<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred Konar
Tytuł Franek i jego kura
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FRANEK I JEGO KURA.


Kucharka Katarzyna miała już swoją zwykłą taktykę. Godząc się do nowej służby, nie wspominała, iż ma syna. Pracowała tylko bardzo gorliwie, gotowała smacznie, robiła, co do niej należało, a przed panią jak trusia milczała. Państwo byli nią zachwyceni.
Wtedy to dopiero pojawiał się w kuchni za piecem 8-letni Franek, jak gdyby pojmujący już swoje położenie i zdający się mówić:
— Przepraszam was wszystkich bardzo, że ja żyję na świecie. Ale cóż robić? Doprawdy, to nie moja wina.
Państwo patrzyli na niego przez palce. I Franek rozkwaterowywał się na dobre. Zajmował miejsca doprawdy nie wiele. Sypiał na kufrze, na który Katarzyna układała specjalnie dla niego uszyty sienniczek cienki, jak dla psiaka. Zakrywał się jej starą zimową kiecką.
Przez cały dzień słychać go nie było. Siedział w kącie za piecem i strugał nożem drewko, czasami w starym naparstku matki robił babki z piasku. A kiedy matka, będąc w złym humorze, szturchnęła go nieraz, lub krzyknęła „ucz się!“ — znosił wszystko z filozofją: brał do rąk zbrukany elementarz i powtarzał bez końca: B-A Ba, B-A Ba, myśląc, co prawda, zupełnie o czem innem, a raczej nie myśląc o niczem. Był to oryginał skończony. Dość spojrzeć było na niego. Choć miał lat ośm, wyglądał najwyżej na lat sześć. Mały był a cienki, jak szczapa. Nogi i ręce miał jak dwa piszczele, głowę nieforemną, piersi wklęsłe, brzuch wydęty — ot, jak zwykle dziecko oddane na mamki, a które uparło się, aby nie umrzeć. Buty w rzadkich uroczystościach matka mu wkładała. A były one zwykle kupowane na wyrost, zbyt duże i ciężkie. I Franek dziwnie w nich nogi stawiał, a stąpając, wysoko je do góry podnosił, stukał przy tem i uśmiechał się i brzuch jeszcze więcej wypinał.
Chodził zwykle w zbrukanem i wyrośniętem ubranku niebieskiem aksamitnem z pozostałemi już niewieloma mosiężnemi guziczkami, które matka kupiła dla niego u jakiejś tandeciarki.
I śmieszny był ze swoją brzydką, śniadą twarzyczką i wielkiemi szaremi oczami.
Kiedy matka rankiem na targ wyszła, pan domu, stary emeryt zaglądał do kuchni i mówił mu, udając surowego:
— A sprawuj mi się tu dobrze, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiadał butnie, z głową do góry podniesioną, wymawiając wyraźnie literę r i kładąc akcent na ostatniej zgłosce.
Wyruszać na krok z kuchni było surowo zabronionem. Sadowił się więc w swoim kącie i godzinami wyśpiewywał cienkim głosikiem, zadowolony: la-la-la, póki lokaj, sprzątający pokoje, nie wychylił, zniecierpliwiony, głowy z poza drzwi z rozkazem:
— A nie przestaniesz mi ty wyć, ty, brzdącu?
Matka zbyt złą dla niego nie była. Biła go, bo biła niekiedy — od czegóż była matką? Słówka czulszego do niego w życiu nie przemówiła, nie uśmiechnęła się. Taka już była jej natura, lecz kochała go po swojemu. Dziwna była ta sucha, bez piersi, śniada dziewczyna z ostremi rysami małej twarzy, z małemi oczami, wązką wargą, wysmukła, małomówna, ponura, mrukliwa, wiecznie w tej samej, ciemnej spódnicy, z chustką niedbale zarzuconą na gładko zaczesanych, lśniących, czarnych, włosach. Po wielu latach tułaczki od służby do służby złamanego grosza nie odłożyła, mały jej kuferek był pusty, pościel nędzna, choć jak wół roboczy od rana do nocy pracowała, a wódki do ust nie brała.
Lecz Franek wygadał się raz przed lokajem, iż posiada na wsi jeszcze małego braciszka, na którego matka wciąż pieniądze posyła.
