Głowa swoje a serce swoje/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głowa swoje a serce swoje |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | J. K. Żupański & K. J. Heumann |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Na drugi dzień pan Kazimierz jeszcze nie podniósł się z łóżka, kiedy przez zielone firanki zobaczył na kamiennych schodkach przed gankiem przybyłą wczoraj panienkę. Twarzyczki, rozumie się, dokładnie w takiej odległości dojrzeć nie mógł, widział tylko dwa duże warkocze, błękitną sukienkę i to, że była niesłychanie żywa, fertyczna. Wybiegłszy z pokoju, zatrzymała się chwilę na ganku i, stojąc na jednej nóżce, a trzymając się słupków obiema rękami, rozglądała się ciekawie po całem podwórzu, jak gdyby witała każdy kącik, każdy znajomy przedmiot.
Najprzód zobaczył ją Burek; stare psisko, będące już na emeryturze, który koło kuchni wygrzewał się do słońca, podniósł się z ciężkością i machając poważnie ogonem, zbliżał się do ganku.
— Burek, poznałeś mnie? — zawołała ucieszona i wyciągnęła do niego przyjaźnie ramiona, w które psisko wpakowało się bez ceremonii, stanąwszy na tylnych łapach. Panna objęła go rękami i, przytulając jego mordę do swojej twarzyczki, powtarzała:
— Burek, Bureczek — poczciwe psisko.
Pan Kazimierz, patrząc na to, zgorszony był wielce, wydawało mu się to bardzo nieestetycznem. bardzo w złym guście, że panna pozwalała psu na podobną poufałość.
Nie długo po psie, przybiegła do ganku cała chmara ker, kaczek, gęsi, indyczek i poczęła najrozmaitszemi głosami dopominać się o zwykłą porcyę, do której ją widać panienka poprzednio przyzwyczaiła.
— Chcecie jeść? Nie ma, nie mam moje kochane — rzekła, — pokazując na swoje usprawiedliwienie puste kieszenie i próżne ręce — nie mam wam co dać. Ale czekajcie!
Zbiegła ze schodków do kuchni. Pan Kazimierz słyszał, jak zatrzymawszy się przed oknem, odezwała się do kucharki ujmującym głosem:
— Kucharko, nie macie tam kawałka chleba, bo ta krzykliwa hałastra spokoju mi nie daje.
— Oj, nie, panienko, dopiero się dziś będzie piekło chleb świeży. Ale mnie się widzi, że jest trochę pośladu w spiżarni.
Spiżarnia była w sionce, z której był także wchód do pokoiku pana Kazimierza, mógł więc dokładnie słyszeć, jak kucharka otwierała kłódkę, a panna tymczasem interpelowała ją o różne nowiny gospodarskie: ile kur siedzi teraz na jajach, czy krasula już się ocieliła, czy Magdusia Kajtusianka wyszła za mąż — i o inne tym podobne rzeczy, a w końcu zapytała przyciszonym nieco głosem:
— A któż teraz mieszka tu w oficynie?
— Profesór, panienko, co go przyjeli do naszego Adasieczka.
— Musi być jakiś stary mantyka — rzekła panienka i zachichotała po cichu.
— E! zkądże to panience do głowy przyszło?
— Bo, żeby był młody, toby go przecież wzięła ciekawość wyjść i zobaczyć jak wyglądam.
— No, że on nie ciekaw; I to nie ciekawy.Taki zawsze nadęty, jak nasz i idyk nieprzymierzając, chodzi, jakby ludzi nie widział, ani słówkiem nie zagada, ale co do starości, to mu daleko.
Kazimierz nie życzył sobie wcale słyszeć więcej o sobie i chrząknął mocno dla zaanonsowania swojej blizkości, W jednej chwili w spiżarni zrobiło się cicho, słychać było tylko stłumione szepty i ciche chichotanie, a potem coś
koło drzwi jego przemknęło się szybko, na palcach.
Cała ta rozmowa podsłuchana, zrobiła na“ kandydacie filozofii niemiłe wrażenie, wydawała się trywialną i niesmaczną, a poufałe konszachty z kucharką, źle bardzo zaleciły w jego oczach nowego gościa. To też, kiedy w godzinę później poszedł do dworu na herbatę i pani Kajetanowa przedstawiła go kuzynce, ukłonił jej się obojętnie z pewnym rodzajem lekceważenia.Mimo to, nie uszło jego uwagi, że panienka podczas przedstawienia zarumieniła się mocno, zapewne z powodu owej rannej rozmowy, którą podsłuchał i to zakłopotanie pochlebiało trochę jego miłości własnej. Robiło m!l to pewną satysfakcyę, że zarumieniła się z jego powodu, zwłaszcza, że jej z tem było wcale ładnie. Ale to przyjemne wrażenie wnet się zatarło, gdy panienka odzyska wszy za chwilę swobodę, poczęła szczebiotać bez ładu i zastanowienia, co jej na myśl przyszło, opowiadać różne, niezbyt nawet ciekawe epizody z życia klasztornego, naśladować nosowe piszczenie zakonnic, zakatarzony głos księdza katechety, bas organisty, i przytaczała różne figle, jakie płatała tym dwóm ostatnim.
