Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Drogi życia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uciążliwe są drogi, któremi tu na ziemi musi wędrować człowiek.
Wiodą przez pustynie, bagna i góry.
Czemuż troska musi iść tyle, aż się zabłąka w pustyni, zapadnie w bagno lub spadnie z góry? Gdzież się podziały małe kwieciarki i królewny, pod których stopą kwiaty rosły? Gdzie przepadły istoty siejące kwiaty na ścieżkach uciążliwych?
Gösta Berling, poeta, postanowił ożenić się. Jął szukać oblubienicy biednej i bez znaczenia, jaka przystała szalonemu proboszczowi. Kochały go piękne kobiety wysokiego rodu, im atoli nie wolno już starać się o niego. Wyklęty szukać musi sobie żony pomiędzy parjasami. Kogóż atoli znajdzie i wybierze?
Zjawia się czasem w Ekeby dziewczyna z samotnej miejscowości pośród gór, przynosząc na sprzedaż miotły. Panuje tam taka nędza, że aż pozbawia ludzi zmysłów. Młoda miotlarka zalicza się do nich właśnie.
Ale jest piękna. Gęste czarne włosy splecione ma w dwa warkocze, tak grube, że ledwo zmieścić się mogą na głowie, policzki pełne, nos niezbyt długi, oczy niebieskie. Przypomina melancholijny typ pięknych dziewcząt o twarzy Madonny, na jaki natrafić można jeszcze nad Löffenem.
Gösta znalazł sobie tedy narzeczoną. Napół szalona miotlarka, to w sam raz żona dla szalonego proboszcza. Trudno o coś lepszego i trzeba zaraz jechać po obrączki ślubne do Karlsztadu. Mieszkańcy wybrzeży löffenskich będą mieli wesoły dzień. Uśmieją się znowu do syta z Gösty Berlinga, jego zaręczyn i ślubu z miotlarką. Będzie wielka radość! Któż kiedy wymyślił lepszy figiel?
Uciążliwe są drogi, któremi musi tu na ziemi wędrować człowiek, pustynne są, wiodą przez bagna i góry.
Wyklęty iść musi drogą wyklętych, drogą gniewu, troski i nieszczęścia. Upada i ginie, nie zwracając niczyjej uwagi, nikt mu nie poda dłoni, ni rzeźwiącego napoju, a kwiaciareczki i królewny nie sypią kwiatów na twardą ścieżkę, którą stąpa.
Młoda, dobra hrabina z Borgu nie przeszkadzała wcale zamysłom Gösta Berlinga, pamiętna swej dobrej sławy, gniewu męża i nienawiści teściowej.
Modliła się zań tylko podczas długich nabożeństw w svartsjoeńskim kościele, płakiwała nad nim i troskała się, ale nie mogła mu sypać kwiatów na ścieżkę wyklętego, podać kropli wody rzeźwiącej, ni wstrzymać dotknięciem nad brzegiem przepaści.
Gösta nie stroił swej wybranej w jedwabie i klejnoty, ale pozwalał jej wędrować z miotłami od dworu do dworu i chciał ogłosić zaręczyny dopiero wobec znakomitych panów i dam całej okolicy, podczas wielkiej uczty w Ekeby. Miał ją wówczas przyprowadzić z kuchni, gdzie spoczywała po wędrówce brudną, okrytą kurzem, obdartą może, rozczochraną, z obłędnem spojrzeniem i słowami nieprzytomnemi na ustach. Chciał spytać gości, czy stosowną obrał sobie narzeczoną i czy nie może szalony proboszcz być dumnym z tak pięknej oblubienicy, o rozmarzonych oczach. Miał zamiar zataić to przed wszystkimi, ale wieść doszła do hrabiny Elżbiety.
Cóż mogła jednak na to poradzić? Nadszedł dzień zaręczyn, a już zmierzchało. Hrabina stała w błękitnym gabinecie, spoglądając ku północy i mimo łez w oczach, oraz mgły wydawało jej się, że widzi Ekeby. Dostrzegała wyraźnie wielki, trzypiętrowy dom z rzędami oświetlanych okien, wyobraziła sobie, jak nalewają szampana, brzmią toasty, a Gösta Berling ogłasza swe zaręczyny z miotlarką.
