Flirt z Melpomeną/Szekspir, Makbet
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szekspir jest niesłychany! Za każdym razem gdy się go czyta lub ogląda, zdumiewa ta zuchwała prostota, z jaką sięga ręką do samych trzewiów życia. Dlatego, gdy chodzi o psychologię, w jakiejkolwiek epoce, wśród jakichkolwiek „prądów“, zawsze, pomiędzy najśmielszymi odkrywcami prawdy, znajdzie się — Szekspir. Czyż, naprzykład, w tej odwiecznej, z prastarych kronik wykrzesanej historyi o Makbecie i jego żonie, nie mogłaby szukać poparcia modna filozofia dzisiejsza, głosząca zasadniczą amoralność kobiety, kobietę jako urodzoną zbrodniarkę, oraz głęboką, nieprzebytą przepaść, dzielącą świat wewnętrzny kobiecy i męski? Makbet, piorun wojny, zwycięski wódz zdolny i rozkazywać i nadstawić piersi, walczy w obronie starego, wątłego króla. Czyż dziw, że w piersiach jego — nawet i bez wróżby czarownic — musiała nurtować myśl, że władza króla o wiele bardziej przystałaby rękom które zdolne są miecz udźwignąć, a więc jego rękom? Ale ta myśl zaledwie że śmie spojrzeć sobie samej w oczy: honor, uczciwość, cześć dla prawej władzy, groza jaką budzi zbrodnia, to szereg zapór które dławią ją i prawdopodobnie nigdy nie dałyby się jej rozwinąć. Z takich nieurodzonych myśli człowiek nie jest winien rachunku nikomu; gdyby się je chciało sądzić i karać, któż chodziłby wolno po świecie?
Ale w cieniu tego silnego mężczyzny żyje kobieta, istota o gładkich licach i o drobnych dłoniach, tak wiotka i delikatna jak on jest mocny i tęgi. I widzimy to wrażliwe, jasnowłose stworzenie w chwili gdy otrzymuje list męża, gdy blask korony oślepia nagle jej oczy. A korona ta nie jest dla niej — jak dla niego — arką tajemnych przeznaczeń narodów, olbrzymiem rozszerzeniem platformy czynu, ale jest par excellence biżuteryą, bezkonkurencyjnym nowym kostyumem. W jednym błysku, duszę jej przeszywa pragnienie, myśl; tylko ta sama myśl która w duszy mężczyzny łamie się o tyle zapór, tutaj nie napotyka w drodze — nic.
Zbrodnia? Czyż to pojęcie istnieje dla kobiety? Zbrodnia jest naruszeniem milczącej umowy społecznej; czyż ona kiedy podpisywała tę umowę? Wychowanie społeczne, które głęboko przekształciło duszę mężczyzny, zaledwie obłaskawiło nieco kobietę: na widok bliskiego łupu, dusza jej pręży się, całą siłą swego instynktu, jak pantera do skoku.
Czyn został spełniony; i tu zaczyna się druga część dramatu.
Od chwili ziszczenia tej strasznej rzeczy, Makbet żyje jak w obłędzie. Zadał kłam wszystkim zasadom z których wyrósł, którym zawdzięczał swą wielkość, zniszczył swe życie wewnętrzne: nawpół przytomny, nękany widziadłami, gnany ze zbrodni w zbrodnię, dochodzi do stanu w którym śmierć wita niemal obojętnie: życie, wyzute ze swego sensu, stało się dlań
powieścią idyoty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą...
A lady Makbet? Jej sumienie jest spokojne; ona nie zadała kłamu niczemu, nie stargała w sobie żadnej struny. Jak nie było w niej wahania, tak niema i wyrzutu. A jednak, i ona ulega dezorganizacyi psychicznej, i ona snuje się w nocy po pałacu z błędnie otwartemi oczami, napróżno siląc się zmyć krwawą plamę. Cóż to za plama? To ta, którą realnie, w rzeczywistości, ubroczyła ręce, podjąwszy się — wobec wzdragania Makbeta, ogłuszonego spełnionym czynem — upozorować śmierć króla, wciskając krwawe sztylety w ręce pokojowców. Otóż, dusza jej zdolna jest począć i udźwignąć najśmielszą koncepcyę zbrodni, ale dłonie nie nawykły do zmazania krwią; — do tego trzeba jej ręki mężczyzny. I ten drobny rys — zważmy to dobrze, nie głos sumienia — ściga lady Makbet w jej nocnych wędrówkach. Znowuż widzimy, jak wychowanie społeczne które głęboko przetworzyło, uszlachetniło duszę mężczyzny, w kobiecie wydelikaciło tylko system nerwowy. Proszę się nie oburzać; to nie ja mówię; to Szekspir. Popełniona zbrodnia jest dla Makbeta śmiertelnem, duchowem przejściem; dla Lady Makbet jest ona nerwowym wstrząsem.
