<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Faraon |
Podtytuł | Tom I |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XVIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Dyszący gniewem książę Ramzes wdzierał się na pagórek, a za nim Tutmozis. Elegantowi przekręciła się peruka, sztuczna bródka odpadła, więc niósł ją w ręku, a pomimo zmęczenia byłby blady na twarzy, gdyby nie warstwa różu.
Wreszcie książę zatrzymał się na szczycie. Od wąwozu dolatywał ich zgiełk żołnierstwa i łoskot toczących się balist; przed nimi rozciągał się ogromny płat ziemi Gosen, wciąż kąpiącej się w blaskach słońca. Zdawało się, że to nie ziemia, ale złoty obłok, na którym marzenie wymalowało krajobraz farbami ze szmaragdów, srebra, rubinów, pereł i topazów.
Następca wyciągnął rękę.
— Patrz — zawołał do Tutmozisa — tam ma być moja ziemia, a tu moje wojsko... I otóż tam najwyższemi budowlami są pałace kapłanów, a tu — najwyższym dowódcą wojsk jest kapłan!... Czy można cierpieć coś podobnego?...
— Tak zawsze było — odparł Tutmozis, lękliwie oglądając się dokoła.
— To fałsz! Znam przecież dzieje tego kraju, zasłonięte przed wami. Dowódcami wojsk i panami urzędników byli tylko faraonowie, a przynajmniej energiczniejsi z pośród nich. Tym władcom nie schodziły dnie na ofiarach i modlitwach, lecz na rządzeniu państwem...
— Jeżeli jest taka wola jego świątobliwości... — wtrącił Tutmozis.
— Nie jest wolą mojego ojca, ażeby nomarchowie rządzili samowolnie w swoich stolicach, a etiopski namiestnik prawie uważał się za równego królowi królów. I nie może być wolą mego ojca, ażeby jego armja obchodziła dwa złote żuki, dlatego, że ministrem wojny jest kapłan.
— Wielki to wojownik!... — szepnął coraz bardziej wylękniony Tutmozis.
— Jaki on tam wojownik!... Że pobił garstkę zbójców libijskich, którzy powinni uciekać na sam widok kaftanów egipskich żołnierzy? Ale zobacz, co robią nasi sąsiedzi. Izrael zwłóczy ze składaniem haraczu i płaci coraz mniej. Chytry Fenicjanin co roku wycofuje po kilka okrętów z naszej floty. Przeciw Chetom musimy na wschodzie trzymać wielką armję, a koło Babilonu i Niniwy kipi ruch, który czuć w całej Mezopotamji.
I jakiż jest ostateczny skutek rządów kapłańskich? Ten, że kiedy jeszcze mój pradziad miał 100 tysięcy talentów rocznego dochodu i 160 tysięcy wojska, mój ojciec ma ledwie 50 tysięcy talentów i 120 tysięcy wojska...
A co to za wojsko!... Gdyby nie korpus grecki, który trzyma ich w porządku, jak brytan owce, już dziś egipscy żołnierze słuchaliby tylko kapłanów, a faraon spadłby do poziomu nędznego nomarchy.
— Skąd ty to wiesz?... Skąd takie myśli?... — dziwił się Tutmozis.
— Alboż nie pochodzę z rodu kapłanów! I oni przecież uczyli mnie, gdym jeszcze nie był następcą tronu. O, gdy zostanę faraonem, po moim ojcu, który oby żył wiecznie, położę im na karkach nogę, obutą w śpiżowy sandał... A najpierw sięgnę do ich skarbnic, które zawsze były przesycone, ale od czasów Ramzesa Wielkiego zaczęły puchnąć i dzisiaj są tak wydęte złotem, że z poza nich nie widać skarbu faraona.
— Biada mnie i tobie! — westchnął Tutmozis. — Masz zamysły, pod któremi ugiąłby się ten pagórek, gdyby je słyszał i rozumiał. A gdzie twoje siły?... pomocnicy?... żołnierze... Przeciw tobie stanie cały naród, prowadzony przez potężną klasę... A kto za tobą?
Książę słuchał i zamyślił się. Wreszcie odparł:
— Wojsko...
— Znaczna część jego pójdzie za kapłanami.
— Korpus grecki...
— Beczka wody w Nilu.
— Urzędnicy...
— W połowie należą do nich.
Ramzes smutnie potrząsnął głową i umilkł.
Ze szczytu, nagim i kamienistym spadkiem zeszli na drugą stronę wzgórza. Wtem Tutmozis, który wysunął się trochę naprzód, zawołał:
— Czy urok padł na moje oczy?... Spojrzyj, Ramzesie!... Ależ między tymi skałami kryje się drugi Egipt...
— Musi to być jakiś folwark kapłański, który nie opłaca podatków — z goryczą odpowiedział książę.
