Głowa swoje a serce swoje/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Głowa swoje a serce swoje
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GŁOWA SWOJE, A SERCE SWOJE.
I.

Siedziało ich dwoje w grabowéj altanie. — Wypadek to tak często powtarzający się w powieściach, romansach i w poezyi, że nie ośmieliłbym się nudzić nim, jak pan Jowialski pięknych czytelniczek, gdyby nie to, że para moich kochanków, zamiast gruchać miłośnie, jak każe regulamin romansowy, czytała Stuarta Milla: «o poddaństwie kobiet», to jest właściwie on czytał, a ona, siedząc naprzeciw niego, słuchała go z powagą i uwagą tak wielką, że od natężenia myśli, smagława jéj twarzyczka rozpaliła się gorączkowym rumieńcem i drobne perełki potu zarosiły czołko, do czego niemało przyczynił się także upał południowy, którego gorące tchnienie nawet w cienistéj altanie czuć się dawało.
Panienka była w ciemnéj, bareżowéj sukience, opiętéj lakierowanym paskiem, włosy miała gładko uczesane, haftowany maleńki kołnierzyk i takież mankietki, żadnego kwiatka we włosach, żadnego świecidełka w ubraniu — nic, coby zdradzało chęć podobania się, zalotność tak właściwą i tak zwyczajną w jéj wieku. Ale bo téż to była panienka niezwykła — fenomen, jak mawiał jéj ojciec, lubiący się popisywać nią przed znajomemi. Kończyła edukacyę w Krakowie, uczyła się oprócz języków i muzyki, stanowiących u nas podstawę wychowania panieńskiego, także i historyi i fizyki i astronomii, wskutek czego, młodzież okoliczna, kawalerowie wiejscy, bali się jéj, jak ognia, bo każda rozmowa z nią, była rodzajem egzaminu, do którego nie każdy czuł się przygotowanym.
Jeden tylko znalazł się taki, który nie unikał jéj, owszem szukał jéj towarzystwa i znajdował w niém przyjemność, a był to właśnie ten, który teraz czytał jéj Stuarta Milla. — Był to ukończony słuchacz filozofii, gotujący się obecnie do doktoratu. Przebywał teraz chwilowo w charakterze nauczyciela młodszego brata panienki — i wkrótce zawiązała się między nimi bliższa znajomość. Zbliżyło ich ku sobie podobieństwo usposobień, wykształcenie i jednakie zapatrywanie na świat, ze strony poważnéj, głębszéj. Ona podziwiała ogrom jego wiadomości, on zachwycał się zamiłowaniem jéj do nauki i ta wzajemna adoracya była magnesem, który ich pociągał ku sobie. Szukali się wzajemnie i po kilka godzin dziennie spędzali razem na wspólném czytaniu i poważnej rozmowie, co się potem stało ich potrzebą i przyzwyczajeniem.
Rodzice panny nie widzieli w tém nic niebezpiecznego. Zaślepieni w swojéj jedynaczce, dumni z jéj uczoności, o której w okolicy głośno mówiono, kontenci byli, że Jadwinia znalazła kogoś, z kim sobie porozmawiać może o tém, czego się w szkołach nauczyła — i jeszcze coś nowego skorzystać. Papa uważał te rozmowy kandydata filozofii z córką, jako nadliczbowe lekcye, za które miał zamiar ofiarować mu gratyfikacyą w formie jakiegoś prezenciku na imieniny. Ani mu to przez myśl nie przeszło, żeby tam jakiś mieszczuch, profesorzyna in spe, śmiał podnieść oczy na szlachecką córkę. Aż tu jednego pięknego dnia panna, jakby nigdy nic, oświadcza rodzicom, że po głębokim namyśle przyszła do przekonania, że nikt inny, jeno pan Kazimierz Filuciński może być jéj mężem. Mama, jak każda mama, ucieszyła się w duszy tą wiadomością, bo prawdę powiedziawszy, obawiała się trochę, żeby Jadwinia starą panną nie została z powodu, że młodzież jakoś nie bardzo garnęła się do niéj i że ona sama nie okazywała zbyt wielkiéj ochoty do małżeńskiego stanu. Decyzya więc panny wcale jéj przypadła do smaku, zwłaszcza, że i kawaler był niczego sobie, bo miał i miarę przepisaną i oczy, jakby na porcelanie malowane i wąsik i bródkę, jakby z najdelikatniejszego tytoniu tureckiego, no, a rozum taki, że z księdzem proboszczem wytrzymywał dysputy. Były to dla niéj, jako dla matki, zupełnie wystarczające kwalifikacye.
Ale papa nie dał sobie ani mówić o tém. Oburzył się i zżymał niesłychanie na takie samowolne wystąpienie jedynaczki. Nazwał jéj miłość głupstwem, w którem za grosz sensu nie ma i w końcu oświadczył, że tego nieproszonego konkurenta wypędzi na cztery wiatry, a pannę odda do klasztoru.
Dla każdéj innéj panny byłoby to wystarczającem do cofnięcia się; co najwyżéj, próbowałaby łzami, prośbami, zmiękczyć groźnego papę, — wreszcie zemdleć lub spazmować, a w razie potrzeby zachorować niebezpiecznie, aby tem skłonić go do zgodzenia się z wolą Bożą. Ale panna Jadwiga nie należała do zwyczajnych panien, nie była to wiotka trzcina, którąby łatwo nagiąć można było, to téż z całą stanowczością oświadczyła papie, że postanowienie to nie jest wynikiem chwilowego upodobania, ale dojrzałego namysłu, że jeśli nie będzie mogła zaślubić pana Kazimierza, to nie pójdzie wcale za mąż. Zacytowała mu przy téj sposobności kilka sentencyj z Russa, Peletana o wyborze męża, czem mu tak zaimponowała, że chwilowo zapomniał języka w gębie. A ponieważ i matka zaczęła po swojemu popierać sprawę jedynaczki, to jest płaczem i lamentami na srogość ojca, «że jest tyranem własnego dziecka», przeto panu Kajetanowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zrejterować z placu boju. Chwycił więc z kołka słomiany kapelusz, zaczął sypać piorunami i dyabłami dla zamarkowania odwrotu, trzasnął drzwiami i poszedł w pole.
Przez następne dwa dni nie patrzał ani na żonę, ani na córkę, a głównego sprawcę zamieszania domowego, pana Kazimierza, ignorował zupełnie; przy stole siedział jak mruk, bębniąc tylko palcami po stole, albo targał Adasia za uszy o lada jakie przewinienie, nazywając go dardańskim osłem, czem chciał niejako dać przytyk nauczycielowi, że się jego nauką mało zajmuje. Ale długo tak trwać nie mogło. Pan Kajetan był z natury gawędziarz, lubił pobaraszkować, pośmiać się, pożartować, to też milczenie zaczęło mu ciężyć, a kwasy domowe zatruwały mu życie. — Czuł dobrze, że wobec uporu kobiecego przyjdzie mu kapitulować, szukał tylko sposobu, jakby to zrobić bez ubliżenia powadze ojcowskiej.
Jednego więc dnia, kiedy małżonka jego, jak zwykle, siedząc przy robocie, wzdychała i łzy ocierała ukradkiem, pan Kajetan, przyprowadzony do ostateczności jej uporczywem milczeniem, stanął przed nią i, siląc się na groźną minę, spytał:
— Czego ty właściwie, kobieto, chcesz odemnie? — A cóżbym ja od ciebie chciała — odrzekła z udaną pokorą, stulając ramiona — nic.
— Jakto nic, kiedy od kilku dni łazisz ze zwieszonym nosem, że sobie go mało nogami nie przystępujesz, wzdychasz po wszystkich kątach, jak duch na pokucie.
— A cóż ciebie to obchodzi?
—Jakże nie ma obchodzić, u stu dyabłów, kiedy mi stroicie takie miny, że człowiekowi życie obmierzło w domu. Niechże wiem przynajmniej; o co wam chodzi?.
Pani Kajetanowa nie dała sobie dwa razy powtórzyć pytania i, korzystając ze szczęśliwej sposobności, nagadała mu tyle pochwalnych rzeczy o wybranym przez córkę konkurencie, o jego uczoności, moralnem prowadzeniu się, zacności charakteru, że nieledwie wynikało z tego, że powinien Bogu dziękować, iż mu takiego zięcia nadarzył.
Pan Kajetan słuchał cierpliwie przedługiej perory jejmości, wolał już to, niż uporczywe jej przedtem milczenie; kiedy skończyła, machnął ręką i rzekł:
— Ha, widzę, że i tobie już oboje w głowie przewrócili. Pal was licho, róbcie, co wam się podoba, jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie.
— Więc zezwalasz? — zawołała ucieszona.
— Niechno pierwej kawaler pozdaje egzamina, potem pogadamy. Tylko radzę ci matko, pilnuj Jadwigi, bo to ci panowie z miasta....dyabeł nie śpi.....
I nie dowierzając paniczowi z miasta, rozciągnął teraz baczniejszą opiekę nad młodemi.
Pana Kazimierza pod najrozmaitszemi pozorami odciągał od panny, to na wędrówkę, to na cygarko, to do gumna, dla obejrzenia świeżo sprowadzonej młocarni, albo w pole do żniwa.A gdy mu się to niezawsze udawało, to chcąc przeszkodzić słodkiemu sam na sam, albo żonę im nasyłał do towarzystwa z pończochą w ręku, albo sam z fajeczką przysiadał się do nich i puszczał gęste kłęby dymu, niby jako skuteczny środek przeciw komarom. Siedział i przysłuchiwał się ich rozmowom; ale młodzi rozmawiali ze sobą zawsze tak poważnie, tak uczenie, że poczciwy szlachcic mało co z tego rozumiał, nudził się śmiertelnie i ziewał, że — zdawało się, usta rozedrze od ucha do ucha, Kiedy to tak często się powtarzało, zaczął stary podejrzewać, że oni umyślnie silą się na takie rozmowy, aby go wystraszyć tem od siebie. W naiwności swojej nie przypuszczał, żeby ktoś, a szczególnie młodzi, zakochani mieli jakąkolwiek przyjemność męczyć się wzajemnie tak uczonemi dysputami.
— Chcą się mnie pozbyć i wystraszyć tem gadaniem. Ale ja nie w ciemię bity. Złapię ja was ptaszki na gorącym uczynku.
Zostawiał ich więc pozornie samych, ale chyłkiem, ostrożnie, z po za — krzaków skradał się dla kontrolowania ich czynności. Troskliwość ojcowska usprawiedliwiała ten krok jego. Ku wielkiemu jednak zdziwieniu przekonał się, że młodzi tak samo z nim, jak i bez niego nie zmieniali na włos swego postępowania; siedzieli zawsze jedno naprzeciw drugiego i najczęściej czytali jakieś mądre rzeczy, od których głowa puchła panu Kajetanowi i w mózgu trajkotało jak we młynie, albo prowadzili ze sobą poważne dysputy, z których mało co mógł zrozumieć.
— No, jeżeli ci się kochają — rzekł raz do żony po powrocie ze swego sekretnego obserwatoryum — to ja chyba nic a nic nie znam się na miłości.
A pan Kajetan miał pretensye, że się znał, bo przed ożenieniem praktykował trochę w tem rzemiośle.
Żona usiłowała wytłumaczyć mu, że taki uczony człowiek musi mieć odmienny sposób kochania, niż zwyczajni ludzie, ale pan Kajetan nie dał się przekonać.
— Gadaj ty sobie, matka, co chcesz, a ja nie wierzę w tę ich miłość. Co mi to za miłość, jak młody człowiek siedzi całemi godzinami przy pannie i nie pomyśli nawet skraść całusa, albo choćby w rączkę pocałować. Niech on sobie tam będzie uczony jak sam rabin — miłość ma swoje prawa.
Bądź co bądź, nie gniewało go wcale takie poważne traktowanie miłości przez zakochanych, bo mu to dawało nadzieję, że nie tak trudno będzie pannie wybić z głowy to małżeństwo, którego sobie, Bogiem a prawdą nie bardzo życzył i mógł teraz bez obawy zostawiać córkę sam na sam z tym, jak go nazywał, nieszkodliwym amantem.
Młodzi rzeczywiście nie nadużywali swojej wolności i tak z nadzorem, jak i bez nadzoru, zarówno trawili czas na poważnych studyach. Czytywali Taina, Queteleta, Buckla, Haeckla i cały zapas uczucia wlewali w gorące dysputy o tych dziełach. Tak samo było w onym dniu, w którym pokazałem ich pięknym czytelniczkom w grabowej altanie. On czytał Stuarta Milla, a ona, siedząc naprzeciw niego, prosta, jak topolka, poważna, spokojna, nie spuszczała oczu z czytającego, aby nie stracić żadnego słowa.A było to w pogodnym dniu lipcowym w samo południe, kiedy kwiaty omdlewały z rozkoszy od gorących pocałunków słońca, ptaszki półsenne, rozmarzone, świergotały przyciszonym głosem w ciemnych zaroślach, motyle odbywały zalotne gonitwy. Cała natura zdawała się oddychać samą miłością, w rozpalonem powietrzu był jakiś czar odurzający, zmysłowy, wobec którego wola człowieka staje się niewolnicą bezwładną. A jednak oni nie odczuwali tego, serca ich biły spokojnie, miarowo, w takt poważnych myśli, które zajmowały ich głowy i chociaż twarzyczka jej rozpaliła się trochę gorączkowym rumieńcem, to pochodziło więcej z pracy myśli, niż z gorąca uczuć.