Czyż zawróciłby z drogi parjasów, gdyby dotknęła jego ramienia i spojrzała życzliwie? Jedno słowo z jej ust pchnęło go do czynu rozpaczy — czyż drugie mogłoby go powstrzymać?
Zadrżała na myśl o krzywdzie tej biednej dziewczyny, zwabionej poto, by być zabawką na krótki dzień, jeden może. Albo też, tu przejął ją strach, gdy wspomniała grzech, jaki popełnia na sobie samym Gösta, albo też stanie się ona łańcuchem wieczystym u nóg jego, który mu nie dozwoli polatać wzwyż.
Po rozwadze, uznała się winną wszystkiemu, gdyż to ona słowem swem pchnęła go na drogę zatraty. Powołana, by błogosławić i łagodzić, wplotła cierń nowy w koronę grzesznika.
Postanowiła, że każe zaprząc do sanek kare konie, przejedzie przez Löffen, wpadnie do sali, stanie przed nim, powie, że nim nie gardzi i nie wiedziała wówczas sama co mówi. Uczuła zaraz, że nie potrafi tego czynić, że się zawstydzi i słowa wypowiedzieć nie zdoła. Jako mężatka musiała być ostrożną. Powstałyby plotki. Ale jeśli tego nie uczyni, cóż się stanie?
Gnało ją z domu.
Tu myśl, że o tej porze roku żaden koń nie zdoła przebyć jeziora. Lód zaczął topnieć, odstał już od brzegów, popękał i wyglądał brzydko. Woda tryskała z pośród kry, potworzyły się czarne sadzawki, a gdzieniegdzie tylko błyszczał lód biały. Większa część jeziora szara była i brudna od roztopu, a ścieżki snuły się po niem, w czarne, długie pasy.
Trudno myśleć o podróży! Czyż zezwoliłaby na to świekra, hrabina Märta? Po całych wieczorach musiała przesiadywać z nią w salonie i słuchać dawnych historyjek dworskich, w których lubowała się hrabina.
Noc nadeszła, mąż wyjechał, była wolna.
Jechać nie mogła i nie śmiała, ale strach pędził ją z domu. Nie mogła uczynić inaczej.
Uciążliwe są ścieżki ludzkie na tej ziemi, wiodą przez pustynie, moczary i górskie zbocza.
Z czemże atoli porównać tę drogę po topniejącym lodzie? A jednak jest to właśnie droga nadobnych kwieciarek, niepewna, ślizga droga tych, którzy leczyć chcą zadane rany, droga naprawy win, lekka droga szybkich nóg, bystrego oka i mężnego, rozmiłowanego serca.
Już po północy dotarła hrabina do wybrzeża Ekeby. Idąc po lodzie padała, skakała przez szczeliny przemykała lekko po roztopach, ślizgała się, pełzła. Ciężka to była podróż i płakała nieraz gorzko. Zmokła i wyczerpała siły, a samotność, ciemń i pustka obciążyły jej myśli. Tuż pod Ekeby musiała brnąć ku brzegowi w głębokiej na stopę wodzie, a wyszedłszy na brzeg nie miała odwagi uczynić cokolwiek. Siadła na kamieniu i zaczęła płakać ze znużenia, bezradności.
Strasznemi drogami kroczą ludzie, a małe kwieciarki padają często obok swego koszyka, właśnie w chwili, kiedy dotarły do tych, którym ścieżkę kwiatami usłać miały.
Młoda, wytworna dama była bohaterką poprostu czarującą. Nie przebyła atoli drogi takiej w ojczyźnie swojej. Cóż tedy dziwnego, że siadła teraz na brzegu niesamowitego, strasznego jeziora, znużona i nieszczęśliwa i jęła myśleć o czarowanych w kwiecie przybranych ścieżkach południowej krainy, gdzie na świat przyszła.
Północ, czy południe, to nie stanowiło w tej chwili różnicy. Stojąc na rozstaju życia, nie płakała z tęsknoty za ojczyzną. Młoda kwiaciarka, bohaterka znużona, płakała dlatego, że nie czuła sił, by dotrzeć do tego, któremu drogę mu usiać kwiatami, płakała, sądząc, że przybyła za późno.
Nagle wybrzeżem przebiegło kilku ludzi, nie widząc jej, zaś ona posłyszała jak jeden zawołał:
— Jeśli tama padnie, kuźnia stracona.
