Flirt z Melpomeną/Zapolska, Asystent
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jeżeli Molier wyobrażał sobie, że umieścił wszystkie szczutki na nosie medycyny i lekarzy, mylił się grubo. Zostało jeszcze dosyć dla przyszłych pokoleń. Jakżeż-bo przekształcił się, zróżniczkował, typ lekarza z dawnej komedyi; w ileż rozpylił się postaci! Przedewszystkiem, stał się dwupłciowy, rozszczepił się w lekarza i lekarkę; wydał odmianę lekarza domowego, prowincyonalnego, salonowego, kąpielowego; lekarza-obywatela, lekarza-filantropa (znałem takiego zbliska; cóż za bajeczny typ do komedyi, niczem p. Geldhab!), lekarza-teozofa, etc. etc. A HYGIENA, ta zmora o stu głowach, wścibska, natrętna, wszędobylska, przemądrzała, zaglądająca do garnków, do kieliszków, licząca bakterye na zespolonych ustach kochanków, każąca swoje wątpliwe dary opłacać niewątpliwem zatruciem radości i beztroski życia! A cóż dopiero wszelkie sanatorya, uzdrowiska, hydropatye, te przybytki medycyny tańczącej, flirtującej, swatającej, gdzie histeryę indywidualną leczy się zapomocą histeryi zbiorowej i gdzie choroby często urojone kombinują się z bardzo zdrowemi i pozytywnemi potrzebami serca. Tu już medycyna najdalej odbiegła od typu Moliera: zamiast starego cymbała w wielkiej peruce, komicznym kapeluszu, okularach, długiej czarnej sukni i z groteskowym instrumentem pod pachą, mamy ją w postaci młodego chłopca na schwał, z gołą głową, blond czupryną, opalonym karkiem, koszulą rozchlastaną na piersiach, boso, w krótkich majtkach, z muskularnymi łydkami. Ten młody Antinous, to nielada figura, to pan asystent zakładu wodoleczniczego; któż go nie znał, gdzież go niema, któryż bodaj trochę przystojny student medycyny nie marzył aby nim zostać! To oś całego „interesu“; toteż, roztropny dyrektor zakładu starannie czuwa nad doborem swoich asystentów.
Ten nieoszacowany asystent stał się bohaterem nowej sztuki p. Zapolskiej, której tłem jest, przeźroczyście sportretowany, pewien znany zakład leczniczy we wschodniej Galicji. Od samego podniesienia kurtyny idzie ku nam ożywczy zapach zdrowia: las, bujny górski las, widny przez szeroko otwarte wrota świetlicy; szereg leżaków zaprasza do rozkoszy „werandowania“; na ścianach, umajonych zielenią, sympatyczne i krzepiące napisy, jak: „Zwróć się do przyrody, w niej twoje zbawienie“, albo: „Wchodząc w ten dom, zbądź się trosk“ i t. p. Naczelny szafarz tego zdrowia, tężyzny i siły woli, jest to, oczywiście, chuderlawy, łysy, podrygujący epileptycznie dr. Raczkiewicz (wybornie reprezentowany przez p. Dobrzańskiego), niedołęga jęczący pod ciężką dłonią połowicy; duszą natomiast zakładu, genius loci, jest — pan asystent. Hala się wypełnia: to pora „gimnastyki rytmicznej“. Trzech żydków w jupicach przechodzi przez ogród rżnąc skoczne melodye, za nimi jaki dziesiątek kobiet, w obowiązkowych kostyumach niemal że kąpielowych, wkracza pod wodzą pana asystenta, wykonując kijkami swoje ewolucye. Ale rygor pryska; damy, spracowane od świtu kopaniem rzepy, walą się na leżaki, rozpraszają się po sali, która napełnia się świegotem tych lubych ptasząt, nieraz sięgających olbrzymich rozmiarów i wagi. „Panie asystencie, proszę do mnie, proszę mnie nakryć; panie asystencie, proszę mnie zważyć; nie, nie, nikt inny tylko sam pan asystent“, etc. etc. I pan asystent goni, nakrywa, waży, elektryzuje, masuje, uśmiecha się czarująco a poufnie, spieszy do ogrodu, aby przenieść pannę Stasię która rzekomo nie może chodzić, ale, w chwilę potem, podczas gdy asystent jeszcze dyszy zmęczony dźwiganiem, ta sama panna Stasia, pokłóciwszy się o coś z małą Lilusią Bierstockel, pędzi za nią lekko jak sarenka... Wreszcie, pacyentki, uraczywszy pana asystenta całym arsenałem pokus i uśmiechów, przechodzą do swoich pokojów; biedny chłopak oddycha z ulgą, trze sobie ręką rozklekotaną głowę, rzuca się w słomiane krzesło, przeciąga się, zamyka oczy, chwilę może zdrzemnie się spokojnie; ale gdzieżtam! przez sen jeszcze otrząsa się ze zgrozą, czując dotknięcie miękkiej kobiecej dłoni: to panna Rózia, masażystka zakładu, wsuwa mu nieśmiało poduszkę pod głowę, następnie zaś staje obok, opędza gałęzią od much i wpatruje się z namiętną lubością...