Siedzieli i czytali, a mieli dziś więcej czasu, niż kiedykolwiek, bo pan Kajetan wyjechał do stacyi kolei żelaznej po kuzynkę Zosię, która miała u nich zabawić czas jakiś i zabrał ze sobą Adasia. Mogli więc do woli oddać się ulubionemu zajęciu. To też czytali i przed obiadem i po obiedzie i dopiero nad wieczorem rozeszli się, nie uścisnąwszy sobie nawet ręki na pożegnanie. Wydawało im się to za poziome, za nizkie, wobec tych wszystkich myśli, które zaprzątały ich umysł. Ona wróciła do swego pokoiku rozpromieniona, ożywiona tem, co czytali, a on, zasiadając wieczorem do pracy, z rozkoszą myślał o tem, że znalazł kobietę z umysłem wyższym, która go zrozumieć mogła.
Kobieta ta, tak wyłącznie i niepodzielnie zajmowała go, że wszystkie inne w obec niej, musiały mu się wydawać nizkie, blade i bezbarwne. To też nic dziwnego, że kiedy późnym wieczorem zajechał powóz przed ganek z ową zapowiedzianą kuzynką, Zosią, pan Kazimierz nie miał wcale ochoty iść przywitać przybyłą.Widział jak służba ze światłem wyszła na ganek, jak z głębi powozu dźwięczny głosik odezwał się wesoło: a kuku — i sylwetka kobiecej główki w kapelusiku zarysowała się na tle jasności i ruchliwie wychylała się to w tę, to w ową stronę, witając i całując głośno panią Kajetanowę i córkę, które wyszły na jej spotkanie, ale go nie brała wcale chęć poznać bliżej właścicielkę tego dźwięcznego głosu. Bo i po co? Z opowiadania Jadwigi domyślił się, ze to musi być jedna z tych wiejskich gąsek, u których dusza mieszka w języku i jest tak płytka, że ją jednem spojrzeniem do dna przejrzeć można, Pan Kazimierz nie gustował w takich pannach. Dla tego też, gdy służący przyszedł po chwili prosić go do herbaty, wymówił się pilnem zajęciem — i nie poszedł.





II.

Na drugi dzień pan Kazimierz jeszcze nie podniósł się z łóżka, kiedy przez zielone firanki zobaczył na kamiennych schodkach przed gankiem przybyłą wczoraj panienkę. Twarzyczki, rozumie się, dokładnie w takiej odległości dojrzeć nie mógł, widział tylko dwa duże warkocze, błękitną sukienkę i to, że była niesłychanie żywa, fertyczna. Wybiegłszy z pokoju, zatrzymała się chwilę na ganku i, stojąc na jednej nóżce, a trzymając się słupków obiema rękami, rozglądała się ciekawie po całem podwórzu, jak gdyby witała każdy kącik, każdy znajomy przedmiot.
Najprzód zobaczył ją Burek; stare psisko, będące już na emeryturze, który koło kuchni wygrzewał się do słońca, podniósł się z ciężkością i machając poważnie ogonem, zbliżał się do ganku.
— Burek, poznałeś mnie? — zawołała ucieszona i wyciągnęła do niego przyjaźnie ramiona, w które psisko wpakowało się bez ceremonii, stanąwszy na tylnych łapach. Panna objęła go rękami i, przytulając jego mordę do swojej twarzyczki, powtarzała:
— Burek, Bureczek — poczciwe psisko.
Pan Kazimierz, patrząc na to, zgorszony był wielce, wydawało mu się to bardzo nieestetycznem. bardzo w złym guście, że panna pozwalała psu na podobną poufałość.
Nie długo po psie, przybiegła do ganku cała chmara ker, kaczek, gęsi, indyczek i poczęła najrozmaitszemi głosami dopominać się o zwykłą porcyę, do której ją widać panienka poprzednio przyzwyczaiła.
— Chcecie jeść? Nie ma, nie mam moje kochane — rzekła, — pokazując na swoje usprawiedliwienie puste kieszenie i próżne ręce — nie mam wam co dać. Ale czekajcie!
Zbiegła ze schodków do kuchni. Pan Kazimierz słyszał, jak zatrzymawszy się przed oknem, odezwała się do kucharki ujmującym głosem:
— Kucharko, nie macie tam kawałka chleba, bo ta krzykliwa hałastra spokoju mi nie daje.
— Oj, nie, panienko, dopiero się dziś będzie piekło chleb świeży. Ale mnie się widzi, że jest trochę pośladu w spiżarni.
Spiżarnia była w sionce, z której był także wchód do pokoiku pana Kazimierza, mógł więc dokładnie słyszeć, jak kucharka otwierała kłódkę, a panna tymczasem interpelowała ją o różne nowiny gospodarskie: ile kur siedzi teraz na jajach, czy krasula już się ocieliła, czy Magdusia Kajtusianka wyszła za mąż — i o inne tym podobne rzeczy, a w końcu zapytała przyciszonym nieco głosem:
— A któż teraz mieszka tu w oficynie?
— Profesór, panienko, co go przyjeli do naszego Adasieczka.
— Musi być jakiś stary mantyka — rzekła panienka i zachichotała po cichu.
— E! zkądże to panience do głowy przyszło?
— Bo, żeby był młody, toby go przecież wzięła ciekawość wyjść i zobaczyć jak wyglądam.
— No, że on nie ciekaw; I to nie ciekawy.Taki zawsze nadęty, jak nasz i idyk nieprzymierzając, chodzi, jakby ludzi nie widział, ani słówkiem nie zagada, ale co do starości, to mu daleko.
Kazimierz nie życzył sobie wcale słyszeć więcej o sobie i chrząknął mocno dla zaanonsowania swojej blizkości, W jednej chwili w spiżarni zrobiło się cicho, słychać było tylko stłumione szepty i ciche chichotanie, a potem coś koło drzwi jego przemknęło się szybko, na palcach.
Cała ta rozmowa podsłuchana, zrobiła na“ kandydacie filozofii niemiłe wrażenie, wydawała się trywialną i niesmaczną, a poufałe konszachty z kucharką, źle bardzo zaleciły w jego oczach nowego gościa. To też, kiedy w godzinę później poszedł do dworu na herbatę i pani Kajetanowa przedstawiła go kuzynce, ukłonił jej się obojętnie z pewnym rodzajem lekceważenia.Mimo to, nie uszło jego uwagi, że panienka podczas przedstawienia zarumieniła się mocno, zapewne z powodu owej rannej rozmowy, którą podsłuchał i to zakłopotanie pochlebiało trochę jego miłości własnej. Robiło m!l to pewną satysfakcyę, że zarumieniła się z jego powodu, zwłaszcza, że jej z tem było wcale ładnie. Ale to przyjemne wrażenie wnet się zatarło, gdy panienka odzyska wszy za chwilę swobodę, poczęła szczebiotać bez ładu i zastanowienia, co jej na myśl przyszło, opowiadać różne, niezbyt nawet ciekawe epizody z życia klasztornego, naśladować nosowe piszczenie zakonnic, zakatarzony głos księdza katechety, bas organisty, i przytaczała różne figle, jakie płatała tym dwóm ostatnim.
Mówiła tyle, że pana Kazimierza aż głowa rozbolała z tego trajkotania, które w nim niesmak dziwny budziło. Dlatego też usunął się wcześnie od jej towarzystwa i, wziąwszy pod pachę drugi tom Haeckla, poszedł w głąb ogrodu do grabowej altany, była to bowiem zwykła godzina wspólnego czytania. Dziś jednak nie był pewny, czy Jadwiga przyjdzie. Bał się, że będzie może musiała dotrzymywać towarzystwa kuzynce i gniewało go, że przybycie tej gąski popsuje im dotychczasowe przyjemności i zburzy cały tak pięknie ułożony porządek dnia.
Wtem usłyszał stąpanie po piasku, którym była wysypana ścieżka. Obejrzał się i zobaczył przez liście wyniosłą postać Jadwigi. Nie była jednak samą. Obok niej, trzymając ją pod rękę, szła kuzynka i głośno z nią rozmawiała.
— Więc on chce być profesorem? — pytała.
— Tak.
—To wielka szkoda?
— Dla czego? — Alboż to nie szkoda takiego ładnego chłopca na profesora? Ja, żeby to odemnie zależało, tobym samych starych i brzydkich robiła profesorami.
— Dziecko z ciebie — rzekła Jadwiga mentorskim tonem, zdradzającym uczucie wyższości, jakiego doznawała wobec naiwnej kuzynki. Chciała jeszcze coś dalej mówić, ale spostrzegłszy Kazimierza w altanie, urwała rozmowę i weszła pod cieniste sklepienie.
— A! pan już na stanowisku?
— Może dzisiaj nie będzie nic z czytania? —Dla czego? Zosia może także coś skorzystać.
— O! ja bardzo lubię słuchać, jak kto ładnie czyta. A co państwo czytacie?
— Dzieje tworzenia się przyrody, przez Haeckla.
— To tytuł powieści? — Ależ to nie powieść — rzekła Jadwiga i uśmiech politowania nad nieświadomością kuzynki skrzywił lekko jej usta.
— Nie powieść? Wiersze? Ach! ja tak lubię wiersze — mówiła, klaszcząc w dłonie ucieszona.
— Nie, to książka naukowa, bardzo zajmująca. Posłuchaj. — Wskazała jej miejsce obok siebie i sama usiadła.
Zosi zrzedła minka. Książka naukowa przypominała jej szkołę, tę nudną szkołę, o której rada była zapomnieć, wyrwawszy się raz z klasztornych murów. Mimo to, słuchała z początku z wielkiem nabożeństwem i skupieniem ducha; ale gdy pomimo natężonej uwagi nie mogła wiele zrozumieć z tego, co słyszała, zaczęła się kręcić niespokojnie, przeciągać się, oglądać na wszystkie strony, nareszcie usłyszawszy pantarkę, skrzeczącą w ogrodzie, zerwała się i pobiegła, niby, żeby ją odpędzić, aby nie przeszkadzała czytającym — i nie wróciła więcej. A kiedy potem przed obiadem zeszła się z Jadwinią w pokoju, spytała jej z całą naiwnością:
— Moja kochana, jak ty możesz słuchać takich nudnych rzeczy? chyba, że to robisz z grzeczności dla niego.
— Nie przymuszałabym się z grzeczności tylko, gdyby mnie to nie zajmowało — odrzekła Jadwinia.
I zaczęła, jak z katedry, wykładać Zosi o potrzebie wyższego wykształcenia kobiet, wykazywała jej różnicę między ulotne mi tworami fantazyi a ścisła wiedzą, a Zosia miała taką minkę, jak nieraz w klasztorze, gdy poważna matka ksieni dawała jej napomnienia, to jest wyczekiwała niecierpliwie, kiedy się to wszystko skończy. Jadwiga jednak, wpadłszy na ulubiony temat, nie byłaby może tak prędko skończyła, gdyby nie to, że w tej chwili jakby na szczęście Zosi, ktoś zajechał przed ganek.
— Bolek — zawołała ucieszona i wybiegła na ganek powitać przybyłego, który z kawalerską fantazyą zajechawszy przed dom, osadził na miejscu rozbrykane, galopujące konie i rzuciwszy potem cugle służącemu, siedzącemu z tyłu, zeskoczył zręcznie i począł się witać z kuzynką. Powitanie było tak serdeczne, takie poufałe, że Kazimierz, który właśnie wychodził z ogrodu i był świadkiem tego, znalazł je za zbyt poufałe i nieprzyzwoite. Nawet później kiedy mu pan Kajetan wytłumaczył, że to blizkie pokrewieństwo i że znali się oboje od dziecka, wydawała mu się to arcyzdrożną rzeczą, żeby młoda panienka miała tyle śmiałości do mężczyzny. A był to mężczyzna w całem tego słowa znaczeniu, bo choć nie miał nad dwadzieścia kilka lat, ale okazały wzrost, herkulesowa — postawa, robiły go o wiele starszym.Twarz miał rumianą, zdrową, ogorzałą od słońca, na której rozsiadł się prawdziwie szlachecki wąs, płowego koloru, a dłonie takie szerokie i silne, że gdy podczas przedstawienia uścisnął rękę Kazimierza, ten aż się skrzywił z bólu. Był przytem rozmowny, cały wieczór bawił towarzystwo opowiadaniem różnych dykteryjek szlacheckich i wypadków jarmarcznych, a opowiadanie przeplatał śmiechem głośnym, rubasznym, który Jadwigę drażnił w wysokim stopniu i dziwiła się w duszy, jak ojciec i matka mogą znajdować przyjemność w słuchaniu płaskich konceptów i trywialnych anegdot. Kazimierz równie dziwił się, że one Zosię tak zajmowały. Wesołe dziewczę chichotało co chwila, a choć podczas tego rumiane jej usteczka rozchylając się, odsłaniały dwa szeregi białych, równiutkich, zdrowych ząbków, a na pulchnej buzi tworzyły się dwa wdzięczne, powabne dołeczki, Kazimierz nie zachwycał się nimi i od czasu do czasu, ruszaniem ramion lub pogardliwym uśmiechem telegrafował Jadwini swoje niezadowolenie. Oboje wśród tego towarzystwa czuli się obcymi, rozmowa wydawała im się płaską, śmiech pustym.
Następnego dnia, gdy się zeszli w altanie, wyraźniej nieco objawili swój sąd o jarmarcznym bohaterze, jak Jadwiga z przekąsem nazwała Bolesława i o śmiejącej się wiecznie Zosi. Przy tej sposobności Kazimierz wyspowiadał się, że wczoraj, siedząc jak na torturach cały wieczór, myślał przez chwilę, jakie to okropne musiałoby być jego życie, gdyby go tak los przykuł do istoty bezmyślnej, prozaicznej, któraby nie umiała odgadnąć jego wyższych pragnień i zrozumieć go należycie. A zakończył swoją spowiedź wyznaniem, że teraz więcej, niż kiedykolwiek czuje, jakie to szczęście posiadać kobietę, która odpowiada potrzebom serca i umysłu.
