Filantropka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Filantropka | |
Podtytuł | Romans bez końca | |
Pochodzenie | „Kolce“, 1875, nr 46 | |
Redaktor | J. M. Kamiński | |
Wydawca | A. Pajewski i F. Szulc | |
Data wyd. | 1875 | |
Druk | Aleksander Pajewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
FILANTROPKA,
ROMANS BEZ KOŃCA
przez Klemensa Junoszę.
|
Pani Piotrowa była wdową po nieboszczyku panu Piotrze.
Zanim ten zacny mąż związał swoje losy z losami naszej bohaterki, pani Piotrowa nazywała się panną Idą Grdulską. Czterdzieści dwa lata nosiła to słodko—brzmiące miano, co nie pozostało bez pewnego wpływu na jej powierzchowność i wdzięki.
W roku 1854 pan Piotr rozpędziwszy się w zapałach, zaczął pędzić słodkie godziny przy boku, a raczej przy obu bokach swojej bogdanki, a o wiośnie roku 1874 przepędziwszy 20 lat ciężkiej służby, spędził doczesny żywot, i popędził tam, zkąd go już zapewne nawet słowiczy głosik ukochanej połowicy nie wypędzi.
Postawiwszy marmurowy monument na grobie nieodżałowanego Piotrusia, i zwilżywszy łzami ośmnaście batystowych chusteczek z cyframi J. G., oraz pięknie wyhaftowaną koroną, pani Piotrowa ulżyła zbolałemu sercu, przeliczyła gotowiznę, i powiedziała sobie:
— Jestem wolną jak ptaszek.
Pewnego pięknego wieczoru, sześćdziesięcioletnia ta ptaszyna, siedząc przed jasno oświetlonem zwierciadłem, czyniła ze swoim dziobkiem to samo co czynią gospodarze domów ze swemi posessjami, a raczej z frontami swych posesji na wiosnę. — Pani Piotrowa tynkowała i malowała swój front. . . .
Podczas tej ważnej czynności, debatowała nad swojem położeniem; a myśli jej wiązały się mniej więcej w ten sposób...
— Jestem jeszcze dość przystojną — jestem wdową, i nie powiem, żebym była bez grosza... serce moje drży, a nieboszczyk panie mu odpuść, był to safanduła, który przekładał honory, nad ciche szczęście małżeńskie, wolał patrzeć na ostrygi, aniżeli na mnie, i przenosił zimny szampan nad płomień namiętnych pocałunków towarzyszki życia... dla tego serce moje drży... pragnie wrażeń i miłości... Och, miłości! cóż to za czarowne słowo! ileż posiada odcieni... Cicha chrześciańska miłość bliźniego... miłość idealna sentymentalnej dziewicy... potężna miłość sztuki, wrząca w piersiach artysty... a wreszcie... wreszcie... szalona, wulkanicznie gorąca miłość wdowy!!!
Miłość wdowy! O profani, czy wy znacie wartość tego potężnego uczucia? Nie jest to bezwiedna egzaltacja dziewczęcia, które nie wie czego chce, zaczem tęskni, do czego dąży... nie, nie jest to dziki nieokiełznany szał młodzieńca... ale kwintesencja miłości prawdziwej, która ma przed sobą cel określony jasno, która nie rozpływa się w eterycznych obłokach zaćmionych chmurami nieświadomości, ale jest wyraźna... tak wyraźna jak kolory tęczy na storublowym papierku[1]...... Dajcie mi przedmiot do tej miłości, dajcie mi przedmiot jej godzien, a dam wam pół królestwa... czyli połowę mej kamienicy...
Poetyzuję, ale nie przesadzam. Czyż kobieta nie może kochać w sześćdziesiątej wiośnie życia? Sześćdziesiąt wiosen, to sześćdziesiąt księżyców śrebrzystych, szmer sześćdziesięciu zamrażanych i odmrażanych strumyków, grzechot sześćdziesięciu pokoleń żab, śpiew sześćdziesięciu familji słowiczych... do licha, to i miłość podniesiona do sześćdziesiątej potęgi... to szalenie silne uczucie...
Czytano w Kurjerze następujący artykuł:
„Znana z dobroczynnych uczynków pani Piotrowa z Grdulskich pomiędzy licznie zebranemi gośćmi w uroczystym dniu imienin zebrała składkę około 150 rubli wynoszącą, i posłała takową do naszej redakcji dla rozdzielenia pomiędzy wstydzących się żebrać!“
Wprawdzie „Kurjer“ przemilczał o tem, że sama szanowna solenizantka nie złożyła złamanego szeląga do owej składki, ale część inicyatywy do niej należała... Była ogłoszoną w Kurjerze... była bohaterką chwili...
Podobało się to poczciwej staruszce, bo bądź co bądź sława jest rzecz ponętna dla wszystkich bez wyjątku, każdy jej pragnie, począwszy od roznosiciela Gazety Handlowej, aż do autora pięcioaktowej tragedji w dwunastu odsłonach ze strzałami pod tytułem Bombardo Bombardini... Dlaczegóżby serce wdowie miało być obojętne na jej powaby?
Ale obok tej żądzy szlachetnej, w romantycznej duszy pani Piotrowej, tkwiła jeszcze jedna namiętność... lubiła pasjami gotówkę, nie chciała się z nią rozłączać, a cnota oszczędności zrosła się nierozdzielnie z jej naturą.
