Pogrzeb przyjaciela
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrzeb przyjaciela |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | J. K. Żupański & K. J. Heumann |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Maniakowski.
Takie zaproszenie, drukowane na grubym welinowym papierze z czarną obwódką — odebrałem jednego dnia pocztą. U spodu zaproszenia był dopisek: «Przyjedź pan koniecznie.Konie oczekiwać będą na stacyi kolei żelaznej».
Podpisanego na zaproszeniu znałem dobrze; Pełniłem bowiem przy nim jeszcze za studenckich czasów przez parę miesięcy obowiązki lektora i pisarza, gdy choroba oczów nie pozwalała mu samemu załatwiać tych czynności. — Miałem sposobność poznać go wtedy dokładnie: miał serce najlepsze, ale był przytem dziwak, jakich mało i niesłychanie zgryźliwy. Unikał ludzi, nie cierpiał ich, ale żadnemu potrzebującemu nie
odmawiał pomocy, wsparcia, tylko dawał je w sposób taki, jakby mówił: masz, a odczep się i daj mi święty spokój. — Świadczył ludziom wiele dobrego, ale mówił o nich jak najgorzej.Przez ten czas, który przebywałem w jego towarzystwie, nasłuchałem się tyle zjadliwych uwag o ludzkiej przewrotności, że jeżeli nie zostałem do reszty pesymistą i mizantropem, zawdzięczyć to mogę tylko memu łatwowiernemu usposobieniu, które mimo przykrych często doświadczeń i zawodów w życiu, pcha mnie w objęcia ludzi i każe wierzyć w ich uczciwość.Maniakowski nie wierzył w nią oddawna, w objawach sympatyi i życzliwości podejrzewał interesowność i utrzymywał, że ludzie o tyle się kochają, o ile się potrzebują.
Z początku sądziłem, że to tylko chwilowe rozgoryczenie, powstałe w skutek rozdrażnienia, w jakie go wprawić mogła jaka przykra choroba. — Położenie jego było rzeczywiście bardzo przykre — był niby majętnym, podobno nawet bardzo majętnym, a nie mógł używać za swoje pieniądze nawet tych przyjemności, jakich sobie najlichszy żebrak pozwolić może, to jest świeżego powietrza, słońca, widoku świata. — Ogród jego wspaniały, urządzony z przepychem i smakiem artystycznym, przedstawiał się o tej porze (bo właśnie w lecie wypadła jego choroba) w całej bujności i rozkwicie; najrozmaitsze odmiany róż, werben, lewkonij, rozrzucone w
malowniczych klombach po gazonach, cudownie grały różnemi kolorami na tle zieloności, napełniając powietrze rozkoszną wonią — okolica pagórkowata prześliczny dawała widok z różnych punktów ogrodu, dnie były pogodne, słoneczne, a on, pan, właściciel tych wszystkich piękności, siedzieć musiał w cieplnym pokoju, jak puszczyk zasłaniać się od złocistych blasków słońca grubemi kotarami, co jak pogrzebowe kiry wisiały na oknach. Każdą szczelinkę, przez którą światło dzienne mogłoby wcisnąć się do tego grobowca, trzeba było starannie zakrywać, zalepiać. — Nawet lampkę, przy której mdłem świetle odczytywałem mu listy i książki, musiałem obstawiać różnemi obsłonkami, bo każdy blask działał szkodliwie na oczy i pogorszał chorobę, która statecznie groziła zupełną utratą wzroku. — Ze w takiem położeniu można było stać się zgryźliwym i przykrym, wydawało mi się całkiem naturalnem i tem tłumaczyłem sobie jego mizantropię.
Ale niezadługo przekonałem się, że uprzedzenie do ludzi tkwiło głębiej, niż sądziłem, V jego umyśle i datowało się z dawniejszych czasów, jeszcze z dziecinnych lat, kiedy ojciec jego, człowiek niezmiernie bogaty, a przytem niesłychanie próżny, po śmierci pierwszej żony, ożenił się powtórnie z jakąś hrabianką. Mały sierota, odsunięty przez to małżeństwo od boku ojcowskiego, niecierpiany przez macochę, zaniedbywany przez ojca, chował się między służbą i miał sposobność od wczesnej młodości obserwować ludzi z odwrotnej strony, nie tak, jak się przedstawiają, gdy im idzie o to, aby się najlepiej prezentować. Nikt nie dbał o malca, to też nie starał się przedstawiać mu się w korzystnych barwach, nie zwracano na niego wcale uwagi; ale za to on przypatrywał się wszystkim bardzo uważnie, mało mówił, ale za to dużo słyszał i widział.
Nasłuchał się nieraz w czeladnej izbie, jak służba. która w oczy nadskakiwała swoim panom, łasiła się, pochlebiała, za plecami wyśmiewała ich przywary, sposób mówienia, chodzenia, jak chełpiła się przed sobą najrozmaitszemi sposobami oszukiwania i wyzyskiwania swoich służbodawców
W alei lipowej spotykał nieraz swoją piękną macochę w objęciach jej kuzynka Adolfa. Sierotka liczył dopiero lat dziesięć, ale już był dosyć rozumny na to, aby zrozumieć, że schadzki te odbywały się bez wiedzy ojca, że pieszczoty macochy i jej kuzyna, przekraczały granice najpoufalszego pokrewieństwa. — Zauważył także, że siostra jego macochy, osoba znacznie starsza od niej i wielce nabożna, protegowała ten stosunek, a swoją drogą tak umiała ująć sobie jego ojca, że stary poddał się zupełnie jej wpływowi i uważał sobie za największą przyjemność spełniać jej życzenia.
Ambitnemu dorobkiewiczowi schlebiały poufałe stosunki z arystokratyczną rodziną żony, której głową i kierowniczką była właśnie siostra pani domu — hrabina Hortensya. Ruchliwa, wygadana, imponująca w obejściu z niższymi, a zarazem ujmująca tam, gdzie trzeba było, umiała jednać sobie i podbijać ludzi, to też wnet zawładnęła całym domem i rządziła w nim, jak u siebie. — Nawet księdza proboszcza zrobiła swoim powolnym służką ze względu na stosunki, jakie miała z wyższem duchowieństwem, z dygnitarzami kościelnymi i zaprowadziła mu różne reformy i ulepszenia w nabożeństwie i praktykach religijnych. — — Służba opowiadała o niej, Że dawniej kochała się także w kuzynku Adolfie, ale teraz zrzekła się go na rzecz siostry, dla Wynagrodzenia jej za to, że się poświęciła dla szczęścia rodziny i zdecydowała oddać rękę Parweniuszowi.