I niktby nie odgadł, iż w tej wązkiej, wyschłej piersi łopotało serce spragnione ciągłych wzruszeń. Jej szorstka ręka łaknęła ciągłego uścisku ciepłej dłoni. Cała istota lgnęła do miłości, jak do słońca. Nie pomna na cierpienia, zawody, jakie w życiu przechodziła, żyła w ciągłej pogoni za miłością, z wyciągniętemi wiecznie ku niej ramionami, niezmęczona, nienasycona. Poświęcała jej się cała. Stawała się niewolnicą każdego swego kochanka, owieczką drżącą na jego spojrzenie, patrzała mu w oczy, usługiwała mu, oddawała mu jadło, całe swoje zasługi.
A pracowała wtedy, a krzątała się... żyła! Katarzyna była zakochaną! I dokoła cała kuchnia zmieniała swój charakter. Rądle na półkach błyszczały jak złote. Kwiaty w doniczkach zakwitały. Ogień na kominie buchał weselej. I Franek w swoim kącie uśmiechał się zadowolony. Lecz kochankowie ją opuszczali. I na raz kuchnia opustoszała. Nie lśnił już w kącie mosiężny kask strażaka, ani niebieska bluza stróża z domu sąsiedniego.
Nie miała już komu wpatrywać się w oczy, wsłuchiwać się w dźwięk mowy, nie miała już komu usługiwać, poświęcać się.
A zdarzało się, iż nieczuły lokaj nie chciał grać roli pocieszyciela. I grymas powracał na ważkie usta Katarzyny. Garnki jej z rąk wylatywały. Znikały z okien firanki i kwiaty w doniczkach więdły. Nie świeciły już rądle, nie lśnił na podłodze żółty piasek. Ogień na kominie gasł wcześniej i śród popiołów i perzyny czadziły spalone węgle... I Franek w swoim kącie drżał ze strachu. Matka szturchała go co chwila bez powodu. I cała kuchnia ciemna napełniała się hukiem garnków, trzaskiem drzwi, przekleństwami, złorzeczeniami. I smutno tu się stawało, pusto, ponuro...
Naraz zjawił się pretendent, i to bardzo poważny: obiecywał się żenić. Katarzyna będzie więc już miała kogoś raz nazawsze na własność. Będzie mężatką, nawdzieje czepiec i obrączkę. Usłyszy swoje imię i nazwisko wymawiane w kościele. Ksiądz połączy ich stułą. Kumoszki nazywać ją będą Łukaszową...
I znowóż cała kuchnia zawrzała stukiem przesuwanych stołków, szelestem mioteł i szczotek do szorowania. I znowu zaświeciły rondle, zażółcił się piasek na podłodze, zabieliły się firanki u okien.
Na stołku przy rozpalonym kominie z butą szacha perskiego siedział on, władca, słońce kuchni, i jak słoń wsuwał w siebie podawane sobie bułki, bochenki, zmiatał naładowane talerze i miseczki.
W kuchni było ciepło, jasno, przyjemnie. A on, czując z jakiem uwielbieniem jest słuchany, opowiadał, opowiadał bez końca.
Aż z kąta nieraz dolatywało cieniutkie: hi, hi Franka.
— Stulisz tam gębę? — strofowała go matka, zajęta zmywaniem garnków lub cerowaniem bielizny, przy świetle kinkieta, ustawionego w moździerzu.
A on mówił wciąż dalej...
Był to chłop barczysty, ze zdrowemi zębami, z kosmatą blond brodą, i olbrzymiemi czerwonemi rękami.
Nie z jednego już pieca chleb jadał. Obecnie był bez zajęcia. Utykał na nogę, którą zwichnął przy robotach kanalizacyjnych. Teraz tłómaczył zwykle szeroko Katarzynie i wszystkim swoim znajomym, że towarzystwo kanalizacyjne zapłaci mu za stratę tej nogi 15 tysięcy rubli.
Piętnaście tysięcy — suma bajeczna! tak wielka, iż wyobrazić jej sobie prawie nie można.
Lecz Katarzyna miała to już do siebie, że kiedy kochała, wierzyła we wszystko, co każdy z jej władców jej mówił, ślepo, jak w Ewangelję. Całemi wieczorami gęba mu się nie zamykała. Z powodu obfitości czasu miał bardzo rozgałęzione stosunki. Umiał więc przeróżne dykteryjki, anegdotki. I śmiał się głosem olbrzyma, lub sylabizował głośno Kurjera.
