Flamarande/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dwugodzinnej wewnętrznej walce i niewypowiedzianych cierpieniach poszedłem szukać Salcéda. Udałem się do jego hotelu, na przedmieście Saint-Honoré. Wiedziałem, że wynajęty był jakiemuś niemieckiemu bankierowi, ale sądziłem, że markiz zostawił sobie kilka pokojów. Dowiadywałem się napróżno. Nie zachował dla siebie ani jednego pokoju i od trzech lat nic o nim nie wiedziano. Poszedłem dopytywać się bardzo ostrożnie w domu pani de Montesparre. Znałem się doskonale z jej pokojową Zuzanną i wiedziałem, że jest gadatliwą; niestety, nie była powiernicą swej pani, nie była obeznaną z bieżącemi sprawami, i od trzech lat nie widziała pana Salcéda ani w Paryżu ani na wsi. Opuścił Francję z niezupełnie wygojoną raną, a pani baronowa bardzo była zmartwioną, że go tak długo u siebie zatrzymała.
Dochodzenia moje byłyby więc tego dnia nie doprowadziły do niczego gdyby nie nagła myśl zapytania się Zuzanny, czy pan Salcéde bardzo się zmienił po swojej chorobie.
— Zmienił się niestety, odpowiedziała, jego czarne piękne włosy zbielały jak śnieg!
— Więc wygląda jak starzec?
— Nie, zawsze jest piękny i młody, i kto wie czy z swoją śnieżną głową nie jest jeszcze piękniejszy i oryginalniejszy jak wprzódy; ale jeśli nie umarł, co najprawdopodobniejsze, mógł sobie tak jak wielu innych ufarbować włosy.
Pewny już swego, wróciłem do hotelu Flamarande. Była jedenasta; hrabia ukazujący się rzadko w swoim klubie, jeszcze tego dnia ztamtąd nie wrócił. Pani w swoim pokoju zajęta była ułożeniem do snu Rogera i zakazała wchodzić do siebie.
Prosiłem Julji, żeby mi wyrobiła u pani chwilkę rozmowy i po chwili zaprowadzono mnie do małego salonu. Co mnie skłaniało do tej rozmowy z hrabiną? Była to jakaś nieokreślona, ale nieprzeparta potrzeba, bo w skołatanym tylu walkami umyśle, nie miałem jasno sformułowanych zamiarów. Zaledwie mogłem upozorować moje żądanie; miałem je zastosować do sposobu, w jaki myślała mnie przyjąć.
Ubrana w bieli, z rozsianemi blado-różowemi kokardami z morowej wstążki po koronkowym penioarze. wyglądała tak uroczo, że patrząc na nią, zaparłem oddech w sobie. Spodziewałem się zostać ją w ciepłym kaszmirze, bo wiedziałem, że łatwo ziębła, ta lekka tualeta nie odpowiadała domowemu ubraniu w zimowej porze. Myślałem, że ze spaceru wróciwszy, będzie jeszcze przemokłą i zziębniętą. Czy rozmarzony umysł uczynił ją nieczułą na przykre powietrze?
Czytała, a raczej udawała że czyta, bo słysząc otwierające się drzwi, rzuciła książkę zamkniętą na stół. Ukrywała wybornie swoje wzruszenie. Niepodobna było przypuszczać w niej jakichkolwiek uniesień, patrząc na ten spokojny uśmiech, z którym przyjęła mnie mówiąc:
— Czego sobie życzysz, panie Karolu?
— Czy mogę się spodziewać, odrzekłem, że oprócz pani hrabiny nikt więcej mnie nie usłyszy?
— Oczywiście, jeśliś pan drzwi zamknął za sobą.
— Zamknąłem je.
— Bardzo dobrze, mów, mój przyjacielu.
Miała w twarzy wyraz takiej dobroci i zaufania, że postanowiłem przemówić najprzód do jej uczucia, chcąc się przekonać, czy mnie nienawidzi.
— Od niejakiego czasu, rzekłem do niej, uważam, że pani hrabina żywi jakąś niechęć do mnie.
— Niechęć? Bynajmniej.
— Jeśli jestem pani wstrętnym, natychmiast opuszczę moją służbę.
— Nie miałbyś pan słuszności. Hrabia bardzo jest do pana przywiązany i słusznie. Przykroby mi było, gdyby mój mąż pozbawiony był jego starań.
Nie znalazłby prędko człowieka tak inteligentnego i przychylnego.
— Więc tylko dlatego że jestem przywiązany do mojego pana cierpi mnie pani hrabina w swoim domu?
