Ewunia/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom III
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z konkurentów Ewuni chorąży teraz stał najlepiej, ale dwaj młodzi panicze, którzy jeszcze nic o tem nie wiedzieli, krzątali się też niepomału, aby sobie przystęp do domu i łaski od pięknej jedynaczki wyjednać.
Łatwo się domyśleć z tego, co w popielec uradzili, iż pismo, które tak podczaszego zafrasowało, ich było dziełem.
Śledzili też przez wszelkie możliwe środki, skutku jaki ono wywarło. A mieli skrytych swych popleczników pod bokiem w Górze, którzy im donosili o wszystkiem.
Czego nie wiedzieli, tego się im było łatwo domyśleć! Spenetrowali zaraz ów pierwszy manewr podczaszego przez mecenasa wykonany, który miał Sykstusa oddalić, i wiedzieli, że się nie udał. Dowiedzieli się potem o drugiej próbie, bo się Żółtkiewicz wygadał, chwaląc wspaniałomyślność starego, i o tem, że Sykstus wziąć się nie dał, ani odprawić; śledzili jego zaciągnięcie się do kancelarji Bołtuszewskiego, i zafrasowali niemało, widząc jak chłopak twardo się trzymał.
Ani Walek Brochwicz sędzic, ani Szczepek Janosza pisarzowicz, nie byli zepsutymi, ani złymi ludźmi, przecież że tu szło o posażną pannę, a współzawodnik był sobie ubożuchnym gryzipiórkiem, jak oni go nazywali, gniew doń w sercu mieli wielki. Wiedzieli, że Sykstus Warka co do rodu i pochodu był im równym, lecz że już nie possesionatus, bez ziemi sierota i aplikant sądowy, śmiał tak wysoko oczy podnosić, i na równi z nimi stawać, dolegało im to mocno. Bądź co bądź trzebaż się go było pozbyć, aby w drogę nie właził.
Nie udało się jedno, czego innego trzeba było próbować. Walek szczególniej, zacięcie chodził koło tego, a Szczepek mu też pomagać obiecywał. Potem, choćby na węzełki ciągnąć między sobą, ale dać się takiemu biedocie wysadzić i najpiękniejszą pannę wziąć sobie z przed nosa! Niedoczekanie jego.
Zjeżdżali się na radę, raz i drugi, czasem nawet rejenta i Machcewicza w pomoc przybierając.
Było już jakoś po środopościu, gdy w miasteczku tym razem zetknęli się wszyscy. Walek, Szczepek, rejent i Machcewicz. Jeść nie było co, jak zwykle naówczas po małych mieścinach, pić się prędzej znalazło. Przekąskę też, bigos z faseczką, jaja twarde, pieczeń na zimno lub wędlinę każdy z sobą woził. Gdy do kupy się zebrali, posyłał każdy po to co miał, stawiano kilka butelek i wszyscy sobie byli radzi.
Właśnie Walek krzyczał i dowodził, że choćby chłopca na szablach roznieść przyszło, to mu panny nie dadzą, gdy nadszedł rejent, który był chwilowo się oddalił.
— Powiem waćpanom taką nowinę, ale to taką nowinę — zawołał — ale taką, że się wam spiskować przeciw Sykstusowi biednemu odechce.
— Naprzykład? — krzyknął Walek — ciekawym.
— Wiecie historję chorążego Brdęskiego?
— Co za historję? co? jak?
— Przed godziną jam dopiero jej nabył — rzekł rejent — ciekawa jest i osobliwa, tylko mi bajką śmierdzi i jakąś djablą sprawą.
— Co to takiego? mów.
— Brdęski chodzi w żałobie, zmarł mu w Hollandji, w kraju gdzie się dukaty rodzą na piasku, jakiś stryjeczno-cioteczno-wujeczno-babeczny dziadek i, zostawił mu spadek 50,000 czątych.
— Ale cóż znowu? — buchnęli wszyscy chórem. — Żartujesz, czy drogi pytasz.
— Szczera prawda! tak jest. I niechby sobie odziedziczył 100,000, nicbym nie rzekł, ale w kilka dni potem pojechał cichaczem do Góry, i, oświadczył się, nie pannie, która o tem nie wie nic, lecz podczaszemu. Podczaszy się z nim upił, uściskał go, i obiecał mu, tak dobrze jak napewno Ewunię.
Chórem zakrzyknęli wszyscy.
— A niech go porwą! nie może być! Być nie może!