— I młyn i warsztaty i domy wokoło kuźni! — dodał inny.
Ożywiona świeżem męstwem rusza za nimi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Młyn i kuźnia ekebijska stały na wąskim przylądku, oblanym potokiem björksenskim. Spadał on, pieniąc się w gwałtownych skokach na przylądek, tak że musiano tu zbudować potężną, łamiącą prądy tamę, dla ochrony uprawnych pól. Ale tama była stara, nadbutwiała, a w Ekeby rządzili kawalerowie. Tańczyli, radowali się, a żadnemu nie przyszło do głowy popatrzeć, jakie spustoszenia poczynił mróz i ząb czasu w starej, kamiennej tamie.
Tymczasem przyszła wiosna i tama zaczęła drżeć w posadach.
Wodospad pod Ekeby to potężne, granitowe schody, przez które pędzi potok björksenski. Zawrotnym ruchem rzucają się fale, biją o siebie, miotają pianą, pękają na skałach, stają dęba na pniach naniesionego drzewa, wznoszą grzywy i rycząc, pędzą dalej i dalej.
Upojone odzyskaną wolnością, oszalałe wiosną, tłuką się fale o kamienny mur. Nadbiegają zadyszane, jęcząc, piętrzą się i cofają, jakby po uderzeniu o kamienie białogrzywą głową. Wre burza straszliwa, odłamki służą za puklerze, pnie za tarany, wszystko to wali w biedny, stary mur, który wygląda, jakby ostrzegał i wołał: Baczność! Fala cofa się na chwilę, a jednocześnie od tamy oderwany kamień wielki spada w dół, z hukiem, w głąb potoku.
Zdaje się jakoby to przestraszyło fale. Milkną, radują się, odbywają naradę, potem zaś ruszają do nowego ataku, ożywione świeżem męstwem. Porywają krę, pniaki i niewyczerpane w podstępach prowadzą dalej dzieło zniszczenia.
— Niechby tylko padła tama, — powiadają sobie — dostaniemy się łatwo do kuźni i młyna!
Nadchodzi dzień wolności! Znikną wreszcie ludzie i ich dzieła. Uczernili nas oni i usmolili węglami, oprószyli mąką, jak wołom, nałożyli jarzmo pracy, zmusili kręcić się wkoło, zamknęli, zatamowali nam bieg, przykazali obracać ciężkie koła i nieść zwaliste kloce drzewa. Lecz teraz wyzwolimy się!
Bije swobody godzina! Słuchajcież fale jeziora björksenskiego, słuchajcież bracia i siostry w bagniskach i moczarach, siklawach górskich i strumykach. Podążcież naszym śladem, złączcie się z nami i dopomóżcie strzaskać jarzmo stuletnie. Niech padnie zapora tyranji. Smierć i zagłada Ekeby!
Pędzą. Fala za falą. Posłusznie pcha się przez granitowe schody; inne tłukąc głowami o tamę, pomagają ją zwalić. Upojone odzyskaną wolnością wiosenną, silne, męskie, podmywają kamień po kamieniu, warstwę ziemi po warstwie i opłukują ją, wstrząsając tamą chwiejną.
Czemuż atoli ludzie pozwalają szaleć dzikim falom bez oporu? Czyż wymarło doszczętnie Ekeby?
Nie. Zbiegła się gromada ludzi, ale nie mogą się widzieć wśród ciemnej nocy i nie wiedzą dokąd iść. Słów własnych nie słyszą w huku wodospadu, w straszliwym trzasku pękającej kry i zderzających się pni. Dzikie rozpętanie fal ogarnęło umysły ludzi, zatracili wszyscy myśl i przytomność.
Zaczęły bić dzwony fabryczne. Niechże słucha kto ma uszy! Bliscy jesteśmy zagłady, my zamieszkali przy ekebijskiej kuźni. Potok wali na nas, tama drży i chwieje się, młyn zagrożony, bliskie są zniszczenia nędzne domy nasze, które, mimo ich nędzę, kochamy bardzo.