A na dźwięk jego tubalnego głosu Katarzynie o mało serce nie wyskakiwało. Coraz częściej myślała teraz o ślubie. Za oszczędzone pieniądze kupiła sobie do gospodarstwa kurę, która już od kilku tygodni chowała się w kuchni pod łóżkiem.
Ta kura był to dla Franka fakt nie lada, tworzył epokę w jego życiu. Miał powierzone nad nią panowanie. A matka, wychodząc na targ do miasta, przypominała mu codziennie:
— A nie wypuszczaj mi kury, bo ci łeb urwę! Teraz rozpoczynały się w kuchni rządy Franka. Dotychczas siedział niemy w kącie, a kura spała pod łóżkiem. Lecz matka drzwi za sobą zatrzasnęła i Franek z miotłą wsuwał się pod łóżko i wykrzykiwał:
— A sio, a sio!
I kura, zbudzona ze snu, wystraszona, wybiegała na środek kuchni.
Była to zwykła kura miejska, która nigdy nie widziała słońca, nie oddychała powietrzem. A jeśli w sercu jej nawet roił się ongi jak i butny rycerz w żółtych butach, w pancerzu z pysznych piór, serenadujący pod oknem swoje boskie: ku-ku-ry-ku! — było to już tak dawno, tak dawno...
Teraz chuda, wymokła, ze swojem pierzem o mieszających się nieharmonijnie barwach centkowanych, szarych i żółtawych, niezgrabna w chodzie z gołem szklanem oczkiem, z czerwonym grzebieniem, podobnym do niemodnego na oczy nasuniętego kapelusza, stanowiła istny typ starej panny egzaltowanej, wiecznie skrzywionej i uskarżającej się bez powodu, ustawicznie swoim: kua, kua, kua... aż uszy bolały.
— Pódź tu — krzyczał teraz na nią Franek w swojej roli władcy — masz!
Oddawał jej całe śniadanie: poskubany chleb i kawałki sera.
Jej się ani śniło słuchać go. Nie chciała jego śniadania. Przytem uważała sobie za obowiązek udawać obrażoną za to, że ją obudził i dreptała po kuchni, uskarżając się i gderząc bez końca.
— Pódź tu, ty ślepa wrono — krzyczał Franek, śmiejąc się do rozpuku z tego przezwiska.
— Kua, kua, kua — odpowiadała kura, wchodząc nazad pod łóżko.
— Nie chcesz, nie chcesz? Poczekaj, ja ci tu dam — rzekł, włażąc pod łóżko z wielką miotłą.
A ona nerwowa histeryczka podniosła naraz taki gwałt, jak gdyby pułk huzarów czychał na jej cnotę. Zaperzona wleciała nie wiedzieć poco na łóżko, potem na stół, stamtąd na szafę.
— Ach! ty, ty... krowo holenderska — zawołał Franek, nie umiejąc dobrać przezwiska — ty, ty świnio!
Aż się zmarszczył, taki był rozgniewany na nią, iż do tego stopnia nie zna się na żartach.
— A sio, a sio! — bronił się już mniej śmiało.
Lecz ona, niezgrabna zrzuciła w zapale szklankę, która rozprysła się o ziemię ze stukiem na kawałki.
Drzwi się otwarły. Weszła z olbrzymim koszem matka. W kuchni zapanowała już cisza. Franek siedział z książką w kącie, kura, jak gdyby nic, siedziała pod łóżkiem.
— Mamo! — ośmielił się bąknąć po chwili — szklanka się zbiła.
— Kto ją zbił? — huknęła wybuchając.
— Nie ja, jak Boga kocham! Sama się zbiła.
Dostał kilka razy w łeb, lecz nie zdradził tajemnicy kury. To już była kwestja do załatwienia pomiędzy nimi obojgiem. Lecz skarżyć na nią nie chciał.
Tak mijały dnie, tygodnie. Matka codziennie wychodząc do miasta, powierzała opiece Franka kurę, i on ze znaną już gorliwością obowiązki swoje spełniał i wnet po wyjściu matki rządy swoje zaznaczał.