— Dzieci moje najulubieńsze, ręczę za to bo mówię, komu pilno się żenić, niech rusza do panny Marty Żyrowskiej na pewniaka, a ta nie odrzuci choćby kulawego, co się tyczy Boskiej Ewuni, klamka zapadła, finita historja. Chorąży na holenderskie dukaty nam ją złowił jak na wędkę.
Wszyscy oniemieli.
— Kochany rejencie — krzyknął Machcewicz — mnie nie pozostaje tylko sobie w łeb strzelić, więc mniejsza troska, bo o kulę, pistolet lub strzelbę łatwo, ale wy co poczniecie? panna Marta jedna na was trzech nie wystarczy, dodawszy to, że może Dydak na kulig już quasi sponsus, pierwsze ma prawo. Żart na bok, bajki nam prawicie.
Rejent ramionami ruszył.
— Klnę się wam na szlachecki klejnot mój, iż co mówię, o tem bębnią w całem miasteczku.
— No to już naszego trzeba było nieszczęścia, aby coś takiego się wydarzyło, co na świecie nie bywa, byle nam pod nos finfę puścić! — rzekł Walek.
— Pozwólcie mi dodać słowo jedno ad vocem panny Ewy — zawołał Machcewicz. — Ten aniołek, moi panowie, jeśli się nie mylę, nie da się wziąć nikomu ani na dukaty, ani na ojcowską dyspozycję, ani na nic takiego, czego do serca nie przyjmie. Zato ręczę. Chorąży ma może przyrzeczenie tatka, ale od tego do... kobierca, droga długa i ciernista. Panowie! — zawołał — nie darmom klęcząc, w te oczy się wpatrywał, upatrzyłem w nich za co przysięgnę, że panować i rozkazywać mogą, słuchać nie zechcą ino serca! My tu spiskujemy na Sykstusika — dodał poczciwy Litwin — jesteśmy niby na sejmiku, który pospolite ruszenie ma votować, bracia a przyjaciele, posłuchajcie mojego Votum, a potem zrobicie, co się patrzy.
To mówiąc, mały Machcewicz wdrapał się na stołek i z wielką patetycznością, niby mówca w licznem zgromadzeniu, przemówił.
— Mnie wielce miłościwi panowie a bracia! Raczyliście mnie do głosu dopuścić, w sprawie serca i honory nasze obchodzącej, w sprawie wielkiej i ważnej, dajcie łaskawe ucho, abym mógł przelać mentem meam, nie do uszu samych, lecz aż do głębin serc ichmościów panów braci a łaskawych dobrodziejów. Brevis esse volo. Znamy wszyscy sprawy zawiązek.
— Powstało oburzenie w nas wszystkich sine exceptione, gdyż i ja wam uległem, przeto, iż młody chłopak, ubogi, gryzipiórek pono się w serce wkradł, które my posiąść, a przez nie rękę bóstwa pragnęliśmy. Uniósł nas gniew, zły doradca, aż nowe przestępstwo oczy nam otwiera, bijmy się w piersi! Za co tu Sykstusika prześladować, jeśli owo bóstwo ku niemu skłoniło oblicze? Czy nie słuszniejby burzyć się a sprzymierzyć przeciwko temu, który panny nie pytając, serce jej lekceważąc, o afekt się nie starając, nas za bajbardzo nie mając, odziedziczywszy faskę holenderskich śledzi, chciałem mówić dukatów, chce gwałtem i przemocą, nadużywając władzy ojcowskiej i preporderencji dukatowej, pochwycić ją, i uczynić nieszczęśliwą? Ażalisz nie szlachetniejby było, nam rywalom rycerskiego ducha pełnym, przeciwko takiemu rozbójnikowi wojować, niż przeciw odważnemu a słabemu chłopięciu? Ażaliż wina to jego, że patrząc w słońce ślepnął? że urokowi uległ, że ma męstwo kochać bez nadziei?
— Tybyś kaznodzieją zostać powinien — rozśmiał się rejent — boś mnie skonwinkował.
— A może być że i będę — rzucił Machcewicz, wzdychając okrutnie — bo gdy me bóstwo pójdzie do ołtarza, ja kaptur przywdziewam i opatrzywszy, w którym z klasztorów najtłuściej jeść dają, wchodzę do nowicjatu.
— Mnieś nie przekonał — rzekł Walek — ale ze złości na tego chorążego, gotówem choćby Sykstusikowi pomagać.
— No, to i ja — zawołał Szczepek. — Macie słuszność, uczciwiej jest takiej miłości podać rękę, niż ścierpieć aby stary, zawiędły taki łowiec na posag, różyczkę tę wziął, i by mu w rękach brudnych uwiędła.
