<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewunia Tom III |
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | „Ziarno” |
Data wyd. | 1913 |
Druk | E. Szyller |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Sykstus po surowej djecie pani Wawrowej i Żółtkiewicza, był teraz jak pączek w maśle u państwa Bołtuszewskich. Piękna mecenasowa dbała o to, by mu się najmniejsza nie działa krzywda i szczególną zaszczycała protekcją, z której się potroszę w kancelarji podśmiewano, a po miasteczku plotek natworzono do woli. Nie było w tem przecież nic zdrożnego, serdeczna tylko litość dla biednego ubogiego chłopaka, w którym czuła mecenasowa odgadła poczciwe serce. Bołtuszewski nawykły słuchać jejmości, która zresztą nie dopuściłaby niesubordynacji, a prócz tego umiejąc oceniać zdolność i pracowitość Sykstusa, bardzo się do niego przywiązał i czuwał nad nim, jak nad okiem w głowie. Trafiło się na szczęście dla Sykstusa, że kilku obywateli znanych mu i nawykłych do jego skryptur, przeszło, szukając Warki do kancelarji Bołtuszewskiego... zwiększało to jeszcze wziętość młodego aplikanta.
Przyzwyczajony u Żółtkiewicza sam sobie służyć, stancję zamiatać, wodę nosić, w piecu napalić, tu miał wszystko gotowe, a podczas gdy pracował w kancelarji, mecenasowa wkradała się często do jego izdebki i opatrywała bieliznę, rzeczy, sprzęt, aby mu na niczem nie zbywało. Niewidzialna ta ręka, której się ledwie Sykstus mógł domyśleć, z macierzyńską troskliwością czuwała nad jego ubogim zasobem, ale przytem przetrząsając i książki i papiery i szufladki, szukała śladu, poszlaki jakiejś z którejby mogła dojść w kim się Sykstus kochał. Tego była okrutnie ciekawa pani mecenasowa, gdyż miłosne męki i miłosne intryżki były dla niej najupodobańszem w życiu zajęciem. Że się zaś Sykstus kochać musiał, tego była tak pewna, iżby poprzysiądz mogła. Widziała to z jego twarzy, oczów, ruchu, smutku, a choćby i z tego, że na jej czarnych oczu zaczepki, postawał stoicko obojętnym. Poczciwa mecenasowa nie gniewała się o to wcale, szczególna rzecz, chciała tylko wiedzieć koniecznie, w kim on się tak kochał. A! byłaby za odkrycie tej tajemnicy wiele a wiele dała! Pytać, wiedziała dobrze, że się na nic nie przyda, pilne śledztwo wyprowadzone w miasteczku, do niczego nie doprowadziło, przypadek dopiero, istny trafunek, ślad niejaki odkrył. Szperając w izdebce wszędzie, mecenasowa zajrzała do pieca, leżała w nim kupka niespalonych papierów, wyciągnęła je szczypcami i poczęła pilnie się w nich rozpatrywać. Na niektórych stały zwykłe frazesy. „Najświętsza Panno formuj moją rękę, bym mógł opisać Syna Twego mękę,” potem próba pióra dobrego, atramentu czarnego, lub, „Niech będzie pochwalony“ i t. p. Na innych koncepta do aktów pokreślone, początki modlitw, a nawet rysunki nie dowodzące wielkiego talentu. Przetrząsłszy to wszystko, już miała w piec rzucić nazad pani mecenasowa, gdy na świstku powtórzona stokroć jedna litera, uderzyła ją. Chwyciła papierek ów. Pełen był różnie pokreślonych E, niektóre z nich obwiedzione sercem, stały w niem jakby w aureoli. Ale cóż można dociec z takiego E, od którego się poczynają Elżbiety, Eleonory, a nawet według ortografi pani mecenasowej, która nie była mocną w tej trudnej nauce, wiele innych imion, które kapryśni piszą z różnemi dodatkami niepotrzebnemi. O! że od E się jej imię zaczyna, tobym przysięgła! — zawołała uradowana — ale co potem? co potem? mało E na święcie? W tem oczy jej padły na rożek papieru, gdzie drobniusieńko wydrukował wśród zygzaków nieostrożny Sykstus, Ewa!
Mecenasowej dość tego było, ażeby się całej tajemnicy domyśleć. Wiedziała, że był krewnym podczaszego, że go do Góry często posyłano, że nagle stosunki się zerwały, że go usiłowano odprawić, wysłać. Była już pewną, że się pokochał w Ewuni, o której wdziękach szeroko prawiono, a pani Bołtuszewska choć się jej dobrze przypatrzeć nie mogła, sama widziała ją też na odpuście w kościele.
