Flirt z Melpomeną/Wójcicka, Jeszcze wczoraj
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Rozmawiamy sobie w szczupłem kółku ludzi wykształconych, nieprawdaż? Zbytecznem tedy byłoby zapytywać moich czytelników, czy znają Trędowatą Mniszkówny, tę bezwzględnie najpoczytniejszą z polskich powieści, rozchwytywaną w nie wiem już którem wydaniu w księgarniach, wydzieraną sobie z rąk i zczytywaną do strzępów w wypożyczalniach. Wszyscy pamiętamy jej bohaterkę, pannę Stefcię, nauczycielkę (mimo iż szlacheckie dziecko!) w magnackim domu, gdzie oczarowany jej urokiem ordynat Waldemar rozkochuje się w niej na śmierć i zaręcza się z nią wbrew woli dumnej rodziny. Nastaje okres krótkiej sielanki, w ciągu których pokoik Stefci zmienia się codzień w oranżeryę najrzadszych kwiatów, pomysłowa zaś tkliwość magnata posuwa się do ofiarowania narzeczonej pianina (prawdziwego, do grania!) z lapis lazuli, ze srebrnemi okuciami i klawiszami z konchy perłowej. Ale Stefcia dostaje anonim zapowiadający jej, że, o ile wedrze się do rodziny Waldemara, będzie zawsze uważana jako trędowata (stąd tytuł); rozchorowuje się ze zmartwienia i umiera, Waldemar zaś spędza resztę życia wpatrując się w jej portret, o czem opowiada obszernie już następna powieść (Ordynat Michrowski).
Otóż, wyobraźmy sobie, że panna Stefcia nie umarła, że historya z ordynatem tylko się jej przyśniła, że przebyła okres wojny światowej i że napisała na ten temat sztukę. Bohaterką sztuki będzie oczywiście ona sama, najpiękniejsza, najbardziej urocza, najszlachetniejsza, najczystsza, a zarazem zdolna — o ile raczy zstąpić na chwilę z piedestału — dać wybranemu mężczyźnie ocean „najrzadszych upojeń“. Ujrzał ją przed laty na balu młody porucznik rosyjski, i pamięć spojrzenia jej cudnych oczu prześladuje go aż do szlif pułkownika; przez zazdrość o niebiański uśmiech „dumnej Polki“ poprzysiągł śmierć człowiekowi do którego się tak uśmiechnęła, a którego los zagnał obecnie do rosyjskiego wojska jako jego adjutanta; mąż (ów adjutant właśnie) spędziwszy, po dwóch latach rozłąki, trzy dni w jej objęciu, oświadcza iż teraz będzie szukał śmierci, bo, po wrażeniach jakie mu dała, życie wypowiedziało dlań swoje ostatnie słowo, etc. etc. Obok tego, p. Zofia (bo takie imię nosi panna Stefcia w sztuce p. Wójcickiej), ma podrosłego syna, jest, oczywiście, najlepszą matką, córką, siostrą, Polką i uprawia politykę o zabarwieniu „centralnem“
Jestem namiętnym czytelnikiem polskich kobiecych powieści, zawdzięczam im najmilsze, najpogodniejsze chwile, passyami lubię ten rodzaj literatury, ale — nie na scenie. A także nie wtedy kiedy autorka przekracza swój zakres i za tło bierze przedmioty, które bynajmniej się do tego nie nadają. Ten występek popełnia w najwyższym stopniu sztuka p. Wójcickiej.
Zastanawiałem się głęboko, w jakim stosunku pozostaje p. Wójcicka do swego przedmiotu. Nie w artystycznym, to pewna. Nie chcę jej posądzać o grube literackie żerowanie na bólach narodowych, o poruszanie świeżych mogił aby z nich wygrzebać łatwy a niby efektowny „temat“. Zdaje mi się, że znajdę właściwy punkt widzenia, jeżeli powiem, że jestto poprostu czysto kobiece mizdrzenie się przed bistrem w najróżniejszych pozach, uśmiechach, spojrzeniach. Tylko że to, co a panny Stefci odbywa się na tle oranżeryi ordynackiej, tutaj autorka uważała za właściwe ująć w ramę najboleśniejszych przeżyć naszych z lat ostatnich.