— Vivat Machcewicz! — zawołał rejent.
— Vivat Ewunia! — podchwycił Litwin — bóstwo moje! anioł złoty. Lecz o słowo jeszcze proszę.
— Pan Machcewicz ma głos.
— Bądźmyż godni wielkiego czynu, do którego się zbieramy, i jako owi Amadysowie a Rodrygi starzy, uczyńmy co mamy czynić gustownie, szykownie i misternie, jak się patrzy.
— A no, więc cóż? — spytał rejent.
— Juramentem się zwiążmy, iż Ewunia kogobykolwiek serce jej wybrało, a wedle wszelkiego podobieństwa już znanemu nam Sykstusikowi, pomagać całemi siły przeciw chorążemu będziemy, lecz jak? w tem sęk? w tem perła? na tem rzecz? pomagajmy tak, by ani on, ani nikt się tego nie domyślał i tajemnica zaprzysiężona Chorążego nie dopuścić, Sykstusa popierać, a wrzekomo, jak niewinne baranki pozostać na boku.
— Nie, ty jesteś na ministra stworzony? — rzekł rejent.
— A dopiero co kapucynem miałem być? — spytał Machcewicz śmiejąc się — oho! oho!
Wszyscy chórem śmiechowi wtórowali, a bądź co bądź, Machcewicza myśl jednozgodnie przyjętą została.
— No, teraz wyznajemy panowie — dodał Walek — że tym listem zrobiliśmy paskudną rzecz.
— Ani słowa, tem ci więcej należy wynagrodzić za popielcową lekkomyślność.
— Zgoda! i sza, i cicho!
Machcewicz zlazł ze stołka.
— Panowie zapijmy sprawę, potem naradzimy się nad środkami wykonania.
Domówił tych wyrazów i chwytano za butelki, gdy w zajezdnych wrotach zabębniło coś, właśnie się słyszeć dało. Stój! czekaj! karczma pełna! Zajechać nie ma gdzie! A potem hałas, wrzawa, zgiełk i pisk żydowski.
Rejent drzwi otworzył i wyjrzał, mrugnął brwiami do towarzyszów.
— O wilku mowa, a wilk za płotem?
— Kto? co?
— Chorąży! chorąży!
Umilkli wszyscy. Słychać tylko było jak ludzie chorążego, zwykłym trybem świeżo spanoszonych szczęściem swojego pana, darli się z żydem o zajazd.
— Tu go zaprosić — szepnął Machcewicz — wypatroszymy go przy kieliszku.
Głowami potakiwano w milczeniu, a rejent wyszedł.
— Dobry wieczór panu chorążemu, cóż to pan tak nieszczęśliwie uwiązł we wrotach.
— A któż wiedział, że karczma pełna! — odparł chorąży.
— Wiesz pan co, nim ludzie brykę w tył wycofają i inną kwaterę wynajdą, chodź pan do nas, jest tu kilku dobrych znajomych, Walek, Szczepek, Machcewicz.
Chorąży, który zawsze był nieco krochmalny i sztywny, a od dukatów tych znać jeszcze się twardszym zrobił, nie bardzo widać życzył sobie wnijść w to towarzystwo młodzieży, ale i z bryczką nazad jechać nie było wesoło, wyszedł więc i dawszy się namówić, wszedł do izby.
Na jego przyjęcie, nagle wszyscy bardzo poważne przybrali twarze, cichość zapanowała w pokoju. Chorąży wsunął się pozdrawiając, zrobiono mu miejsce, postawiono zaraz kieliszek, ale, jak makiem siał, nikt nie przemówił.
Wreszcie rejent, który gospodarza rolę na siebie wziął, ozwie się.
— Pan chorąży pewnie do miasteczka po sprawunki na wielkanocne święta? bo to za pasem.
— Ja w święta nie będę w domu — odpowiedział Brdęski — muszę jechać w podróż.
— A! prawda! — przerwał Machcewicz — słyszeliśmy coś, ale czy też to rzeczywiście spadek w Holandji?
— Tak jest — rzekł poważnie pan Celestyn — tylko się obawiam, ażeby mi wiele kłopotu nie przyczynił.
— Jeszcześmy też panu nie powinszowali — dorzucił Szczepek — a jest czego, jest czego.
— Bardzo dziękuję — mruknął chorąży — wielka w istocie niespodzianka. Czekam listów tylko i do Holandji jadę.
— Kiedy?