Czem był właściwie kuzynek Adolf, jakie w świecie zajmował stanowisko, nikt nie umiał dokładnie powiedzieć. W sferach arystokratycznych uchodził za uczonego i literata ze względu encyklopedycznych wiadomości, jakie posiadał l kilku artykułów o kwestyach społecznych, które drukował w pismach konserwatywnych, między uczonymi zaś i literatami odgrywał rolę mecenasa, panka, który z amatorstwa zajmował się literaturą; lokaje tytułowali go hrabią, choć nim nigdy nie był, a hrabina Hortensya i jej
siostra ubóstwiały go i kochały się w nim na zabój i z tego powodu stanowisko jego w domu dorobkiewicza stało się tak przyjemne i wygodne, że go wcale porzucać nie myślał. Był on przedmiotem troskliwości i zajęcia wszystkich, począwszy od starego Maniakowskiego, któremu imponował wiedzą i arystokratycznemi manierami, a skończywszy na służbie, — która za przykładem państwa i dla przypodobania się — nadskakiwała szczęśliwemu ulubieńcowi i prześcigała się w okazywaniu mu tego.
Nawet przyjście na świat nowego dziedzica nie zdołało wyrugować go z pierwszorzędnego stanowiska, jakie zajmował, owszem, zdawało się, że je utrwaliło jeszcze więcej. Stracił tylko na tem sierotka, którego teraz zupełnie odsunięto od ojca i chowano na folwarku razem z dziećmi włodarza, gdzie poduczywszy się trochę czytać i pisać, używany był potem jako pomocnik do gospodarstwa.
Stojąc nieraz nad ludźmi w polu, widywał swojego brata, przyszłego dziedzica, jak go nazywano powszechnie, jadącego w towarzystwie matki, pod jej czułą opieką, w lśniącym kabryolecie, ubranego w atłasy i batysty, a widok ten „napełniał goryczą jego serce i budził w nim wstręt do rodziny macochy, do tych ludzi gładkich, eleganckich, pachnących, a zepsutych i przewrotnych, którzy stanęli między nim a jego ojcem i pozbawili go wszystkiego.
Niekochany przez nikogo, chłopiec nauczył się niecierpieć ludzi; poniewierany, odpłacał się tajemną pogardą i nieufnością.
Wśród zimnego i obojętnego otoczenia, w jakiem się znajdował, serce jego skurczyło się i zwiędło przedwcześnie. Raz tylko zabiło mu ono żywiej w piersiach, kiedy zakochał się w córce sąsiedniego dzierżawcy. Panna decydowała się już wyjść za niego, ale gdy brat jego, któremu piękna twarzyczka wpadła w oko w kościele, zaczął zaszczycać ją częstemi wizytami, dała bez namysłu odprawę pierwszemu, uroiwszy sobie, Że będzie mogła zostać żoną drugiego. Młody panicz ani miał to w głowie, pobawił się i po rzucił; ale bratu zadał nowy cios w serce, po którym ten jeszcze więcej zamknął się w sobie, jeszcze więcej stronił od ludzi.
W tym czasie ojciec jego czy tknięty wyrzutami sumienia, czy chcąc go całkiem usunąć z przed oczów, wysłał go do akademii rolniczej — do Niemiec.
Był tam przez lat parę a wśród tego czasu umarł jego ojciec, o czem on dowiedział się dopiero w kilka miesięcy po pogrzebie, to jest wtedy, gdy zaprzestano przysyłać mu pieniędzy na dalsze kształcenie, rodzina macochy bowiem nie uważała za potrzebne uwiadomić go o tem, bo i po co, skoro testament nieboszczyka jedynym spadkobiercą naznaczył jego brata.
Pozbawiony utrzymania, musiał ciężko pracować na siebie, znosić między ludźmi różne upokorzenia i przykrości — krewni, do których się udawał o pomoc, zbywali go milczeniem, nie przyznawali się całkiem do niego.
Tak przebiedował lat kilka, lekceważony przez jednych, zapomniany przez drugich, czując się samotnym i opuszczonym zupełnie — gdy wtem zaszedł wypadek, którego nikt nie przewidywał, a który zmienił całkiem jego położenie.
Brat jego umarł nagle na jakąś zaraźliwą chorobę, w skutek czego on, jako jedyny prawy potomek ojca, odzyskał naraz wszystkie prawa do spadku. Zawiadomił go o tem niezwłocznie jakiś adwokat i ofiarował mu się przeprowadzić proces i rewindykacyę majątku za wynagrodzeniem 10% od całej sumy spadkowej.
Proces, rozumie się, został wygrany i sierota, biedak, człowiek bez stanowiska, stał się naraz panem wielkiej fortuny, a z fortuną zjawiła się zaraz zgraja przyjaciół, pochlebców, którzy jak ćmy do świecy tłoczyli się do niego, choć im bez litości opalał skrzydła piekącą ironią i sarkazmem, Jeżeli dawniej nie cierpiał ludzi, to teraz musiał pogardzać nimi, patrząc na ich zabiegi, łaszenia się, umizgi w celu pozyskania jego łaski. — On, który niedawno jeszcze czuł się tak osamotnionym, teraz opędzić się nie mógł od ludzi, którzy go prześladowali życzliwością i przyjaźnią, codzień nowi krewni jak z pod ziemi wyrastali, zjeżdżali się do niego z powinszowaniami i objawami serdeczności, wywlekali pokrewieństwa od dziesiątego pokolenia, aby tym sposobem utorować sobie dostęp do jego serca i szkatuły.
Nawet kuzynek Adolf i hrabina Hortensya wraz z siostrą mieli na tyle czelności, że przybyli jedni z pierwszych powitać drogiego kuzyna i zawiązać z nim bliższe stosunki. — Przybyli niby pod pozorem uregulowania spraw majątkowych, ułożenia się co do spłaty sumy, zabezpieczonej na dobrach na rzecz macochy, a właściwie dla pozyskania nowego dziedzica i nie wątpili, że jak niegdyś udało im się opanować ojca, tak i z synem to samo zrobić będą mogli. Liczyli na to, że będzie się czuł uszczęśliwionym ich zbliżeniem się do niego i będzie to uważał sobie za wielką łaskę, za którą będzie się czuł obowiązanym do wdzięczności.
Ale «drogi kuzyn» przyjął ich nadzwyczaj chłodno; nie wypędzał ich od siebie wprawdzie, choć z przyjemnością byłby to uczynił, bo oburzała go do żywego ich obłudna życzliwość, tak nielicująca z dawniejszem ich postępowaniem, ale też i nie zatrzymał, gdy napomknęli o wyjeździe. Nie chcąc pokazać się nieokrzesanym gburem, politykował z nimi w przekonaniu, że zrozumieją jego intencye i usuną się delikatnie; ale gdy coraz natarczywiej dobijali się do jego serca, a raczej szkatuły, zmuszony był zamknąć się przed nimi.
I nie tylko przed nimi, ale przed wszystkimi zamknął się w swoim pałacu, nie przyjmował nikogo, nie żył z nikim, wstręt jego do ludzi przybierał coraz większe rozmiary, im bardziej i lepiej ich poznawał a miał sposobność dobrze im się przypatrzeć przy blasku swego majątku. Na tem złocistem tle uwydatniły się wszystkie brudy i żądze najgorszego gatunku.
