<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Fragonard
Pochodzenie O bohaterskim koniu i walącym się domie z Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
FRAGONARD.

Siedziałem tête à tête z Tragedyą Miłości.
Dama w całem tego słowa znaczeniu piękna: jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w ciemnej sukni, zapiętej po szyję.
Długie, alabastrowe palce, lekko splecione na łonie.
Z pod palców wymykał się kwiat róży, snać co dopiero zerwany: czułem, że zaledwie zdołano otrząsnąć z niego krople rosy.
Zjawisko księżycowe.
Gdybym ją nocą letnią spotkał w świerkowej alei, prowadzącej do grobowca państwa C., po której nieraz lubiłem się przechadzać w samotnika, możebym się i przeraził.
Każdy z nas podszyty jest tchórzem i w pewnych momentach traci rozsądek, czy, jeśli chcecie, zimną rozwagę.
Sądziłbym niewątpliwie, że rozwarły się ciężkie drzwi dębowe i z ponurej, pełnej tajemnic głębi wynurzyła się jedna z prababek rodu, która ongiś, nie mogąc przeżyć zdrady kochanka, poszła szukać śmierci w poblizkim stawie.
Znana legenda — lata i zamiłowanie moich przyjaciół do romantyczności zmieniły ją w prawdę.
Byliśmy oboje przygnębieni, niewiadomo, dlaczego.
Właściwie wiadomo: jedno i drugie miało w życiu godzinę, która sępimi szponami wpiła się nam w serce, krwawiąc je na wieki.
Trudno było skleić rozmowę.
— Wie pan, czytam Hamleta.
— Zapewne po raz setny. Jeśli się nie mylę, najulubieńsza to pani lektura. Naturalnie zajmuje Cię przedewszystkiem — Ofelia.
— Może.
Umilkła.
Byłem rad, że ktoś zapukał do drzwi.
— Pozwoli pani otworzyć?
Bladą twarzyczkę przejrzysty oblał rumieniec, oczy przysłoniła jedwabnemi rzęsami.
— I owszem, jeśli się Panu podoba.
A!...
— Pan Fragonard, malarz nadworny Króla Jegomości.
— Niegdyś, niegdyś... przepraszam — dziś tylko pensyonaryusz Luwru.
— Pani Z., moja — jakby to się wyrazić — współboleśnica.
Mały, czupurny staruszek o tłustych, zdrowych policzkach zaśmiał się łagodnie, a potem czarne, przenikliwe oczka z zaciekawieniem objęły tę czarującą postać uosobionego Smętku.
— Pani cokolwiek schudła...
— Jakto?!
— Byłem kiedyś w gościnie u Twoich rodziców razem z świętej pamięci de Saint-Nonem. Biedny abbé! nie żyje! Umarł w sam dzień zamianowania go arcybiskupem Rouen’u.
Pewnego poranku podpatrzyliśmy Panią mimowoli, jak się bawiłaś z miluchnym pinczem. Widzieliśmy słodkie, utoczone nóżki i — jeszcze coś więcej...
— Jak Pan śmiesz!!?
— Niech się Pani nie obraża — mnie już wszystko wolno... Zresztą miałem na myśli ciasteczko, któreś rozkosznie podawała psinie... Dam też Pani radę: kobieta, leżąca na wznak, powinna zawsze pamiętać o zamykaniu drzwi...
Czułem, że w powietrzu zaczyna się gromadzić burza.
Zrobiło się parno, jak w łaźni.
Mistrz Jean Honoré usiadł spokojnie na krześle, zato pani Tragedya podniosła się z miejsca i wzgardliwym, dumnym zmierzyła go wzrokiem.
Niebawem jednak opanowała się zupełnie.
Wrodzony takt i wychowanie walne odniosły zwycięstwo.
Przytem trudno się przyznać, że godność kobiecą obrazić może pierwszy lepszy zdeklasowany malarz.
Zająwszy dawną pozycyę, jasna blondyna o wielkich, piwnych oczach, w skromnej sukni, zapiętej pod szyję, z kwiatkiem w długich, alabastrowych palcach, uderzyła w ton pobłażliwy, zaprawiony pewną poezyą.
— Jeżeli o to idzie, przypatrz się Pan tej róży: zda się, nieskazitelna, a ciemny pąs tego listeczka przybladł na kraju; zwarzyła go spieka, a nawet — o! — nadgryzł go nieznacznie jakiś owad. I na słońcu są plamy. Niedelikatnie jest tylko wypominać przeszłość...
— Więc co?? Mam się zachwycać tem nędznem dzisiaj?
Jakżeż pani wygląda!?
Ręce tylko złożyć w krzyż, kazać się ustawić na kroksztynie Panny Maryi Paryskiej i osłupiałym wzrokiem spoglądać ku Mordze!
Nie żal Pani tych czasów, kiedy w dziewiczych snach przychodził Eros do Ciebie, całował rozchylone żądnym oddechem wargi, a niewidzialne chóry amorettów śpiewały hymn na cześć Twej nagości, na miękkiem złożonej posłaniu i czekającej, aż sen przemieni się w jawę?...
A w co on się obrócił przez tę waszą żebraczą, idealną miłość?
Siedzi w towarzystwie Pani jak struty, osowiał, odrętwiał i budzi się tylko wówczas, gdy wasza społeczność, zamianowawszy go łaskawie swym garsonem, każe mu nad grobem tak zwanych »szlachetnych« żałobne wygłaszać mowy, brać udział w odsłanianiu tanich pomników i wbrew naturze spełniać funkcye ajschylosowskiej płaczki!... Brr!...
My, ludzie dawni, urządzaliśmy się inaczej.