— No, nie wiem, jeszcze się to przewlecze — odparł Brdęski — z domu nie tak to łatwo ruszyć, a jeszcze nie wiedząc kiedy się powróci, kraju się opuszczać nie chce.
— Pewnie, pewnie — odbąknął Machcewicz — zwłaszcza jeśli, jeśli serce ku niemu pociąga.
Pan Celestyn spojrzał jakby nieco przestraszony, że już coś zwietrzono i zmilkł.
Rozmowa nie bardzo się kleiła.
Młodzież spoglądała po sobie.
— Pan dawno był w Górze? — rzucił Walek.
— Owszem nie tak bardzo — rzekł Celestyn zmieszany, spuszczając tyczy — nie tak dawno.
— Już po sukcesji? — spytał mecenas.
Celestyn zaczerwienił się i nie odpowiedział nic.
— Naturalnie, z tak dobrym przyjacielem jak podczaszy, trzeba się było podzielić. No, i nie bez tego żeby ona różowych uszek panny Ewy nie doszła, a to zawsze dobre czyni wrażenie i na serduszkach kobiecych.
Brdęski mignął oczyma, lecz pełnemi jakiegoś gniewu, miął usta, a na słowo zebrać mu się było trudno.
— Czy pan ma intencję — zapytał — żarcik sobie trefny stroić?
— Nigdy w świecie — zaklął się Machcewicz — jestem tak małego wzrostu, że nie mogę żartować nigdy ze słuszniejszych, bobym dawno był rozsiekany.
Wszyscy się rozśmieli, chorążemu kwaśno się zrobiło, radby był już pójść, ale w tej chwili nie sposób opuścić towarzystwo.
Rejent się zbliżył do niego z kieliszkiem.
— Ten Machcewicz, litewski szaraczek — rzekł — taką ma gębę, że jak brzytwą, byle dotknął, do krwi gotów zaciąć.
— Ja znowu gębą się nie pochwalę — odparł chorąży — ale w ręku siły trochę mam.
— Dajże mi chorąży pokój — rozśmiał się Machcewicz — nie wątpię nie tylko o tem, ale i o głowie, bo proszę państwa, cośmy się natańcowali koło złotowłosej Ewuni, a żaden nie śmiał tatka w rękę pocałować, gdy pan chorąży...
Chorąży wstał jakby go ruszyło co.
— Waćpan to skąd wiesz? — krzyknął z impetem.
— Caluteńkie miasto wie, sztafety wysłano do Warszawy! — odpowiedział Machcewicz — drugą do Wiednia, a trzecią do Berlina.
— Ale odczep że się ty komarze odemnie — krzyknął Brdęski.
Testis habco, komarem mnie nazwał — pochwycił Machcewicz — stój waćpan, aresztuję. Jest familja szlachecka Komarów, lecz ja do niej nie należę, komar zaś którym mnie oplwałeś, jest zwierzęciem kąśliwem. Obelga!
— No, to ci z niej gotowem zdać rachunek! — ponuro zawołał chorąży.
— Natychmiast! stante pede, tu, wnet — rzekł Machcewicz, ja z komarem do łóżka nie pójdę, a że w szable nie równa gra, chybabym na stołku stanął, na pistolety.
— Panowie! — począł rejent.
— A! nie nie! nie może być inaczej — wrzeszczał Machcewicz — niech przeprosi i to ładnie, a nie — strzelamy się.
— No, to strzelamy się, kat cię bierz — wrząco rzekł chorąży — strzelamy się.
— Jeszcze mnie katu śle! ha! ba! sameś do bicza się zdał... — udając gniewnego mówił Machcewicz.
— A to mnie tu licho wnijść nadało — mruczał Brdęski.
— Zgódźcie się panowie, taż to bzdurstwo — mówił rejent — nie ma o co pistoletów nabijać.
Pan Celestyn stał milczący. Machcewicz krzyczał. Nie! nie.
Jakoś ich zdołano rozdzielić, a tymczasem na prawdę około pojedynku się zabrało. Najwięcej się Machcewicz odgrażał i sierdził. Chorąży był chmurny, wąsa tarł i kręcił, ale zabiegł rejent i drudzy pół serjo, pół żartem prosząc Brdęskiego, aby Litwina nie zabijał, naleli mu kieliszek, gwałtem ręce pochwycili i zbliżyli, zmusili nawet do kwaśnego pocałunku i ten słomiany ogień zagasł jednej chwili. Zalewać go też zaczęto obficie, a młodzież obstąpiła chorążego i poczęła mu znowu przedrwiwając szczęścia winszować, tembardziej, że sobie wszyscy poprzysięgali do niego nie dopuścić. Brdęski choć pił, a wyrywać się nie śmiał, bo potrzebował jako nowy człowiek stosunki pozawiązywać i z ludźmi żyć, markotny był i milczący. Tym szalało w głowie i wymęczyli go na wsze strony dosyć, nim puścili.