Lata ubiegłej wojny, zwłaszcza w pierwszym jej okresie, należą do ponurych epizodów martyrologii polskiej. Bezsilne patrzenie potrójnych niewolników na orgie święcone po obu stronach przez wrogów i „swoich“; naturalne pragnienie czynu u najszlachetniejszych a niemożność znalezienia dlań jasnej wytycznej drogi; konieczność bratobójczej walki i poniżających kompromisów w każdym z dwu obozów; jątrzące i po dziś dzień żywe jeszcze rozdwojenia i nienawiści; wszystko to czyni z tego okresu przedmiot, od którego oko się odwraca i o którymby się najchętniej zapomniało. Zwłaszcza że rozpamiętywać niema powodu. Niema żadnych wskazań dydaktycznych, któreby kazały rozdrapywać te rany; raczej przeciwnie, Nie wiem, czy jest pióro, które dziś, na świeżo, mogłoby dotknąć tych spraw, aby nie wywołać syknięcia bólu lub skrzywienia niesmaku. Podczas sztuki p. Wójcickiej trzeba syczeć i krzywić się od początku do końca. Co do mnie, wyznaję, czyniłem więcej: gwizdałem i wyłem zupełnie otwarcie (aż jakiś pan siedzący przedemną zauważył ze zgorszeniem: „Oto skutki zdziczenia wojennego“), ale słaby mój głos tonął w szumie zdawkowych oklasków, jakimi a nas, przy wydatnej pomocy klaki, obdziela się wszystko mniejwięcej porówni, o ile komuś nie przyjdzie ochota zorganizować na jakąś sztukę planowej nagonki.
Sztuka p. Wójcickiej nie powinna była bezwarunkowo znaleźć się na naszej scenie. Argument, jaki słyszałem, że „we Lwowie miała powodzenie“, nie jest żadnym argumentem: zadaniem teatru krakowskiego było zawsze dawać miarę innym scenom, nie zaś przyjmować ją ślepo. Hasło otwierania wrót rodzimym talentom również niema tu zastosowania. Owszem, niechaj każde najśmielsze, najdziksze bodaj, ale szczere i młode usiłowanie spotka się z życzliwą i pomocną ręką; ale ten rodzaj utworów w których przemyca się rutynę i płaskość nadużywając flagi uczuć narodowych, ten „zachęty“ nie potrzebuje, raczej hamulca: rośnie gdzie go nie posiać.
Poza dysputami o „oryentacyach“, które dosłownie przyprawiają dziś o mdłości, poza wstrętnym aktem „sądu polowego“, cała sztuka jest tedy wypełniona wdzięcznemi przegięciami pani Zofii na tle najbardziej melodramatycznych okropności. (Co się tyczy postaci pułkownika rosyjskiego, można tyle powiedzieć, iż dość grubo maczany w farbie pendzel Zapolskiej z Tamtego i Sybiru zmienił się tu już w szczotkę pokojowego malarza). I trudno w istocie o większy kontrast pomiędzy zamiarem autora, a wrażeniem słuchacza. Im bardziej p. Wójcicka rozpływa się nad swą heroiną w zachwycie, tem bardziej nas ona niecierpliwi; im „efektowniejszych“ dobiera obrazów aby uwydatnić wszystkie jej cudowności duchowe i cielesna, tem bardziej obecność tej osóbki wydaje nam się zbyteczną. Łaskawa pani Zofio, tyle jest innych lusterek do przeglądania się!...
Niema co, udała się sobotnia premiera; udała się jak... ślepej kiszce ziarnko, wedle nowego przysłowia które gdzieś słyszałem.