Flirt z Melpomeną/Teatr i teatrzyk
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jestem człowiekiem starej daty; dlatego też, wzrosłem w przekonaniu, że powstanie nowego teatru, lub zgoła przeniesienie go z jednego gmachu do drugiego, jestto sprawa wymagająca lat co najmniej — piętnastu. Zaczyna się od lekkich dreszczyków, związanych z fizyologiczną tajemnicą poczęcia projektu; następnie, piano, piano, jak mówi nieoszacowany Bazylio w Cyruliku, projekt nabiera coraz bardziej określonych kształtów: wchodzi w ważną fazę dyskusyi nad rem miejsca. Ta faza trwa około lat pięciu, ile że kwestya topograficzna przybiera zabarwienie wybitnie polityczne i wciąż zmienia oblicze zależnie od „ugrupowania stronnictw“. Wreszcie, miejsce szczęśliwie wybrano - o ile można tak, aby przy tem skazać na zburzenie największą ilość bezcennych zabytków architektury — ; rzecz dojrzewa do fazy konkursu, w której przebywa przez dalszych lat kilka. Nakoniec, kiedy już fakt powstania nowego przybytku sztuki przeszedł niemal w dziedzinę mytu — ile że znaczna część osób które pamiętały początki sprawy wymarła — pojawia się, pewnego dnia, na pustym placu kupka cegieł, wyrasta zwolna oparkanienie z desek, i — znowuż po szeregu lat — rodzi się monumentalna budowla, aby dać początek namiętnej, ćwierć wieku trwającej dyskusyi, czy jest ozdobą czy oszpeceniem miasta.
To dopiero część materyalna, a teraz strona duchowa. Ta urasta w kształt mistycznej piramidy, na której wierzchołku sterczy dekoracyjnie głowa miasta; poniżej, jako dalsze człony, prezydyum, rada, przeróżni referenci, komisye, subkomisye, aż wreszcie, u samej nasady, wieniec dyrektorów: dyrektor administracyjny (od sprawowania rządów), dyrektor odpowiedzialny (od brania w skórę), dyrektor techniczny, literacki, czy ja wiem jaki wreszcie!... I cała ta olbrzymia góra powagi, władzy i dostojeństwa rodzi, co dwa tygodnie, małą, maleńką myszkę z zakręconym ogonkiem.
Jestem, powtarzam, człowiekiem stałej daty; dlatego też osłupiałem, obstupui panie tego, kiedy, na wiosnę obecnego roku, rozeszła się luźna ska, że, w małym piętrowym domku przy ulicy Krupniczej koło którego zaczęto właśnie coś majstrować, ma być podobno nowy teatr; w lecie tegoż roku, skromne komunikaty doniosły mimochodem, że napewno będzie tam nowy teatr — przed trzema zaś dniami otrzymałem zaproszenie na inauguracyę. I, gdyby nie obecność kapłana który wszystko lege artis poświęcił, oraz gdyby nie potężny płat rozbefu który „wsunąłem" przy tej okazyi zakropiwszy węgrzynem
i który robił wrażenie zupełnie realne, byłbym skłonny mniemać, że to jakaś czartowska sztuczka i że ta ślicznie przez p. Uziębłę ozdobiona sala na ośmset osób, mieszcząca się, licho wie jak, w tym niepozornym domku, rozwieje się w dym, z zapianiem trzeciego kura...
Żart na stronę. Mamy tedy w Krakowie nowy teatr, mający służyć wyłącznie śmiechowi i wesołości. Że na teatr taki było w Krakowie miejsce, dowodzić nie potrzeba. Pęd do szukania w teatrze przedewszystkiem zabawy jest tak silny, że nic go stłumić ani odwrócić nie zdoła. „Dosyć jest dramatów w życiu“, jak mówi sympatyczny nestor naszych krytyków z Nowej Reformy. — Zwłaszcza dzisiaj. Jeżeli się ogółowi nie dostarczy tej zabawy w dobrym gatunku, pójdzie jej szukać w złym; to i wszystko. Na dziesięć teatrów w wielkiem mieście, dziewięć poświęconych jest śmiechowi.