Mówiła tyle, że pana Kazimierza aż głowa rozbolała z tego trajkotania, które w nim niesmak dziwny budziło. Dlatego też usunął się wcześnie od jej towarzystwa i, wziąwszy pod pachę drugi tom Haeckla, poszedł w głąb ogrodu do grabowej altany, była to bowiem zwykła godzina wspólnego czytania. Dziś jednak nie był pewny, czy Jadwiga przyjdzie. Bał się, że będzie może musiała dotrzymywać towarzystwa kuzynce i gniewało go, że przybycie tej gąski popsuje im dotychczasowe przyjemności i zburzy cały tak pięknie ułożony porządek dnia.
Wtem usłyszał stąpanie po piasku, którym była wysypana ścieżka. Obejrzał się i zobaczył przez liście wyniosłą postać Jadwigi. Nie była jednak samą. Obok niej, trzymając ją pod rękę, szła kuzynka i głośno z nią rozmawiała.
— Więc on chce być profesorem? — pytała.
— Tak.
—To wielka szkoda?
— Dla czego? — Alboż to nie szkoda takiego ładnego chłopca na profesora? Ja, żeby to odemnie zależało, tobym samych starych i brzydkich robiła profesorami.
— Dziecko z ciebie — rzekła Jadwiga mentorskim tonem, zdradzającym uczucie wyższości, jakiego doznawała wobec naiwnej kuzynki. Chciała jeszcze coś dalej mówić, ale spostrzegłszy Kazimierza w altanie, urwała rozmowę i weszła pod cieniste sklepienie.
— A! pan już na stanowisku?
— Może dzisiaj nie będzie nic z czytania?
—Dla czego? Zosia może także coś skorzystać.
— O! ja bardzo lubię słuchać, jak kto ładnie czyta. A co państwo czytacie?
— Dzieje tworzenia się przyrody, przez Haeckla.
— To tytuł powieści? — Ależ to nie powieść — rzekła Jadwiga i uśmiech politowania nad nieświadomością kuzynki skrzywił lekko jej usta.
— Nie powieść? Wiersze? Ach! ja tak lubię wiersze — mówiła, klaszcząc w dłonie ucieszona.
— Nie, to książka naukowa, bardzo zajmująca. Posłuchaj. — Wskazała jej miejsce obok siebie i sama usiadła.
Zosi zrzedła minka. Książka naukowa przypominała jej szkołę, tę nudną szkołę, o której rada była zapomnieć, wyrwawszy się raz z klasztornych murów. Mimo to, słuchała z początku z wielkiem nabożeństwem i skupieniem ducha; ale gdy pomimo natężonej uwagi nie mogła wiele zrozumieć z tego, co słyszała, zaczęła się kręcić niespokojnie, przeciągać się, oglądać na wszystkie strony, nareszcie usłyszawszy pantarkę, skrzeczącą w ogrodzie, zerwała się i pobiegła, niby, żeby ją odpędzić, aby nie przeszkadzała czytającym — i nie wróciła więcej. A kiedy potem przed obiadem zeszła się z Jadwinią w pokoju, spytała jej z całą naiwnością:
— Moja kochana, jak ty możesz słuchać takich nudnych rzeczy? chyba, że to robisz z grzeczności dla niego.
— Nie przymuszałabym się z grzeczności tylko, gdyby mnie to nie zajmowało — odrzekła Jadwinia.
I zaczęła, jak z katedry, wykładać Zosi o potrzebie wyższego wykształcenia kobiet, wykazywała jej różnicę między ulotne mi tworami fantazyi a ścisła wiedzą, a Zosia miała taką minkę, jak nieraz w klasztorze, gdy poważna matka ksieni dawała jej napomnienia, to jest wyczekiwała niecierpliwie, kiedy się to wszystko skończy.
Jadwiga jednak, wpadłszy na ulubiony temat, nie byłaby może tak prędko skończyła, gdyby nie to, że w tej chwili jakby na szczęście Zosi, ktoś zajechał przed ganek.