Falom wydaje się pewnie, że dzwony falom dzwonią, gdyż nie widać człowieka. Atoli po lasach i nad moczarami wstaje ruch. Dzwony wołają: Na pomoc! Na pomoc! Fale odpowiadają: — Spieszcie się bracia i siostry! Bliska już chwila wolności! A poszum fal i dzwonów jęk głoszą chwałę i rozkwit i śmierć Ekeby.
Raz po razu spieszą posłańcy do kawalerów, do pałacu.
Czyż oni jednak w nastroju, by myśleć o kuźni i młynie? W wielkiej sali biesiadują goście setkami, a miotlarka czeka w kuchni. Nadszedł moment przedziwnej niespodzianki. Szampan perli się w szklankach, a Juljusz wstaje, by wygłosić uroczystą mowę. Starzy awanturnicy z Ekeby radują się, myśląc o osłupieniu, jakie ogarnie zebranych.
W ciemni, po lodzie Löffenu idzie hrabina Dohna, by rzec ostrzegawcze słowo Göście, potok sposobi zagładę sławie i honorowi Ekeby, a w wielkiej sali napięcie oczekiwania. Błyszczą światła, wino płynie i nikt nie myśli o tem, co się dzieje w burzliwą, ciemną noc wiosenną.
Nadszedł moment ostatni. Gösta wstał i ruszył po narzeczoną. Idąc przedsionkiem stanął u szeroko rozwartych drzwi głównych, wyjrzał i usłyszał.
Usłyszał dzwony, łomot wodospadu, huk pękającego lodu, trzask tłukących o siebie pni i triumfalny hymn zwycięskich fal.
Zapomniawszy wszystkiego wypadł w ciemń. Niechże sobie czekają napełnione szklanki, do dnia ostatecznego sądu, niech narzeczona czeka, niech zagaśnie mowa na ustach mistrza Juljusza! Nie będzie zamiany pierścionków zaręczynowych i zdumienie gości nie ogarnie.
Biada wam teraz buntownicze fale! Oto godzina walki prawdziwej. Gösta pobiegł nad wodospad, rozpierzchła gromada dostała wodza, obrońca stanął na murze i zaczyna się bój okropny.
Słuchajcie, jak Gösta jął wołać na tłum, jak rozkazywał i rozdzielał czynności.
— Światła! Przedewszystkiem światła nam trzeba. Rogowa latarka młynarza nie wystarczy. Zbierajcież suche gałęzie, znoście je na wzgórze i rozpalcie ognisko! To robota dla kobiet i dzieci. Prędko! Prędko! Ognisko niech zapłonie ogromne! Da ono znać ludziom daleko i przyjdą na pomoc. Baczcież by nie zagasło. Znoście słomę, susz i gałęzie, niech płomienie biją wysoko...
A tu oto robota dla mężczyzn! Trzeba drzewa i belek na zbudowanie tamy ratunkowej. Musimy ją wsunąć przed mur kamienny. Prędko, prędko do dzieła! Budujcie mocno. Miejcie w pogotowiu głazy i wory z piaskiem, by spuścić na dół rusztowanie. Niech walą siekiery, młoty, niech się wżerają świdry w mocne, zdrowe belki, niech skrzypią piły!
Gdzież chłopcy? Sam tu drapichrusty! Brać żerdzie, osęki i dalejże do dzieła! Na tamę! To nic, że was opryskają fale! Odpór atakom, które łamią mur. Na bok odsuwać pniaki i kry lodowe, jeśli niema innej rady, kładźcie się i trzymajcie rękami kamienie. Obejmujcie je w stalowym uścisku! Bębny, nicponie, urwipołcie, draby do walki! Dalejże wszyscy na mur! Musimy walczyć o każdą piędź ziemi!
Gösta stał na krawędzi tamy, opryskiwany ciągle pianą, a mur kamienny chwiał mu się pod nogami. Ryczały fale, ale dzikie serce jego rozkoszowało się niebezpieczeństwem, grozą i walką. Śmiał się, rzuca chłopcom dowcipy. Zaprawdę, nie przeżył weselszej nocy.
Dzieło ratunku postępowało raźnie, wysoko w niebo biły płomienie ogniska, tętniły siekiery, a tama trzymała się jeszcze.
Zbiegli się także inni kawalerowie i chmara gości, nadciągnęli z pobliża i zdala ludzie, a wszyscy pracowali podsycając ognisko, ciosali drzewo, napełniali wory piaskiem, spychali kry i fale z kamiennego muru.