Żył jak pustelnik, zastępując sobie towarzystwo ludzi czytaniem książek i oddał się temu z takiem zamiłowaniem, czytywał tak namiętnie nietylko w dzień, ale i po nocach, że go to przyprawiło o niebezpieczną chorobę oczów.
Załatwiając wtedy przy nim czynności sekretarza, miałem sposobność przekonać się, że odsunięcie się jego od świata, nie mogło oswobodzić go od natrętnych. Ci ludzie, przed którymi drzwi zamykał, zamiast obrazić się, narzucali mu się ciagłemi listami, bez uwagi na własną godność, żebrali o jego względy i przyjaźń.
Pomiędzy temi listami często bardzo zdarzyło mi się czytać listy hrabiny Hortensyj i kuzynka Adolfa. Zacni kuzynkowie, nie przypuszczając ani na chwilę, że Maniakowski znał ich tak dobrze, na wylot, jak to mówią, odgrywali przed nim dalej komedyą życzliwości, nie pomijali żadnej sposobności, aby mu dać dowód swojej pamięci i przywiązania i utrzymać z nim w ten sposób dobre stosunki, które zrywał co chwilę uporczywem milczeniem. Czy to na nowy rok, czy na święta, czy na imieniny, lub przy innej okoliczności, odbierał regularnie od nich listy z życzeniami i najczulszemi wynurzeniami. Czasem do życzeń dołączona była delikatna przymówka o jaki datek pieniężny, nie dla nich, broń Boże, bo go uroczyście zapewniali, że tego dzięki Bogu nie potrzebują, a nawet potrzebując, nie mieliby odwagi molestować — drogiego kuzyna; ale hrabina Hortensya należała do tylu stowarzyszeń dobroczynnych, opiekowała się tyloma biednymi, Że w ich imieniu uważała sobie za obowiązek zapukać do jego szlachetnego serca i znanej ofiarności. — Kuzynek Adolf znowu popierał różne Wydawnictwa i młode talenta, a że sam nie zawsze mógł to robić z własnej kieszeni, — więc pozwalał sobie prosić w tym względzie o pomoc drogiego kuzyna.
No i kuzyn dawał, bo to już była jego taka natura, że nie umiał odmawiać, ale do pieniędzy dołączał często liścik, niby grzeczny, słodki, a taki złośliwy i uszczypliwy, że zdawało się muszą się obrazić i dadzą mu spokój. Jednak się nie obrazili. Interes kazał im schować obrazę w kieszeń, nie uważać na nią i utrzymać dalej dobre stosunki z bogatym dziwakiem, który im był potrzebny. Maniakowski przekonywał się coraz więcej, że nie ma sposobu uwolnić się od znajomości tych ludzi i to go irytowało; wie — dział o tem, że choćby ich drzwiami wyrzucił, to oknem powrócą przywitać go grzecznym ukłonem i zapytać o jego zdrowie. Mógłby był wprawdzie zerwać z nimi w brutalny sposób, wypowiadając jawnie całą pogardę i obrzydzenie, jakie czuł dla nich, powiedzieć im wprost: gdy byłem biedny, nie chcieliście mnie znać, teraz ja was znać nie chcę; ale on przy całej swej szorstkości za delikatny był na to, nie umiałby zdobyć się na taki krok stanowczy, pragnął bardzo, żeby się sami od niego usunęli, ale nie miał odwagi odpędzać ich od siebie.
Dałbym wiele za to — mówił mi nieraz, gdy opowiadał mi o nich, o swojej przeszłości — dałbym wiele za to, abym mógł tych komedyantów upokorzyć, zdemaskować, udowodnić im, że nie są takimi, za jakich się przedemną wydają, a nie mam sposobu, bo grają komedyę tak dobrze, że ich trudno złapać na kłamstwie.Czytujesz Pan ich listy, wiesz tedy sam najlepiej, jak misterną siatką uprzejmości, serdeczności, grzeczności usiłują mnie omotać; na moje listy, często zgryźliwe i szorstkie, odpowiadają troskliwością o moje zdrowie, hrabina Hortensya niczego więcej nie pragnie, jak zostać przy mnie siostrą miłosierdzia i pielęgnować mnie w chorobie. Wiem, że w tem za grosz niema prawdy, szczerości; a jednak nie mogę im tego udowodnić, bo jestem za bogaty na to, aby się zdradzili przedemną i pokazali takimi, jakimi są w isto cie. Mógłbym im powiedzieć wprost: kłamiecie, ale na poparcie tego twierdzenia nie mam nic, prócz własnego przekonania. I to mi sprawia przykrość, że nie mogę ich zdemaskować. Być może jednak, że to kiedyś nastąpi, bo im się przecież należy odemnie podziękowanie za to, co dla mnie uczynili.
Dziwak lubił wywnętrzać się przedemną, nie żeby mnie uważał za lepszego od innych, ale ze względu na moją młodość.
— Pan jeszcze jesteś za młody — powiedział mi raz — abyś miał czas zepsuć się; cnota jest jak ładna panna bez posagu — studenci kochają się w nich na zabój, ale żaden z nich nie ma ochoty żenić się z nią, gdy dojdzie do stanowiska, bo tylko młodość umie być bezinteresowną, dla tego tylko, że nie zna wartości pieniędzy.
Uważał poprostu ludzi jak szparagi — dobre dopóki młode. Utrzymywał, że młodość tylko może mieć złudzenia, wierzyć w uczciwość, przyjaźń, miłość. Majątek uważał za złe konieczne, bo daje człowiekowi niezależność, ale odbiera wiarę w ludzi i bogaty człowiek nigdy nie może mieć pewności, czy ktoś kocha się w nim, czy w jego złocie.
— Nie uwierzyłbyś pan — mówił mi nieraz — do jakiego stopnia ludzie mogą się spodlić, gdy wiedzą, że im się to opłacić może. I opowiadał mi, jak matki przyprowadzały mu same do domu małoletnie córki, niby oddając mu je w opiekę, jak przyjaciel zdradzał przyjaciela, by pozbawić go względów i samemu wcisnąć się na jego miejsce, jak ludzie wyrzekali się swojej godności, woli, przekonań, dla przypodobania się jemu.
Ponury mizantrop miał szczególniejsze upodobanie rozgrzebywać te brudne wspomnienia, aby mi odsłonić i pokazywać dusze nagie, szpetne. Słuchałem tego z pewną odrazą i litowałem się nad bogatym nędzarzem, który stracił wiarę w uczciwość ludzką, w przyjaźń i wszelkie szlachetniejsze uczucie.
To też zdziwiłem się niemało, wyczytawszy na karcie pogrzebowej wiadomość o śmierci jego najlepszego przyjaciela. Niepospolity to musiał być przyjaciel, który przez gruby pancerz uprzedzenia i nieufności, zdołał dobrać się do serca zkamieniałego mizantropa i ująć go sobie tak, że aż uczuł się nie utulonym w żalu po stracie takiego przyjaciela. — Chciałem poznać i uczcić choć po śmierci tego niezwykłego przyjaciela i dla tego nie namyślając się długo, pojechałem.
