Flirt z Melpomeną/Winawer, Roztwór prof. Pytla
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Swojego czasu, wpadła mi do głowy szalona myśl, aby się ubiegać o docenturę na wydziale lekarskim miejscowego uniwersytetu. (Trudno, młodość musi się wyszumieć!) Spłodziłem w tym celu szereg rozpraw naukowych, O aglutynacyi paciorkowców, O pojawianiu się myelocytów we krwi osesków, i kilkanaście innych pod podobnie futurystycznymi tytułami. Nieszczęściem, skompromitowałem się równocześnie rymowanymi występami w Zielonym Baloniku, które-to wydarzenie podcięło w samym kwiecie moją karyerę naukową. Zostało mi z niej, na resztę życia, uczucie łagodnej rezygnacyi, oraz pewne ścieśnienie horyzontów myślowych. Dlatego, bardziej niż ktokolwiek inny, śledziłem, na wczorajszej premierze, z koleżeńską sympatyą i zainteresowaniem losy docenta Gordona, któremu noc spędzona w kabarecie pod godłem Arki Noego omal nie zamknęła drogi naukowych dostojeństw.
Ach, jak mi było słodko odetchnąć, choć na scenie, cichą, skupioną atmosferą czystej wiedzy! Jak żywo przypomniały mi się młode lata: mój nieoszacowany stary profesor anatomii, europejska sława, który — pamiętam jak dziś — jeden ze swoich wykładów
zaczął temi słowami: „Co się tyczy zewnętrznego kształtu piersi kobiecej, nie będę go bliżej opisywał, bo to panowie mniejwięcej z prosektoryum znacie. Przejdę odrazu do budowy wewnętrznej, etc.“. A stary służący innego znów zakładu, opatrzność siadających do egzaminu studentów, znający przedmiot lepiej od świeżo upieczonego doktora, i mawiający poufnie o jednym z młodszych profesorów, że „ani jednej sekcyi w życiu porządnie nie zrobił“... A potem lata praktyki szpitalnej, asystentury naukowej, i te częste, zbyt częste poranki, w których, po lekkomyślnej nocy, musiałem dokładać nadludzkich wysiłków aby nie zasnąć stojący, rozciągając równocześnie lśniącymi hakami otwarty brzuch pacyenta, lub towarzysząc w „wizycie klinicznej“ mojemu szefowi, równie — muszę to przyznać — znudzonemu nią jak ja... O niewinne chwile spędzone na surowem łonie wiedzy ścisłej, jakże często was wspominam wśród bezdroży i odmętów literackiej włóczęgi! Mais où sont les neiges d’antan?...
Atmosfera „czystej nauki“ mieści w sobie, bardziej niż którakolwiek inna, kopalnie motywów humorystycznych. Wiedzą o tem wszystkie witzblatty, stwarzając stałą rubrykę „profesora“ gubiącego parasole, szukającego kapelusza który ma na głowie, etc. Wiedzą i subtelni artyści, wydobywający z tych gołębich dusz skarby delikatnego i rozrzewniającego komizmu, jak np. Anatol France w przemiłej książce Le crime de Sylvestre Bonnard. Z tej rasy jest też i prof. Pytel Winawera; postać, którą, mimo otwarcie groteskowego traktowania tej „humoreski“, opromienia jakiemś miłem ciepłem, serdecznością i pogodą. Jak rozkoszne kontrasty tworzy życie, wdzierające się do pracowni uczonego, igrające, wraz z promieniami słonecznymi, po zakurzonych pólkach bibliotecznych lub harmonijce wielobarwnych próbówek! Tym razem „życie“ przybrało klasycznie farsową postać Loli Zambezi, której zjawienie w mieście wytrąca docenta Gordona — na jedną noc, i to bardzo niewinnie — z kolei badań naukowych, i sprawia, iż studenci