Ale wesołość, jestto stworzenie niezmiernie kapryśne, które trudno znęcić i obłaskawić, a niezmiernie łatwo spłoszyć. Lubi ona mieć swój własny domek, potrzebuje wygrzać sobie mury, tak aby już samo przestąpienie ich progu wytwarzało zaraźliwą a tak konieczną suggestyę rozbawienia. Współżycie płochej nieraz zabawy z podniosłemi wzruszeniami poezyi nie wychodzi na pożytek ani jednej ani drugiej. Pieprzna cokolwiek farsa, której słuchalibyśmy pobłażliwie w jej własnym, poufałym domku, może obudzić niesmak w murach, w których, na parę dni wprzódy, piliśmy z zapartym oddechem płomienne strofy Wyzwolenia; naodwrót trudniej nas wstrząsnąć tragizmem, w roli Lady Makbet, artystce, której kazano dopiero co występować w — kąpielowym kostyumie. Każda rzecz ma swoje miejsce.
Każda rzecz ma także swój styl. Mimo iż, z powodu mozajkowej wielostronności repertuaru, nasi aktorzy mają bajeczną wprost giętkość i wprawę w przerzucaniu się z dnia na dzień od Eschylesa do Tristana Bernard, od Ibsena do Fredry, od Słowackiego do Shaw'a, jest jeden rodzaj, dla którego raczej wskazaną jest specyalizacya: mianowicie lekka komedya i farsa. Wielka sztuka stoi indywidualnościami aktorskiemi; nieraz jedna rola wystarcza aby okupić wszystkie braki całości i dostarczyć niezapomnianych wrażeń; w owym natomiast mniejszym rodzaju, na pierwszy plan się wysuwa i o wszystkiem rozstrzyga zespół, doskonałe zgranie, błyskawiczne tempo: a to da się osiągnąć jedynie przy specyalizacyi i przy wyłącznie w tym kierunku obróconej współpracy. Łatwiej jest utrzymywać ciepło humoru, niż je za każdym razem na nowo rozpalać.
Na potrzebę i wartość śmiechu i zabawy godzą się zapewne wszyscy; „tylko — mówią poważni i szanowni ludzie - niech zabawa ta nie obraża ami moralności ani dobrego smaku“. Zgoda; ale tutaj natykamy się na problem, przypominający potrosze kwadraturę koła. „Bawcie się dzieci, mówi dobra mama, ale tak aby nie pognieść kołnierzyka, i nie podrzeć spodni na kolanach“. Jak to wykonać? Niema rzeczy któraby bardziej dokumentowała nasze głębokie tkwienie w materyi niż nasz śmiech. Dawna farsa miała tylko trzy efekty wesołości; mianowicie że kogoś wygrzmocono kijem, że ktoś wziął na przeczyszczenie, i że mu przyprawiono rogi. Skoro, przypadkowo, wszystkie te trzy wydarzenia zeszły się razem, wówczas wesołość dochodziła do szału. Dziś, z farsy tej „pytają" w szkołach, ponieważ odleżała się już parę wieków. Od tego czasu, śmiech nasz wyszlachetniał zapewne; ale, mimo że delikatniejszy w formie, w treści zawsze nosi piętno naszego ziemskiego, zbyt ziemskiego pochodzenia. Z tem musimy się pogodzić; na tamtym świecie będziemy subtelniejsi, ale na tym trzeba nam zostać takimi jakich nas Pan Bóg stworzył. Obok Dantego — Boccacio; obok Pascala i Corneille'a — Rabelais; obok Kochanowskiego Trenów i Psalmów — Fraszki; takim jest człowiek: kto go zechce zanadto „podnosić“, zrobi go ponurym i obłudnym.