— Pojmuję pana w zupełności — odezwała się poważnie Jadwiga — bo i ja nie umiałabym, nie mogłabym oddać serca człowiekowi, któryby mi nie imponował wyższością umysłową, któregobym nie mogła zarazem kochać i szanować.Mnie się zdaje, że taki mężczyzna w małżeństwie, to zero przed jednością, które wartość jedności nie podnosi, ale obniża.
— Jak znowu mnie się zdaje, że żona bez wykształcenia to kula uwiązana u nogi męża, która mu cięży w życiu i tamuje polot jego myśli.
Rozmowy takie, bo nieraz przedtem w podobny sposób czynili sobie wyznanie, utwierdzały ich coraz więcej w przekonaniu, że oboje są dla siebie stworzeni. Dzisiejsza zaś tem się tylko różniła od poprzednich, iż Jadwiga uważała za stosowne oznajmić Kazimierzowi, iż nic nie stoi na przeszkodzie ich połączeniu.
— Więc pani powiedziałaś rodzicom?
— Wszystko; jasno i otwarcie, jak przystało istocie, która nie idzie na oślep, za popędem pierwszych wrażeń i instynktów, ale kieruje się rozumem. Tylko naiwność niepewna i nieświadoma siebie jest nieśmiałą w takich razach. Ja wyznałam im wszystko z podniesienem czołem ..
— A cóż oni?
— Przekonawszy się, że wszelkie perswazye były daremne i spóźnione ot zatwierdzili mój wybór.
— Więc mogę mieć nadzieję — zawołał żywo Kazimierz.
— Nie nadzieję, ale pewność — rzekła, podając mu rękę
Kto wie, czy przepełniony radością kandydat filozofii nie byłby się odważył w tej chwili na ucałowanie tej rączki, gdyby nie pan Kajetan, który idąc ku nim, wołał zdaleka:
—Jadwiniu, chodźno, zobacz, co tam za cuda wyprawia Bolek na koniu. Chwat chłopak, jak Boga kocham.
Mój ojcze, mnie takie rzeczy nie bawią — odrzekła z lekceważeniem.
— Ale to warto zobaczyć, jak Clę kocham.
No, chodź, chodź. A może i pan, panie Kazimierzu, choć ty profan w takich rzeczach, ale się zdziwisz, bo to formalne sztuki.
Mówiąc to, wziął córkę za rękę i poprowadził ze sobą do furtki, wychodzącej na podwórze. Kazimierz. pierwej musiał systematycznie poskładać skrypt a, książkę i dopiero po chwili z powagą udał się za nimi.





III.

Państwo Kajetanowie w towarzystwie Jadwigi, Zosi i Adasia, przypatrywali się z ganku śmiałym harcom jeźdzca. Czeladź dworska, także zaciekawiona, wychylała głowy to z drwalni, to z kuchni, to z za plota i dziwiła się. Bo też rzeczywiście warto było patrzeć, jak dziarski i dorodny młodzieniec ze spokojem i siłą męzką pokonywał wybryki zuchwałego rumaka, który napróżno usiłował buntować się przeciw jego woli; machał łbem, gryzł wędzidło, parskał pianą, stawał dęba, aż w końcu musiał uledz i posłusznie stąpać w takt szpicruty, kłusować, galopować, zwracać się na prawo, i na lewo, zakreślać esy i ósemki podług zachceń jeźdźca. Pan Kajetan, jako najkompetentniejszy znawca, głośnemi wykrzykami i brawami oddawał pochwały każdemu trudniejszemu zwrotowi.
— Brawo! doskonale — powtarzał co chwila — patrzcie, patrzcie jak go zażył znakomicie, a to gracz, niech go nie znam.. Co to za kłus, jakby panienka w tańcu nóżkami przebiera, o! raz dwa, raz dwa.
I mówiąc to, przechylał głowę to w jedną, to w drugą stronę, naśladując wdzięczne ruchy konia.
Pani Kajetanowa także podzielała zachwyt męża, Zosia z uciechy klaskała w rączki i podskakiwała, a Adasiowi ledwie oczy na wierzch nie wyszły, usta otworzył tak, jakby chciał połknąć i jeźdźca i konia, a przy trudniejszych skokach aż nogami przebierał z podziwu. Nawet Jadwiga, która z początku zachowywała się zimno, obojętnie i patrzała jakby z musu, jak od niechcenia, powoli z coraz większem zajęciem śledziła zręcznego jeźdźca, i mimowoli objawiła zdanie, że Bolek wcale dobrze prezentuje się na koniu.
— Patrząc na taką jazdę — rzekła do Kazimierz a, który stanął obok niej w tej chwili — w której koń i jeździec stanowią. niejako jedną całość, można dopiero zrozumieć myt o Centaurach. Nieprawdaż panie?
Kazimierz zrobił ruch głową, który równie mógł znaczyć potwierdzenie, jak i przeczenie, ale widać było z twarzy, że nie przypadła mu wcale do gustu ta uwaga, która była zarazem pochwałą jeźdźca. Uczuł się nią upokorzony i zepchnięty na drugi plan. To też widząc jej żywe zajęcie się jeźdzcem, odważył się przyciąć zjadliwie, iż nie przypuszczał nigdy, aby gustowała w podobnych cyrkowych produkcyach.
— Fałszywie mnie — pan sądzisz. Karkołomnych sztuk nie lubię, i nie pochwalam, ale takie pokonywanie brutalnej siły zwierzęcia rozumną wolą człowieka, to widok zajmujący, bo to niejako zwycięztwo ducha nad materyą. Przyznasz pan sam, że jeździec w takich chwilach ma coś tryumfatorskiego w sobie, a zarazem artystycznego.
— Gdybym był wiedział, że pani tak wielką wagę przywiązujesz do tego, byłbym i ja starał się pozyskać względy pani na koniu.
— Alboż pan jeździsz konno? — spytała ze zdziwieniem.
— Nie jest to znowu tak wielka sztuką — odrzekł z lekceważeniem..
— Co? jeździsz pan konno? — spytał pan Kajetan, zwracając się do niego — a nigdy nie przyznawałeś się do tego. No, to może pokażesz nam swoją sztukę.
Właśnie Bolesław zatrzymał konia przed gankiem i zsiadł z niego. Pan Kajetan więc nalegał na kandydata filozofii, aby zaprodukował się przed damami z łacińską jazdą. Prosiła pani Kajetanowa, Zosia, nawet Adaś, ciekawy zobaczyć profesora swego na koniu, przyłączył swój głos do ogólnej prośby. Biedny profesor, przyparty w ten sposób, nie umiał się wymówić, choć na koniu nigdy w życiu nie siedział. Ale właśnie dla tego, że nie siedział, nie wydawało mu się to tak trudnem. Trzymać się mocno, aby nie spaść, to cała sztuka, do tego potrzeba było tylko śmiałości i odwagi, a on w tej chwili, podrażniony zazdrością, czuł w sobie taki ogromny zapas odwagi, że nietylko na koniu, ale na ognistym smoku byłby był gotów harcować przed panią swego serca i myśli. Bolesław jednak musiał mu z miny wyczytać“ że nie patrzy na dobrego jeźdzca, bo mu zaproponował, aby lepiej siadł na klaczkę siwą, bo kasztan jest za ognisty.
Uwaga taka z ust człowieka, o którego właśnie był zazdrosnym, wydawała mu się ubliżeniem i uraziła jego miłość własną, to też ignorował ją i, przystąpiwszy odważnie do konia, wsadził nogę w strzemię.
— Jakto? z prawej strony? Panie Kazimierzu, co pan robi? — zawołał pan Kajetan.
Ale kandydat filozofii oszołomiony własną odwagą, nie słyszał wcale tego, tylko gramolił się ze wszystkich sił na konia i nie byłby może tak łatwo dokonał tego, gdyby mu Bolek nie był przyszedł z pomocą. Zaledwie jednak usadowił się na siodle, koń, ściągany mocno w pysku, począł się z nim cofać ku parkanowi między pokrzywy, nad któremi wisiała na sznurach bielizna. Napróżno nieszczęśliwy jeździec kopał go nogami i wołał: wio, hetta, aby go zachęcić do postąpienia naprzód, koń cofał się wciąż i przyparł go w końcu do parkanu tak, że o mało nie zgniótł mu nogi.
— Popuść mu pan cugle — popuść cugle — wołał pan Kajetan z ganku.
Kazimierz jednak nie słyszał tego, bo stracił zupełnie przytomność i nie wiedział co się z nim dzieje. Nim ktoś miał czas podbiegnąć i zesadzić go, rumak czy za mocno kopnięty, czy przestraszony wołaniem, ruszył żywo z pokrzyw i puścił się galopem koło gazonu ku bramie z jeźdzcem, który nie przygotowany na to, podskakiwał jak opałka za wozem, to w jedną, to w drugą stronę, mając na głowie zamiast kapelusza strąconego przez sznurek, jakąś kobiecą koszulę, której rękawy tańcowały w powietrzu. Do tego jeszcze strzemiona, z których wyjął nogi w przestrachu, tłukły go niemiłosierne po łydkach, a konia po bokach, co tego ostatniego pobudzało do coraz szybszego galopu. Biedny kandydat filozofii, nie mogąc utrzymać się w równowadze, puścił cugle, uważając je za mniej bezpieczny punkt oparcia i chwycił się grzywy obiema rękami, wystraszony i blady.
Bolek i dwóch parobków biegło za nim na przełaj przez gazon z pomocą.
— Ależ ten człowiek nie ma pojęcia o konnej jeździe — odezwał się pan Kajetan.
— Nie pojmuję, jak można porywać się na coś, czego się nie rozumie — rzekła Jadwiga, cała rumiana od wstydu i zgorszona niefortunnem znalezieniem się swego amanta. Więcej oburzała się, niż litowała; nie mogła mu darować, że nietylko siebie, ale i ją ośmieszył, jako swoją narzeczoną. Zapomniała wtedy o wszystkich skarbach wiedzy, jakie posiadał, pamiętała tylko, że się stał śmiesznym i to obniżyło niesłychanie jego wartość w jej oczach. Nie chciała nawet patrzeć dłużej na niestetyczne podskoki i podrygi jego i odwróciwszy się, poszła do pokoju.
Tymczasem stało się, że zanim zdołano zatrzymać spłoszonego rumaka, ten, skoczywszy w bok, zrzucił jeźdźca na ziemię. Uderzenie było tak silne, że Kazimierz stracił przytomność. Zosia, ujrzawszy to, z krzykiem wpadła do pokoju, porwała ze stołu karafkę z wodą, ręcznik i biegła co tchu ratować omdlałego, a za nią popędziła drobnym kroczkiem i pani Kajetanowa. — Długo musiano nacierać mu skronie, pryskać wodą, obmywać octem, zanim go się docucono.Pokazało się, że oprócz przestrachu i gwałtownego wstrząśnienia, noga i ręka uległy mocnemu stłuczeniu, a I skroń po lewej stronie była zadraśniętą do krwi. Zaniesiono go więc do mieszkania, obwiązano głowę chustką, a na nogę i rękę radzono kompresy. Zosia zapewniała go, że mu to dobrze zrobi, bo ona w ten sam sposób wyleczyła Burka, pogryzionego przez psów we wsi i małe prosię, któremu pastuchy przetrącili nogę.
Kazimierzowi nie było może bardzo przyjemne to porównanie z przetrąconem prosięciem i skaleczonem psiskiem; ale za wsze milszą mu była troskliwość naiwnego dziewczęcia, choć objawiona w tak niezręczny sposób, niż obojętność Jadwigi, która przez cały czas jego słabości, trwającej dni kilka, wcale się nie pokazała. Kazimierz domyślał się powodu jej nieobecności, chciała mu tem pokazać całą śmieszność i nierozwagę jego postępku. Czuł, że zasłużył na pogardę, a jednak kara wydawała mu się za srogą i bezlitośną. O ileż więcej serca pokazało to dziewczątko. które lekceważył i które dla niego nie było niczem.
Poczciwa Zosia tak dalece posunęła swoją troskliwość, że chciała sama kompresami okładać rękę i nogę chorego; tylko pani Kajetanowa temu się sprzeciwiała. Wprawdzie nie umiała wytłumaczyć się dokładnie przed Zosią, dla czego to nie wypada, bo Zosia w zbytku naiwności nie widziała żadnego powodu, dla czegoby nie miała opatrywać pana Kazimierza, skoro opatrywała Burka i skaleczone prosię, mimo to, musiała być posłuszną — i opatrunek zdać na starą Kaśkę, a sama tylko pod okno jego zachodziła po kilka razy dziennie, aby go się zapytać, jak się ma i czy czego nie potrzebuje. Ponieważ zajmowała się także po trochu kuchnią, więc z obowiązku gospodyni zapytywała chorego przez drzwi, co będzie jadł, czém mu zasypać rosół, czy woli smażone, czy pieczone mięso, lub jaką leguminkę mu przyrządzić. Nieraz wraz z jedzeniem na tacy, przysyłała mu bukiecik świeżych kwiatków, aby mu było weselej w pokoju.
Te wszystkie oznaki troskliwości nie były niemiłe Kazimierzowi — i nieraz przez okno z upodobaniem przypatrywał się powabnej. dzieweczce, jak w fartuszku omączonym, z zakasanemi wyżej łokcia rączkami, biegała przez podwórze to do śpiżarni, to do piwnicy, to do kuchni. Czasem brał do ręki kwiaty przysłane przez nią, wąchał je z przyjemnością, oglądał i myślał sobie wtedy:
— Przecież to dobre, poczciwe dziewczątko.Jaka szkoda, że tak mało inteligentne.
Bo, że jej brak było tego, to zdradzała na każdym kroku. Raz naprzykład, rozmawiając z nim tak przez drzwi, poczęła się użalać nad nim, że się tak nudzi sam jeden.