Jak przedstawia się postać lady Makbet w ujęciu scenicznem? Przedewszystkiem, zasadniczo trzeba odrzucić pokutującą niekiedy po scenie, na zasadzie linii najmniejszego oporu, koncepcyę lady Makbet jako rodzaju virago, hic mulier. Lady Makbet musi być kobiecą i bardzo kobiecą. Wyraźną dla mnie zupełnie jest intencya Szekspira postawienia dwojga istot — mężczyzny i kobiety — w obliczu tegoż samego problemu, i przeprowadzenie, niby w kanonie muzycznym, dwóch rozmaitych linij wykreślonych zasadniczą odrębnością płci. Tem samem, logika artystyczna broniłaby wprowadzać coś, coby mąciło czystość tych linij.
Makbet nie jest niedołęgą; jest — Szekspir wyraźnie to podkreśla — dzielnym mężczyzną w całem tego słowa znaczeniu; jeżeli w pewnym momencie jest słaby, to dlatego właśnie, iż wszystkie męskie pojęcia honoru, szlachetności, wzdrygają się przed takim czynem. Tak samo lady Makbet jest pełnej krwi kobietą: abstrahując od zrozumiałych konieczności scenicznych, z łatwością wyobraziłbym ją sobie jako wiotką drobną kobiecinkę, którą barczysty olbrzym Makbet często nosi na rękach albo huśta na kolanach: siła jej jest czysto duchowa, płynie z bezwzględnej jednolitości i skupienia woli, oraz ze zdolności smagania ową piekielnie dotkliwą kobiecą wzgardą, która, dla prawdziwego mężczyzny, jest wprost nie do zniesienia; albo chwyta za kij, albo — staje się bezbronny.
Widziałem, bardzo dawno, w roli lady Makbet Modrzejewską, na schyłku jej świetnych czasów, ale jeszcze wspaniałą. Mimo iż byłem wówczas dzieckiem prawie, do dziś dnia słyszę zagięcia jej głosu przy poszczególnych wyrazach, widzę ruchy. Dziwnie wyraźnie zwłaszcza utkwił mi w pamięci ten dwuwiersz, kończący scenę z mężem w I akcie:
... które, jeśli się działać nie ustraszym,
Nada blask przyszłym dniom i nocom naszym...
Dominujący akcent, jaki Modrzejewska nadała temu słowu: nocom, akcent nieskończenie miękki, ciepły, kuszący; równocześnie zaś śliczny, bluszczowy ruch jakim się oplotła o silne ciało Makbeta, miały w sobie coś arcy-kobiecego. Cały świat tajemnic dźwięczał w tem jednem słowie; owych tajemnic, które — jak to nawet nauce wiadomo — tyloma nićmi zespalają sferę zbrodni ze sferą miłości. Bez tego pogłębienia Makbet, zmienia się potrochu w króla Heroda z szopki.
Trzeba przyznać, że, jako widowisko sceniczne, Makbet nie jest zbyt wdzięczny. Cały punkt ciężkości zagęszcza się w kilka scen — prawda że potężnych — około zabójstwa Dunkana, poczem — z końcem drugiego aktu! — zainteresowanie obumiera zupełnie. Trzebaby chyba genialnej gry, aby je obudzić na chwilę w scenie „ducha Banka“, lub też somnambulizmu lady Makbet. Pozatem, szereg scen obojętnych, lub przykrych przez swą grubą materyalizacyę fantazyi poety.
Rolę Makbeta odtworzył p. Sosnowski. Nie sądzę, aby leżała ona ściśle w rodzaju tego doskonałego artysty. Gra p. Sosnowskiego, powściągliwa, trochę sucha, bardzo nowożytna w środkach, która niedawno stworzyła np. prawdziwe arcydzieło w roli pułkownika w Obowiązku Lavedana, tutaj pozostawia często wrażenie niedociągnięcia, oschłości. Przytem, niezupełne opanowanie pamięciowe roli nie pozwoliło artyście dostatecznie cieniować szczegółów; tak np. ów przełomowy moment, kiedy wszystkie skrupuły, wahania Makbeta topnieją pod przemożną wolą kobiety, i kiedy nagle, oszołomiony żarem jej wymowy, wybucha z entuzyazmem: „Rodź mi samych chłopców!“ — ten moment zatarł się zupełnie.