Do wagonu, w którym się umieściłem, wsiadły jeszcze dwie osoby: mężczyzna i kobieta, oboje już nie młodzi, a wnosząc z ich dystyngowanych ruchów, patrzenia na mnie z góry przez ramię — i z tego, że rozmawiali po francusku, przypuszczałem, że musieli należeć do wyższych sfer towarzyskich lub przynajmniej usiłowali naśladować takowe.... Mężczyzna był wysokiego wzrostu, dobrze już szpakowaty, miał angielski długi surdut, angielskie faworyty i angielską sztywność, Dama zaś ubrana była nieco w staroświeckim guście, lubo nie bez elegancyi i pewnej pretensyi, w jakieś atłasy, krepy, koronki, a na tem czarnem tle nadzwyczaj poważnie i dystyngowanie odbijała się jej twarz matowo blada, jakby ułożona z batystowej chusteczki, nieco pożółkłej i pomiętej, po bokach której umieszczono symetrycznie dwa siwe — loczki. Oczy duże, ciemne, w torebkowatej oprawie, miały jeszcze dużo żywości i blasku. W rękach, które były długie a wązkie i okryte po łokcie blisko czarnemi rękawiczkami z matowej skórki, trzymała aksamitną torebkę z wyhaftowanym herbem, z której sterczało parę — książek do nabożeństwa.
Zauważyłem, że byli bardzo niezadowoleni z mego sąsiedztwa, bo posyłali, ciągle, co chwila, w stronę gdzie siedziałem, spojrzenia takie, jakby mnie niemi za drzwi wyrzucić chcieli, a gdy konduktor przyszedł markować bilety, mężczyzna w angielskim surducie zainterpelował go, czyby nie miał dla nich osobnego coupe?
— Nie ma panie, wszystko zajęte — odrzekł krótko konduktor i zatrzasnął drzwiczki.
Radzi nie radzi, musieli zgodzić się na moje sąsiedztwo, ale ich to widocznie krępowało, bo się kręcili niespokojnie i rozmowa ich była urywana, nic nie znacząca. Dopiero kiedy przymknąłem oczy, udając sen, uczuli się swobodniejszymi i rozgadali się na dobre.
— Więc kuzynek odebrałeś także taką kartę? spytała dama.
— Tak.
— I cóż kuzynek na to mówi?
— Pomysł waryacki, jak on cały.
— Czy widział kto coś podobnego? Kartka pogrzebowa bez nazwiska zmarłego, bez znaku krzyża świętego, zupełnie jak jakie zaproszenie na wieczór tańcujący.
Tu usłyszałem szelest papieru. Otworzyłem na chwilę oczy i zobaczyłem w rękach damy taką samą kartkę, jaką ja odebrałem, tylko bez własnoręcznego dopisku Maniakowskiego u spodu.Nie mogłem wątpić, że moi towarzysze podróży jechali w tym samym celu, co ja, a z tego co wiedziałem z opowiadań mizantropa, mogłem na pewne przypuszczać, że to będzie prawdopodobnie hrabina Hortensya i kuzynek Adolf. Przymknąłem oczy i słuchałem dalej rozmowy z większą już ciekawością i zainteresowaniem.
— Nawet nie ma wzmianki — mówiła dalej hrabina — czy nieboszczyk był opatrzony świętemi sakramentami.
— Prawdopodobnie, że nie, bo kuzynek znany jest jako libertyn, ateusz, a przyjaciel jego pewnie nie lepszy od niego.
— I pomyśleć sobie, że takiego bezbożnika Pan Bóg obdarzył majątkiem, którego on w tak niegodny sposób używa, to przecież okropne.
— Do czasu dzban wodę nosi. Przy takim waryackim sposobie życia z pewnością nie pociągnie długo, a wtedy my, jako najbliżsi krewni....
— Bóg-by to dał.
— Dla tego tylko się jedzie, moja kuzynko, bo właściwie nie należałoby, skoro nie raczył nawet na kartce wydrukować, zwyczajnej formuły zaproszenia.
— Cóż można wymagać lepszego od takiego gbura: człowiek bez wychowania.
— Chciał może wystawić nas na próbę, czy też przyjedziemy.
— Ja przyznam się kuzynowi, wahałam się, miałam nie jechać.
— To byłoby najgorzej. Trzeba korzystać z tej sposobności, kto wie, co ona przyniesie nam może. Już to dobry znak, że sobie o nas przypomniał Zaczyna widać oceniać wartość naszą, którą dotąd zdawał się lekceważyć. Pochlebiało to widocznie jego próżności, że się będzie mógł na pogrzebie pochwalić przed światem naszem pokrewieństwem i dla tego przysłał nam karty. Należy wyzyskać jego słabość. Po śmierci przyjaciela uczuje się osamotnionym, naszą rzeczą będzie zapełnić tę próżnię i stać mu się niezbędnymi.
Rozmowa na tem się urwała, bo na następnej stacyi wsiadło jeszcze parę osób i uniemożliwiło dalsze poufne wynurzanie myśli. Czasami tylko po cichu udzielali sobie wzajem różnych uwag i projektów, które im przychodziły do głowy.
Tak dojechaliśmy do stacyi, na której mieliśmy wysiąść. Pokazało się przy wysiadaniu, że jeszcze więcej osób jechało tym samym pociągiem na pogrzeb, wszyscy niby najbliżsi krewni Maniakowskiego. Nie zmawiali się wcale na tę wspólną wyprawę, owszem, jedni przed drugimi, jak się później pokazało, w sekrecie się wybierali, bo każdy chciał się lepszym pokazać od innych i ubiedz się w pozyskani u sobie bogacza tem, że nie proszony, zjawił się na pogrzeb. To też zdziwienie było nie małe, gdy się naraz w komplecie zobaczyli.
Dla Maniakowskiego jednak ten zjazd liczny krewniaków, widocznie nie był niespodzianką, przewidywał go z góry, skoro na stacyę wysłał wszystkie prawie, jakie miał zaprzęgi, bo i dwa powozy i faetonik i bryczkę, a nawet parę fornalek z drabiniastemi wozami. Zanim rodzina cała usadowiła się sprzeczając, o prawo pierwszeństwa i wybór miejsca, wsiadłem na pierwszą lepszą bryczkę z jakimś starowiną w wyszarzanym surducie, który mi przez całą drogę wywodził stopień pokrewieństwa swego z Maniakowskim i przybyliśmy najpierwsi do pałacu, podczas gdy reszta zaprzęgów posuwała się szybko za nami przez topolową aleję, powóz
za powozem, bryczka za bryczką, niby kulig jaki.
Gospodarz oczekiwał nas w dużej sali, z której przez otwarte okno było widać w drugim pokoju żółto-czerwonawe światło gromnic, palących się koło trumny. — Gdy mnie zobaczył, uścisnął dziękczynnie za rękę i rzekł:
— Dobrze, żeś pan przyjechał, będziesz pan miał ciekawe widowisko.