— A kto pani powiedział, że się nudzę?
— Jakże się pan nie ma nudzić, kiedy gospodarstwo zajęci nie mają czasu zajmować się panem, nam, pannom, nie wolno odwiedzać pana — no, to się musi panu okropnie przykrzyć tak leżeć samemu.
— Mam książki — odparł Kazimierz.
— E! cóż to za zabawa, jeszcze takie nudne książki, jak te pańskie. Jabym umarła z nudów, żeby mi tak przyszło czytać i czytać wiecznie.
Kazimierz był niesłychanie zgorszonym tą mową, raziła ona nielitościwie jego uszy i umysł.Nie pojmował, jak można mieć tak ograniczone pojęcieć czytaniu, a co więcej, jak można być tak nierozsądną, żeby się do tego przyznawać. Czuł rodzaj litości dla tej, tak umysłowo nizko stojącej istotki, jaką się czuje dla nieuleczonego kalectwa, bolała go i gniewała płytkość jej myśli; a jednak .. jednak, gdy pierwszy raz wyszedł po kilku dniach leżenia ze swego pokoju i spotkał się z nią na podwórzu, ucieszył się, że ją pierwszą spotkał.
Biegła właśnie z kluczykami do śpiżarni i ujrzawszy go tak niespodziewanie, zawołała głośno:
— A!!
Wymówiła jednę tylko literkę; ale z taką jakąś serdeczną, dziecinną uciechą, z takiem rozkosznem zarumienieniem, że mu się w piersiach zrobiło dziwnie błogo i tak był zajęty myślą o tem spotkaniu, że, wszedłszy do pokoju, nie spostrzegł w pierwszej chwili nieobecności Jadwigi. Dopiero pani Kajetanowa mu to przypomniała, mówiąc, że wyjechała z kuzynem na spacer konno. Uczył ją bowiem jeździć. Wprawdzie ona dawniej jeździła, jak mówiła matka, nawet nieźle, ale odkąd zatopiła się w książkach, zapomniała zupełnie, a kuzynek był tak dobry, że ofiarował się przypomnieć jéj.
Dziś właśnie była pierwsza lekcya.





IV.

Odtąd zapewne już Kazimierz i Jadwiga nie czytywali razem w grabowej altanie, pomyślą sobie szanowne czytelniczki.
Owszem, przeciwnie, schodzili się znowu jak dawniej, tylko, że teraz więcej czytali, jak rozmawiali. Schadzki ich przybrały charakter odczytów. On zjawiał się regularnie o zwykłej godzinie z książką w ręku, jak profesor, a ona siadywała naprzeciw niego z robótką — i słuchała.Nie mieli jednak tego spokoju, co dawniej, dużo rzeczy im przeszkadzało i sprawiało roztargnienie. Kiedy naprzykład z podwórza doszedł ją głos Bolesława, wydającego służbie rozkazy, napięta jej uwaga słabła, myśli wikłały się, że najprostszego zdania zrozumieć nieraz nie była w stanie. Gniewała się o to na kuzynka i raz nawet delikatnie, w rozmowie z nim, dała mu do poznania, że ma głos zanadto donośny i każde jego słowo słychać w ogrodzie. Ale kuzynek niedomyślny inaczej to zrozumiał, był przekonany, że tem daje mu do zrozumienia, iż zwraca na niego uwagę i wycałował ją za to, uradowany, po rączkach.
Tak samo i Kazimierz, gdy przypadkiem podczas jego czytania Zosia wpadła do ogrodu i, nucąc sobie coś wesołego, biegła jak motylek między drzewami, kładł książkę na kolanach i czekał aż zniknęła, bo mu obecność jej przeszkadzała. Oboje jakoś.stali się pod tym względem dziwnie drażliwi. To, na co przedtem nie zwracali uwagi, teraz irytowało ich i niepokoiło.
Gniewało ich naprzykład to, że Bolesław i Zosia do pewnego czasu nieodstępnie prawie byli razem. W towarzystwie bardzo’ często odosabniali się i mieli zawsze jakieś sekreta między sobą na boku, a przy stole podczas obiadu wymieniali jakieś znaczące spojrzenia, zagadkowe znaki. Czasem Zofia wywoływała Bolesława pod pozorem jakiegoś pilnego interesu do ogrodu, gdzie zostawała z nim bardzo długo sam na sam.
To gorszyło i oburzało Jadwigę w wysokim stopniu, i robiła nawet.wyrzuty matce z tego powodu, że pozwala w swoim domu na coś podobnego.
Nawet Kazimierz ośmielił się raz zrobić uwagę panu Kajetanowi, że może to nie wypada, aby młoda panienka tak afiszowała się ze skłonnością do kawalera.
Pan Kajetan przyjął tę wiadomość z wielkiem zdziwieniem i zaczął rozpatrywać szczegółowo z czego to wnosi. Kazimierz wtedy, nie obwijając w bawełnę, powiedział wszystko; co wiedział.
— Więc sądzisz, że się mają ku sobie?
— To przecież widoczne aż nadto.
— Niechże cię uściskam za tę nowinę.
—Jakto? — zapytał z kolei Kazimierz zdziwiony.
—Bo niczego bardziej nie pragnę, jak żeby się tych dwoje pobrało. A bałem się, że Zosi może ktoś inny wpadł w oko, bo to dziewczęta w tym wieku różne mają gusta. Ale skoro pan mówisz, że się mają ku sobie — to chwała Bogu. Dla Bolka, to wcale dobra partya. Wprawdzie on trochę hulaka, ale serce najpoczciwsze — wyszumi się za młodu, to potem, jak się przy żonie ustatkuje, będzie z niego obywatel co się zowie. Majątku wielkiego nie ma, bo ojciec jego siedzi na małej dzierżawie i synowi nie będzie mógł dać wiele; ale za to Zosia ma niezgorszy fundusik w depozycie po rodzicach. Połatawszy jedno z drugiem, będą mogli mieć wcale dobrą egzystencyę. Niech cię więc, panie Kazimierzu, nie boli o to głowa. Skoro się kochają, to szczęść im Boże.
Choć pan Kajetan argumentował tak jasno, Kazimierz jednak nie zdawał się być tem przekonany, gdyż nawet narzeczeństwo nie usprawiedliwiało w jego oczach dostatecznie tak poufałego stosunku Zosi z Bolesławem, a że widział, iż pan Kajetan nie myśli rozciągnąć baczniejszej opieki nad młodą parą, przeto sam postanowił czuwać nad nimi — uważał to za obowiązek sumienia. Sposobność mu się prędko nadarzyła, bo zaraz tego samego dnia po obiedzie, Zosia, pokręciwszy się trochę po pokoju, wysunęła się się nieznacznie, a niedługo potem wyszedł także Bolesław. Po brzęku klamki u furtki mógł być pewnym, iż wszedł do ogrodu. Chciał zaraz iść za nimi, ale nie mógł, bo pan Kajetan trzymał go przy czarnej kawie i bawił rozmową, z której on mało co słyszał, bo siedział jak na szpilkach i niecierpliwił się, żeby co prędzej mógł się uwolnić od niego. Nareszcie, gdy mu się to udało, wypadł jak wary at z pokoju, prosto do ogrodu do grabowej altany. Tam ich nie było. W alei także nie, ani koło gołębnika. Przebiegł cały ogród szybkim krokiem, szukając ich wzrokiem między drzewami, za krzakami bzu i nigdzie nie znalazł. Dopiero pod lipą, koło stawu, usłyszał głos Bolesława. Jednym tchem pobiegł tam, ale jakie się zdziwił, gdy zamiast Zosi, którą się tam zastać spodziewał, zobaczył Jadwigę. Stała na schodkach, prowadzących do stawu, jedną ręką podniosła nieco fałdy sukni, a drugą podawała Bolesławowi, który, przytrzymując łódź wiosłem przy brzegu, pomagał jej wsiąść. Zdziwienie to nie było mu nieprzyjemnem, owszem odetchnął teraz swobodniej, bo o Jadwigę był spokojny, mając najmocniejsze przekonanie, że to nie żadna umówiona schadzka, ale prosty przypadek sprowadził ją tutaj, gdy tymczasem o Zosi nie mógłby tego samego powiedzieć. Zaufanie swoje do Jadwigi posunął tak daleko, że nawet nie myślał przeszkodzić jej w przejażdżce po wodzie, cofnął się dyskretnie niepostrzeżony i poszedł odszukać Zosię. Nie dla tego, aby pragnął jej widoku, broń Boże, ale poprostu, żeby się przekonać, czy podejrzenia jego uzasadnione były, czy Zosia rzeczywiście była w ogrodzie. Przeszedł więc jeszcze raz główniejsze ścieżki. Na jednej z nich spotkał służącą, idącą ze dzbankiem od źródełka; gdy ją mijał, mimowoli wymknęło mu się pytanie, czy nie widziała gdzie panny Zofii?
— Panienka jest w jarzynowym ogrodzie z kucharką, obierają groch. Pan jej potrzebuje, to zawołam.
— Nie potrzeba — odezwał się żywo i zły był na siebie, że się zapytał o nią. Po co? skoro nie było jej w towarzystwie Bolesława, to cóż go obchodzić mogło, gdzie się znajduje.Uspokojony wrócił do siebie.
Ale w pokoiku jego było tak parno, muchy uprzykrzone tak dokuczały, że niesposób było wysiedzieć. Zabrał więc książkę i wyszedł czytać na świeżem powietrzu, a że w sadzie wydawało mu się za duszno, za mało widoku, więc przyszło mu na myśl, czyby nie lepiej iść na kopczyk, zkąd taki szeroki widok się otwierał na całą okolicę. To mu tylko było nie na rękę, że do kopczyka droga prowadziła przez jarzynowy ogród, gdzie podobno była Zosia. Gotowa sobie pomyśleć, że szuka jej. No, ale można przecież przejść nie zatrzymując się. Z tem postanowieniem poszedł szybko w stronę jarzynowego ogrodu.
Ogród ten znajdował się za stodołami w miejscu zacisznem, otoczonem lipami, w bliskości których stało kilkanaście ulów wśród wysokiej niekoszonej trawy, pełnej różnobarwnego kwiecia, koło którego brzęczały pszczoły. Za trawnikiem wylegiwały się do słońca pulchne zagony, pokryte jarzynami różnego gatunku, wyglądające zdaleka jak olbrzymie gąsienice. Z samego brzegu rozrastały się powyginane fantastycznie liście ogórków ze złocistym kwiatem, dalej rozstrzępione, przejrzyste pietruszki, pomarszczone głów ki włoskiej kapusty, nad niemi kwiaty maku, niby różnobarwne motyle w towarzystwie poważnych słoneczników. Na dalszych zagonach w zbitych szeregach stały wyprostowane boby, których kwiateczki wyglądają, jak oczy zerkające z ubocza. Za bobami sterczały zielone ściany kukurudzy i grochu szparagowego. Tam właśnie stała Zosia wraz z kucharką, w połowie zakryta drobnemi listkami grochu, z wyciągniętą do góry rączką, którą obrywała wyżej rosnące strączki i wrzucała je do fartuszka, zawiniętego koło paska w kształcie torebki. Jakkolwiek zajęta była bardzo swoją robotą, to jej nie przeszkadzało jednak zobaczyć od razu Kazimierza, jak tylko wszedł do ogrodu.
— Pan Kazimierz, pan Kazimierz — zawołała ucieszona — jak to dobrze, że pan idziesz, będziesz nam pomagał, prawda?
Byłoby niegrzecznością nieusłuchać takiego zaproszenia, Kazimierz więc zboczył ze ścieżki wiodącej do kopczyka i poszedł przez zagon prosto do Zosi, jedynie na króciutka rozmowę. Ale trzpiot dziewczyna nie chciała go puścić tak prędko.
— To nic nie pomoże, musisz pan z nami obierać. Lubisz pan zajadać groch szparagowy, to trzeba i popracować za to. Połóż pan tę nudną książkę, a trzymaj pan to. — Wcisnęła mu w rękę koszyk, stojący w bruździe i pouczała, jakie strączki trzeba wyrywać, a jakie nie.
Kazimierz z pobłażliwym uśmiechem był jej posłusznym, bo go bawiła ta rozkazująca minka, ten poważny ton nauczycielki przy dziecinnej prawie twarzyczce i płochem usposobieniu. Było jej z tem tak ładnie, że więcej patrzał na nią, niż na to, co robił i często, zamiast strączków, kładł do koszyka na oślep rwane liście, za co dostawał od niej napomnienia. Pierwszy raz może w życiu znajdował się w podobnej sytuacyj, przy podobnem zajęciu, w towarzystwie naiwnej dzieweczki, która z powagą traktowała kwestyę rwania strączków i czuła w tem swoją wyższość nad nim. Sprawiało mu to pewne przyjemne łachotanie w sercu, któremu poddawał się z rozkoszą.
Nagle, tuż prawie za jego plecami, rozległ się rubaszny śmiech pana Kajetana. Kazimierz zmieszał się jak żak, schwytany na gorącym uczynku i koszyk wypuścił z ręki.
— A to cię ubrali — zawołał pan Kajetan.Patrzcie państwo, co ta mała nie wyrabia. Takiego filozofa obróciła na posługaczkę kuchenną, Ha! ha! ha! niezadługo ci radle pomywać każe i talerze wycierać — zobaczysz.
— E! co też to wujcio nie wygaduje — rzekła Zosia — rumieniąc się i rzuciła kilka filuternych spojrzeń na Kazimierza, jakby chciała wypróbować ich mocy nad nim.
— No, no, daj pokój, już ja cię znam. Onby tu z pewnością dobrowolnie się nie znalazł, gdybyś go nie była gwałtem zaciągnęła.