Każdy z nas wiedział jedno:
Życie wesołą jest komedyą, którą trzeba odegrać do końca z humorem i przytomnością umysłu, wyzyskując każdą godzinę i żadnym, byle zdrowym, nie gardząc owocem.
Pewnego dnia wpuściła mnie do swej alkowy pani de S...
Nie wymienię nazwiska tej damy, gdyż w waszych oczach uchodzi to dzisiaj za pohańbienie sromu.
Nie zdążyłem wyczerpać czułości, gdy w przyległym salonie usłyszeliśmy kroki męża. Odsuwam rygiel, by mieć otwartą drogę do odwrotu.
Raz jeszcze mnie pocałuj na pożegnanie! — szepnęła omdlałemi z rozkoszy ustami.
Całuję, a pan małżonek niemal odchyla kotarę.
Pensyonaryusz Luwru, któremu republikańscy współobywatele każą oceniać smarowidła narodowych kiczarzy, uwieczniających na płótnie słynne dzieje Rewolucyi, zmienił się naraz w dawnego »Frago«.
Spojrzał chytrze na moją towarzyszkę, jak gdyby chciał się przekonać, czy wrodzona jej wstydliwość nie doznaje uszczerbku.
Działo się z nią coś dziwnego.
Machinalnie mięła listki róży, a oczy jej wpatrzyły się — nie wiem, w przeszłość czy przyszłość. To jedno było widoczne, że w wnętrzu jej toczy się walka: to groźnie ściągały się jej rysy, to znowu na ustach ledwie dostrzegalna, motyla siadywała bladość.
Mistrz nad mistrzami mówił dalej:
— Albo, proszę Pani, innym razem wyjechaliśmy do lasu.
Mlle. Guimard zrzuciła z siebie wiotkie tiule i prawie nago wykonała na świeżej, wonnej murawie jeden z tych przepysznych tańców greckich, którym tak się delektował Dwór.
Wtem przybiega do nas zacny pan de Brissac i woła:
— Chodźcie co tchu zobaczyć obraz, godny pendzla naszego genialnego Fraga!
Oczywista, poszliśmy.
W śnieżnych pianach górskiego potoku, w cieniu jaworu czy klonu, kąpią się najady!
Tak harmonijnych pleców, jak u jednej z tych bogiń, nie spotkałem już nigdy.
A te piersi u drugiej!
A te łydki i zróżowione pięty u trzeciej!...
Zaś opodal bachantka, z podwiniętemi, jakby z kamienia ciosanemi nogami, z główką w tył przechyloną w obiecującem marzy uśpieniu.
Taką zapewne była matka ludzkiego rodu, Ewa, kiedy, wyszedłszy z rąk Arcymistrza, poczęła przez sen uśmiechać się do pokus węża.
Szkoda, że wówczas nie żył jeszcze pan Crebillon, bo narodziny pierworodnego grzechu byłby był lepiej opisał, niźli to czynią staroświeckie, niezdarne legendy.
Mon ami-cochon Diderot twierdził, że kobieta jednem podniesieniem koszulki zdobywa świat, albo przynajmniej intratny urzędzik dla męża.
Prawda.
Rozkoszna Dubarry stała się w ten sposób nielegalną władczynią naszej drogiej Ojczyzny. Niewinna ta czynność gotuje szczęście jednym i drugim.
Doświadczył tego częstokroć mąż przemądrej pani d’Esparbès, któremu wynaleziony przezeń aforyzm »życie jest huśtawką« otworzył na oścież podwoje łaski Króla Jegomości.
Możny ten protektor kancelistów, mających ambicye zostania radcami królewskiego dworu, zawołał mnie raz do siebie i mówi:
— Słyszałeś zapewne, drogi mój Frago, żem głęboki wymyślił aforyzm: »życie jest huśtawką« —
— z której nie trzeba robić tragedyi — dodałem.
— Tak jest. Otóż chciałbym, ażebyś mi to uzmysłowił na płótnie.
Pokażę ci, jak to najlepiej uczynić.
Zaprowadził mnie do ogrodu, pełnego, jak zwykle, marmurowych kupidynków i nimf.
Z dyskrecyi, pomiędzy nami mówiąc, całkiem zbytecznej, schowałem się za postument klasycznego bóstwa.
Markiz położył się wygodnie w krzakach.
Z konarów wspaniałego drzewa zwisały dwa sznury huśtawki, trzeci, odpowiednio długi, trzymał, w ręku kandydat na radcę królewskiego dworu, w przyzwoite usunąwszy się oddalenie.
Na huśtawce siedziała znana mi dobrze urocza pani Margieryta.
Pan d’Esparbès dał znak.
Szlachetny małżonek z takim zapałem jął huśtać swą dobrodziejkę, że pantofelek z prześlicznej jej nóżki uleciał, jak kolibr, w powietrze.
Rozwiały się falbanki, dowcipny aranżer zabawy i ja ujrzeliśmy różowe kolana i — jeszcze coś więcej, z czego nie trzeba robić tragedyi.
— Cynik pan jesteś! — wrzasnąłem. — Nie masz względów dla kobiet!
— Cynik?!...
Pan Fragonard uśmiechnął się, czarne oczka utopił w nas obojgu, i zda się, nieco obrażony, schwycił kapelusz, grzecznie się ukłonił i — Madame! Monsieur! — odszedł.
— Byłeś pan zbyt szorstki dla tego staruszka — szepnęło moje vis-a-vis, jasna blondyna, zapięta po szyję.
Nie trzeba zaraz z wszystkiego robić tragedyi.
Spojrzałem jej w wielkie piwne źrenice.
Patrzyła na mnie długo i wymownie, zapomniawszy ukryć nóżkę, którą, widać, niechcący, w czasie opowiadania Fraga, wysunęła z pod rąbka skromnej sukienki...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.