Proszę tylko nie przypuszczać, że, w tym zakładzie, gdzie regulamin nawet personelowi domowemu nakazuje jasne włosy (to budzi wesołe myśli), bose stopy i kuse spódniczki, moralność w czemkolwiek szwankuje. Z pewnością nie; a gdyby nawet czasem, troszkę, to nie z udziałem pana asystenta. Ten chłopak, szczwany jak rutynowana kasyerka z nocnej kawiarni, wie iż, gdyby zdecydował się na wybór, byłby zgubiony: inne, wzgardzone kuracyuszki nie darowałyby mu tego; straciłby cały fluid. Dlatego, wedle swego wyrażenia, „migota tylko chusteczką przed oczyma, ale jej nie rzuca“; jest jednakowy dla wszystkich pacyentek, czarujący, wymykający się z rąk, drażniąco bierny...
To tło, ta atmosfera zakładu, nerwowa elektryczność kobiecego niedosytu, te typy galicyjskich gości (mocno już zresztą „zbałuczczone“), ta zabawa „w chowanego“, polegająca na tem, iż kuracyusz jedzie z dalekich stron za ciężkie pieniądze do lecznicy słynnej surowym regulaminem, aby, następnie, całą chytrość obrócić na oszukiwanie tegoż regulaminu; te wiktuały sprowadzane pokryjomu z miasteczka, niewinne „orgie“ z sardynkami, homarem i szampanem urządzane sekretnie w nocy; te fabrykowania przeróżnych lekarstw zapomocą szczypty cukru i soli, co w medycynie, nosi poetyczną nazwę psychoterapii, „leczenia duszy“ — to wszystko odmalowane jest dowcipnie i barwnie. Jakoż, pierwszy akt upływa nam w pogodzie ducha i szczerej wesołości, czekamy drugiego pełni najlepszych nadziei. Ale oto staje się rzecz dziwna i trudna do pojęcia u tak wytrawnej znawczyni ekonomii scenicznej jak p. Zapolska. Mianowicie, w chwili gdy autorka wystrzelała wszystkie niemal race konceptów, gdy szmermele i młynki ogniste obracają się coraz wolniej — wówczas zaczyna się dopiero sama „akcya“!
I ta akcya jest blada, konwencyonalna i niezajmująca. Okazuje się, że ten przystojny asystent nie jest sobie zwykłym lekkoduchem; że, przeciwnie, patrzy bardzo seryo na życie; że stracił ojca, ma starą matkę (et ta soeur!... powiedziałby urwis paryzki); że utrzymuje rodzinę, ma długi, i grozi mu, iż, nie mając środków na złożenie ostatnich rygorozów, gotów zostać wiecznym „asystentem“... I okazuje się, że panna Rózia, masażystka, jest bardzo zacną dziewczyną, z dobrego domu (bodaj czy nie radczanka!), która, dla odmiany, straciła i ojca i matkę, i pracą przebija się przez życie, barwiąc je sobie zbieraniem „pocztówek“; tych dwoje młodych kocha się serdecznie, mimo iż sobie tego nie wyznali, wiedząc że, wobec ich ubóstwa, miłość ta byłaby beznadziejną. I zjawia się prezes Sołtys, prawie tak szlachetny i bogaty jak mecenas Złotogórski w Królowej przedmieścia, jeżeli się nie mylę, który-to prezes, dowiedziawszy się przypadkiem o owej miłości, umie bohatersko zdławić spóźniony sentyment jaki sam czuł do panny Rózi, adoptuje dziewczynę, chłopcu daje na dokończenie studyów, etc... sam zastrzegając sobie co wieczór — partyjkę szachów w ich domu. Sielanka.
Asystent, dzięki intrydze nienawidzącej go dyrektorowej, opuszcza zakład, ale wraz z nim opuszczają Gencyanę wszystkie kuracyuszki, dla których słońce, góry, powietrze, straciły nagle swój urok. Nowy asystent, antyteza poprzedniego, sprowadzony chyłkiem przez dyrektorową, może tylko służyć za czwartego przy bridżu trzem starym prykom, którzy zostali jako niedobitki na placu. Katastrofa. A morał? Zwróć się do przyrody, w niej twoje zbawienie, głosi napis na ścianie świetlicy. Okazało się poprostu, że młody i ładny chłopiec jest bardzo integralną i żywotną cząstką tej zbawczej „przyrody“. My, ludzie nieuczeni, wiedzieliśmy to oddawna, ale „hygiena“ doszła do tej mądrości jedynie ukradkiem i przymrużając swe kaprawe oko.