— O! bardzo przepraszam, bo pan Kazimierz sam przyszedł. No, czyż nie prawda?
— Tak! Czekaj bratku, powiem ja Bolkowi, że mu pannę bałamucisz.
— Ciekawam, co Bolka to obchodzić może, czy ja z kim mówię i co mówię?
— Więc wolisz z panem Kazimierzem rozmawiać, jak z Bolkiem?
— E! proszę mnie nie sekować — mówiła, zasłaniając się rączką od niego, by ukryć żywy rumieniec, który w tej chwili oblał jej twarz i uszka jej zafarbował, a widząc, że wuj nie myśli przestać i miał ochotę dalej bawić się jej kosztem, porwała koszyczek z ziemi i uciekła z ogrodu, żeby nie słyszeć, co będzie mówił.
— Ho, ho, ho! to tu rzeczy dalej zeszły, jak sądziłem. Panie Kazimierzu! ostrożnie z ogniem.
I pogroził mu z dwuznacznym uśmiechem.
— Ale zaręczam panu....
— No, no, nie tłumacz się, ja nie ksiądz spowiadać cię nie będę, tylko radzę ostrożnie, bo to z Bolkiem sprawa.
Uwaga ta, powiedziana tonem żartobliwym, niemile bardzo dotknęła Kazimierza. Jakto, więc mógł ktoś przypuścić, że on się kocha w tem dziecku i to jeszcze kto go posądził, ojciec Jadwigi, który przecież wie dobrze, że jest zakochany w jego córce. Wprawdzie wesołe żarty Zosi bawiły go, ale, jakżeby był w stanie kochać się w tak prozaicznej pustej dziewczynie, która od książek uciekała, a poważniejszej rozmowy prowadzić nie była w stanie. Jakież porównanie mogło być między nią a Jadwigą? Wprawdzie była może trochę powabniejszą od Jadwigi, więcej ożywioną; ale za to Jadwiga miała wykształcenie, poważny pogląd na świat, była taką, jak on pojmował i wyobrażał sobie, że kobieta być powinna. Gdy tymczasem tamta druga, najzwyczajniejsza istotka, tyle tylko, że ładna, poprostu wiejska gąska, to, co Niemcy nazywają «Landpomeranze», To też nie mógł się uspokoić, że pan Kajetan śmiał go posądzić o miłość dla niej, a raczej do niej. Wydało mu się więcej niż śmiesznem, bo oburzającem podobne przypuszczenie.





V.

W czasie, kiedy Kazimierz w jarzynowym ogrodzie zabawiał się z Zosią, Jadwiga z Bolesławem płynęli łódką po stawie. On wiosłował stojąc, a ona, usiadłszy na drugim końcu łodzi na ławeczce, przypatrywała mu się w milczeniu i podziwiała jego zręczność w kierowaniu,atletyczną budowę ramion i całej postaci, która jej przypominała mitologiczne figury Rafaela, znane jej ze sztychów. Obserwując go, myślała sobie, jaka to szkoda, że w tych potężnych kształtach, nie mieszka równie potężny duch, któryby je ożywiał i uszlachetniał.
Łódź mknęła szybko po zwierciadlanej powierzchni, wiosło łamało tafle wód w faliste kręgi, po których skakały złote blaski słońca. W powietrzu był spokój i przyjemne ciepło, w całej przyrodzie jakaś leniwa senność i rozmarzenie, które i jej się także udzielało i czyniło ją dziwnie pobłażliwą i łagodną. Czuła, że w tej, chwili trudnoby jej było gniewać się na kogokolwiek, że nawet urazę gotowaby była przebaczyć i zapomnieć. Łódź zanurzała się w cienie drzew i zarośli, które otaczały prawy brzeg stawu, to znowu wypływała na jasność słoneczną, pod błękitne sklepienie nieba, które odbijało się w wodzie wraz z temi białawemi obłoczkami, co jak delikatna pajęczyna rozsnuły się po lazurze. Na tem tle błękitu i zieleni pięknie rysowała się okazała postać wioślarza, jakby gotowy model dla malarza.
Kiedy opłynęli tak kilka razy staw wokoło, Jadwiga pierwsza przerwała milczenie i odezwała się:
— Dla czego jesteś dziś tak milczącym kuzynku? Przestań wiosłować, puść łódkę na wolę fali, usiądź, odpocznij i mów co.
— Kiedy boję się palnąć jakie głupstwo. Ty, taka mądra, że ja, doprawdy, nie wiem, o czem z tobą mówić.
— Dziecinny jesteś.
— Jak Boga kocham, tak ja przy tobie formalnie boję się odezwać. Przecież przy innych pannach to jestem taki wygadany; mówią nawet, że dowcipny, a jak ty na mnie patrzysz, to ani rusz.
— No, to nie będę patrzeć — rzekła z pobłażliwym uśmiechem, a zarazem pewnem zadowoleniem, bo jej pochlebiało, że takie imponujace wrażenie robiła na swym kuzynie.
— E! ty żartujesz sobie, a ja dalibóg, gryzę się tem. Nieraz. jak sam jestem, to mi tyle ładnych myśli chodzi po głowie, które chciałbym ci wypowiedzieć, a jak stanę przed tobą, to ani be, ani me, formalnie głupieję.
— Ale dla czego? dla czego?
— A czy ja wiem? Zaraz mi przychodzi na myśl: cóż ja jej nowego mogę powiedzieć, kiedy ona tyle książek czytała — i to mi zatyka usta.
— Jeżeli tylko o to idzie, to czytaj i ty, któż ci broni?
— E! ja nie do tego. Żeby to przeczytać jednę lub dwie książki i można być z tego mądrym, tobym się tam jeszcze odważył; ale jak raz zobaczyłem w bibliotece krakowskiej tyle pokojów zapełnionych książkami, to mnie odeszła ochota.
— Nie potrzeba przecież żebyś całe biblioteki pochłaniał, można zrobić wybór i poznać przynajmniej najpotrzebniejsze.
— A do czegożby mi to było potrzebnem? Profesorem przecież nie będę.
— No, ale dla własnej przyjemności.
— He! he! cóż to kuzynka żartuje sobie ze mnie?
— Dla czego?
— A no, prawda, bo cóż to za przyjemność, to tylko nudy śmiertelne. I gdyby to jeszcze człowiek z tego mógł być lepszym, albo bogatszym, to nie mówię.
— Właśnie wykształcenie do tego prowadzi.
— Albo to prawda? Mało ja to widziałem mądrych ludzi w dziurawych butach i z wytartemi łokciami. Nie daleko szukać — jeden z profesorów moich siedzi u mnie teraz na łaskawym chlebie.
— To wyjątek.
— Pokazałbym kuzynce na kopy takich wyjątkowych biedaków. A po kryminałach mało to siedzi oszustów, rzezimieszków, którzy szkoły pokończyli. A widzi kuzynka. Jak człowiek ma być dobrym — to i bez książki będzie, a kto dyabła wart....
— Fe! co ty mówisz — odezwała się, karcąc go za to szorstkie wyrażenie.
— Daruj mi, kuzynko. Widzisz, ja taki, co myślę, to mówię, a nie umiem słów dobierać.Żyje się z chamami, to człowiek zordynarniał trochę, żebym tak częściej przebywał z tobą, tobym się trochę wypolerował.
Jadwiga uśmiechnęła się na to naiwne wyznanie. Z pewnem zainteresowaniem przysłuchiwała się gadaninie tego Herkulesa z duszą prostaka, który mimo olbrzymiej siły fizycznej, jak dzieciak znajdował się w obecniej. Doznawała tego uczucia, jakby jakieś ogromne zwierzę kładło się pokornie u jej nóg i lizało jej ręce. Pochlebiała jej ta uległość i dla tego była pobłażliwą dla jego rubaszności, znajdowała nawet pewną przyjemność w jego towarzystwie.
— Więc ty nigdy nic nie czytujesz? spytała go po chwili, wyciągając na dalszą rozmowę
— Czytać, czytuję; to kalendarz, to powieść jaką, co mi wpadnie pod rękę, no i gazety — te codzień prawie, bo przecież trzeba wiedzieć, co się dziejew świecie, żeby człowiek miał o czem pogadać z ludźmi, ale to przecież czytaniem nazywać nie można. Prawda?
— Zapewne.
— Zresztą, ja od maleńkiego nie miałem ochoty do książek. Dla tego też ojciec, jak dostałem w trzeciej klasie trójkę, zerznął mi skórę i obrócił na gospodarza.
— Ale gdyby tak kto zachęcił cię do tego, poprosił.
— He! he! a cóżby komu na tem zależało?
— No, jakby tak kto się taki znalazł?
— E! nie znam takiego?
— Naprzykład, ja.
— Kuzynka? — spytał, topiąc w nią zdziwione oczy. — A cóżby kuzynce z tego przyszło?
— Gdyby mi też szło o to, żeby zrobić z ciebie człowieka wykształconego i gdybym prosiła cię, żebyś się wziął do tego? Cóż?
— Ba, to znowu inna rzecz. Dla kuzynki tobym ja Bóg wie co zrobił. Żeby mi kuzynka powiedziała naprzykład, skocz w wodę, to jak Boga kocham, anibym się chwilki nie namyślał, tylko buch do wody i zostałbym tam tak długo, dopókibyś nie kazała wyjść choćbym się miał utopić. Jak mnie żywego widzisz.
Mówił to z taką serdecznością, tak przy tem zapłonęły młodzieńczym blaskiem jego oczy, że Jadwiga, unikając jego wzroku, pochyliła zarumienioną twarz ku wodzie i zdawała się mocno zajętą obserwowaniem, jak powierzchnia wody wzdymała się i marszczyła około jej ręki zanurzonej, lub rozpryskiwała się z szelestem między palcami. Milczenie jej ośmielało go i mówił dalej:
— Bo ty nie wiesz, kuzynko, jaką masz władzę nademną. Ja sam nie wiedziałem, dopókim się nie przekonał. Ot, nie dalej jak wczoraj, szelma Antek zachwacił mi klacz. Wpadłem w taką pasyę, żebym go był stłukł na kwaśne jabłko.Wtem kuzynka wyszłaś przed ganek i spojrzałaś ku stajniom, gdzieśmy stali, mnie odrazu gniew się gdzieś podział, zmiękłem tak, że możnaby mnie było jak majowe masło smarować po chlebie — i Antkowi się upiekło. Tego jeszcze nie dokazała żadna panna ze mną, jak Boga kocham.
— Wracajmy już do brzegu — odezwała się nagle Jadwiga, nie patrząc na niego.
— Kuzynka znudziłaś się ze mną. Wiedziałem, że się tem skończy.
Nie odpowiedziała mu nic i skoro tylko łódka dotknęła brzegu, wyskoczyła z niej tak szybko, że nie miał nawet czasu podać Jej ręki do wyjścia i pobiegła przez ogród do domu, jakby ją kto gonił.
Odtąd już nie proponowała nigdy kuzynkowi, aby ją woził po stawie, unikała nawet zejścia się z nim sam na sam. Ale i z Kazimierzem nie schodziła się już tak często jak dawniej, w grabowej altanie. Natomiast z wielkim zapałem zabrała się do muzyki, którą była zaniedbała dla nauk.
Grywała teraz po kilka godzin dziennie i to sama dla siebie, przy zamkniętych drzwiach, odosobnienie, bowiem sprawiało jej przyjemność, i stało się potrzebą.
Fortepian jednak, oddawna nie strojony, był okropnym do grania. Kilka klawiszów już całkiem nie odpowiadało, struny, pospuszczane od wilgoci, brzęczały niemiłosiernie, więc Jadwiga jednego dnia podczas obiadu prosiła ojca, aby posłał po stroiciela. Ale pan Kajetan mimo słabości dla córki, wymówił się, że teraz żniwa, konie zajęte, że stroiciela niewiadomo gdzie szukać, bo w lecie jeździ od domu do domu radził poczekać do jesieni.
Rada nie rada, musiała się zgodzić na to.
Aż tu naraz jednego dnia stroiciel zjawia się we dworze, jak na zawołanie. Myślano, że to przypadek, bo i stroiciel tak utrzymywał i byłoby się z pewnością nie wydało, kto właściwie go sprowadził, gdyby nie to, że w tym czasie kasztanek mocno rozchorował się i do tego okulał. Jak pan Kajetan zaczął besztać stajennego za niedbałość, jak zaczął z niego ciągnąć śledztwo, wypytywać się o powód tak nagłej choroby ulubionego bieguna, tak pokazało się, że to pan Bolesław zmordował kasztanka, przegalopowawszy się na nim jednej nocy do miasteczka i z powrotem, Co znaczyło blizko dziesięć mil. Dostał za to, rozumie się, porządne pater noster od pana Kajetana, nie tylko za kasztanka, ale i za to, że tak swojego zdrowia nie szanuje.
— Toż to i koń mógł paść i ten szaleniec mógł dostać zapalenia płuc z takiej waryackiej jazdy — mówił przed kobietami.
Pani Kajetanowa broniła i usprawiedliwiała zapaleńca przed mężem, Jadwiga nic się nie odezwała, ale była dziwnie wzruszoną tym dowodem przywiązania kuzynka, który na jedno jej słowo poleciał na złamanie karku, narażając życie swoje dla dogodzenia jej fantazyi. Było coś rycerskiego, coś niezwykłego w tym czynie i J ad wiga w d uszy m usiała przyznać, że pan Kazimierz nie zdobyłby się nigdy na coś podobnego. Porównanie tych dwóch młodzieńców wyszło tym razem na korzyść kuzynka.
— Jaki on dobry, jaki poczciwy, jak oddany mi całkiem, a do tego jaki odważny i nieśmiały zarazem — mówiła sobie i dużo, dużo podobnych przymiotów odkrywała w kuzynku.