Lubiła miły pieniądz, bo i któż go nie lubi, gdy zań mieć może ziemię, wodę, ogień i powietrze i wszystko co z tego świata jest... a nawet ludzie pieniężni i na tamten świat z większą ostentacją, aniżeli chudo pachołkowie wjeżdżają...
Dlatego też filantropijne czyny pani Piotrowej nacechowane były tą wysoką cnotą, która jest królową wszystkich innych cnót, i szanowna dama umiała tak prowadzić interesa ubogich, że gdy z kieszeni bliźnich szły ruble, ona składała na srebrej tacy miłosierdzia... tylko wytartą, miedzianą wdowią kopiejkę. . . . . . .
Takim sposobem nie ponosząc znacznych wydatków, zasłynęła szeroko jako dobrodziejka ludzkości, a nazwisko nieboszczyka pana Piotra, z dodatkiem nèe Grdulska, figurowało na protokułach posiedzeń przeróżnych bractw, zgromadzeń, stowarzyszeń i konfraterni...
W Salonie pani Piotrowej odbywały się tak zwane sesje filantropijne, a raczej gospodyni domu chodziło głównie o to, aby na tych zebraniach było więcej głosów męzkich, niż żeńskich, więcej młodych, aniżeli starych.
Chodziło jej oto dlatego, że w sercu jej pod popiołem dewocji, tlało gorące zarzewie wdowiego uczucia, o którem obszerniej było w poprzedzającym rozdziale powiedziane...
Potrzeba było tylko małego dmuchnięcia, aby z tego zarzewia rozniecić pożar straszliwy, o szerokiej purpurowej łunie, i snopach iskier ognistych...
Ten, co miał dmuchnąć w to zarzewie, był to przystojny młody człowiek z kozią bródką i obliczem świadczącem o burzliwie spędzonych dniach młodości.
Imię jego było Walenty, a przeszłość pełna wspomnień i pamiątek. Był to prawdziwy Atylla, który zburzył kilka wsi rodzonego ojca, i oddał je w ręce rudobrodych Hunnów. Straciwszy wszystko oprócz nadziei, znalazł się w Warszawie, a dzięki dawnym znajomościom i stosunkom, zaczął bywać na posiedzeniach filantropijnych u pani Piotrowej...
Z wrodzoną wprawą, i wysoką znajomością strategji i taktyki walk sercowych, zbadał odrazu położenie rzeczy, a trzy ogniste spojrzenia, pięć westchnień i udany brak apetytu, uczyniły taki przewrot w duszy pani Piotrowej, jakiego nieboszczyk pan Piotr nie mógł dokonać przez dwudziestoletni okres małżeńskiego pożycia.
On klęczał przy jej nogach, a ona była zachwycona jego oczami czarnemi jak węgiel, wąsem zawiesistym, kozią brodką, i nosem orlim zgarbionym...
Bo też był to i nos co się zowie klasyczny, a przecież stara wdowa, dzięki wysokiej edukacji, przekładać musiała klasyczną powagę rzymskiego nosa, nad romantyczną formę drobnego zadartego noska, jaki dziś spotykać można u niektórych literatów.
Zresztą, o czem tu mówić, nie potrzeba być nawet wdową, żeby znać różnicę piękności klassycznej nad romantyczną.
Wiadomo całemu światu, że nos długi, i poważny, nazywa się nosem; gdy tymczasem romantyczny, zadarty, zaledwie noskiem nazwać się godzi.
Pani Piotrowa wiedziała o tem lepiej, aniżeli świat...
Przebierała palcami krucze kędziory Walentego, który przed nią klęczał, szeptała mu do ucha słowa miłości, i niedowierzała swemu szczęściu...
— Ale ty nie kłamiesz, aniołku? mówiła głosem drżącym, ty mnie kochasz na prawdę.
— Jak cię kocham Idolko... czy żądasz dowodu? kiedy... w naszem cichem ustroniu...
— O tak! w ustroniu... aby tylko w ustroniu, — wyjedziemy na wieś... bo w mieście obawiałabym się o ciebie ty bałamucie!
— Oj ty filutko... filutko... miałażbyś być zazdrosną...
— Nie... ale na wieś wyjedziemy koniecznie, jeżeli mnie kochasz! Oto masz tutaj sto tysięcy, kupuj wioskę co prędzej, urządzaj gniazdo... powracaj... a twoja synogarlica z utęsknieniem wyglądać będzie powrotu swego gołąbku...
— Nie ma poświęcenia, któregobym nie uczynił dla ciebie... dla ciebie moja... ty, ty... ty.
Nie dokończył, a kiedy gorące spojrzenie wdowy spoczęło na jego oczach pełnych radości, już pugilares gruby spoczywał w jego kieszeni; a za dwie godziny kurjerski pociąg kolei Warszawsko-Wiedeńskiej unosił wielu szczęśliwych pasażerów, pomiędzy któremi najszczęśliwszym był pan Walenty...
Ten epizod z dziejów serca pani Piotrowej z Grdulskich, nazwaliśmy romansem bez końca, — ale zkąd że u licha miał się wziąść ten koniec, kiedy pan Walenty dotychczas jeszcze nie wrócił.