W akcyę tę, traktowaną przez autorkę bez zbytniego przekonania, ale i tak zanadto seryo, wplatają się rysy nie dodające już nic nowego do charakterystyki tła z I aktu, oraz epizod z pacyentką lekkiego autoramentu, panną Gustawą Strzygoń, której szanujące się mury Gencyany nie mogą dać gościny, ale która, z wiedzą przemyślnych gospodarzy, wkracza tryumfalnie w akcie III jako „hrabina Strzygońska“.
Jak już wspomniałem, p. Zapolska obeszła się ze swym tematem dość niegospodarnie. Wystrzelała na początku całą amunicyę (lub może raczej nie starczyło jej na trzyaktową sztukę), wskutek czego, w miarę rozwoju tematu, zainteresowanie, zamiast rosnąć, słabnie. Nie jest go w stanie podtrzymać hałaśliwa scena „szampitrowania“ w akcie II (czy uważali państwo, jak, przy naszym systemie chodzenia do teatru na głodno, dziwnie drażni kiedy na scenie coś jedzą albo piją?); trzeci zaś akt jest, powiedzmy poprostu, pusty i nudny. Przyczynia się do tego i długość sztuki, nieproporcyonalna do jej wagi i treści. Trzy akty tej błahostki trwają cztery godziny (mimo niezmienionej dekoracyi), to znaczy tyle co przedstawienie Hamleta! Nie mogę pojąć, w jaki sposób ołówek dyrektorski, który przecież umie korzystać ze swych uświęconych praw nawet wobec największych arcydzieł literatury, tym razem jakby zapomniał o swym przywileju. Czyżby na próbach nikt nie spoglądał na zegarek? Roi się w Asystencie od całych „kwestyj“, od całych scen niemal, które się proszą o skreślenie lub o wydatne skróty. Jeżeli doświadczona pracowniczka sceny odbiegła tym razem od zwykłej swej zwartości, należało ją w tem wyręczyć, na czem sztuka zyskałaby ogromnie. (Ściśle biorąc, jest w niej materyał na bardzo zabawną jednoaktówkę).
Gra artystów, artystek zwłaszcza? Tu, powinienbym odstąpić na chwilę głosu zawodowemu profesorowi estetyki lub anatomii, aby fachowem piórem ocenił „walory artystyczne“, jakie, w kąpielowych strojach, przesunęły się na scenie przed naszemi oczyma. Widzieliśmy rzeczy dziwne; widzieliśmy wpół nago osoby które przywykliśmy szanować od dziecka; widzieliśmy... ale nie, to już doprawdy przekracza granice krytyki literackiej. Pozatem, role w Asystencie nie przedstawiają zbytniego pola dla inwencyi: w sztuce tej więcej grają rzeczy niż ludzie. Figury nakreślone są dość szablonowo; każdy zatem z artystów, sięgnąwszy do swej wypróbowanej galeryi, znalazł typ, który doskonale się tu nadał. Trzebaby przepisywać długi afisz i łamać sobie głowę nad coraz to odmienną formą pochlebnego uznania przy każdem nazwisku. Wyjątek należy oczywiście uczynić dla osoby samego „asystenta“; od jego osobistych warunków, oraz sposobu wywiązania się z funkcyj, zależą, jak losy lecznicy Gencyany, tak i losy tej sztuki na scenie. Otóż, p. Nowacki wyglądał doskonale, był w miarę zalotnym, umęczonym, dziarskim, szlachetnym i sentymentalnym, i stworzył istotnie tę męską oś, koło której mógł się kręcić cały damski światek bez obrażenia wymagań gustu i prawdopodobieństwa. Pierwszy raz od debiutu w Ślubach panieńskich widzieliśmy na scenie p. Białkowską: wniosła z sobą dużo wdzięku i szczerego łobuzerskiego zacięcia. Słyszałem nawet ubolewania, iż tekst sztuki nie pozwolił jej ujrzeć w stroju przepisanym przez regulamin Gencyany.
Pomimo wszystkich braków Asystenta, zrozumiałą jest rzeczą, iż nowemu utworowi zasłużonej autorki należało się miejsce na scenie. Tem samem, musiał go wystawić teatr miejski, pełniący dotychczas funkcye naszej „panienki do wszystkiego“, mimo iż tego rodzaju błahostki o wiele zyskują grane na scenie mniejszej i mniej obciążonej brzmieniem „dostojeństwa“. Zapowiedziane na ten miesiąc otwarcie nowego teatrzyku, oraz przyszłość Teatru Powszechnego który objawia coraz większą pomysłowość i inicyatywę, zdejmą niewątpliwie z barków naszej sceny część obowiązków i repertuaru; wówczas, kierownictwo teatru im. Słowackiego szerzej będzie mogło rozwinąć swoje aspiracye, które zapewne musi mieć, mimo iż dotąd się z niemi nie zdradza.