Lecz Łukasz już od kilku dni nie przychodził. Katarzyna chodziła jak bez głowy. Wszystko jej z rąk wypadało. Stukała drzwiami, talerze i stołki podczas mycia aż trzeszczały.
Teraz wychodząc do miasta, klnąc pod nosem, stłukła szybę u okna wielką szczotką do zamiatania.
— A pilnuj tam kury! — z przyzwyczajenia rzuciła Frankowi na odchodnem.
Trzasła drzwiami i wyszła. Dzień był pogodny, słoneczny. Franek był jakoś różowo usposobiony, nawet kura, przywołana już za pomocą miotły z pod łóżka, wyszła stamtąd jakby w lepszym humorze.
Franek, w wytartych spodeńkach, bosy, klęczał teraz na podłodze i bawił się z nią jak z małym pieskiem. Włożył do ust kawał bułki a ona, drepcąc, to zbliżała się do niego, to oddalała, nie ze strachu, lecz ot tak z figlów...
I Frankowi zdawało się, że widzi nawet uśmiech na jej fizjognomji. Naturalnie, był to tylko półuśmiech osoby, mającej sobie za obowiązek być wiecznie zadąsaną.
Taką już miała naturę. Trzeba jej było to wybaczyć ze względu na to, co w życiu przechodziła. Boże Wielki! Więziono ją w koszach, wożono w ciasnych kojcach na targi. Ba, nawet czyehano już nożem na jej życie!
Lecz Franek czuł, że poza tem wszystkiem ona, choć przyznać się do tego nie chce, ma do niego pewną słabość.
I teraz strzeliło mu naraz coś do głowy, pochwycił ją wpół i jak zacznie tulić, całować po piórkach, po dzióbku i szeptać pieszczotliwie:
— Moja kurka, moja kureczka, ty, ty moje złotko kochane!
Kura w pierwszej chwili zgłupiała. Lecz przyszedłszy do przytomności, wyrwała się z całych sił z jego objęć, oburzona, zawstydzona.
I poprawiając sobie wymiętoszone piórka, kręcąc czubem i łebkiem, gdakała, gdakała bez końca, jak, gdyby czyniąc mu wymówki dąsała się i zdawała się mówić:
— Nie lubię takich głupich żartów. Co zanadto, to nie zdrowo. Proszę mi w tej chwili przestać się śmiać.
A on nie mógł opanować śmiechu. Taką miała minę srogą, taką zarazem komiczną.
I na raz przyszła mu ochota jeszcze raz ją pochwycić, i postawić sobie na ramieniu, jak gołębia. Lecz kiedy chciał się do niej zbliżyć, ona, cała trzęsąca się, napuszona i oburzona, stała się na raz tak groźną, aż Franek trochę przestraszony cofnął się.
Ale zaraz po chwili począł przywoływać ją najczulszemi przezwiskami i prośbami, wreszcie ją ł częstować przechowanym dla niej ukradkiem specjałem: kaszą z wczorajszego obiadu, najpiękniejszemi ziarnkami grochu, gotowanemi kartoflami.
Ona patrzeć na niego nie chciała, i, stojąc napuszona w końcu pokoju, powtarzała w kółko swoje żale, wymówki, krzywdy, urazy.
Mówiła coś o zerwanych już z nim na zawsze stosunkach. Zbliżyć się do niego za nic w świecie nie chciała. Lecz on się uparł: musi ją pochwycić; rozgniewała go w końcu jej przesada.
— Nie chcesz, nie chcesz? Poczekaj, ja ci tu zaraz dam.
Poczęli się gonić! Ona na łóżko, on na łóżko, ona na stół, on za nią na stół.
Naraz uszczęśliwiona dojrzała stłuczoną szybę i jednym rozpaczliwym susem frr wyfrunęła przez okno.
Franek osłupiał. Nic podobnego do głowy mu przedtem nie przyszło. Chciał krzyczeć, lecz coś mu w gardle stanęło.
Przebiegł nieprzytomny prawie wszystkie pokoje. Lokaja nie było.
Wyruszyć z kuchni przecież mu nie wolno. Matka nawet buty schowała. Lecz wobec ważności faktu otworzył drzwi i myśląc sobie: niech się dzieje co chce, wybiegł bosy, bez czapki, bocznemi schodami na podwórze. Wszystkie oficyny nieporuszone stoją w tem samem miejscu co i dawniej, słońce świeci, ptactwo świergocze, jak gdyby nic... A kury nie ma.