— Teraz to już jestem w domu! — zawołała — ot co jest! popatrzajcie! no! no! wysoko patrzy, wysoko. Ale czemużby znowu nie mogło to być? jeśli jest miłość prawdziwa.
Ta miłość prawdziwa, jak ją zwała mecenasowa, była jej życia utrapieniem, szukała jej zawsze, żeby choć zobaczyć, a napatrzyła się tylko najnieprawdziwszych miłości. Mówiono nawet, że nieboraczka sama jej szukała, ale się jej znaleźć nigdzie nie udało. Pasję miała do miłości prawdziwej pani Bołtuszewska, a że tym razem była pewna, że na taką trafiła, ucieszyła się niezmiernie, i dała sobie słowo najuroczystsze, iż będzie z całych sił nieszczęśliwemu młodzieńcowi, pałającemu tą prawdziwą miłością, dopomagać.
Poszedłszy na zwiady, z tą nicią Arjadny w ręku, mecenasowa z przenikliwością niewieścią, domyśliła się prawie całej historji, niezmiernie uradowana i szczęśliwa, że się jej dojść udało, o czem nikt w świecie nie wiedział.
— Czekajże, chłopcze — zawołała śmiejąc się — choćbyś teraz nie chciał, musisz mi się zwierzyć z wszystkiego.
Pierwszego dnia uśmiechała się tylko, patrząc na Sykstusa, nuciła, trochę go prześladowała bursztynowemi włosami, niebieskiemi oczyma; drugiego, znalazłszy chwilę po temu, gdy męża nie było, powołała go pod jakimś pozorem do bawialnego pokoju.
— Z waćpana, panie Warczyński taki skrytek, mruczek — rzekła — że gdyby nie kobiece oczy, aniby się domyśleć, co w sercu nosisz.
— Ja? w sercu?
— A tak! tak! nie kryj się przedemną, ja ci dobrze życzę, wierz mi — dokoła — i ja wszystko wiem.
Sykstus zapłonił się jak dzieweczka.
— A ja nieszczęśliwy! o czem-że pani wie.
— Wszystko! wszystko — szybko poczęła mecenasowa — i powiem, wyrecytuję waćpanu jak z książki, kochasz się w pannie Ewie podczaszance, dla tego pana już do Góry nie puszczają, coś się domyślają. Ha! widzisz! — dorzuciła, kładąc mu białą, ale powalaną dość rączkę, na ramieniu — wszystko wiem, i będę panu dopomagała.
Sykstus stał jak wryty.
— Pani mecenasowo dobrodziejko, królowo moja! — zawołał — nie pojmuję jak i zkąd pani mogła takie... takie wiadomości dostać, ale zaklinam panią na wszystko, niech pani...
— Nie wypieraj się chłopcze! nie wypieraj! — tupiąc nóżką rzekła mecenasowa — lepiej mnie mieć z sobą, niż przeciwko sobie. Ja was nie zdradzę, masz na to rękę moją.
Rękę Sykstus pocałował czule.
— Ale pani, to, to, plotki.
— Nie plotki! nie bałamuć! nie kłam! nikt nie plecie, nie wie nikt o niczem tylko ja.
— Zkądże pani?
— Ja? zkąd? a od czegoż rozum? a na co waćpan po papierku pisał Ewa! Ewa i serca malował? Aha? a jakaż to Ewa? hę? juściż byś się w nieboszczce pani Adamowej nie kochał, co w figowym fartuszku chodziła, a tu na całą okolicę nie ma Ewy, tylko jedna stara szynkarka w Zabłociu, a druga ta.
Wypaliwszy to żywo, podała mu jeszcze raz rękę mecenasowa.
— Idź idź! żeby jegomość nie zaszedł, gotów myśleć nie wiedzieć co, a już bądź spokojny, ja cię nie wydam, i pomogę.
Powróciwszy do kancelarji, Sykstus więcej był zmartwiony tem, niż uradowany, siadł do roboty, przeklinając pióro, co go zdradziło, a postanowił wcale się do niczego nie przyznawać. Kobiecina teraz chodziła już głowę łamiąc, jakby tu prawdziwej miłości dopomódz? jakby się do dworu wślizgnąć, wmieszać w intryżkę, dołki misterne pod nogami współzawodników kopać, i pięknego Sykstusa ożenić ze śliczną Ewunią, a potem mówić sobie zawsze z dumą jak o wielkiem dokonanem dziele: Jam to ich pożeniła.