Wreszcie skończono tamę obronną i miano ją opuścić na wzmocnienie osłabionego łamacza fal. Trzeba było mieć w pogotowiu głazy, wory, bosaki, liny i osęki oraz pilnować, by niczego nie porwała woda, ziścić zwycięstwo człowieka i zakuć ponownie w dyby zbuntowane fale.
Nagle, w decydującym momencie spostrzegł Gösta postać kobiecą, siedzącą na kamieniu nadbrzeżnym. Nie mógł jej widzieć dobrze przy migotliwem świetle ogniska, poprzez mgłę i pianę, ale spojrzeniem wracał ku niej ciągle. Zdawało mu się, że ta kobieta ma mu coś powiedzieć.
Sama jedna tylko siedziała nieruchoma pośród setek pracujących, a oczy Gösty wracały do niej ustawicznie tak że nie widział, pozatem nikogo.
Piana ją opryskiwała, fala zwilżały jej stopy, przemokła nawskroś. Ubrana ciemno, z szalem na głowie, z głową opartą na rękach, siedziała skulona, patrząc bezustannie na Göstę, stojącego na łamaczu fal. Te wpatrzone weń oczy pociągały go i wabiły. Chociaż nie widział twarzy, nie przestawał ni na chwilę myśleć o siedzącej pośród spienionej wody.
— Widocznie wodnica jeziora löffeńskiego przedostała się aż tu, do potoka, by mnie wtrącić w nieszczęście! — pomyślał. — Siedzi i wabi, muszę ją tedy odpędzić.
Naraz wydało mu się, że te wszystkie, białogrzywe fale, to służba czarnej wodnicy, która je zagrzewa do walki.
— Muszę ją koniecznie odpędzić! — powiedział sobie.
Chwycił bosak, skoczył na ląd i ruszył przeciw kobiecie, opuszczając miejsce wodza na szczycie tamy. Pewny był, że moce głębin wystąpiły przeciw niemu. Zresztą nie wiedział już nic, czuł tylko, że musi odegnać daleko tę istotę od brzegu Elfu.
Ach Gösto, czemuż to porzuciłeś swe dzieło, w tej właśnie chwili, kiedy długi korowód ludzi dźwiga na tamę drewnianą zaporę, by ją spuścić przed kamienny mur. Mają głazy i wory z piaskiem, by ją obciążyć, gotowi czekają rozkazu. Gdzież jest wódz? Nie słychać głosu, co rozkazuje i włada.
Tymczasem Gösta polował na wodnicę. Ujrzała jak mierzy w nią bosakiem i wstała przerażona. Uczyniła ruch, jakby chciała skoczyć w wodę, ale potem uciekła w stronę lądu.
— Wodnico! — krzyknął, pędząc i potrząsając nad nią okutym drągiem, ona zaś uciekła w gęstwę krzaków ale nie mogąc się przedrzeć — stanęła.
Gösta rzucił bosak i ujął ją za ramię.
— Późno dziś jakoś za domem pani hrabina! — powiedział.
— Proszę, puść mnie pan! — odparła — muszę wracać!
Usłuchał natychmiast i odwrócił się.
Była jednak nietylko wytworną damą, ale także dobrą niezmiernie istotą, która cierpiała bardzo, iż wpędzić mogła kogoś w rozpacz. Była też kwiaciarką z koszykiem pełnym róż, dla sypania pod nogi wędrowców, przeto pożałowała zaraz, podeszła i dotknęła ręki Gösty.
— Przyszłam, — zaczęła trwożnie — przyszłam do pana... Ach panie Berling, wszakże nie uczyniłeś pan jeszcze tego — powiedz pan, że nie!... Przeraziłam się, widząc że pan za mną biegnie, a jednak szukałam pana właśnie. Chciałam prosić, byś zapomniał o tem co powiedziałam niedawno i bywał u nas, jak poprzód.
— Jakże pani hrabina tu przybyła?
Zaśmiała się nerwowo.
— Wiedziałam, że przybędę za późno, ale nie chciałam wspominać nikomu o tem, za resztą nie można teraz przez jezioro przejechać, jak pan wie.
— Pani szła przez jezioro?