— Cierpi? Ależ przeciwnie Karolu, mam dla pana wiele życzliwości.
— To być nie może! zawołałem! Pani hrabina nie myśli tego co mówi!
— Nie rozumiem, odpowiedziała, patrząc na mnie jakby myślała, żem postradał zmysły — zkąd przyszła panu ta myśl?
— Z wielu spostrzeżeń, poczynionych przeszłej wiosny w Sévines.
— W Sévines, odpowiedziała bardzo żywo, tam byłam szaloną! Nie mówmy o Sévines, wiesz przecie że traciłam głowę. Czy może powiedziałam panu co obraźliwego? Byłoby mi bardzo przykro.
— Przeciwnie, pani hrabina była dla mnie bardzo dobrą.
— A więc cóż?
— Zdaje mi się, że od tego czasu mówiono pani hrabinie że ją zdradzam.
— Dlaczegoby mi to mówiono? Czy jesteś pan zdolnym złego uczynku, albo występnych uczuć. Nie sądzę.
— Czy nie mówiono pani hrabinie, że pomagałem w wykradzeniu?...
Szedłem wprost do celu, czułem się porwany nieprzepartą siłą; miałem się wyspowiadać ale nie z pokorą winowajcy; chciałem wyznać moje przewinienia, aby dać jej uczuć, że znam i jej winę. Nie pozwoliła mi mówić. Powstała gwałtownie głosem wzruszonym ale bez gniewu rzekła: Nie mów mi o tem, Karolu! proszę cię o to, a nawet nakazuję ci. Sévines, to miejsce dla mnie fatalne, straciłam tam moje dziecię i byłam bliską utraty rozumu. Żałowałeś mnie, wiem o tem, uważałeś hrabiego nadto surowym, ale ja się nie skarżę. Oddał mi przysługę nie pozwalając karmić się złudzeniami i nie ukrywając przedemną strasznego zgonu mojego biednego dziecka. Teraz poddaję się z uległością mojemu losowi, tak, jak mi mąż polecił, znoszę z godnością moje nieszczęście. Nie przypominaj mi więc tych scen bolesnych, jeżeli dobrze mi życzysz. Zostań u nas i wierz mi, że przyczynisz się do pocieszenia mnie kochając i pilnując Rogera co już nawet dawno czyniłeś. Ach! wiem już, czem ci się zdaje żeś mi się naraził! Wyrzucałam ci ostatnim razem, że go psujesz; odtąd nic ci już nie powiem. Błagam cię, abyś nie psuł bardzo Rogera, ale kochaj go i nie opuszczaj nas, otóż teraz, mówię ci szczerze co myślę. Dobranoc ci mój przyjacielu, nie dręcz się więcej i wiedz, że umiem cię cenić.
Nie pozwoliła mi słówkiem odpowiedzieć — bo natychmiast przeszła do drugiego pokoju gdzie spał Roger.
Pożegnany temi pełnemi dobroci słowy, wyszedłem od niej więcej jeszcze przygnębiony i niezadowolony z niej i siebie. Wiedziała o wszystkiem a nie raczyła mi nawet robić wyrzutów. Nie byłem niczem dla niej, jak tylko siłą niewidomą na usługach jej męża. Jeżeli złorzeczyła katowi, nie chciała aby o tem wiedziano i mnie narzędziu swych mąk nie miała za złe, że się używać pozwalam; odtąd spokojna i zadowolona, przebaczyła, ale tylko ze szczytu swojej zimnej życzliwości i systematycznej dobroci. Ach! jakżeby się ta scena zmieniła, gdybym był mógł jej powiedzieć, że jest winowajczynią! Możebym ją znowu ujrzał u nóg moich.
Ale ta chwila nadejdzie! Będę ją śledził póty, póki jej nie schwytam na schadzce z Salcédem. Wtedy dam jej uczuć, że jestem czemś więcej jak szpiegiem jej męża, bo on nic wiedzieć nie będzie, a tylko ja sam ją potępię. Zatrwożę ją dla własnej satysfakcji. Niech upokorzy się wtedy, niech błaga mnię o łaskę. Przebaczę, niech wie, że jestem czemś więcej jak dobrym człowiekiem, jak godnym poważania służącym. Nazajutrz natychmiast, poszedłem do byłej mamki Gastona aby się dowiedzieć, czy nie wyszukano jej od czasu osiedlenia się jej w okolicy Paryża i czy nie badał jej kto obcy. Mieszkała w Villebon, pięć mil od Paryża. Miała tam własną realność i wysyłała na targ swoje jarzyny i owoce. Posyłałem jej rentę regularnie, bo oprócz kapitału udzielonego jej na zagospodarowanie się, pan hrabia wyznaczył jeszcze osobną pensję tytułem pożyczki, jeśli nikomu się nie da poznać.