Nie zdołał jeszcze dokończyć tych słów, gdy hrabina Hortensya wyprzedzając wszystkich, weszła do sali i odrazu, ujrzawszy Maniakowskiego, rzuciła mu się na piersi, wybuchnąwszy spazmatycznym płaczem.
— Biedny, nieszczęśliwy kuzynie — wyjęczała.
— Co takiego? Co pani jest? — spytał zdziwiony, a nawet przestraszony tym nagłym wybuchem czułości.
— Taka bolesna strata — dodała, objaśniając dokładniej łzy swoje. — O! ja cię rozumiem kuzynie.
— Pani przecież nie znałaś nieboszczyka — rzekł chłodno gospodarz.
— Ale jestem pewna, że to musiała być dusza szlachetna, skoro umiała zasłużyć sobie na twoją przyjaźń.
— To prawda, że był mi wiernym, jak mało kto w życiu, przywiązanym bardzo i osładzał mi niejedną przykrą chwilę.
— A więc ma zupełne prawo do naszej czci,
naszego żalu. Pozwól, że pójdę pomodlić się za niego.
I z uroczystą powagą posunęła się, szeleszcząc jedwabiami, do sali obitej kirem i uklęknęła ostentacyjnie przed katafalkiem, na którym stała aksamitna trumna z zamkniętem wiekiem, otoczona dokoła najwspanialszemi krzewami, w jakie obfitowała cieplarnia Maniakowskiego.Uklękła i zaczęła się modlić tak żarliwie, jakby zmarły był jej najbliższym krewnym.
Maniakowski przypatrywał się czas jakiś tej komedyi wzrokiem, w którym pogarda mieszała się z ironią, a potem od wrócił się ze wstrętem i poszedł do sali, gdzie wszyscy goście po oczyszczeniu się z kurzu podróżnego powoli się schodzili. Kuzynek Adolf pierwszy wysunął się z pomiędzy wszystkich, uścisnął obie ręce Maniakowskiego o ile mógł najmocniej dla wyrażenia swego współczucia, uważając tę niemą oznakę jako najwymowniejszą w tak uroczystej chwili,po jakimś czasie dopiero, gdy gospodarz ze wszystkimi się przywitał, dziękując im stereotypowym frazesem: że byli tak łaskawi....wziął go z serdeczną poufałością pod rękę i odprowadziwszy ku oknu rzekł:
—Drogi kuzynie, nie wiem, czy to było zgodne z twemi chęciami, ale pozwoliłem sobie z okazyi śmierci twego przyjaciela umieścić maleńką wzmiankę w gazecie.
— Alboś pan wiedział jego nazwisko?spytał żywo gospodarz.
—Nazwiska nie podałem, ale podałem sam fakt.
—I po co? Zmarły był uosobioną skromnością, nie lubił rozgłosu.
— Tembardziej mu się to należało. W dzisiejszych czasach prawdziwa przyjaźń jest taką rzadkością.
— Oj, to prawda — potwierdził „gospodarz z bolesnem westchnieniem.
— Taką rzadkością — mówił dalej kuzynek Adolf, zapalając się — że obowiązkiem jest dziennikarstwa zachować każdy, choćby najmniejszy objaw w tym kierunku. Szlachetne czyny nie powinny przepadać bez wieści. Dlatego też mam zamiar, nie poprzestając na notatce dziennikarskiej, uczcić cnoty zmarłego mową pogrzebową
— Ależ....
— O! pozwól drogi kuzynie — przerwał mu p. Adolf — to mu się słusznie należy. Jeżeli ciebie skromność i boleść wstrzymuje od uczczenia w ten sposób pamięci zmarłego, to naszym obowiązkiem będzie, jako twoich najbliższych krewnych (to wyraźnie silnie zaakcentował), spłacić ten dług wdzięczności. Proszę mi tylko podać kilka wybitniejszych szczegółów z życia zmarłego, jego nazwisko, charakter....
— Po co? — zapytał Maniakowski, wzruszając ramionami — nazwisko nic nie tłumaczy.
Był moim przyjacielem, moim najlepszym przyjacielem, najprzywiązańszym, nie żądał odemnie nic za to przywiązanie, nie opuszczał mnie i został mi wiernym do śmierci, oto wszystko, co o nim wiem i co powiedzieć mogę,
— Rozumiem cię kuzynie; to mi wystarcza — rzekł, ściskając mu dłoń, nawet ze łzami w oczach, jeżeli dobrze widziałem — był twoim przyjacielem, to największa pochwała, jaką znam.W tych czasach zarażonych egoizmem, brudnym materyalizmem i wstrętnym indyferentyzmem, jest to największa pochwała, jaką można złożyć na trumnie człowieka. Ta myśl będzie osią mego przemówienia.
Przestał mówić, bo właśnie weszła do sali hrabina Hortensya w majestacie smutku i powagi.
— Kuzynie drogi — rzekła — kto zajmował się urządzeniem żałobnego pokoju?
— Ja sam. Czy się pani podoba?
Owszem, prześlicznie. Daje to chlubne świadectwo o twojem zacnem sercu i o guście artystycznym; ale zapomniałeś o najważniejszej rzeczy. Koło trumny nie ma krzyża, ani żadnego świętego obrazu.
— To nie przez zapomnienie, umyślnie, bo nieboszczyk był bezwyznaniowym.
— Niechby sobie był czem chciał — odezwała się ciszej, chcąc okazać się w oczach kuzyna tolerantką, ale dla oka ludzkiego należało to zrobić. — Mąż jednej z moich przyjaciółek był także niedowiarkiem, umarł bez księdza i spowiedzi, a jednak napisało się na kartkach: opatrzony świętemi sakramentami, to zaraz inaczej wygląda. Jest to obowiązkiem każdego chrześcianina-katolika.
— Kłamać? — spytał złośliwie Maniakowski.
— Pfe, któż mówi? Ale nie siać zgorszenia.
— Nie, czcigodna kuzynko, nawet dla takich powodów nie odważę się oszukiwać ludzi.
Powiedział to takim tonem, że wszelkie dalsze rozmowy i dyskusye nad tym przedmiotem uczynił niemożliwe. Hrabina Hortensya więc umilkła dyskretnie, nie dając nawet poznać po sobie świętobliwego oburzenia, jakiem ją przejął gorszący postępek kuzyna.
Wieczór zgromadził wszystkich gości do sali jadalnej, gdzie zastawiona była wspaniała uczta, na której jednak gospodarz nie był obecnym.Tłumaczyła go boleść po stracie przyjaciela. To też wszyscy, stosując się do, smutnego nastroju nieboszczyka, robili, ile możności najpoważniejsze miny, w uroczyste m milczeniu połknęli wieczerzę i prędko porozchodzili się do gościnnych pokojów.