Gdy za bramą był, dopieroż chórem śmiechy poleciały za nim, których, jeśli je słyszał, ulęknąć się musiał, a wrzawa nieopisana. „Widzieliście, wołali jedni, jakie dumne panisko! a co za mina, a jakie ministerjalne milczenie! a jak to się na nas patrzyło! daj go katu. I to temu by się Ewunia miała dostać. Niedoczekanie jego, lepiej będziemy wszyscy dopomagali Sykstusowi. Nasz-ci jest, z naszej tu ziemi od pradziadków, a chłopak, wszyscy mówią, uczciwy i pracowity, no, i panna go kocha.“
— A kto to powiedział? — spytał Machcewicz — uroiliście sobie z tego, że ktoś widział, jak mu dysponowała może, żeby zrazy podawać kazał, albo się komuś zdało, iż nań mile spojrzała. A na kogo Ewunia inaczej patrzy?
— Ależ ojciec już go pono wypędził? — rzekł rejent.
— Jakeśmy plotką strachu mu napędzili? co za dowód! Więc rozstawić czaty — dodał litwin — pilność! baczność! Jesteśmy sprzymierzeńcami serduszka panny Ewy, chcemy aby szczęśliwą była i kogo wybierze, temu śpieszym w pomoc, corde et ense, unguibus et rostris. Vivat Ewunia!
I długo rozlegał się ów Vivat, aż gospodarz u którego pito, zadumał się nad tem, kogo tam honorowano, był pewny, że nowego deputata.
Podczaszy powrócił do domu z niefortunnej wyprawy skłopotany bardzo, niepokoił go widocznie Sykstus, a nie wiedzieć, co z nim począć było. Namyślał się dni parę, trzeciego z biletem posłał do chorążego, aby przybył do Góry. Brdęski wkrótce miał już wyjeżdżać do Holandji, chciał go widzieć przed odjazdem podczaszy, jakoż zastało go pismo w domu i pan chorąży pośpieszył.
Proszony był na obiad, znać aby dłużej przy pannie mógł atentować. Gospodarz przyjął go w ganku, uściskał, poprowadził do swego pokoju, i kazawszy tu podać wódkę i przekąski, nim nadszedł ksiądz Gula, ucałowawszy go, rzekł mu na ucho.
— Wiesz asindziej co, Bóg raczy wiedzieć, jak tam długo przyjdzie między tymi Holendrami zabawić, tymczasem, sądzę, że nie zawadzi, przyszłej przyjaźni dozgonnej założyć fundamenta i bliżej się starać poznać z Ewunią. Dobre to jest dziecko. Zbliż się asindziej, parę razy przyjedź, kobiety to lubią, żeby koło nich tańcowano.
Chorąży, jak zawsze milcząco, ale zawsze z wielką wdzięcznością zdawał się tę radę przyjmować, w ramię aż pocałował podczaszego i zamruczał coś jakby o wdzięczności.
Dobrze przed obiadem wyszli do pokojów, gdzie już dziewczę z bursztynowemi włosami przechadzało się niecierpliwie, podczaszy, stary wyga, podprowadziwszy chorążego do niej i poleciwszy, sam tak zręcznie manewrował, ażeby wcale rozmowie nie przeszkadzał.
Panna zwykle wesoła i na ten raz chmurnego nie miała oblicza, twarzyczkę wielce ożywioną, oczki bystro latające, a na ustach jakby wyzywający ironiczny uśmieszek. Mierzyła oczyma chorążego od stóp do głowy, od głowy do stóp, aż się zmieszał.
Ojciec chodził, dysponował, krzątał się, z Reformatem baraszkował, niby nie widział nic. Chorążemu w umizgach szło jak z kamienia, rozmowa jak wołu z sarną sprzągł, targana była na wsze strony.
— Kiedy pan chorąży do Holandji jedzie? — spytała Ewunia.
— Miałem już w tych dniach.
— Cóż pana wstrzymało?
— Przyznam się pani, iż mnie wiele rzeczy powstrzymuje, a nie najmniejszym powodem ociągania się mojego jest i to, że dom tak łaskawy podczaszego na długo opuścić będę musiał.
Ewunia się uśmiechnęła.
— Pan podczaszy, chciał pan powiedzieć, tatko, pewno też za panem tęsknić będzie.