napróżno oczekują rankiem wykładu młodego uczonego o Teoryi światła. Zamęt ogarnia coraz szersze kręgi i wywraca do góry nogami laboratoryum prof. Pytla, autora wielkiego dzieła O wyładowaniach w próżnię, zagorzałego fizyka, brzydzącego się bezgranicznie wszelkim „jurystą“, chociażby nawet nosił na grzbiecie rektorskie gronostaje, i gotowego skakać mu do oczu o cześć nauk przyrodniczych, zaczepioną w osobie jego asystenta. Dzięki miłości panny Miry, córki rektora, do młodego winowajcy, rzecz kończy się szczęśliwie; co więcej, epizod z Lolą Zambezi znaczy się w dziejach nauki wiekopomnem odkryciem. Gordon, w stanie cokolwiek „zaprószonym“, przez pomyłkę dolał do retorty zawierającej „roztwór“ swego profesora, owoc jego wielomiesięcznych badań, pixavonu, który znowuż zabłąkał się do pracowni dzięki pannie Loli; i oto okazuje się, iż przypadek, ten częstszy niżby się zdawało współpracownik wiedzy ścisłej, osiągnął to, czego napróżno szukała cierpliwość uczonego: dopiero za dodaniem tego kosmetycznego środka, roztwór skręcił w pożądany sposób płaszczyznę polaryzacyi! Gordon, który, zrozpaczony iż zniweczył pracę mistrza, chce uciekać, porzucić naukę i zagrzebać się na wsi, staje się przedmiotem wylewów wdzięczności profesora.
Humoreska p. Brunona Winawera robi sympatyczne wrażenie. Skreślona — czuć to — w wesołości ducha, bez żadnego wysiłku, bez pretensyj, zdołała w dość banalny motyw farsowy (wesoła dziewczynka spadająca nie w porę na głowę i powodująca szereg zawikłań) tchnąć wiele świeżego życia, obserwacyi, a nawet sentymentu. Łatwość ta, żywe poczucie sceny, oraz zdolność stawiania ról, pozwalają przypuszczać, iż repertuar polski, tak ubogi w zakresie lekkiej komedyi, może oczekiwać po p. Winawerze niejednego jeszcze utworu.
Roztwór prof. Pytla grany był doskonałe. Ten sam pogodny, niefrasobliwy humor który przenika sztukę, udzielił się i artystom, a za ich pośrednictwem towarzyszył przez cały wieczór publiczności. Reżyser sztuki p. Czarnowski (matematyk Perlmutter), dał małe cacko charakterystyki i powściągliwego dowcipu. Rewelacyą był p. Trzywdar w roli prof. Pytla. Znaliśmy go oddawna jako sumiennego i pewnego aktora, zawsze jednak chowany był poniekąd w cieniu: wczoraj, okazało się iż jestto pierwszej wody artysta; dał typ wybiegający daleko poza ramy pustej humoreski, soczysty, ciepły i wręcz imitujący wdziękiem. Miłym Gordonem był p. Noskowski: w obecnej epoce „głodu alkoholicznego“, prawdziwą satysfakcyą było oglądać w 1 akcie człowieka tak rozkosznie „wstawionego“. P. Bruczowa zagrała Lolę Zambezi z zacięciem; zwrócić muszę jedynie uwagę na głos artystki, zbyt wyłącznie operujący w wysokich rejestrach. Lekki repertuar popycha już z natury nieco do dyszkantu, dlatego, dla przeciwwagi, bardzo byłoby wskazanem codziennie w domu z pół godziny deklamacyi, wierszem, i rzeczy o ile można smutnych, jak np. Ojciec zadżumionych albo Śmierć słowika („W drucianem więzieniu, gdzie kipi gwar miasta“...) Ta sama uwaga odnosi się potrosze i do p. Tenczyńskiej, pozatem bardzo sympatycznej w roli słuchaczki uniwersytetu. P. Berski dał kapitalną figurę jako służący uniwersytecki; toż samo p. Dąbrowska jako gospodyni Przetakowa.