<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom III
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zgadł pan mecenas w istocie, że się podczaszy pogniewa, dowiedziawszy, jak niefortunnie poszło Żółtkiewiczowi.
Odebrawszy list jego, stary zżymał się dobre pół godziny, czuprynę tarł i posłał chłopca po zwykłego swojego towarzysza i doradcę, księdza Gulę.
Reformat zjawił się wkrótce, z tabakierką w ręku i pobożnem powitaniem na ustach, spojrzał na podczaszego i poznał po twarzy frasunek.
— Coś już jegomość pan podczaszy sumuje, sumuje.
— A! mój ojcze kochany, gorzej, bo zły — zawołał gospodarz. — Wystawcież sobie, ten hołysz, sierotka, ten Sykstusik, na któregom łapkę zastawił na pewno, bom dał sto dukatów, aby go Żółtkiewicz do Lublina wyprawił dla dalszej aplikacji, i dukatów odmówił, i jechać nie zechciał. Śliczna rzecz! Chłopiec dumny trochę, prawda, ale by takiej przyjacielskiej pożyczki nie odrzucił, gdy czegoś w sercu nie miał. Więc mam wielkie podejrzenia, i, sam nie wiem co robić. Dałbym dwieście dukatów, żeby sobie jechał precz. Djabeł nie śpi, a moja Ewunia jakoś mi się robi rezolutna, śmiała i przebiegła, aż strach.
— Ale bo, pozwoli sobie powiedzieć kochany podczaszy — zawołał ksiądz, przebierając w tabace — nie trzeba było używać do tego Żółtkiewicza. Znają go ludzie, że skąpiec jest okrutny, po wtóre od niego przyjąć, i od obcego, a od kolligata jak naprzykład od samego podczaszego, rzecz wcale odmienna.
— No, i cóż tu radzić? — spytał podczaszy.
— Wotuję i ja za tem — ozwał się Reformat — aby się go lepiej pozbyć. Czy co jest, czy nie ma, nie zawadzi nigdy ostrożność. Więc gdy już pan podczaszy znalazł powód słuszny pojechać do miasteczka, ale uchowaj Boże, dla tej sprawy, tylko wrzekomo dla innej, a pojechawszy niby tam się dopiero od Żółtkiewicza, i krewniaka (boć krewny) do siebie zwołać kazał i dał mu dobrą radę, a do niej dwieście czątych, chłopiec by, zdaje mi się, przyjął i ucałowawszy rękę pańską pojechał.
— Hm! nie zła rada, a jak, jak... się nie da przekonać? — spytał podczaszy.
— Pan przecież masz powagę opiekuna nad nim, masz wiek za sobą, masz... tyle, iż niemal rozkazać możesz.
— Ono to po części prawda — ozwał się podczaszy, — ale niechciałbym in persona, sam występować.
Reformat umilkł.
— To już jak wola pańska.
— A cóż począć! trzeba się pono ważyć — zawołał podczaszy — coś trzeba poczynać, aby go stąd wyprawić, a potem da Bóg, co najrychlej Ewę chorążemu zaswatać. Tylko, mówię wam, ojcze, taki mi z niej koziołek się zrobił, że go za różki pochwycić ani sposób.
Gula się rozśmiał.
— Mój jegomość, władza ojcowska, jakoś to będzie!
— Ale bo to serce ojcowskie z władzą w konflikcie ciągłym — westchnął stary — co jedno radzi, drugie by odradziło i człek sam nie wie, co robić.
— Westchnąć do patronki dobrej rady, panie podczaszy — rzekł ksiądz.
— Nam bo się może i uroiło, że ten bałamut w liście prawdę napisał. Mogła być kalumnia.
— Nie przeczę — rzekł Gula, ciągnąc tabakę powoli — lecz strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Po tej naradzie we dwa dni jakoś złożyło się, iż podczaszy doprawdy do miasteczka pojechał, po mecenasa nie posłał, ale sam do niego poszedł, co ogromną rewolucję wywołało we dworku, bo stara Wawrowa, biegnąc po kawę i wino, o mało ze schodów nie zleciała i złocistą filiżankę saską stłukła, która ją wiele łez kosztowała. Stała ona potem drutem obwiedziona na półce u niej i ile razy na nią spojrzała, na płacz się jej zbierało.
W godzinę po przybyciu podczaszego, posłano po Sykstusa. Sykstus był przy robocie, wymknął się niewiedząc po co, gdyż go tylko do Żółtkiewicza proszono, nie mówiąc kto tam był. Stanąwszy w progu i zobaczywszy podczaszego, zmieszał się mocno. Żółtkiewicz był kuty dziad, a podczaszy też chciał Machiavella udawać.
— Jak się asindziej masz! jak się masz, kochany panie Sykstusie — zawołał podczaszy, jakby o niczem w świecie nie wiedząc — com to ja asindzieja nie widział tak dawno.
— Bo to pan Sykstus już u mnie nie aplikuje — odezwał się mecenas bardzo serjo — a dziś go tylko wezwałem dla objaśnienia w rzeczy tych papierów pana podczaszego, których znaleźć nie mogę.
— Jakto? jakto? — pochwycił stary — asindziej opuściłeś swego dobrodzieja, czcigodnego naszego Żółtkiewicza! a! to nie może być.
— Ja, panie podczaszy dobrodzieju, nie opuściłem go — cicho szepnął Sykstus — pan mecenas mnie sam odprawił.
— O! o! o! o! — począł głową wahając podczaszy — o! o! o! no proszę, a cóż się stało? co się to stało?
Sykstus milczał. Żółtkiewicz przybrał postawę majestatyczną.