— I, nikt więcej! — westchnął chorąży.
— A no! nie wiem — odpowiedziała Ewunia śmiejąc się — ksiądz kapelan może.
— Pani, nie?
— Ja? — rozśmiała się Ewa — ja po nikim nie tęsknię, bo wiem, że po mnie też nikt nie zatęskni.
— O! panno podczaszanko dobrodziejko! kto panią ujrzał, kto się do niej miał szczęście przybliżyć, byłby z kamienia, gdyby nie pragnął widzieć ją zawsze, ciągle, nieustannie.
— A! co toż to pan mówi — poczęła naiwnie Ewunia — tak jakbyś pan miał dwadzieścia pięć lat, i zakochał się we mnie.
— Można łatwo zakochać się w pani i w trzydziestu kilku! — zawołał chorąży uradowany obrotem szczęśliwym.
— Ale pan ma pewnie więcej niż czterdzieści! — rozśmiała się Ewa.
Brdęski zmieszał się.
— Chociażby — rzekł — ale serce młode.
Ewa na niego popatrzała.
— Nie wierzę temu, żebyś pan mógł taki sobie kłopot wziąć na głowę — odezwała się śmiejąc.
— Jaki kłopot? — spytał chorąży.
— Ja panu powiem — żartobliwie poczęła, chodząc żywo po pokoju Ewunia. — Najprzód jakbyś pan się pokochał, musiałbyś puścić się w konkury, a gdybyś się zakochał we mnie, tobym pana na śmierć zamęczyła wymaganiami, bo ja mam takie postanowienie, że mój konkurent bodaj ze smokami i olbrzymami walczyć musi... póki ja mu uwierzę, potem, nużby się panu chorążemu udało... zemną byś ożeniwszy się nie wytrzymał.
— A to dlaczego?
— Bom kapryśna, i mój przyszły, albo mi musi służyć na dwóch łapkach, lub mu bardzo źle będzie.
— O! pani się ogaduje i żartuje — rzekł Brdęski.
— Gdzie tam! gdzie tam — zawołała Ewunia — połowy jeszcze nie dopowiedziałam co go czeka. A, uchowaj Boże! by zapragnął ożenić się mimo mej woli, korzystając z ojcowskiej dla siebie przyjaźni, to niech się wcześnie gotuje na to, że chwili pokoju mu nie dam, mścić się będę.
— Przecież któżby się ważył starać o tę śliczną rączkę, nie pozyskawszy serca.
— O? moje serce trudne! — szepnęła Ewunia — wiele wymaga, a gdyby śmiałek rachował na to, że je po ślubie sobie pozyszcze, nie do zazdrościby miał życie.
— Pani tak odstrasza — rzekł chorąży.
— Nie, mówię co myślę, jestem szczera do zbytku — odparła podczaszanka — wierz mi pan.
Spojrzała nań wyraziście, biedny konkurent stał skonfundowany.
— To niechże mi pani powiedzieć raczy, czem się jej spodobać można? spytał po chwili.
— To bardzo trudno — wesoło na pozór mówiła Ewunia. — U panów jest przysłowie, śmierć i żona przeznaczona, u nas to maksymą, że kogo się ma kochać, nie wiedzieć dla czego się kocha. Daremne staranie, musi to przyjść samo. Tak mi przynajmniej zawsze mówiono, bo ja, ja o tem jeszcze nic nie wiem — dodała wesoło — i! i wiedzieć nie chcę! Mnie tak dobrze na świecie, a w jarzmo małżeńskie mam jeszcze dużo czasu się wprządz.
Zaśmiała się. Chorąży dosyć odpalony, stał, udając wesołego.
— Jednakże pani wymagać musi pewnych od przyszłego towarzysza dozgonnego kwalifikacyj?
— Tak dalece więcej nic nad to, że powinien być gotów każdej godziny na moje rozkazanie karku nadkręcić, bo inaczej mu nie uwierzę — szybko rzekła Ewunia. — Już taką mam imaginację.
— Czy pani Koloandra czytała? — uśmiechając się spytał Brdęski.
— Nie tylko Argenidę, Koloandra, ale wszystkie znam historje tego rodzaju i bardzom ich ciekawa.
— Nieszczęściem nie naszych to czasów historje! — westchnął chorąży.
— A dlaczego? bośmy my się w niewolę zaprządz dały, ale ja postanowiłam to przeinaczyć.
Chorąży pragnął rozmowę w śmiech obrócić, choć Ewunia była coraz bardziej poważną.