Ja wyszedłem na ogród. — Piękna, księżycowa noc wywabiła mnie z dusznego pokoju na świeże powietrze. Wspaniały ogród przecudownie wyglądał wśród tajemniczych blasków i cieniów
nocy, a ciemny pałac, rysujący się na tle jasnego lazuru nieba, z te mi oknami zasłoniętemi kirem, przez które przebijało żółte światło gromnic, dodawał całemu krajobrazowi romantycznego uroku. Miałem zamiar iść na ścieżkę, okalającą wielki gazon, obsadzony klombami róż, których zapach dolatywał mnie zdala; ale zobaczywszy kuzynka Adolfa, który przechadzał się tam dużemi krokami, obmyślając zapewne mówkę pogrzebową, nie chciałem mu przerywać natchnienia i wróciłem się w ciemną aleję grabową, gdzie usadowiwszy się na wygodnej ławce, delektowałem się ciszą nocy, miłym chłodem po upalnym dniu i światełkami świętojańskich robaczków, które wśród ciemności przelatywały w różnych kierunkach. — O nieboszczyku, przyznam się, najmniej myślałem w tej chwili, bo najprzód jako nieznany zupełnie, nie obchodził mnie wiele, a powtóre, to wszystko, co łączyło się z nim, z jego pogrzebem: ten zjazd gości, którzy nieproszeni, nie wołani, zbiegli się — tak licznie na pogrzeb tego, którego nie znali wcale, jedynie w chęci przypodobania się bogaczowi — nie licowało z obecnem mojem usposobieniem, które czarowna noc ukołysała do błogich marzeń i łagodnych uczuć. W taką noc chciałoby się tylko kochać i przebaczać; to też wolałem patrzeć wyżej, a pamięcią piękniejsze odgrzebywać obrazy.
Nie trwało to jednak długo, bo niebawem na ścieżce, którą za ciemną ścianą drzew bieliła się w księżycowym blasku, usłyszałem stąpanie i dwa głosy w rozmowie ze sobą. Obróciłem się w tę stronę i przez gałęzie drzew zobaczyłem hrabinę Hortensyę i kuzynka Adolfa. Szli powoli, rozmawiając przyciszonym nieco głosem, zatrzymując się od czasu do czasu, a długie ich cienie posuwały się za niemi po gazonie. Widzieć mnie nie mogli, bo byłem zasłonięty ciemnością alei, nie przerywali więc rozmowy, z której doleciał do moich uszów mały wyjątek, gdy przechodzili blisko mnie.
— I cóż lokaje na to? — pytał kuzynek Adolf.
— Powiedzieli, że mają surowy zakaz nie otwierania trumny.
—Może, gdyby się było im coś — tak — w rękę —
— Probowałam, ale nie chcieli nic przyjąć. W tém coś musi być, że tak ukrywają przed nami tego nieboszczyka.
— Nie sądzę. Prawdopodobnie musiało to być coś ordynarnego, jaki chłop albo włóczęga, bo ten waryat ma często dziwne upodobania — coś takiego, czem przed światem nie było się czem chwalić i dla tego schował go przed nami.
— Więc powiadasz, że w tém nie ma żadnego podstępu? — Podstępu! W jakim celu?
— Sama nie wiem, ale ta niespodziewana zmiana jego względem nas, to zawiadomienie
o pogrzebie, podczas gdy przedtem nie raczył nawet odpisywać na nasze listy — wszystko to wydaje mi się trochę podejrzanem, wzbudza we mnie pewne obawy.
— To przecież takie łatwe do zrozumienia.Parweniusz po krótkim paroksyzmie dziwactwa przyszedł do rozumu, sprzykrzyła mu się samotność i użył pierwszej lepszej sposobności, aby się zbliżyć do nas.
— Tak, toby było dosyć prawdopodobne — mówiła hrabina Hortensya pocierając czoło, a po chwili odezwała się znowu:
— Masz podobno zamiar powiedzieć jakąś mówkę nad trumną tego zagadkowego przyjaciela.
— Ha, no — wypada coś powiedzieć.
— Ależ to był heretyk, bezwyznaniowiec.
— Przecież to nie dla niego się robi, moja kochana, tylko dla tego dziwaka, a właściwie mówiąc, dla nas, dla szczęścia naszej rodziny.
Trzeba korzystać ze sposobności, aby go sobie ująć.
Więcej nie dosłyszałem, bo oddalili się już na taką odległość, że nie mogłem rozróżnić pojedyńczych słów: z tego krótkiego jednak urywku rozmowy miałem dosyć dokładne wyobrażenie o sposobie myślenia tych ludzi. Maniakowski miał zupełną racyę, podejrzywając ich o fałszywość i nie cierpiąc ich. Bolało mnie to, że stary dziwak nie mylił się w sądach swoich. To tak
przykro tracić wiarę w ludzką uczciwość. W prawdzie tutaj rozchodziło się tylko o kilka osób, ale jestem z natury imaginacyjny, ile razy zdarzyło mi się zobaczyć na kim jaki wstrętny owad, zaraz uczuwałem swędzenie po calem ciele, zdawało mi się, że mnóstwo podobnych stworzeń łazi po mnie i niepokoi mnie. Tak i tutaj tych dwoje ludzi zaciemniło mi jasny pogląd na świat, za nimi odczuwałem całe legiony złych i przewrotnych. Już nie mogłem spokojnie marzyć i ze smutne mi myślami udałem się na spoczynek.
Na drugi dzień pogoda zupełnie się odmieniła, dzień był posępny, wilgotny. Niebo miało kolor zabrudzonej, mętnej wody, a drobny deszczyk rosił nieustannie. Był to dzień, jakby umyślnie obstalowany na smutną uroczystość; trudniejby było w nim weselić się, niż smucić.To też wszyscy chodzili milczący, z kwaśnemi minami, oczekując niecierpliwie chwili pogrzebu. — Ogród wyglądał także wcale inaczej, niż wczoraj: liście obciążone kroplami deszczowemi opuściły się płaczliwie ku ziemi, kwiaty postulały się z zimna, a czarne zasłony w pałacowych oknach, które wiatr wydymał i wpychał do pokoju, powiększały ponurość krajobrazu, który miał w sobie rzeczywiście coś cmentarnego, bo nawet ów wilgotny, surowy zapach świeżo wykopanej ziemi, jaki zwykle na cmentarzach czuć się daje.
Nie było to złudzenie, gdyż w rzeczy samej
dwóch ludzi kopało dół w jednym kącie ogrodu dół, w którym nieboszczyk miał być złożonym na wyraźne życzenie Maniakowskiego, który nawet po śmierci chciał mieć swego przyjaciela w bliskości i dla tego przeznaczył mu miejsce na grób nie na cmentarzu, ale w ogrodzie, w niepoświęconej ziemi, ku wielkiemu zgorszeni u hrabiny Hortensyi. Pobożność jej była wystawioną na ciężkie próby, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że pogrzeb ma się odbyć bez księdza i bez wszelkich kościelnych ceremonij; ona, której cała prawie religijność zasadzała się na obrzędach i ścisłem przestrzeganiu form i przepisów, musiała być w wysokim stopniu zgorszoną, oburzona tem wszystkiem, kosztowało ją to zapewne bardzo wiele, a przecież zniosła ten gwałt zadany sumieniu z męczeńską rezygnacyą, nie dając nawet poznać po sobie, co się wewnątrz niej działo. Umiała nagiąć się do położenia tak dalece, że, gdy trumnę już miano zabierać z pokoju znalazła nawet kilka łez dla wyrażenia swego żalu po nieznanym jej wcale nieboszczyku, które umiała efektownie uwydatnić i spotęgować spazmatycznem łkaniem w chwili zjawienia się Maniakowskiego.