Dokoła pusto i głucho. A niebo nad nim takie ogromne, a on czuje się taki maleńki!
Na podwórzu jakby makiem zasiał. Stróż wymiótł już, widocznie, rynsztoki. Nie było też ani jego, ani żadnej sługi, ani żywego ducha w żadnem oknie.
— Co tu robić, co robić?
Dokoła cisza.
I Franek, rozglądając się wśród tej pustki, podnosi do góry głowę i nagle spostrzega kogo? Ją, kurę, która siedzi spokojnie na parkanie, oddzielającym podwórze od sąsiedniego domu.
Franek aż ręce złożył do niej, wszystko zależało przecież od niej. Bo on nie może wejść na tak wysoki parkan.
Wszystko zależało od niej...
Franek nie śmiał jej nawet wołać. Patrzał tylko na nią wzrokiem tak czułym, tak błagalnym. A ona, krowa holenderska, zmęczona fruwaniem, sapie, jak gdyby wahając się, czy zejść, czy nie zejść?
— Boże drogi!
Frankowi wobec jego rozpaczy wydawało się to wahanie nielitosnemi drwinami.
A ona w końcu zdobyła się na postanowienie, zdając się mówić:
— Eh, lepiej sobie pójdę...
Zatrzepotała niezgrabnie skrzydłami i nie spojrzawszy już na niego, odleciała do sąsiedniego podwórza.
Franek uchwycił się obiema wychudłemi piąstkami za gołą głowę. Pojął, że teraz wszystko się skończyło. Nie było już na to rady, nie miał już co robić na podwórzu. I pobiegł pędem na górę, jak gdyby go kto gonił. Zasiadł samotny w swoim kącie i czekał, aby matka jak najprędzej wróciła. Niech się dzieje, co chce... I zaledwie drzwi kuchni się otworzyły, zerwał się drżący z kąta i nerwowo rzucił matce:
— Mamo, kura uciekła!
Katarzyna tylko co dowiedziała się od kumoszek na targu, że Łukasz nietylko jest żonaty, lecz nadto od kilku dni spędza wieczory u kucharki z sąsiedniego domu.
Teraz jeszcze ta kura... Nie, tego już stanowczo zanadto, jak na jeden dzień.
— Kto ją wypuścił? — huknęła grzmiącym głosem.
— Sama — ratował się gorączkowo, czując, że tonie — sama, samiutka. Usiadła na okno — tu przełknął ślinę, która mu w gardle zawadzała — usiadła na okno i... i... i uciekła.
— Uciekła? Ja ci tu zaraz dam: uciekła.
I jak nie zacznie krzyczeć: ty taki, ty owaki, jak nie położy go na kolana...
A Franek urywanym głosikiem wykrzykuje tylko żałośnie:
— Oj mamo, oj, oj mamo, oj mamo!
A Katarzyna wciąż go dalej bije, bije, bije, jak gdyby chcąc tem ulżyć sobie za wszystkie zawody, wszyskie cierpienia, jakie przechodziła w życiu przez jego ojca i przez ojca jego braciszka i przez Łukasza, przez nich wszystkich, wszystkich, wszystkich...
W reszcie zmęczona, zziajana, wypuściła go i, sapiąc tylko, zajęta teraz rozniecaniem ognia na kominie, wykrzykiwała jeszcze bez końca:
— Dam ja tobie! Ach! ty taki, ty owaki, żeby cię...
Franek stulony, w kłębek prawie zwinięty, siedział w swoim kącie. A na jego skrzywionej od płaczu twarzyczce ciche, wielkie łzy jedna za drugą spływają.
Dostał wały, ech! to nic. Matka jest od tego, aby biła. Martwiło go więcej, że kury już nigdy nie zobaczy.
Lecz ponad wszystkiem rozdzierał mu serce i dusił go niewypowiedziany, nie jasno sformułowany, lecz nie mniej głęboki, głęboki żal do niej.
Co było między nim a nią, to było. Bywało raz tak, raz owak. Lecz ona, jako porządna kura, w każdym razie nie powinna, nie powinna mu była tego wyrządzić.

Warszawa.Alfred Konar.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alfred Aleksander Kinderfreund.