Kobiecina ruchliwa nadzwyczaj, wścibska, domyślna, tegoż dnia dowiedziała się przez księdza Reformata, któremu zwierzył się ksiądz Gula, iż podczaszy miał wielką chęć i niezmierne postanowienie wydać Ewunię za chorążego. Ze wszystkich sąsiadów chorąży Brdęski był niezawodnie najwstrętliwszym mecenasowej, najprzód, że niemłody, powtóre, że z nim pośmiać się nawet nie było podobna ani na chwilkę, chodził, mówiła pani Bołtuszewska, jak zamalowany.
Pani mecenasowa, dowiedziawszy się o tem, biła w ręce i latała po pokoju, poruszona do głębi. Co, ten tam stary skwarek, żeby miał być mężem Ewuni, a odsadzić to moje różowe jabłuszko, a! niedoczekanie! świat trzeba wywrócić, a tego kryminału nie dopuścić.
Pochwyciła tedy męża zaraz, żeby wypytać o holenderską sukcesję.
Bołtuszewski trzpiot był, niezgrabny, impetyk, i nie stworzony do prowadzenia interesów, ale miał czasem pomysły i to co nazywają, nosem, doskonałe. O tej historji holenderskiej już coś słyszał i że ciekawa była, trochę się nią po cichu zajmował, w innym wcale celu.
Trafiło się, iż sznurkując doszedł więcej, niż drudzy wiedzieli.
Na wspomnienie o holenderskim spadku, ruszył ramionami i począł się śmiać.
— Albo co? albo? czegoż ty się śmiejesz? — napadła go mecenasowa — gadajże.
— E! tego nikomu nie trzeba mówić, aby biedy nie napytać — rzekł po cichu mąż — ale to pewna, bo mnie na zapytanie, z Warszawy odpisano, iż ono to nie tak pewne jest, jak szlachcic maluje. Ale sprytne licho, robi sobie z tego postument złoty, aby wyżej stanął.
— Nie może być! mów, mów co wiesz! — poczęła ściskając męża z wielkiej radości pani Bołtuszewska, co między nawiasami mówiąc, tak go, nie będąc zwyczajnem, przeraziło, iż się aż cofnął. Obawiał się snać czego innego, bo w kancelarji powiadano cicho, iż klapsy czasem brał od jejmości, i to zwykle trzewikiem. — Mów, moje serce, mów.
— A jak się rozbębni?
— Któż ma bębnić? ja? ty wiesz przecie, że niema kobiety do sekretu jak ja.
Mecenas głową kiwał dwuznacznie.
— Mów, bo się spalę z ciekawości! — powtarzała jejmość.
— Co tu mówić, chorąży w istocie odziedziczył coś — rzekł mecenas — nie można wiedzieć ile, tylko to pewna, że jeśli zamiast piędziesięciu, pięć dostanie, Panu Bogu podziękuje. Jest tam pod procesem trochę grosza i to niepewnego.
— A ty wiesz, wiesz, że podczaszy ułakomiony na ów spadek, już córkę nieboraczkę, tak jak przyrzekł chorążemu. I co to takie małżeństwo będzie warte? to obraza Boża! grzyb taki! A panna go nie chce. Sumienie każe podczaszego ostrzedz, jak mi Bóg miły. I, słuchaj ty, tym sposobem wszedłbyś mu w łaski, a wysadziłbyś Żółtkiewicza, i, dalejby ci poszło jak z płatka.
Bołtuszewski się zamyślał.
— Wiesz, duszko, myśl niezła, tylko by ją trzeba ostrożnie wykonać.
— Otóż to bieda — westchnęła mecenasowa — ja zawsze ci dobre myśli daję, a ty jak weźmiesz w swoje ręce, zrobisz z nich licho wie co.
— Myśl dobra! myśl dobra! Ja nie mam żadnego obowiązku chować to w sekrecie — odezwał się chodząc po pokoju Bołtuszewski — pojadę do podczaszego.
— Jedz, zrobisz uczciwie i Pan Bóg ci to nagrodzi. Stary grzyb i do tego jeszcze kłamca! Chce mu się osiemnastoletniej panienki. Jedź zaraz, weź podczaszego na cztery oczy. A! mój Boże — przerwała mecenasowa, żebym ja była mężczyzną, jak Boga kocham, wiedziałabym jak to obrobić. Ale już, kiedy ja nie mogę, jedź waćpan.
Stanęło tedy na tem, iż nic nikomu nie mówiąc dokąd, jutro mecenas do Góry się uda i pana podczaszego przestrzeże.
Mecenasowa promieniała z radości.
∗ ∗
∗ |