeni.
Sykstusa uderzyło to rozumowanie.
— I jakże waćpan znowu odrzuciłeś sto dukatów i krescytywy, nic nie mając, potrzebując protekcji? bez grosza przy duszy! O! moje dziecko! W tem coś jest! to rzeczy nienaturalne.
Pani Bołtuszewska kontenta znać z logiki mężowskiej, stojąc we drzwiach zaczęła się śmiać po cichu.
— Przysięgłabym, że w tem kobieca sprawa — szepnęła po cichu.
— Mówcie sobie co chcecie, i ty, i Żółtkiewicz — dodał mecenas, chodząc po pokoju — tak rzeczy nie stoją, pod spodem jest co innego.
Sykstus ramionami ruszył, lecz rumieniec go zdradził, zmieszał się sam i oczy spuścił.
— Co do mnie, mogę panu zaręczyć — odezwał się — iż dla tego pragnąłem pozostać, bom się w tych stronach urodził, bo to moja rodzona kraina, a w świecie, wśród obcych, choćby ze stu dukatami, wątpię ażeby sobie rady dał.
— Gadaj zdrów! — odparł adwokat — albo jesteś ciemięga i gnojek, z którego nic nie będzie ad vitam aeternam, albo musi ci się, jak każdemu młodemu świat śnić i uśmiechać. Leniwcem i ciemięgą nie jesteś, więc rzecz naturalna, tu cię coś więzi i trzyma! — buchnął Bołtuszewski.
Gdy to mówił, podsunęła się pani mecenasowa, osłaniając nieco roztwartą do zbytku suknię i poprawiając rozpuszczone włosy ciemne.
— No, przyznaj się, kawalerze — rozśmiała się — przyznaj, gdzie ci serduszko porwali! oho! oho!
Sykstus cierpiał jak na mękach.
— Pani mecenasowo dobrodziejko — rzekł skromnie — nie pora mi o tem myśleć!
— No! no! cóż to przed księdzem jesteś, na spowiedzi — zawołała. — Nie pora! a kiedyż będzie pora, jak zmarszczki przyjdą? aż posiwiejesz i okulawiejesz?
Sykstus zamilkł, spuszczając oczy.
Bołtuszewski chodził, namyślając się.
— Jak tam sobie chce — odezwał się na znak przez żonę dany — mniejsza o to, co masz w sercu, jeśli Żółtkiewicz potwierdzi coś zeznał, o czem nie wątpię — dodał — przenoś się asindziej do nas. Na tyle jest stancyjka naprzeciw stajni na dole, no, nie paradna, ale dla młodego dobra, proszę ją zająć i pracować. Do stołu będziesz asindziej do nas przychodził.
Mecenasowa popatrzała, zmierzyła chłopca oczyma, oczki jej zapałały i dodała.
— Już ja waćpanu ręczę, że tu mu będzie lepiej, niż u Żółtkiewicza, już ręczę.
Na tem się skończyły formalności przyjęcia. Sykstus natychmiast zabrał rzeczy, wniósł się do izdebki naprzeciwko stajni i do kancelarji poszedł po robotę. Bołtuszewski go sam wprowadził, przedstawiając swoim aplikantom i pisarzom jako alter ego swojego i starszego.
Sam zaś jak mógł najprędzej, nadziawszy czapkę na głowę, wybiegł, szukając spotkania z Żółtkiewiczem.
— Że w tem coś jest, jakieś szachry tego milczka i z cichapęka — mówił do siebie — nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale ja z niego to dobędę! ho! ho!
Dopiero jednak po godzinie sądowej, wyrachowawszy dobrze, by się zetknęli na grobelce z zamku, w którym były dekasterje, zszedł się Bołtuszewski ze swym rywalem. Żółtkiewicz, jak zwykle, kroczył powoli, zamyślony i na pozór obojętny, Bołtuszewski rwał się i biegł jak opętany.
— Dzień dobry kochanemu koledze!
— Do nóg upadam!
— Co tam słychać?
— Nic, mości dobrodzieju, nic.
— A ja muszę nawiasem powiedzieć — odezwał się Bołtuszewski — ulitowałem się nad Sykstusem Warką, boć to chłopiec dobrej familji i zdolny, wziąłem go do siebie.
Żółtkiewicz koso spojrzał.
— A! — rzekł — asindziej go wziąłeś?
— Co było robić! co było robić! — dodał Bołtuszewski. — Opowiadał mi całą historją tę, jakeście się rozstali. Waćpan znalazłeś się bardzo wspaniałomyślnie, szlachetnie, co mnie nie dziwi, a on, z pozwoleniem, dudek, że z tego nie skorzystał.
— A dudek! a dudek! — rzekł Żółtkiewicz — jak sobie pościele, tak się wyśpi.
— Tylko — rozśmiał się Bołtuszewski — pozwoli sobie kolega powiedzieć, że jeśli wszystkim aplikantom zechcesz dawać takie posagi, a wprowadzisz taki prejudykat, to my się poskrobiemy dobrze. A toć potem gotowi wymagać, żeby oprócz nauki, jeszcze im po sto czątych na wychodnem płacono.
Żółtkiewicz splunął, usta skrzywił, nie odpowiedział ani słowa, i odszedł.
— O! że w tem coś jest! — szepnął Bołtuszewski — to jest, ale ja tego dojdę.
Żółtkiewicz zachmurzony zwrócił się w swoją uliczkę, a idąc głową kiwał, kręcił i mówił w duszy.
— Biedy-m sobie napytał tylko, źle się stało, no, nie trzeba go było odpędzać, bo mi teraz z rąk wypadł, i od podczaszego burę usłyszę. Chciał go stąd wysłać, tymczasem teraz ja już władzy nad nim nie mam.
Splunął znowu i mrucząc poszedł gderać na Siebonia.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.