— Bądźże pan sędzią między nami — odezwał się — przed jego trybunał sprawę wytaczam. Nie mogę inaczej choć w oczy, powiedzieć panu Sykstusowi tylko, że cum summa laude u mnie pracował. Biorąc w konsyderację młodość, zdolność, pracę, rodzinę godną, pomyślałem sobie, trzeba mu dopomódz do krescytywy, ofiarowałem sto dukatów na drogę i listy polecające, aby do Lublina pojechał, ad fontem, czerpać praxis i wyjść na juriconsultus. No, cóż waćpan dobrodziej powiesz? co powiesz? Odrzucił moją radę, wzgardził ofiarą i, uparł się tu gnić. Na on czas, przyznaję się, ogarnęła mnie nieco pasja i powiedziałem mu: szukajże sobie gdzieindziej lepszych przyjaciół i doradców.
Podczaszy słuchał, patrzał, głową kiwał i dumał.
— A no, widzisz asindziej — począł po chwili — nie bez kozery jest to oddalenie się wasze. Starszych słuchać zawsze potrzeba. Zgrzeszyłeś kochanku, nie ma co się uniewinniać! zgrzeszyłeś. Należy się poprawić.
Westchnął podczaszy, bębniąc palcami po stoliku.
— I po co to było przyjmować zajęcie u Bołtuszewskiego, toć to zawsze antagonista natus waszego dobroczyńcy.
— Przepraszam pana podczaszego — przerwał Sykstus — nie miałem z czego żyć, pracować muszę.
— Dla czego tu w kącie siedzieć? czemu się upierać? co to jest? — rzekł stary — czemu rad przyjacielskich nie słuchać. Ja przecież krewny jestem i mogę się uważać za opiekuna waszego, a lepszej rady i skuteczniejszej dla przyszłości waszej dać bym wam nie mógł na tę, jaką wam pan mecenas dawał. Cóż to za uporek? hę? koniecznie tu siedzieć?
Sykstus milczał.
— Nie, to tak nie może być — odezwał się podczaszy — posłuchaj mnie asindziej, ja tę sprawę rozsądzę. Mecenas swej ofiary pewno nie cofnie, a ja, jako kolligat, daję do niej od siebie drugie sto czerwonych złotych i jedź waćpan do Lublina.
Biedny chłopak zmartwiał, stojąc u drzwi, czuł w tem jedno, co go przerażało, że się go stąd widocznie pozbyć chciano. Domyślał się, że podczaszy coś zasłyszeć musiał i nie życząc sobie nadawać temu rozgłosu, tak zręcznie chciał go stąd wypchnąć z pomocą Żółtkiewicza. Wszystko to stanęło mu przed oczyma, serce się ścisnęło, stał niemy. Podczaszy i mecenas milczący też czekali odpowiedzi.
— Panie podczaszy — skłaniając mu się do kolan, głosem drżącym od Wzruszenia począł Warka — byłeś pan dla mnie równie łaskawym opiekunem, jak szanowny mecenas, ofiara pańska napełnia mnie wdzięcznością niezmierną, ale ja siebie znam, lepiej niż mnie ktokolwiek znać może, ja wiem, żem nie stworzony do latania za szczęściem po świecie, ja w sobie sił nie czuję, ja jechać nie mogę, nie, nie mogę.
— Czy oszalał! — krzyknął — co ci jest? co za muchy w nosie? Co to takiego? Swoją wolą a głową chcesz się rządzić, a nie słuchać życzliwych serc? ale to, mości dobrodzieju, nie dziw, że mecenas się pogniewał, bo i we mnie wątroba rośnie. Co asanu jest! co asanu jest!
Napadnięty tak gwałtownie Warka stał jak winowajca, oczy miał łez pełne, a usta zacięte, słów mu brakło. Czuł, że dalsze rozprawy byłyby przykre, a do niczego już nie wiodące oprócz większego rozdrażnienia, podszedł do podczaszego ściskając go za kolana, nizko się skłonił mecenasowi, i, gdy ci sądzili, że deprekować będzie i nareszcie ulegnie, wyniósł się z pokoju.
Obaj starzy pozostali jak wryci, popatrzyli na się, zmilczeli, a na twarzy podczaszego odmalowało się nieukontentowanie widoczne i zakłopotanie. Tłumaczyć się nie chciał otwarciej; obawiał się nawet, aby go nazbyt nie odgadł mecenas, wstał i dodał zimno:
— Biedny chłopak, nic z niego nigdy nie będzie, ambicji mu brak, chciałem go pokierować. Nie wina moja, że tu zerdzewieje. A jeszcze u tego Bołtuszewskiego, u tego zgagi pewno się nic dobrego się nie nauczy.
Zwracając tedy rozmowę począł prawić o Szumlańszczyznie, choć ze słów podczaszego poznałby każdy, iż nie wiele brał do serca to o czem mówił.
Podczaszy wkrótce wrócił do gospody, przez cały jeszcze wieczór dla niepoznaki bawił jeszcze w miasteczku, dopiero nazajutrz wielce zamyślony do domu nazad odjechał.
Sykstus tymczasem niepostrzeżenie powrócił do swej roboty u Bołtuszewskiego, i ze łzami w oczach, ale mężnem sercem, pisał, nie wiedząc nawet co jego ręce odwzorowują z leżącego przed nim raptularza.
Nie mógł się skarżyć aby mu tu gorzej było niż u Żółtkiewicza, bo sama jejmość szczególną miała nad nim protekcję i pieczołowitość, po części dla tego że chłopak był ładny, i że się domyślała niewieścim instynktem, iż na serce bolał.
Kobiety nad takimi męczennikami powszechnie zwykły mieć wielkie politowanie.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.