Nie ubliżę w niczem wielkiemu talentowi p. Łuszczkiewicz-Gallowej, jeżeli również nie powiem aby wcieliła wszystko to co w sobie kryje lady Makbet. Udźwignęła tę ogromną rolę; to już bardzo wiele; poszczególne akcenty miała doskonałe (przepyszne „To chybimy!“ w ostatniej scenie I aktu). Pewne braki w wymowie, stanowiące poniekąd zaporę dla artystki w jej szlachetnych dążeniach, dałoby się może przy pracy usunąć?
Z innych wykonawców, niejeden mógłby powiedzieć słowami Chochoła z Wesela:
Kto mnie wołał, czego chciał?
Zebrałem się w com ta miał...
Makdufa grał p. Guttner. Stanowczo wolę go jako ministra Kręciołka w Polityce. Nowocześni dygnitarze bardziej, zdaje się, odpowiadają indywidualności tego artysty.
Inscenizacya epizodu czarownic w I akcie wypadła najnieszczęśliwiej. Traktowana zupełnie realnie w pełnem świetle dziennem, przy brutalnej i grubej charakteryzacyi, scena ta robiła wrażenie przykre i śmieszne; nie tylko nie przyczyniała się do stworzenia „nastroju“, ale niweczyła go doszczętnie. Co się tyczy sceny czarownic w akcie IV, najlepiej może byłoby zupełnie ją skreślić; wróżba tycząca dynastyi Banka jest dla nas mało aktualna, sposób zaś jej ucieleśnienia przenosi nas ze sceny stołecznego miasta Krakowa gdzieś do jakiejś zapadłej „szmiry“ prowincyonalnej.
W końcu, jeszcze jedna uwaga. Makbet (nie wszyscy słuchacze zauważyli to może wczoraj) pisany jest wierszem. Otóż, na próżno siliłem się nieraz łowić uchem tok tego wiersza: zjawiał się na chwilę, aby, niemal w tej samej chwili, przepadać, ustępując miejsca jakiejś nieznanej formie, pośredniej między wierszem a prozą. W znacznej mierze działo się to wskutek niedostatecznego pamięciowego opanowania tekstu u wielu artystów; przed tem trzeba uchylić czoła, gdyż stało się to niejako serwitutem krakowskiego teatru przy wystawianiu arcydzieł literatury; ale zauważyłem także jakgdyby umyślnie zacieranie wiązań pomiędzy jednym wierszem a drugim. Czyżby na naszej scenie tłukła się gdzieś jeszcze owa fałszywa, pokątna i dawno zarzucona „teorya“, iż wiersz trzeba mówić w ten sposób „aby go jaknajmniej było znać“? Wiersz traktowany nie jako wiersz staje się największym nonsensem; z narzędzia harmonii zmienia się w źródło niepokoju i męki słuchacza. Mamy obecnie w zarządzie teatru poetę, którego muzykalne ucho musiało często tortury cierpieć na wczorajszem przedstawieniu: możeby on się zechciał podjąć misyi cywilizacyjnej w tej mierze?
Zagrać po trzech dniach przygotowania rolę Lady Makbet, to fakt zapewne dosyć odosobniony w dziejach teatru. Mało która aktorka podjęłaby się tego, i powiedzmy także, mało której dyrekcyi przyszłoby na myśl tego zażądać. Dokonała tego wczoraj p. Pancewiczowa, i to w sposób chlubnie świadczący o talencie artystki. Od dawna już wiedzieliśmy, że warunki indywidualne p. Pancewiczowej, jej piękny głos, szlachetne wysłowienie, dają jej prawo sięgnięcia poza repertuar codzienności w którym widywaliśmy ją przeważnie dotąd, i otwierają przed nią szersze pole w dziedzinach poezyi. Przyszłość okaże, czy linia rozwoju artystki pójdzie w kierunku „bohaterskim“ czy też bardziej odpowiadać jej będzie skala liryczna.
W warunkach, w jakich odbył się występ wczorajszy, nie mogło być oczywiście mowy o zupełnie jednolitym opracowaniu i dociągnięciu wszystkich szczegółów; była to raczej improwizacya talentu, pełna szczęśliwych, trafnie odczutych rysów. Bardzo samodzielnem i śmiałem było wprowadzenie w scenę somnambulizmu akcentów jakby dziecięcej skargi: był to niby intuicyjny refleks słów Lady Makbet z II aktu, iż zdołałaby może sama zabić króla, gdyby nie to, że był we śnie „tak do jej ojca podobny“. Rys ten, zaznaczony przez Szekspira, u którego żadne słowo nie jest zazwyczaj powiedziane napróżno, uprawnia najzupełniej interpretacyę tej sceny w pojęciu pani Pancewiczowej.
W inscenizacyi, mianowicie w scenach pojawiania się czarownic, przeprowadzono korzystne zmiany w operowaniu światłem.