Stary dziwak nie pokazał się był przez cały dzień; siedział zamknięty w swojej biblioteczce i zjawił się dopiero, gdy trumnę miano wynosić.Twarz jego była smutna ale spokojna i oczy su che. Hrabina Hortensya o wiele przewyższała go w zewnętrznych oznakach żalu — że można było sądzić, iż to ona właściwie straciła drogą sercu osobę, a Maniakowski tylko jako widz obojętny towarzyszył smutnej uroczystości.
Pogrzeb sam odbył się bardzo skromnie, sucho. Czterech służących wzięło trumnę na ramion a i poniosło ją przez główną ścieżkę na koniec ogrodu do przygotowanego grobu. Wszyscy uczestnicy postępowali za nimi poważnie, w milczeniu, z odkrytemi głowami i uroczystym smutkiem na twarzy. Wyglądało to bardzo smutnie, taki pogrzeb milczący, bez dzwonów, bez śpiewów księży, zupełnie jakby jakiego samobójcę chowano. Mnie samemu sprawiło to pewne nie miłe uczucie i mogłem sobie wyobrazić, co się tam dziać musiało biednej hrabinie Hortensyi.Szła jednak odważnie, z rezygnacyą, jak skazaniec na miejsce egzekucyi i podtrzymywała z pewną ostentacyą pod rękę drogiego kuzyna, to jest Maniakowskiego, podczas gdy kuzynek Adolf podtrzymywał go z drugiej strony.
Gdyśmy stanąwszy u celu, otoczyli grób w ścieśnionej gromadce a lokaje mieli już spuszczać trumnę, kuzynek Adolf jakby popchnięty gwałtownem uczuciem, wstąpił nagle na wzniesienie utworzone z wykopanej świeżo ziemi, podniósł śmiałym ruchem głowę do góry, założył jedną rękę za kamizelkę a drugą wyciągnął po nad naszemi głowami i dając znak lokajom, aby się wstrzymali ze swoją czynnością, rozpoczął
mowić głosem, nadzianym umiarkowaną rzewnością,
— Zanim te drogie szczątki oddamy chłodnej mogile, zanim garść ziemi rzucimy na trumnę, pozwólcie, że pierwej rzucę na nią garść słów, oddając tem ostatnią posługę zmarłemu cześć jego pamięci.
Tu przestał na chwilę, niby zbierając siły i myśli do dalszej mowy, a oczyma przesunął się po twarzach obecnych, zatrzymując je dłużej na Maniakowskim, który z oczyma spuszczonymi ku ziemi stał tuż nad trumną. Mówca chrząknął lekko i silniejszym już głosem mówił dalej:
— Stoimy nad zagadkową mogiłą. Trumna kryje przed nami zwłoki tego, którego nie znamy ani z nazwiska, ani z oblicza. Taka była wola dostojnego naszego kuzyna i tę wolę uszanować nam należy. — Nie znamy zmarłego, a jednak znamy go dobrze, bo wiemy, iż był on przyjacielem a do tego najlepszym przyjacielem naszego najdroższego kuzyna, a to znaczy więcej, niż gdybym wam powiedział, że był sławnym wodzem! znakomitym politykiem! genialnym myślicielem! Bóg wie czem! wszystkie“ te tytuły, zaszczyty, zdolności byłyby mdłe i małe wobec tego jednego słowa przyjaciel! — Przyjaciel! Czy zajrzeliście w duszę temu słowu, jak mówi poeta — czy wiecie jaką sumę uczuć ono streszcza w sobie? Przyjaciel, to znaczy
uosobienie, wcielenie miłości, bezinteresowności, poświęcania, ofiarności, słowem wszystkich prawie najwznioślejszych cnót ludzkich! Już starożytni oceniali wielką wartość przyjaźni, skoro razem z nazwiskami sławnych bohaterów przekazali potomności imiona tych, których prawdziwa przyjaźń łączyła, a nawet między gwiazdami uwiecznili ich pamięć. — I w średnich wiekach przyjaźń uświęcona błogosławieństwem kościoła, uważana była niejako jakby sakrament, a w dzisiejszych czasach upadku religii i moralności, gdy egoizm i brudny materyalizm rozpostarł swoje panowanie nad światem, w tych czasach przyjaźń stała się niejako arką przymierza, w której przechowały się przy kazania boże, tradycye rodzinne; jest tym talizmanem, co ludzkość jak feniks odrodzi z popiołów, jest drogocennym dyamentem naj zystszej wody.
Tu zrobił długą pauzę, a wytrzymawszy przez czas jakiś uwagę słuchaczy, zaczął znowu mówić, tylko o całą oktawę niżej:
— Taki dyament drogocenny zgasł przed paru dniami, szlachetne serce bić przestało, a ta strata bolesna, która kirem żałoby okryła dom i życie naszego drogiego kuzyna i w naszych sercach bolesnem odezwała się echem, bo cierpienia jego są naszemi cierpieniami, jego smutek, naszym smutkiem, a jego przyjaciel, ktokolwiek on był, ma prawo do naszej czci, naszych łez, (tu hrabina Hortensya podniosła co tchu batystową chusteczkę do oczów) — i może on o sobie tam.... gdzieś (umyślnie zdaje się nie chciał określić tego dokładniej ze względu zapewne na liberalny sposób myślenia kuzyna) powiedzieć sobie: non omni moriar — bo pamięć jego żyć będzie w nas! bo życie jego będzie nam przykładem, który naśladować będzie naszem gorącem pragnieniem, abyśmy drogiemu naszemu kuzynowi choć w części wynagrodzić mogli tę stratę, jaką ponosi w tej chwili!
Upojony dźwiękiem słów własnych, zstąpił kuzynek Adolf ze swego wzniesienia jakby tryumfator między słuchaczów, odbierając od nich dziękczynne uściśnienia rąk i szepty pochwalne.
Jeden Maniakowski nic mu nie powiedział, nie dziękował, nie poruszył się nawet. Stał jak wzrosły do ziemi, zapatrzony w trumnę i przygryzał tylko wargi, jakby się wstrzymywał od płaczu, czy też wybuchu innego uczucia.
Gdy trumnę spuszczano do grobu i dał się słyszeć łoskot rzucanej na wieko ziemi, hrabinie Hortensyi tak się słabo zrobiło, że była bliska zemdlenia i dwóch lokajów odprowadzić ją musiało do pałacu.