U ich stóp, w głębi, leżała żyzna dolina, mająca formę wideł, których rogi kryły się między skałami. W jednym rogu widać było kilka chat dla służby i ładny domek właściciela czy rządcy. Rosły tu palmy, wino, oliwki, drzewa figowe z powietrznemi korzeniami, cyprysy, nawet młode baobaby. Środkiem płynęła struga wody, na stokach zaś wzgórz, co kilkaset kroków, widać było nieduże sadzawki.
Zszedłszy między winnice, pełne dojrzałych gron, usłyszeli głos kobiecy, który wołał, a raczej śpiewał na tęskną nutę:
— Gdzie jesteś, kureczko moja? odezwij się, gdzie jesteś, ulubiona?... Uciekłaś ode mnie, choć sama poję cię i karmię czystem ziarnem, aż wzdychają niewolnicy... Gdzież jesteś?... odezwij się!... Pamiętaj, że cię noc zaskoczy i nie trafisz do domu, w którym wszyscy ci usługują; albo przyleci z pustyni rudy jastrząb i poszarpie ci serce. Wtedy napróżno będziesz wołała twojej pani, jak teraz ja ciebie... Odezwijże się, bo rozgniewam się i odejdę, a ty będziesz musiała wracać za mną piechotą...
Śpiew zbliżał się w stronę podróżnych. Już śpiewaczka była od nich o kilka kroków, gdy Tutmozis, wsunąwszy głowę między krzaki, zawołał:
— Spojrzyj-no, Ramzesie, ależ to prześliczna dziewczyna!...
Książę, zamiast patrzeć, wpadł na ścieżkę i zabiegł drogę śpiewającej. Było to istotnie piękne dziewczę z greckiemi rysami twarzy i cerą słoniowej kości. Z pod welonu na głowie wyglądały ogromne, czarne włosy, skręcone w węzeł. Miała na sobie białą szatę powłóczystą, którą z jednej strony unosiła ręką; pod przejrzystą zasłoną widać było dziewicze piersi, z kształtu podobne do jabłek.
— Kto ty jesteś, dziewczyno? — zawołał Ramzes.
Z czoła zniknęły mu groźne brózdy, oczy zaiskrzyły się.
— O Jehowo!... ojcze!... — krzyknęła przerażona, bez ruchu zatrzymując się na ścieżce.
Powoli jednak uspokoiła się, a jej aksamitne oczy przybrały zwykły wyraz łagodnego smutku.
— Skądeś się tu wziął?... — zapytała Ramzesa trochę drżącym głosem. — Widzę, że jesteś żołnierz, a tu żołnierzom wchodzić nie wolno.
— Dlaczego nie wolno?
— Bo to jest ziemia wielkiego pana, Sezofrisa...
— Ho! ho!... — uśmiechnął się Ramzes.
— Nie śmiej się, bo wnet zbledniesz. Pan Sezofris jest pisarzem pana Chairesa, który nosi wachlarz nad najdostojniejszym nomarchą Memfisu... Mój ojciec go widział i padał przed nim na twarz.
— Ho! ho! ho!... — powtarzał, wciąż śmiejąc się, Ramzes.
— Słowa twoje są bardzo zuchwałe — rzekła, marszcząc się, dziewczyna. — Gdyby z twarzy nie patrzyła ci dobroć, myślałabym, że jesteś greckim najemnikiem albo bandytą.
— Jeszcze nim nie jest, ale kiedyś może zostać największym bandytą, jakiego ta ziemia nosiła — wtrącił elegancki Tutmozis, poprawiając swoją perukę.
— A ty musisz być tancerzem — odparła już ośmielona dziewczyna. — O! jestem nawet pewna, że widziałam cię na jarmarku w Pi-Bailos, jak zaklinałeś węże...
Obaj młodzieńcy wpadli w doskonały humor.
— A któż ty jesteś? — zapytał dziewczyny Ramzes, biorąc ją za rękę, którą cofnęła.
— Nie bądź taki śmiały. Jestem Sara, córka Gedeona, rządcy tego folwarku.
— Żydówka?... — rzekł Ramzes, i cień przesunął mu się po twarzy.
— Cóż to szkodzi?... co to szkodzi?... — zawołał Tutmozis. — Czy myślisz, że Żydówki są mniej słodkie od Egipcjanek?... Są tylko skromniejsze i trudniejsze, co ich miłości nadaje wdzięk nadzwyczajny.
— Więc jesteście poganami — rzekła Sara z godnością. — Odpocznijcie, jeżeliście zmęczeni, narwijcie sobie winogron i odejdźcie z Bogiem. Nasza służba nierada takim gościom.
Chciała odejść, lecz Ramzes ją zatrzymał.