— Wie pani, że wszystko co słyszę, mogłoby mniej odważnego strachem napełnić, wielka wszakże admiracja dodaje męstwa — mówił Brdęski. — A męstwo pędzi w szranki.
— Ah! juściż przynajmniej nie pana! — zaśmiała się Ewunia — pan masz lat najmniej czterdzieści, wszyscy to mówią, ja jeszcze spełna nie mam dwudziestu, śmiano by się z niego... daj pan pokój. Ot, panna Marta Żyrowska co innego, ta w sam raz dla pana.
Odwróciła się szybko, a Brdęski pozostawszy z tą odprawą w środku pokoju, całej siły jaką miał nad sobą użyć musiał, żeby z wesołą twarzą zbliżyć się do podczaszego. A w duchu mówił sobie: — No! no! koziołek z panny, lecz jeśli myśli, że się zlęknę, myli się panienka, po ślubie to wszystko wywietrzeje, a ojciec z siebie żartować nie da. — Podczaszy, który zdala się trzymając, tylko ożywioną widział rozmowę, zatarł ręce i wróżył sobie zawczasu jaknajlepiej.
Zbliżył się do tego, którego w myśli już przyszłym zięciem nazywał, ujął go pod ramię i poprowadził z sobą. Brdęski ruszał się jak mógł, raźno mu wszakże nie było. Siedli do stołu. Tu rozmowa się powszechna ożywiła, posypały anegdotki, Ewunia z dziecinną wesołością udaną czy prawdziwą, śmiała się i chichotała, a ojciec ucieszony dolewał kieliszki jedne po drugich, nie żałując.
Wstali od stołu wszyscy w humorach wyśmienitych, nawet Brdęski trochę rozmowy przedobiedniej zapomniał, wytłumaczył ją sobie żartami i orzeźwił. Po obiedzie podczaszy zawsze kwadrans w krześle drzemać musiał.
Zabierając się do spełnienia tej funkcji mrugnął chorążemu, korzystaj asindziej i przysiądź się, przysiądź, nie ma co odkładać.
Więc gdy ksiądz Gula i inni rezydenci w tymże pokoju siedli do marjasza, podczaszy do drzemki, bo to się zawsze odbywało w ten sposób, chorąży poszedł do panny, w której oczach figle błyskały!... Stali u okna.
— Bardzo mi — odezwał się — utkwiła w myśli przedobiednia rozmowa, strach po mnie chodzi panno podczaszanko dobrodziejko, boć to już taić trudno, widzi pani przed sobą śmiertelnie rozkochanego człowieka!
— W kim? w czem? — spytało nielitościwe dziewczę.
— W kimżeby, jeśli nie w tem kompedjum wszelkich doskonałości, jakim jest pani?
— Po obiedzie, widzę, pan chorąży jeszcze szczerszy niż na czczo! — rozśmiała się Ewa — ale ja się bardzo cieszę! bardzo cieszę. Mam tedy raz przecie adoratora! A wie pan co go czeka? Przysięgam na wszystkie świętości, że pierwszym warunkiem i dowodem sentymentu dla mnie będzie, gdy adorator natychmiast pójdzie do Jeruzalem i z góry Oliwnej gałąź mi przyniesie.
Chorąży się rozśmiał.
— Pan myślisz, że ja żartuję? — rzekła — jeszcze raz panu ręczę i przysięgam, iż to trzeba będzie spełnić, nim przyjmę pana za mego rycerza. Potem, zobaczemy. Pan podobno i tak jedzie do Holandji, łatwo mu będzie na okręt siąść i do Ziemi Świętej popłynąć.
Brdęski się śmiał.
— Ale to tak jakby panna podczaszanka powiedziała, jedź, niech, cię korsarze złapią do niewoli, i...
— Ja będę czekać aż pana wykupią — zaśmiała się Ewunia — na to słowo daję.
Brdęski nie miał najmniejszej ochoty płynąć do Jeruzalem i Ziemi Świętej, a prócz tego wody się okrutnie lękał, tak, że na promie trudno mu się było przeprawiać. Zaczął się śmiać.
— Pani dobrodziejka ośmiela mnie — rzekł — obracając w żart rzecz, o której bym ja chciał na serjo pomówić. Czy mogę mieć też choć słabieńką nadzieję?
— Czego? — spytała Ewunia.
Że pani moją adorację łaskawie przyjąć raczysz?
— Ja nic adorować nie bronię!
— Pani mnie nie chcesz zrozumieć!