Mimo to, nie zmieniła swego postępowania względem niego i obojętność swoją posunęła tak dalece, że mu nawet nie podziękowała za przysługę, jaką jej zrobił. Unikała go jeszcze więcej niż dawniej i całe prawie dnie spędzała przy fortepianie. Chciała brzękiem tego instrumentu zgłuszyć w sobie to uczucie, którego jeszcze nie rozumiała i nazwać się bała właściwem imieniem a.które wzmagało się w niej coraz bardziej i ogarniało jak płomień. W pracy chciała szukać zapomnienia.
Ale i Kazimierz od jakiegoś czasu stał się nadzwyczaj pilnym. Tyle tylko wychodził ze swego mieszkania, co na obiad lub na herbatę, nawet lekcye z Adasiem odbywał w swoim pokoju, a po ukończeniu lekcyi zabierał się do nauki i siedział przy niej kamieniem od rana do nocy, często na wet do bardzo późnej nocy.
Bywała nieraz noc taka cudna, pełna blasków księżycowych, srebrzystej mgły na polach, tajemniczych cieniów w ogrodzie, a on ani spojrzał na te uroki, ani zbliży się do okna odetchnąć świeżem powietrzem po dziennym upale, tylko siedzi przy żółtem świetle lampy i czyta — a czyta bez przerwy.
Nieraz Zosia próbowała wyciągnąć go różnemi fortelami: to podchodziła pod otwarte okno i wesołem chichotaniem zdradzała obecność swoją, to rzucała mu róże do pokoju, to pukała co drzwi, zmyślając na prędcę jaki pilny interes: ale na wszystkie zaczepki Kazimierz był nieczułym; a czasem nawet niegrzecznym. Było to jednego pięknego dnia po południu, towarzystwo całe wybrało się do żeńców pod lasem.Zosia widząc, że Kazimierz nie idzie, wróciła się od bramy po niego i pobiegłszy pod okno, zawołała zalotnym słodziutkim głosem:
— Panie Kazimierzu, my idziemy na spacer, a pan? To grzech doprawdy siedzieć nad temi obrzydliwemi książkami w taki piękny dzień.Jeszcze się pan dosyć naczytasz w nocy. No, idziesz pan?
Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, pobiegła ku drzwiom i zapukawszy odezwała się znowu:
— Panie Kazimierzu, czy pan śpi? Pa-nie Ka-zi-mie-rzu!
Tego natręctwa było już nadto Kazimierzowi, który umyślnie się nie odzywał, aby się jej pozbyć. Teraz, widząc, że to nie wystarczy, zerwał się zniecierpliwiony i, zbliżywszy się do drzwi, rzekł ze źle ukrywaną irytacyą:
— Moja panno Zofio, proszę mię zostawić w spokoju. Państwo możecie bawić się w spacery, bo nie macie nic innego do roboty; ale ja muszę pracować.
To rzekłszy, zamknął drzwi i wrócił do biurka. W sionce przed drzwiami zrobiło się cicho, widocznie odeszła nie powiedziawszy nic.Kazimierz teraz dopiero spostrzegł się, że był zanadto niegrzecznym i żal mu się zrobiło Zosi. Chciał ją przeprosić i wybiegł za nią na podwórze; ale już jéj tam nie było. Miał ochotę iść za nią za bramę, zrobił już nawet kilkanaście kroków, ale się powstrzymał, gdy sobie przypomniał, coby Jadwiga na to powiedziała, że na zaproszenie Zosi dał się namówić. Nie, toby była słabość, do której wstydził się przyznać i wrócił się od bramy.
Nie wrócił jednak do swego pokoju, ale poszedł do ogrodu, do lipowej alei, zkąd nie będąc widziany, mógł widzieć całe towarzystwo, idące w pole, w ramach bowiem cienistych arkad, utworzonych z poplątanych gałęzi i gęstych liści, widać było całą okolicę w dalekiej perspektywie, jak obrazek jaki. Na pierwszym planie, tuż za sztachetami ogrodu, złociły się łany dojrzałego zboża, między którymi szła popielata wiejska drożyna, ocieniona z obu stron kasztanami; dalej zieleniły się szmaragdowe łąki, na których kładły się długie cienie wierzb, rosnących nad potokiem, a za łąkami rzeka, wijąca się w licznych zakrętach między pagórkami i zaroślami, połyskiwała w słońcu metalicznym blaskiem. Za rzeką ciągnęły się na szerokiej przestrzeni różnobarwne płaty pól, przeważnie żółte i zielone w najrozmaitszych odcieniach, urozmaicone ciemnemi kępami drzew i chatami wiejskiemi, — a zakończone na ostatnim planie widnokręgu szeroką smugą lasów, którym odległość nadawała sino-błękitnawą barwę. A nad tem wszystkiem bezmiar nieba czystego, pogodnego, które wydawało się, jak olbrzymie płótno, pomalowane na kolor bladych niezapominajek, z płonącą u zachodu kulą słoneczną, której blaski roztaczały się jak wspaniały wachlarz nad ziemią.
Widok był taki piękny, że godzinami można było stać, patrzeć i zachwycać się. Kazimierz jednak w tej chwili nie zwracał na to uwagi i z całego tego przepysznego krajobrazu zajmował go tylko jeden punkt, mianowicie to miejsce na łąkach, przez które właśnie przechodziło towarzystwo, wyszłe przed chwilą ze dworu. Różnokolorowe osóbki przesuwały się po ścieżce, to zanurzając się w cieniach wierzb, to wypływając na jasność słoneczną.
Kazimierz wśród nich upatrywał pilnie słomkowego kapelusza z białem podpięciem i popielatej sukienki Zosi. Dotąd jej jednak nie spostrzegł, choć zmieniał miejsce w alei i z różnych jej stron obserwował idących.
Kiedy tak stał zapatrzony, naraz niedaleko siebie usłyszał jakieś stłumione łkanie. Było to bowiem w tem miejscu, gdzie po kamiennych schodkach schodziło się do źródełka. Gęste krzaki bzu i czeremchy otaczały kamienną cembrowinę, w którą było ujęte i tworzyły rodzaj altany, cienistej, chłodnej, choć trochę wilgotnej.
Kazimierz nasłuchiwał przez chwilę, aby się przekonać, czy mu się nie zdawało, a przekonawszy się, że nie, że ktoś rzeczywiście płacze tam w dole, zeszedł kilka schodków, odchylił gałęź zasłaniającą źródełko i — oczom własnym nie chciał wierzyć — zobaczył Zosię.
Siedziała na omszałej cembrowinie źródełka wśród dzwonków i paproci, które bujnie rosły wokoło i płakała głośnym tym płaczem serdecznym, dziecinnym, co to się nie krępuje niczem, nie uważa, czy mu będzie do twarzy, nie szuka nawet chusteczki, tylko pozwala łzom płynąć swobodnie przez palce, mazać twarz i moczyć mankietki.
Kazimierz, ujrzawszy ją w tym stanie, zbiegł co prędzej na dół, i zbliżywszy się do niej z niepokojem i troskliwością, zapytał:
— Panno Zofio! co pani tu robisz? Co pani jest?
Co panu do tego? Idź pan sobie, ja nie chcę pana widzieć — rzekła, odwracając się od niego, nie przestawszy płakać. A widząc, że nie odchodzi, wstała żywo i sama chciała odejść.
Zastąpił jej drogę i zatrzymał, mówiąc:
— Panno Zofio! co pani jest? Przez Boga, powiedz pani.
— I pan się jeszcze pytasz?
— Jakto? Więc o to? Więc z mojego powodu? O! panno Zofio! daruj mi, byłem rzeczywiście niegrzeczny.
— O! i bardzo niegrzeczny — mówiła, zanosząc się od płaczu. — Jabym ze służącą tak się nie obeszła. I za co? Że chciałam, abyś pan poszedł z nami, abym mogła rozmawiać z panem, pa trzeć na pana.
Nie mogła mówić dalej, bo płacz spazmatyczny jej nie pozwalał i tak nią szarpał, że Kazimierz, aby ją uspokoić, bezwiednie wziął ją w objęcia, przycisnął do swych piersi i tulił, jak małe dziecko.
— Panno Zofio — prosił — uspokój się; fe, któż widział o takie głupstwo, czy to warto.
— O! ja widzę, że mnie pan nie cierpisz, że ci mój widok niemiły.
— Ależ przeciwnie, zaręczam pani.
— O! nie, nie, nie wierzę, bo gdybyś mnie pan lubił choć troszkę, tobyś pan przez tyle czasu,przez tyle dni przecież był choć raz serdeczniej przemówił do mnie, skoro widziałeś, jak byłam smutna.
— Nie widziałem tego.
— Bo pan teraz całkiem nie patrzysz na mnie, dbasz o mnie tyle, co o piąte koło u wozu.
I na nowo wybuchnęła płaczem, a Kazimierz, nie mogąc już dłużej opanować uczucia, które go ogarniało w obec tej dzieweczki, wypowiadającej z taką naiwnością tajemnice swego młodego serduszka, przycisnął ją gwałtownym ruchem do siebie i, obsypując pocałunkami jej włosy, czoło i ręce, wyznał, że ją kocha, że jeżeli unikał jej, to dla tego, że chciał pokonać to uczucie, że nie wierzył, aby ona także pokochać go mogła. Miłość jego, dotąd milcząca, stała się w tej chwili dziwnie wymowną, słowa pełne ognia prędko wybiegały mu z ust, a Zosia oparłszy główkę na jego piersiach, zarumieniona od szczęścia, rozmarzona, patrzała na niego błyszczącemi oczkami i uśmiechała się przez łzy, co jeszcze nie miały czasu oschnąć. Potem zkolei ona spowiadała mu się, że od pierwszego razu, jak go zobaczyła, uczuła do niego dziwny pociąg i spodobał jej się bardzo, co Kazimierza tak uradowało, że przycisnął ją znowu do piersi i pierwszy ognisty pocałunek miłości wycisnął na jej ustach. Nie broniła mu się wcale, owszem, z dziecinnem poddaniem, jak gołąbek biały, wyciągnęła do niego szyjkę i z przymrużonemi oczami, w błogiem upojeniu, zdawała się czekać dalszego ciągu tych pocałunków.
I kto wie, jak długoby one się powtarzały, gdyby tej rozkosznej chwili nie była im przerwała kucharka, która, stukając pustemi konewkami o kamienne schody, szła właśnie do źródełka.
Kazimierz tak się zmieszał, że nie wiedząc co robić, zaczął niby czegoś nagle szukać po ziemi.Zosia, przytomniejsza trochę, wyprowadziła go z tego kłopotu, proponując, aby poszli naprzeciw wracającym ze spaceru. Z pośpiechem przy jął tę propozycyę, aby co prędzej zejść z oczu kucharce, która jakoś bardzo domyślnie usmiechała się i przypatrywała jemu i Zosi. Szybko i lekko wybiegł po schodach za Zosią na górę; ale gdy stanął w alei, gdy przez drzewa zobaczył białe ściany dworu, altanę grabową, straszna rzeczywistość stanęła mu przed oczyma, przypomniała mu się Jadwiga, zobowiązanie, jakie miał względem niej i zadrżał. Zadrżał, gdy pomyślał, co teraz będzie, co jej powie, czy będzie miał odwagę wyznać jej, że wbrew dotychczasowym zasadom swoim i postanowieniom, pokochał dziewczę bez wykształcenia, które niedawno nazywał z lekceważeniem gąską wiejską — i dla tej gąski porzucił ją, uczoną, rozumną, poważną.
Wprawdzie, na usprawiedliwienie tej zmiany, jaka w nim zaszła, napływało mu do głowy w tej chwili mnóstwo argumentów, między innemi naprzykład takie, że kobieta powinna być dopełnieniem mężczyzny, a więc powinna mieć odrębne cechy i właściwości, że to prawo panuje wszechwładnie nawet w świecie fizycznym, gdzie odwrotne, różnoimienne bieguny magnesów przyciągają się właśnie na zasadzie swojej różnorodności. Następnie rozumował, że słabość kobiety stanowi właśnie ten urok, który pociąga do niej mężczyznę, że ta słabość, konieczność zależności istoty słabszej od silniejszej, jest podstawą miłości, czego najwymowniejszy dowód spotykamy nawet w świecie zwierzęcym. W tym stosunku siły do słabości spoczywa tajemnica miłości macierzyńskiej u ludzi i u zwierząt. Matka kocha swoje dziecię miłością, dochodzącą często do najwyższej potęgi, zdolną do największych poświęceń, dla tego właśnie, że dziecko to jest słabe, iż bez jej opieki obejść się nie może. — Matka czuje się równie potężną w obec niemowlęcia swego, jak mąż w obec żony, — którą otacza swojem silnem ramieniem — i to potęguje jej miłość.
Takie i tym podobne argumenta, częścią prawdziwe, częścią sofistyczne, wyszukiwał Kazimierz na usprawiedliwienie swego postępku, gdy wieczorem tego dnia znalazł się sam na sam ze swojem sumieniem. Argumenta te wydawały mu się nadzwyczaj doniosłe, przekonywające. A jednak nie miał odwagi stanąć z nimi przed Jadwigą i powtórzyć ich. To, co poprzednio jej mówił w tej kwestyi, stawało teraz na urągowisko przeciw niemu i odbierało mu odwagę. Z drugiej strony honor nie pozwalał mu dłużej oszukiwać — jej, kłamać uczucia, którego już nie miał dla niej. Na to wszystko nie widział innego lekarstwa, tylko wyjazd. Postanowił wyjechać pod jakim bądź pozorem, a dopiero listownie zawiadomić Jadwigę o wszystkiem. Czuł to dobrze, że na papierze będzie wymowniejszym i będzie umiał lepiej bronić sprawy swego serca.
Wyjazd ten odłożyć jednak musiał na dni kilka z powodu nadchodzących właśnie imienin pana Kajetana, na które zostać wypadało.