— Stój... Podobałaś mi się i nie możesz tak nas opuszczać.
— Zły duch cię opętał. Nikt w tej dolinie nie śmiałby przemawiać w taki sposób do mnie... — oburzyła się Sara.
— Bo widzisz — wtrącił Tutmozis — ten młodzik jest oficerem kapłańskiego pułku Ptah i pisarzem u pisarza takiego pana, który nosi wachlarz nad noszącym wachlarz za nomarchą Habu.
— Pewnie, że musi być oficerem — odparła Sara, w zamyśleniu patrząc na Ramzesa. — Może nawet sam jest wielkim panem?... — dodała, kładąc palec na ustach.
— Czemkolwiek jestem, twoja piękność przewyższa moje dostojeństwo — rzekł nagle. — Ale powiedz, czy prawda, że wy... że wy jadacie wieprzowinę?...
Sara spojrzała na niego obrażona, a Tutmozis wtrącił:
— Jak to widać, że nie znasz Żydówek!...Dowiedz się zatem, że Żyd wolałby umrzeć, aniżeli jeść świńskie mięso, którego ja wreszcie nie uważam za najgorsze...
— Ale koty zabijacie? — nalegał Ramzes, ściskając ręce Sarze, i patrząc jej w oczy.
— I to bajka... podła bajka!... — zawołał Tutmozis. — Mogłeś mnie zapytać o te rzeczy, zamiast gadać brednie... Miałem przecie trzy Żydówki kochankami...
— Dotychczas mówiłeś prawdę, ale teraz kłamiesz — odezwała się Sara. — Żydówka nie będzie niczyją kochanką! — dodała dumnie.
— Nawet kochanką pisarza u takiego pana, który nosi wachlarz nad nomarchą memfijskim?... — zapytał drwiącym tonem Tutmozis.
— Nawet...
— Nawet kochanką tego pana, który nosi wachlarz?...
Sara zawahała się, lecz odparła:
— Nawet.
— Więc może nie zostałaby kochanką nomarchy?...
Dziewczynie opadły ręce. Ze zdziwieniem spoglądała kolejno na obu młodzieńców; usta jej drżały, a oczy zachodziły łzami.
— Kto wy jesteście?... — pytała zatrwożona. — Zeszliście tu z gór, jak podróżni, którzy chcą wody i chleba... Ale mówicie do mnie, jak najwięksi panowie... Coście wy za jedni?... Twój miecz — zwróciła się do Ramzesa — jest wysadzany szmaragdami, a na szyi masz łańcuch takiej roboty, jakiego w swoim skarbcu nie posiada nawet nasz pan, miłościwy Sezofris...
— Odpowiedz mi lepiej, czy ci się podobam?... — pytał z naleganiem Ramzes, ściskając jej rękę i tkliwie patrząc w oczy.
— Jesteś piękny, jak anioł Gabrjel, ale ja się boję ciebie, bo nie wiem, kto ty jesteś...
Wtem, z poza gór, odezwał się dźwięk trąbki.
— Wzywają cię — zawołał Tutmozis.
— A gdybym ja był taki wielki pan, jak wasz Sezofris?... — pytał książę.
— To może być... — szepnęła Sara.
— A gdybym ja nosił wachlarz nad nomarchą Memfisu?...
— Ty możesz być nawet i tak wielkim...
Gdzieś na wzgórzu odezwała się druga trąbka.
— Idźmy, Ramzesie!... — nalegał zatrwożony Tutmozis.
— A gdybym ja był... następcą tronu, czy poszłabyś do mnie, dziewczyno?... — pytał książę.
— O Jehowo!... — krzyknęła Sara, upadając na kolana.
Teraz w rozmaitych punktach grały trąbki gwałtowną pobudkę.
— Biegnijmy!... — wołał zdesperowany Tutmozis. — Czy nie słyszysz, że w obozie alarm?...
Następca tronu prędko zdjął łańcuch ze swej szyi i zarzucił go na Sarę.
— Oddaj to ojcu — mówił — kupuję cię od niego... Bądź zdrowa...
Namiętnie pocałował ją w usta, a ona objęła go za nogi. Wyrwał się, odbiegł parę kroków, znowu wrócił i znowu piękną jej twarz i krucze włosy pieścił pocałunkami, jakby nie słysząc niecierpliwych odgłosów armji.
— W imieniu jego świątobliwości faraona wzywam cię, idź za mną!... — krzyknął Tutmozis i schwycił księcia za rękę.
Zaczęli biec pędem w stronę głosu trąbek. Ramzes chwilami zataczał się jak pijany i odwracał głowę. Wreszcie zaczęli wdrapywać się na przeciwległy pagórek.
„I ten człowiek — myślał Tutmozis — chce walczyć z kapłanami!...“