I w tem także najlepszem może wyjściem jest stworzyć dla tego biednego ludzkiego śmiechu osobny przybytek. „Internować“ go. Unika się w ten sposób nieporozumień; idzie go tam szukać, z całą świadomością, ten, kto ma na to ochotę; unika się niebezpieczeństw dysharmonii pomiędzy napisem na frontonie gmachu a zawartością wnętrza.
Daleki zresztą jestem od tego, aby t. zw. „lekki repertuar“ uważać za synonim płytkości lub trywialności. „Rodzaje" w sztuce przechodzą swoje ewolucye; był czas, kiedy wszechwładnie panowała tragedya w 5 aktach wierszem; obecnie, sztuka dramatyczna raczej żegluje pod flagą komedyi, bardziej odpowiadającej inteligentnemu sceptycyzmowi dzisiejszego człowieka. Jest to, trzeba przyznać, forma ze wszystkich najbardziej giętka i szeroka; tragedya nie może nas rozśmieszyć (chyba mimowoli); podczas gdy komedya może naprzemian bawić, rozmarzać, uczyć, wzruszać. Jakże nikłą zresztą bywa niekiedy ścianka, która ją dzieli od dramatu: czyż nie wystarczy poprostu zmienić zakończenie w Skąpcu Moliera, aby tę komedyę przekształcić w dramat, i to jeden z najbardziej ponurych? A we wczorajszej Kobiecie bez skazy, czyż nie dość byłoby w tym celu pocisnąć poprostu cyngiel rewolweru w rękach młodego głuptaska, Kaswina? Ale poco to czynić? to że, skoro brauning jest nabity, może wystrzelić, to każdemu wiadomo; czyć nie lepiej się uśmiechnąć? Dwa strzały z rewolweru, to błąd młodości Rittnera w jego Małym Domku.
Komedya umie dziś pomieścić niemal wszystko. Dlatego, sądzę, iż, w skromnych ramach swego programu, nowy teatrzyk ma przed sobą szerokie pole możliwości. Otwarcie jego witamy z sympatyą, i przyjmujemy z zaufaniem zapowiedź dyr. Dąbrowskiego, iż, w swoim zakresie, scenka ta szczerze służyć będzie literaturze i sztuce. Obecność jej może tylko wyjść na dobre ogólnej naszej atmosferze teatralnej, wytwarzając zdrowe współzawodnictwo: stojąca woda monopolu i zadowolenia z siebie rzadko bywa dodatnim i twórczym elementem.
Odkładając do jutra przyjemność zdania sprawy z pierwszych przedstawień, kończę jeszcze małą uwagą. Mówiono w ostatnich czasach wiele o różnych „reformach teatralnych“; otóż, ja chciałbym jedną tylko zaproponować reformę, ale zasadniczą i bardzo doniosłą. Mianowicie, zerwijmy ze zwyczajem chodzenia do teatru, a zwłaszcza na farsę, na głodno. Nikt nie zastanawiał się może, do jakiego to stopnia oddziałuje na psychikę widza. Mnóstwo nieporozumień pomiędzy sceną a widownią polega na tem, iż dana sztuka pisana była dla osób które jadły dobry obiad o godz. 7 wieczór, podczas gdy słuchają jej ludzie którzy jedli o 1 w południe i to lichy. Stanowczo tedy należy wieczerzać przed teatrem; po teatrze, kto ma ochotę i środki potemu, może jeszcze przetrącić coś lekkiego, ale przed teatrem zjeść koniecznie! Jeżeli pora zawczesna, zwróćmy się do dyr. Dąbrowskiego z prośbą aby jeszcze nieco opóźnił godzinę rozpoczęcia przedstawień: jestem przekonany, że ten dobry, pulchny człowiek wyrozumie nas i nie odmówi tego. A ja nawet nie będę dla siebie żądał tego tytułu, tak poszukiwanego przez osoby bez określonych kwalifikacyj: REFORMATORA TEATRU.