VI.

Imieniny te przypadały za tydzień, to jest siódmego sierpnia. Na trzy dni już przedtem, dwór niezwykle się ożywił, bo czyniono przygotowania, licząc na znaczniejszy zjazd gości. Posłańcy jeden po drugim, to konno, to pieszo pędzili do miasteczka po różne kolonialne towary, sprowadzono dwóch kucharzy z sąsiedztwa, zaciągano podłogi, trzepano dywany i to wszystko niby w sekrecie przed solenizantem, który musiał udawać, że nie widzi, nie słyszy tego wszystkiego i nie domyśla się niczego. Wiedział już naprzód, jakie powinszowanie wyrecytuje mu Adaś, bo słyszał nieraz przez otwarte okno, jak się uczył głośno, że aż dudniało w pokoju; wiedział, że czcigodna małżonka ubierze go na wiązanie w nowe pantofle, bo oddawna widywał je w jej pokoju rozpięte na krosnach; ale nie chcąc im popsuć efektu, udawał niewiadomość zupełną, do czasu, w którym oficyalnie dowie się o tych niespodziankach.
Nadszedł nareszcie ten dzień uroczysty. Pan Kajetan, wbrew zwyczajowi codziennemu, nie wstał rano i nie obszedł gospodarstwa, trzymano go umyślnie dłużej w łóżku, dopóki służba nie poi-obi odpowiednich przygotowań. Oprócz niego, wszyscy byli jeszcze przed wschodem słońca na nogach. Fornale czyścili na gwałt buty słoniną i wydobywali ze skrzyń świąteczne ubrania, dziewczęta myły się do czysta w potoku, bo i twarze i nogi, czesały się, ubierały, wkładając z okazyi imienin jegomości nieprzeliczoną liczbę spódnic na siebie, wykrochmalonych, jak gonty.Między gumnami parobcy i żniwiarki krzątały się żywo około przystrojenia wozu, naładowanego tegorocznem zbożem, we wstęgi, kwiaty, orzechy, korale jarzębiny i pawie pióra. Chomąta końskie także przystrojono we wstęgi, kolorowe chustki, i umajono kalinowemi liśćmi.W kuchni także panował ruch niezwykły. Kucharze siekali, krajali, piekli, smażyli różne frykasy na pański stół, a kucharka czeladna w ogromnym kotle gotowała specyał nielada dla całej służby — flaki z majerankiem i kluski ze serem, podczas gdy w tyle, na podwórku odbywała się rzeź kurcząt, skazanych na rożen przy dzisiejszym wieczorze. Pani Kajetanowa tymczasem w śpiżarni sortowała kołacze, przeznaczając te, co były pokaźniejsze i miały więcej sera, dla zasłużeńszych z dworskiego personelu i kała toczyć z beczki wódkę do flaszek na poczęstunek gromadzkich delegatów. Ogrodnik kończył w altanie fabrykacyę olbrzymiego bukietu w formie piramidy, który miał ofiarować dziedzicowi od siebie.
W stajniach czyszczono na gwałt konie, że się świeciły, jakby je kto masłem wysmarował.
Uroczystość rozpoczęła się tem, że kilku fornali, uzbrojonych w baty, podstąpiło po cichu pod okna dziedzica i naraz zaczęli strzelać na wiwat, jak z pistoletów. A równocześnie weszła do pokoju pani Kajetanowa z parą ładnie oprawionych pantofli, Adaś z powinszowaniem na kolorowym papierze, na którym nie brakło stereotypowego żyda, a Jadwinia z półtuzinem chustek fularowych, przez nią samą — obrębionych.
Pan Kajetan udał zdziwionego tem niespodziewanem najściem i strzałami, i spytał:
— A to co? Co to ma znaczyć?
Wtedy pani Kajetanowa z przymilającym uśmiechem uważała za stosowne objaśnić go rzekła:
— Wszak to dzisiaj twoje imieniny.
— A, prawda, na śmierć zapomniałem.
Tu nastąpiło wręczenie darów i wyrecytowanie powinszowania, które Adaś uskutecznił bez pomocy swego instruktora, a którego pan Kajetan wysłuchał z wielką uwagą, choć je umiał już prawie na pamięć. Pan Kazimierz także, lubo nie bez pewnego zakłopotania, z powodu dwuznacznego — położenia, w jakiem teraz znajdował się do całego domu, wybąknął kilka ogólnikowych życzeń. Ogrodnik, pijany z powodu tak uroczystego święta, wręczył swój piramidalny bukiet z odpowiednią oracyą; nawet nieśmiały chłopak z kredensu i pokojówka zjawili się do ucałowania ręki dziedzica i życzyli mu »fortuny i koruny». Wszystko, co żyło we dworze i miało wstęp do pokojów, garnęło się do solenizanta.Tylko Bolek i Zosia dotąd się nie pokazali.
Kazimierz już oddawna odczuwał w przykry sposób nieobecność swojej najdroższej, ale nie śmiał zapytać o przyczynę; tylko za każdem skrzypnięciem drzwi doznawał silniejszego bicia serca w przekonaniu, że to ona wchodzi, i za każdym razem doznawał niemiłego rozczarowania. Jadwiga także prawdopodobnie musiała się kogoś spodziewać i oczekiwać, bo i ją każde otwarcie drzwi elektryzowało i wywoływało rumieniec na twarz, ale także nie objawiała głośno zdziwienia z powodu nieobecności niektórych osób. Niepokoiło ją to jednak nie mało, dla czego nietylko Bolek, ale i Zosia się nie zjawia, ta równoczesna nieobecność obojga budziła podejrzenie jakieś wspólnej zmowy, która wywołała w niej pewne niezadowolenie. Im więcej jednak ją to obchodziło, tem więcej miała powodu do milczenia, żeby się nie zdradzić.
Dopiero pani Kajetanowa pierwsza odezwała się głośno:
— Ale co to jest, że ani Zosi ani Bolka dotąd nie ma?
— Prawda — rzekł pan Kajetan, oglądając się — pewnie sobie śpiochy zaspały.
— Nie. Zosia do dnia jeszcze wstała, i sama widziałam ją już ubraną, ale mi potem gdzieś znikła, jak kamfora. A Bolek, jak karbownik mi mówił, że jak wyszedł rano, tak jeszcze nie wrócił. W tem coś jest.
— Pewnie psotniki szykują mi jaką niespodziankę, zobaczycie.
— Byliby mi przecież powiedzieli.
— Ba, widocznie i ciebie chcieli zaintrygować. Ja mówiłem już od paru tygodni że oni coś knuli, spiskowali. Zobaczycie, że oni nam tu jakiegoś figla wymyślą. Doskonale, ja to lubię — mówił ucieszony, zacierając ręce.
W oczekiwaniu niespodzianki i z podrażnioną ciekawością usiedli wszyscy do śniadania, przy którem ostentacyjnie figurowała ogromna baba lukrowana; pani Kajetanowa sama wykroiła z niej pierwszy kawałek dla solenizanta, przepraszając go w zbytku skromności, że nie wie, czy się udała. Pan Kajetan rozumie się nie szczędził pochwał babie i małżonce, na wet zdobył się na komplement, że nigdy jeszcze nie jadł tak smacznej baby.
Po śniadaniu wyszli wszyscy na ganek, przed który właśnie od gumien zajechała fura ze zbożem, otoczona żeńcami i parobkami, którzy śpiewając odpowiednie pieśni, winszowali dziedzicowi zdrowia, szczęścia, pięknego wyglądania, obfitego plonu, przybytku w oborze i wszystkiego, co najlepsze. Śpiewali, aż się rozlegało echo po ogrodzie, a fornale pomagali im strzelając ciągle z, batów na wiwat. Dziękując im za to, dziedzic przepił wódką do włodarza i kieliszek przeszedł kolejką z rąk do rąk, a tymczasem pani Kajetanowa przyrządzała w cieniu kasztanów traktamencik, do którego oboje z mężem zapraszali czeladź dworską i wiejskich ludzi.
Kazimierz przypatrywał się z ganku temu wszystkiemu, ale prawdopodobnie mało co widział, bo myśl jego zajęta była pytaniem, co się stało z Zosią, i gdzie w tej chwili znajdować się może. Jakkolwiek po tylu dowodach nie mógł wątpić o jej miłości, to jednak na wspomnienie, że ona teraz gdzieś z Bolkiem znajduje się sam na sam, uczuwał coś nakształt zazdrości.Tak się przyzwyczaił widywać ją co rano, bo zwykle o tej porze podbiegała pod jego okno, aby powiedzieć dzień dobry, rzucić kwiatek lub jakie wesołe słówko do pokoju, że gdy mu tego dziś brakło, czuł się dziwnie osamotniony i smutny. Nie bawiły go wesołe śpiewy, gwar i ruch na podwórzu i już miał odejść do swego. pokoju, mimo obecności Jadwigi, z którą rozmowa teraz wydawała mu się trudną, gdy naraz za parkanem, na drodze, wiodącej do dworu, odezwała się wiejska muzyka i równocześnie wpadło na dziedziniec dwóch chłopskich drużbów na koniach, postrojonych w bukiety i pawie piórka, a za nimi wjechały jedne po drugich trzy drabiniaste wozy, napakowane wiejskiemi dziewczętami, parobkami, muzykantami i objeżdżały gazon dookoła, wśród wesołych krzyków, śpiewu i śmiechu..
W pierwszej chwili wszyscy obecni byli zdziwieni, nie rozumiejąc, co ten najazd znaczy, z zagapionemi twarzami spoglądali na przybyłych; dopiero pan Kajetan, poznawszy w poprzebieranych krakowiakach znajome twarze z sąsiedztwa, zawołał uradowany:
— To pewnie koncept Bolka. Ja zaraz mówiłem, że oni coś z Zośką knują. Lubię takich zuchów, dajcie go tu, niech go wycałuję za to — mówił, idąc spiesznie gu gankowi, przed którym zatrzymały się fury.
— I mnie i mnie się całus należy — wołała z wozu cieniutkim głosem Zosia, przebrana za krakowiankę — bo i ja także dzwoniłam na to kazanie.
— Dobrze i tobie dostanie się porcya i wam wszystkim, boście mi wielką uciechę zrobili — mówił pan Kajetan i każdego z wysiadających ściskał po kolei i całował, nie wyjmując nawet panien, które niby okrutnie się wzdragały i zasłaniając się z rękami uciekały z krzykami i piskami. Jedna tylko Zosia bez żadnych ceregieli nadstawiła rumianego buziaka i pozwoliła się wujowi całować do woli, a oczkami tymczasem zalotnie patrzała w stronę, gdzie stał Kazimierz który, uszczęśliwiony z tego powodu, pochłaniał ją oczami i zachwycał się jej świeżutkim kostiumkiem, w którym jej było prześlicznie. Piękniejsza mu się jeszcze wydawała w tańcu, który rozpoczęto po południu przed domem na murawie, piękniejszą dla zwinności, lekkości i wdzięku, z jakim tańczyła, a więcej jeszcze może dla tego, że w tanecznych kręgach nie minęła go ani razu, żeby ukradkiem nie rzucić mu spojrzenia, czem mu niejako dawała do zrozumienia, że choć się bawi z innymi, myśl jej jest zawsze przy nim. Kiedy się rozpoczął mazur i przyszło do wybierania, jeszcze wyraźniej objawiała mu swoją pamięć o nim, bo jego tylko prawie wybierała zawsze.
To też Kazimierz był w siódmem niebie, rozbawił się, roztańczył tak, że pan Kajetan poznać go nie mógł i żartobliwie utrzymywał, że jakiś duch nowy wstąpił w kandydata filozofii i zrobił z niego chwackiego młodzieńca. Wcale nawet inaczej wyglądał z tem ożywieniem, które twarz jego poważną i bladą zabarwiło rumieńcem i oczom jego dodawało blasku, a choć tańczył niezgrabnie i bez taktu, raczej podskakiwał niż tańczył, jednak Zosi podobało się to bardzo i wręcz mu się przyznała, że z nikim nie tańczy się jej tak dobrze, jak z nim. To też tańczył z nią bez upamiętania, porwany wirem zabawy, która wszystkich rozruszała — wszystkich, z wyjątkiem Jadwigi.
Ona jedna wśród ogólnej wesołości miała twarz poważną, nawet surową, i spoglądała na tańczących z pewnem rodzajem lekceważenia i pogardy. Zabawa wyda wała się jej trywialną niesmaczną, a krzykliwe śpiewy raziły uszy nabawiały bólu głowy.
Może byłaby pobłażliwszą i wszystko nie wydawałoby się jej tak złe, gdyby Bolesław mniej był nadskakiwał pięknym krakowiankom i mniej zajmował się niemi. Był to zdaje się najgłówniejszy powód niezadowolenia Jadwigi, do którego jednak nie przyznawała się nawet przed sobą samą; przysięgłaby bez wahania, że ją to nic a nic nie obchodzi, a jednak cała jej uwaga głównie skierowaną była na niego do tego stopnia, że żadne spojrzenie, które w tańcu rzucał na swoją tancerkę, nie uszło jej bacznego oka. Wprawdzie całe zachowanie się Bolesława względem panien nie przekraczało zupełnie granic kawalerskiej grzeczności, do której był zresztą więcej obowiązany niż kto. inny, jako bliski krewny gospodarza i główny kierownik zabawy, ale Jadwiga tak nie była do tego przyzwyczajoną, żeby wobec niej zajmował się inną jaką kobietą, tak popsuł ją swoją uległością, z jaką spełniał najdrobniejsze jej życzenia i nieledwie myśli odgadywał, że chwilowe sprzeniewierzenie się w tym względzie uważała za zbrodnię nie do darowania. Duma jej i miłość własna czuła się upokorzoną, że inne odbierały hołdy i usługi, do których ona wyłącznie rościła sobie prawo.Nie mogła znieść tego podrzędnego stanowiska i dla tego odeszła.