Byłem o nią zupełnie spokojny, złożyła mi dowody swojej przezorności i nareszcie leżało to w jej własnym interesie. Zdziwiłem się niezmiernie, dowiedziawszy się, że sprzedała swój dom i ogród. Opuściła wieś i nie wiedziano gdzie się przeniosła. Jednakowoż po żmudnem poszukiwaniu i wypytywaniu się doszedłem wreszcie, że mieszkała w Paryżu przy ulicy Neuve-des-Mathurins Nr 19. Pobiegłem tam tego samego wieczora, dziwiąc się dlaczego nie zawiadomiła mnie gdzie i kiedy się przeniosła.
Zaprowadzono mnie do ładnego małego mieszkanka świeżo i czysto umeblowanego, gdzie ją zastałem w jedwabnej sukni, ładnie uczesaną, w zgrabnych bucikach, jak prawdziwą Paryżankę. Nie była to ta sama wieśniaczka, ale mała kapitalistka, żyjąca rozsądnie i zajmująca się tylko wychowaniem swego syna. Z pierwszego rzutu oka na nią i na jej otoczenie, zrozumiałem, że sprzedała naszą tajemnicę. Wyrzucałem jej to sprzeniewierstwo.
— Nie zrobiłam nic złego, odpowiedziała. Odkryto mnie nie wiedziałam jak. Żyłam sobie spokojnie w Villebou i nie pokazywałam się nigdy w Paryżu.
Napadnięto mnie z prośbą i groźbą, i obrzucono pytaniami. Obiecano mi dwa razy tyle ile dostawałem od hrabiego, i dodano jeszcze obietnicę zapewnienia na przyszłość losu mojego syna. Odmówiłam; ale zobaczywszy bilety bankowe i takiego pana do rzeczy....
— Słusznego z białemi włosami?
— Właśnie; ale nie znam ani jego imienia, ani nie wiem gdzie mieszka. Opowiadał mi o zmartwieniu tej biednej matki, przed którą dotąd ukrywają syna. Nie mogłam się oprzeć. Wiem, że zatrzymasz mi pan moją pensję, masz pan zupełne do tego prawo. Obejdę się bez niej, mam lepszą, bo kapitał umieszczony jest na imię mojego syna.
Rozsądną rzeczą było nie nakładać kary pieniężnej za zdradę tej kobiety. Opuściła nas wprawdzie, ale nas nie oskarżyła. Oddaliłem się, upewniwszy ją wprzódy, że pan Flamarande ma zawsze zamiar odebrać później swojego syna i że pani Flamarande zgadza się chętnie na to opóźnienie.
Hrabiemu nic nie powiedziałem, co zresztą łatwą było rzeczą. Nigdy nie mówił o Gastonie i nie pytał się nigdy o niego. Wreszcie ułożyłem już sobie sposób dalszego postępowania: nie zdradzić hrabiny, nie służyć więcej nigdy za narzędzie zemsty hrabiemu, nie przeszkadzać szczęśliwej matce w odzyskaniu syna; ale dręczyć i poniżyć kobietę, rzucającą się występnie w objęcia kochanka.
Śledziłem ją krok w krok i doszedłem do takiej doskonałości w rzemiośle szpiega, że nie powstydziłby się, jej żaden zbir policyjny. Brzydziłem się tej roli i męczyła mnie ona, ale jakaś wewnętrzna gorączka podtrzymywała moje siły i pobudzała do wytrwałości. Daremny trud i praca! Pani nigdy już sama nie jeździła do lasku Boulogne i zaniechała wszelkich schadzek. Wszystkie wycieczki odbywała w biały dzień. Nie odwiedzała pani de Montesparre i zdaje się, że zerwała z nią stanowczo. Żaden z jej listów przechodzących przez moje ręce nie był adresowany ani do baronowej, ani do Salcéda, ani do żadnej podejrzanej mi osoby. Nie udało mi się odszukać markiza w Paryżu, był niewidzialny; gdybym go był nie widział na własne oczy, gdybym się nie był dowiedział że ma siwe włosy, gdyby nieznająca go Nicejka nie była mi się z swego uczynku wyspowiadała, myślałbym — że wszystko było tylko złudzeniem.