— Doskonale, owszem rozumiem chorążego, a pan mnie nie możesz, czy nie chcesz. Ja panu powiadam, jedź pan do Jerozolimy po gałązkę z góry Oliwnej.
— A gdy wrócę! — spytał chorąży.
— Pozwolę naówczas stanąć w szeregu, który tymczasem nim się pana doczekamy, spodziewam się... pomnoży...
— Czy już kto jest na liście? — szepnął Brdęski.
— Nie, dotąd nikogo nie mam, ale też ja niełatwo przyjmuję.
Podczaszy po drzemce się przebudził, rozmowa ustała, Ewunia się wyślizgnęła, i poszli oba z Brdęskim do tak zwanej kancelarji.
Zadumane jakieś oblicze przyszłego zięcia, dało do myślenia podczaszemu, lecz postanowił go nie pytać, zostawiając rzeczy czasowi. Liczył na to, że chorąży, człek wytrwały, serce niewieście znający, z taktem, z taką poczciwą i dobrą gąską jak Ewunia, da sobie radę.
Rozjechali się tedy w dobrej komitywie, a że po winie głowa bolała podczaszego i do wieczerzy nie szedł, kazał sobie tylko kaszki drobnej zrobić i do sypialni przynieść, dokąd też i Ewunię powołano. Chciał ją zdaleka wybadać.
Była mowa o tem i owem, potem ojciec zagadnął:
— Stateczny i miły wcale człek ten chorąży, no i fortuna, niczego po tym spadku, i wojskowo służył, i w głowie dobrze i wcale się pięknie prezentuje, do rzeczy! do rzeczy!
— O! pewnie! pewnie! — odpowiedziała spokojnie Ewunia.
— A asińdźce jakże się też podobał? hę?
— Mnie, dosyć. Bardzo szanowny człek, posiwiały w służbie kraju.
— E! e! posiwiały! ledwie dojrzeć, czy szpakowacieje! e! co znowu!
— Siwy tatuń! to darmo! bardzo godny człek, ale, bardzo siwy.
— Waćpanna tego nie wiesz, że są ludzie co w dwudziestu leciech siwieją — odparł podczaszy.
— Słyszałam, ale cóż to do mnie należy, czy on siwy, czy czarny — zawołała Ewunia.
— Zapewne że, tego — rzekł, łykając kaszkę podczaszy — lecz, któż to może wiedzieć, co komu przeznaczono?
Ewunia pocałowała go w czoło i uścisnęła serdecznie, żywo rzucając w ucho.
— Tatku! tatku! czyżbyś ty mnie staremu dziadowi chciał dać? a fe!
Podczaszy, jakby złapany na uczynku, zmieszał się, boć córkę kochał.
— Ja cię pewnie zmuszać nie myślę do niczego — odezwał się czule — lecz obowiązek to rodzicielski, mieć rozum za dzieci. Młodość, moja panno, eh! eh! i twoja i cudza, to promyk słońca, dziś jest, jutro nie ma, a gdy człek stateczny, wytrawny, poważny, to grunt.
— Gdybyś wszakże tatko znalazł sobie statecznego, wytrawnego, poważnego a młodego, jabym wolała.
Podczaszy począł się śmiać.
— Ba! ba! ba! — rzekł — gdzież to wszystko w jednym się mieści, trzeba wybierać, aby było to co ważniejsze.
— Mamy czas, tatku — odparła Ewunia — nie mówmy o tem.
— Otóż owszem mówić należy — wrzucił podczaszy — nie chcę żebyś jak panna Marta, doczekała w wianku Jezusowych latek, a jam stary? Chcę widzieć szczęście twe i postanowienie nim oczy zamknę.
— Do tego daleko! tatku!
— Daleko czy blizko. Deus scit, a ja ci mówię, rozpatrz się w chorążym.
Ewunia siadła przeciwko ojca, popatrzała nań długo, długo.
— Darmobym patrzała, coraz więcej siwych włosów dojrzę.
Podczaszy rozśmiał się, zamilkł.
Gdy wyszła potem, pokręcił głową, i zabierając się do godzinek wieczorowych, rzekł do siebie.
— Ciężko to będzie przeprowadzić, dałem mu pozwolenie, to prawda, nie będę winien, gdy go dziewczyna nie zechce, a jak się uprze, dalipan serca nie mam gwałt jej zadawać. Trzebaby, bodaj na podstawkę o młodszym i pokaźniejszym pomyśleć, z tego trudno by co było.
Zafrasował się wielce podczaszy, i bodaj czy tego dnia godzinki z uwagą mógł odmówić.



∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.