Usunęła się w najdalszy kąt ogrodu, aż nad staw, aby nie słyszeć tej wrzawy wesołej, która ją raziła i gniewała.
Niedługo jednak była tam samą, gdyż Bolesław skoro tylko spostrzegł jej nieobecność na podwórzu, wnet po ukończeniu mazura pośpieszył odszukać ją i dotąd szukał, aż znalazł.
Gdy go spostrzegła idącego wprost ku niej, udała, że go nie widzi, i umyślnie zboczyła na inną ścieżkę, aby uniknąć spotkania. Ale zabiegł jej drogę przez trawnik i stanął przed nią rozbawiony, uśmiechnięty, czerwony z umęczenia, i poprawiając z fantazyą na głowie czerwoną czapkę z pawiem piórkiem, zapytał rezolutnie:
— Cóż to, kuzynko, uciekasz przedemną?
— Uciekam? — spytała, mierząc go wyniosłem spojrzeniem. — Nie mam zwyczaju ani powodu uciekać przed nikim. Idę tylko tam, gdzie mi się podoba.
— O!. co tobie jest kuzynko? Dla czegoś taka kwaśna? Dla czego usuwasz się od zabawy?
— Bo ta wasza zabawa nie wydaje mi się wcale zabawną.
— Co ty mówisz? Wszyscy bawią się tak doskonale, jak dawno nie pamiętają.
— Co jednych bawi i zachwyca, to dla drugich może być nudne a nawet nieznośne.
— E! chyba żartujesz kuzynko.
Ton swobodny, wesoły, z jakim do niej przemawiał, drażnił ją do tego stopnia, że, nie mogąc zapanować nad sobą, odrzekła mu drżącym z irytacyi głosem:
— Mój kochany, uwolnij mnie od tych pytań i nie namawiaj, abym gwałtem zachwycała się tem, jak ludzie, mający niby pretensye do inteligencyi, silą się udawać wiejskich parobczaków. Dla kompletu, powinniście byli jeszcze czeladź dworską poprzebierać w wasze suknie i kapelusze i z widzów, zrobić ich także komedyantami.
To powiedziawszy, poszła dalej, zostawiając go odurzonego, osłupiałego tem, co słyszał.Jakby go kto oblał zimną wodą, tak w jednej chwili zgasła wesołość jego, bo gdy szedł tutaj, był przekonany, że usłyszy jaki komplement dla siebie, a nawet podziękowanie, że wymyślił taką niespodziankę na imieniny jej ojca; ciekawy był także z ust jej usłyszeć, jak jej się podobał w krakowskiem ubraniu, w którem, jak wszyscy utrzymywali, było mu bardzo dobrze; a tu tymczasem ta, na której zdaniu najwięcej mu zależało, nazwała jego pomysł niedorzecznym, jego przebranie komedyanctwem i patrzyła na niego, jak na jakiego głupca. To go tak zgryzło i zgnębiło, że stracił zupełnie fantazyę i chęć do zabawy.
Stał, stał tak długo po odejściu Jadwigi na jednem i tem samem miejscu, wiercąc obcasem w piasku i gryząc wargi. Nareszcie zerwał się j poleciał jak szalony ku domowi.
Jadwiga miała ochotę zawołać go i przeprosić, bo ochłonąwszy nieco z irytacyi, uczuła żal, że się z nim tak nielitościwie obeszła, ale nim zdecydowała się na to, on już był daleko.Możeby poszła za nim, gdy wtem muzyka zagrała i jej zazdrość podszepnęła odrazu, że to pewnie do swojej tancerki tak mu pilno było.Ta uwaga powstrzymała ją i wróciła ku stawowi, gdzie usiadłszy na ławeczce pod brzozą płaczącą, siedziała aż do zmierzchu, zapatrzona w stalowe zwierciadło wody, nad którem nietoperze przelatywały w zygzakowatych, niespokojnych liniach. Już gwiazd kilka wypłynęło z opalowej toni nieba, kiedy wstała i poszła ku domowi.
Idąc aleją lipową, gdzie już było zupełnie ciemno, usłyszała w pewnej odległości przed sobą rozmowę kilku panów, mocno ożywioną, której mimowoli wysłuchać musiała.
—To była gruba obraza — mówił jeden.
—Niekoniecznie — oponował drugi.
—Jakto nie? Namawia nas wszystkich do tego kuligu, sprowadza tutaj, a teraz sam przebrał się i usuwa się od zabawy, zostawiając nas, jak durniów jakich.
— Mógł mieć powody, że się przebrał. Nie Jest to znowu tak wielką zbrodnią, żeby aż zamącać z tego powodu zabawę i robić przykrość gospodarzowi. Możemy się przecież ba wić i bez niego.
— O! za pozwoleniem, tu nie idzie tylko o nas, ale o kobiety, o moją siostrę. Skoro narzucił się jej sam na pana młodego, to jego psia powinność była dotrzymywać jej towarzystwa, a nie zostawić jej bez pary, dla tego, że mu się tak podobało. To był formalny afront i dla tego musiałem go wyzwać. Ja mu dam nauczkę co to jest obrażać obywatelską córkę. Niech wybiera, co mu się podoba, szpady, pałasze, pistolety, mnie wszystko jedno, zmasakruję, jak mi Bóg miły, zmasakruję, jak już niejednego zmasakrowałem.
Jadwiga słuchała tej całej rozmowy dość obojętnie i z roztargnieniem, nie wiele ją to obchodziło, że dwóch podchmielonych hreczkosiejów posprzeczało się o jakieś głupstwo i wyzwało się. Była to rzecz tak zwyczajna w tej okolicy, że ją. to nie dziwiło wcale, co najwyżej podobne awantury zawadyackiej młodzieży budziły w niej niesmak i wstręt. To też, nie chcąc się spotkać z tymi junakami, rozprawiającymi z takim ferworem, zaczekała aż odeszli ku furtce ogrodowej i sama udała się do domu tylnemi drzwiami. Na werandzie spotkała się oko w oko z Bolesławem, wychodzącym właśnie i zbladła nagle, bo przy świetle księżyca, który się przedzirał przez liście dzikiego wina, zobaczyła, że nie miał już na sobie krakowskiego ubrania, ale był w zwykłem odzieniu. W tej chwili przyszła jej na myśl rozmowa, usłyszana co dopiero w alei.
— Co znaczy to przebranie? — zapytała drżącym głosem.
— A no, nie podobało się tamto ubranie kuzynce, więc je zrzuciłem.
— Ależ ja żartowałam. Owszem, podobałeś mi się bardzo. Było ci w niem nadzwyczaj do twarzy. Proszę cię, idź i weź je napowrót.
—Teraz to już niemożebne, kuzynko.
—Dlaczego?
—Mam powody.
—Jakie?
—No, nie mogę powiedzieć; ale teraz już nie wypada tego zrobić.
— Ja chcę wiedzieć, dla czego — rzekła, zatrzymując go za rękę i patrząc mu badawczo w oczy.
— O! jakaś ty, kuzyneczko, ciekawa. No, nie mogę.
— Z powodu tego pojedynku, którym ci zagrożono. Czy tak?
—A tobie kto już o tem wypaplał?
—Więc to prawda? Chcesz się bić?
—No, skoro mnie wyzwano, to muszę.
—Ale ja nie pozwolę na to. Nie chcę, żebyś miał narażać życie z mego powodu; to ja, ja jestem temu winną, dla mnie zrobiłeś to.
—E! zdaje ci się. Tyś tu nic nie winna; to ja sam,...
— O! nie, nie, nie oszukasz mnie. Wiem dobrze, że to dla mnie zrobiłeś. Ja nierozsądna wygadałam się niepotrzebnie tam nad stawem, ty to wziąłeś na seryo....
— A choćby i tak było? To czyż nie warto dla takiej jak ty, dać sobie przestrzelić rękaw, albo odrąbać kawałek nosa.
— Ty sobie żartujesz, a ja mówię seryo, całkiem seryo, bo mi idzie o ciebie.
— A cóż tobie może zależeć na tem?
— Nie wierzysz; przekonaj się.
Wzięła jego rękę i położyła na sercu, które biło gwałtownie.
— Powiedz sam, czy mogłabym być w tak śmiertelnej trwodze o kogoś, coby mnie nic nie obchodził.
— Jadwiniu, czy to być może? —. zawołał w uniesieniu i uklęknął przed nią jak przed ołtarzem. — Miałożby to być prawdą, żebyś ty mnie, takiego prostaka, gbura, pokochać mogła?
— Więcej niż przypuszczałam nawet; czuję to najlepiej w tej chwili, gdy się boję utracić ciebie.
— Boże! Boże! ja nie wiem co robić z radości, co mówić. Jadwiniu, ja chyba zwaryuję — mówił, całując jej ręce, suknię, nawet deski, na których stała.
— Więc nie będziesz się bić? — pytała słodko, gładząc jego włosy. — O! teraz więcej niż kiedykolwiek, bo nie Pozwoliłbym nigdy“ aby ten, którego kochasz, był tchórzem. Bić się będę, ale bronić będę mego życia, bo ono teraz twoją własnością. Nie bój się, pojedynek odbędzie się na pałasze, a ja w rąbaninie nie dam się byle komu zjeść.
— Nie, nie, ja ci nie pozwolę bić się na żaden sposób, nie puszczę cię od siebie — rzekła obejmując go rękami — albo nie, to pójdę do tych panów i powiem, że tylko do mnie powinni mieć urazę, bo tu ja tylko winna.
— Zrobiłabyś mnie tylko śmiesznym w ich oczach.
— Wolę to, niż stracić cię.
— Ale ja nie zgodziłbym się na to nigdy.
Kto wie, jak długo byliby się tak certowali, wśród ciągłych uścisków, przysiąg i pocałunków, któremi ona usiłowała go rozbroić, a on ją przekonać o potrzebie pojedynku, gdyby drzwi od pokoju nie były się otworzyły i nie ukazał się w nich pan Kajetan. Jadwiga w tej chwili zaapelowała do niego i rzekła:
— Ojcze! on chce się bić. Prawda, że to szaleństwo.
— Jakto? Ty panie Kazimierzu, chcesz się bić, z kim? — mówił pan Kajetan, udając, że w ciemności nie poznaje.
— Ależ to nie pan Kazimierz, ojcze, to Bolek.
— Bolek? I wy tak sobie sami we dwoje romansujecie po ciemku?
— Proszę, błagam i nie mogę go przekonać.Wyperswaduj mu ojcze — mówiła mu dalej gorączkowo, z pośpiechem — że on nie może, nie powinien się bić teraz, gdy mu się przyznałam, że go kocham, że bez niego żyć nie mogę. Proszę cię ojcze, pomóż mi przekonać go, zakaż nawet, użyj swojej powagi, bo inaczej gotowa jestem odważyć się na wszystko, popełnić Bóg wie jakie szaleństwo, byle tylko nie dopuścić do tego pojedynku.
—Patrzcie państwo, a to się rozgadała i rozgrzała. Brawo! doskonale! to lubię. No, tu przynajmniej widzę, że to miłość, czuć w niej krew, ogień, aż miło. Chodź dziewczyno, niech cię uściskam za to.
— Ale ojcze, ten pojedynek, pojedynek.
— No, no, nie bój się, nie będzie nic z pojedynku. Tancerka Bolka, o którą właściwie poszło, dowiedziawszy się o wszystkiem, wsypała swemu bratu porządną burę, że robi awantury w cudzym domu i kazała mu iść wyspać się, wymógłszy przed tem na nim słowo, że się cofnie od pojedynku i z Bolkiem pogodzi.
— Bogu dzięki — zawołała Jadwiga ucieszona.
— Wypadałoby ci jednak, Bolku, iść ją przeprosić, bo bądź co bądź było to trochę niegrzecznie z twej strony.
—Przeprosimy ją oboje — rzekła Jadwiga i wziąwszy Bolesława za rękę, chciała odejść.Ojciec przytrzymał ją za rękę i zapytał z udanem zakłopotaniem:
— No, a coż będzie z panem Kazimierzem?
— Wytłumaczysz mu, ojcze, przekonasz, że nie byliśmy dla siebie stworzeni.
— Jakto, przecież sama utrzymywałaś że ..
— Byłam w błędzie, ojcze drogi, dziś dopiero czuję, że to prawdziwa miłość. To też powiedz mu....
— Nie, nie, ja się nie chcę w to mieszać.Mnieby z pewnością nie uwierzył.
— A ja nie będę miała odwagi powiedzieć mu tego.
— To trzeba będzie poprosić o to kogoś trzeciego.
— Matki?
— Nie; znam ja tu inną osóbkę, która mu to wytłumaczy i wyperswaduje lepiej, niż my wszyscy.
—Któż to taki?
— Zosia. Jak kot w niej zakochany.
— W Zosi? — spytali równocześnie Bolek Jadwiga z mocnem zdziwieniem.
—Tak.
— Zkądże tak nagle?
— Kochali się nie od dzisiaj. Wyście tego nie widzieli, boście zanadto byli zajęci sobą. Ale ja oddawna uważałem, co się święci.
We drzwiach ukazała się pani Kajetanowa.
— No, chodź matka — zawołał na nią pan Kajetan — mamy tu pobłogosławić zakochaną parę, Bolka i Jadwigę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali, prędzéj bym się była śmierci spodziewała.

— A widzisz? A co ci mówiłem? Że to, co tam było pomiędzy nią a panem Kazimierzem, to nie była miłość. Oni chcieli wmówić ją w siebie, wyrozumować, ale to się nie da, bo w miłości rozum nie na wiele się przyda. Głowa swoje, a serce swoje.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.