— Bolek — zawołała ucieszona i wybiegła na ganek powitać przybyłego, który z kawalerską fantazyą zajechawszy przed dom, osadził na miejscu rozbrykane, galopujące konie i rzuciwszy potem cugle służącemu, siedzącemu z tyłu, zeskoczył zręcznie i począł się witać z kuzynką. Powitanie było tak serdeczne, takie poufałe, że Kazimierz, który właśnie wychodził z ogrodu i był świadkiem tego, znalazł je za zbyt poufałe i nieprzyzwoite. Nawet później kiedy mu pan Kajetan wytłumaczył, że to blizkie
pokrewieństwo i że znali się oboje od dziecka, wydawała mu się to arcyzdrożną rzeczą, żeby młoda panienka miała tyle śmiałości do mężczyzny. A był to mężczyzna w całem tego słowa znaczeniu, bo choć nie miał nad dwadzieścia kilka lat, ale okazały wzrost, herkulesowa — postawa, robiły go o wiele starszym.Twarz miał rumianą, zdrową, ogorzałą od słońca, na której rozsiadł się prawdziwie szlachecki wąs, płowego koloru, a dłonie takie szerokie i silne, że gdy podczas przedstawienia uścisnął rękę Kazimierza, ten aż się skrzywił z bólu. Był przytem rozmowny, cały wieczór bawił towarzystwo opowiadaniem różnych dykteryjek szlacheckich i wypadków jarmarcznych, a opowiadanie przeplatał śmiechem głośnym, rubasznym, który Jadwigę drażnił w wysokim stopniu i dziwiła się w duszy, jak ojciec i matka mogą znajdować przyjemność w słuchaniu płaskich konceptów i trywialnych anegdot. Kazimierz równie dziwił się, że one Zosię tak zajmowały.
Wesołe dziewczę chichotało co chwila, a choć podczas tego rumiane jej usteczka rozchylając się, odsłaniały dwa szeregi białych, równiutkich, zdrowych ząbków, a na pulchnej buzi tworzyły się dwa wdzięczne, powabne dołeczki, Kazimierz nie zachwycał się nimi i od czasu do czasu, ruszaniem ramion lub pogardliwym uśmiechem telegrafował Jadwini swoje niezadowolenie. Oboje wśród tego towarzystwa czuli się obcymi, rozmowa wydawała im się płaską, śmiech pustym.
Następnego dnia, gdy się zeszli w altanie, wyraźniej nieco objawili swój sąd o jarmarcznym bohaterze, jak Jadwiga z przekąsem nazwała Bolesława i o śmiejącej się wiecznie Zosi. Przy tej sposobności Kazimierz wyspowiadał się, że wczoraj, siedząc jak na torturach cały wieczór, myślał przez chwilę, jakie to okropne musiałoby być jego życie, gdyby go tak los przykuł do istoty bezmyślnej, prozaicznej, któraby nie umiała odgadnąć jego wyższych pragnień i zrozumieć go należycie. A zakończył swoją spowiedź wyznaniem, że teraz więcej, niż kiedykolwiek czuje, jakie to szczęście posiadać kobietę, która odpowiada potrzebom serca i umysłu.
— Pojmuję pana w zupełności — odezwała się poważnie Jadwiga — bo i ja nie umiałabym, nie mogłabym oddać serca człowiekowi, któryby mi nie imponował wyższością umysłową, któregobym nie mogła zarazem kochać i szanować.Mnie się zdaje, że taki mężczyzna w małżeństwie, to zero przed jednością, które wartość jedności nie podnosi, ale obniża.
— Jak znowu mnie się zdaje, że żona bez wykształcenia to kula uwiązana u nogi męża, która mu cięży w życiu i tamuje polot jego myśli.
Rozmowy takie, bo nieraz przedtem w podobny sposób czynili sobie wyznanie, utwierdzały
ich coraz więcej w przekonaniu, że oboje są dla siebie stworzeni. Dzisiejsza zaś tem się tylko różniła od poprzednich, iż Jadwiga uważała za stosowne oznajmić Kazimierzowi, iż nic nie stoi na przeszkodzie ich połączeniu.
— Więc pani powiedziałaś rodzicom?
— Wszystko; jasno i otwarcie, jak przystało istocie, która nie idzie na oślep, za popędem pierwszych wrażeń i instynktów, ale kieruje się rozumem. Tylko naiwność niepewna i nieświadoma siebie jest nieśmiałą w takich razach. Ja wyznałam im wszystko z podniesienem czołem ..
— A cóż oni?
— Przekonawszy się, że wszelkie perswazye były daremne i spóźnione ot zatwierdzili mój wybór.
— Więc mogę mieć nadzieję — zawołał żywo Kazimierz.
— Nie nadzieję, ale pewność — rzekła, podając mu rękę
Kto wie, czy przepełniony radością kandydat filozofii nie byłby się odważył w tej chwili na ucałowanie tej rączki, gdyby nie pan Kajetan, który idąc ku nim, wołał zdaleka:
—Jadwiniu, chodźno, zobacz, co tam za cuda wyprawia Bolek na koniu. Chwat chłopak, jak Boga kocham.
Mój ojcze, mnie takie rzeczy nie bawią — odrzekła z lekceważeniem.
— Ale to warto zobaczyć, jak Clę kocham.
No, chodź, chodź. A może i pan, panie Kazimierzu, choć ty profan w takich rzeczach, ale się zdziwisz, bo to formalne sztuki.
Mówiąc to, wziął córkę za rękę i poprowadził ze sobą do furtki, wychodzącej na podwórze. Kazimierz. pierwej musiał systematycznie poskładać skrypt a, książkę i dopiero po chwili z powagą udał się za nimi.