— Oczywiście! Ale powiedzże pan, czyś się już zaręczył? Pojmie pan, że zależy mi na tem, by tak nie było. To źle, a mam uczucie że jestem wszystkiemu winna. Czemuż pan tak wielkie przypisywał znaczenie mym słowom? Jestem obca i nie znam obyczajów kraju. Tak pusto w Borgu od kiedy pan bywać przestał, panie Berling!
Gösta stał pośród mokrego krzewia na bagnistym gruncie, a wydawało mu się, że go ktoś obsypuje mnóstwem róż. Aż po kolana brodził w różach błyszczących i wdychiwał ich woń.
— Czy się to już stało? — spytała ponownie.
Czuł, że musi odpowiedzieć i położyć kres trwodze, chociaż tak mu rozkosznie to sobie uświadamiać. Jakiemże ciepłem i jaśnią przejmuje go myśl, że szła tak długo, tak przemokła, zziębła, że drzy ze strachu, a w głosie jej czuć łzy.
— Nie! — odparł wreszcie. — Nie zaręczyłem się.
Pochwyciła jego dłoń i jęła gładzić.
— Jakżem szczęśliwa! — powiedziała, a pierś jej ściśnięta dotąd trwogą, podniosła się z westchnieniem ulgi, z oczu popłynęły łzy.
Drogę poety zasypały kwiaty. Stopniała w jego sercu cała ciemń, złość i uraza.
— O, jakże pani dobra! — powiedział. — Jakże dobra!
Tuż obok niego fale zagrażały całej wspaniałości i sławie Ekeby. Ludziom zbrakło wodza, nie stało człowieka, który im dodawał męstwa i nadziei. Padł z hukiem potężny łamacz fal, bałwany zakryły go i ruszyły zwycięskie na przylądek, gdzie stała kuźnia i młyn. Ludzie zaprzestali pracować i nie opierając się falom, rozpierzchli się, ogarnięci jeno żądzą ratowania swego mienia.
Młodzi ludzie uznali, że wszystko w porządku i Gösta postanowił oczywiście odprowadzić hrabinę. Nie mógł jej przecież zostawić w mroku nocy, lub pozwolić iść samej przez lód. Obojgu na myśl nawet nie przyszło, że Gösta potrzebny jest teraz w kuchni. Szczęśliwi się czuli, że stara przyjaźń odnowiona.
Zdaje się, jakoby w tych młodych sercach zakwitła miłość, któż to jednak wiedzieć może? Baśń ich życia doszła mnie w urywkach jeno, toteż nie wiem niemal nic z tego, co mieściły ich dusze. Trudno mi też objaśnić motywy ich czynów. Wiem tylko, że hrabina postawiła tej nocy na kartę zdrowie, cześć i sławę, by dotrzeć do biedaka, i skierować go na właściwą drogę, zaś Gösta dopuścił do katastrofy, podkopującej byt ulubionej posiadłości, by dotrzymać towarzystwa tej, która dlań przezwyciężyła strach przed śmiercią, hańbą i karą.
Nieraz szłam za nimi myślą po lodzie, w tę noc straszliwą, która zakończyła się tak dobrze. Nie było w ich duszach chyba nic skrytego, coby musieli tłumić i odpędzać podczas tej wędrówki wesołej, kiedy opowiadali sobie wydarzenia, z czasu rozłąki.
Gösta został na nowo niewolnikiem i paziem hrabiny, klęczącym u jej nóg, ona zaś damą jego. Byli weseli i szczęśliwi, a żadne nie wspomniało słowem o miłości. Brodzili, śmiejąc się, po wodzie, śmiali się, znalazłszy drogę, śmiali się, błądząc, ślizgając się, padając, wstając słowem śmiali się nieustannie.
Życie było im od nowa piękną zabawą, oni zaś przypominali dzieci, które gniewały się na siebie przez czas pewien. Jakże miło pogodzić się i rozpocząć na nowo zabawę!
Zaczęły biegać plotki, a z czasem wieści o wyprawie hrabiny dotarły do Anny Stjärnhök.
— Widać Bóg ma niejedną strzałę w kołczanie! — powiedziała sobie. — Ukoję tedy serce swoje i zostanę tu, gdzie jestem potrzebna. I bez mojej pomocy potrafi Bóg zrobić człowieka z Gösty Berlinga.