—Biedaczka ogromnie uczuła twoją stratę kuzynie! — odezwał się kuzynek Adolf, chcąc zwrócić uwagę Maniakowskiego na ten objaw czułości ze strony hrabiny Hortensyi.
Maniakowski zdawał się nie słyszeć tego, stał ciągle nad grobem zamyślony, wiercąc laską w wilgotnej ziemi i przypatrywał się machinalnie zasypywaniu trumny. —
Obecni niecierpliwić się zaczęli. Jaki taki miał ochotę odejść, bo i żołądek dopominał się już o obiad i nie wielka była przyjemność stać tak na wilgotnej ziemi i moknąć na deszczu; ale odchodzić nie wypadało, skoro gospodarz stał jeszcze na grobem. Kaszlano tylko, krząkano, chcąc tem dać mu do poznać, że już czas po wracać. Ktoś nawet w tym celu umyślnie głośno wypowiedział — «niechaj mu świeci teraz zawsze i na wieki wieków, amen», akcentując mocno to amen, ale wszystko napróżno. Maniakowski zdawał się nie widzieć, nie słyszeć, nie rozumieć „tych oznak niecierpliwości, lub może umyślnie przetrzymywał wszystkich, chcąc sam bez świadków zostać na grobie przyjaciela.Kuzynek Adolf jednak, jako mistrz ceremonii i obowiązkowy pocieszyciel nie mógł pozwolić na to, więc przystąpił do niego, wziął go poufale pod ramię i z ojcowską czułością mu perswadował:
— Kuzynie! odwagi! — Nie godzi się tak oddawać boleści. Wszakże masz jeszcze nas, którzy cię równie kochamy.
Mówiąc to, uprowadzał gwałtem Maniakowskiego w stronę pałacu, choć tenże nie stawiał zbyt wielkiego oporu, owszem, dał się powodować jak dziecko, albo — lunatyk, co kuzynka Adolfa czyniło niesłychanie dumnym i szczęśliwym ,bo w tem biernem poddaniu się jego woli, odczuwał zapowiedź swojego przyszłego wpływu. To też zdziwienie jego musiało być nie małe, gdy przed drzwiami pałacu Maniakowski nagle zatrzymał się, spojrzał na niego jakby dopiero teraz zauważył obecność jego i po chwili namysłu odezwał się tonem, w którym ironii czuć się dawało:
— Ależ to z pana mówca! Nie wiedziałem o tym talencie pańskim.
— O! kuzynek zbyt łaskaw — odrzekł Adolf z udaną skromnością, zmieszany tym niespodziewanym zwrotom.
— A! nie panie to nie komplement żaden, prawda szczera. Mówić z takim zapałem, tak pięknie o tym, którego się nawet nie znało, to talent niepospolity.
— Mówiłem tylko co czułem- tłumaczył się, a raczej wikłał się, coraz więcej zbity z tonu kuzynek.
— Jaka szkoda, że nie było stenografa, coby spisał był tę mowę.
—Ona będzie drukowaną w jednem z naszych pism.
— Czy podobną?.. Szczęśliwy nieboszczyk! Czemże ja panu odwdzięczę się za to wszystko.
— O! kuzynie drogi! to dla mnie najmilsza nagroda, że cię zadowolniłem, że mogłem być tłumaczem twoich uczuć dla nieboszczyka, a jeżeli chcesz koniecznie wynagrodzić mnie za to, to najmilszą dla mnie nagrodą będzie, gdy pozwolisz mi przy sobie i w twem sercu zająć to miejsce, które nieboszczyk zajmował.
— Jeżeli pan tak mało wymagający, to z największą przyjemnością.
Kuzynek przepełniony wdzięcznością chciał się rzucić na szyję jego i pocałunkami zapieczętować układ; ale Maniakowski udając zręcznie, że nie zauważył tej intencyj, zwrócił się do mnie i rzekł:
— Chodź pan na chwilę do mnie, mam kilka słów pomówić, a panowie — odnosiło się to do kuzynka Adolfa i całego orszaku, co postępował za nami — bądźcie łaskawi pozwolić do sali jadalnej na stypę pogrzebową. Za chwilę będę służył panom.
Wziął mnie pod rękę i zaprowadził bocznemi schodami do biblioteczki.
— No cóż? — spytał mnie, gdyśmy tam weszli — widziałeś pan tę całą komedyę?
— Jaką komedyę?
— No, te łzy, mdłości, ta mówka wspaniała. . i to wszystko dla kogoś, kogo nie znali, nie widzieli w życiu, a właściwie dla przypodobania się mnie! Gdybym był biednym, z pewnością nawet na mój pogrzeb nie pofatygowałby się żaden z tych panów, ani ta nabożna lafirynda; ale że mam czem opłacać się za współczucie, więc się zbiegli nawet nieproszeni, aby tym sposobem zaskarbić sobie moje względy. Czyż to nie może oburzyć?... Ja przeczuwałem coś podobnego; ale nigdy w tym stopniu. Musiałem użyć całej siły, aby nie wybuchnąć, nie bryzgnąć im w bezczelne twarze słowa: obłudnicy, podli obłudnicy!.... Ale też będą mieli nauczkę, zobaczysz pan niedługo.Umyślnie pana poprosiłem na ten pogrzeb, bo szkodaby było, żeby taka świetna komedya odbyła się bez widzów.
Przestał nagle mówić, stanął i nasłuchiwał.W dalszych pokojach słychać było jakiś gwar, hałas, zamieszanie, wśród którego dominował wysoki sopran hrabiny Hortensyi.
— Zdaje mi się, że już bomba pękła.. Zobaczysz pan rozwiązanie zagadki — rzekł Maniakowski i, założywszy ręce na piersiach, stanął naprzeciw drzwi, wyczekując z zimną krwią burzy, która zbliżała się do niego najwyraźniej, bo gwar coraz więcej się wzmagał, coraz był głośniejszy, aż nareszcie otworzyły się z trzaskiem drzwi biblioteczki i wpadła przez nie hrabina Hortensya, wzburzona, trzęsąca się cała, a za nią cały tłum gości również niespokojny i rozdrażniony. Oczy hrabiny, takie zwykle poważne, dostrojone do tonu seraficznej łagodności i powagi, rzucały teraz błyskawice gniewu i wściekłości, blada twarz rozpaliła się gorączkowemi rumieńcami. Dystyngowana dama wyglądała w tej chwili jak furya.
—Mój panie, to jest niegodziwie podle! — zawołała, wpadając prosto na Maniakowskiego i wywijając mu koło twarzy ręką uzbrojoną w książkę do nabożeństwa. — To jest nikczemnie, szkaradnie, nieuczciwie! — wołała zadyszanym głosem, nie mogąc sobie dobrać dosyć dosadnego wyrażenia na wypowiedzenie swego oburzenia.
— Co takiego? — spytał zimno Maniakowski, patrząc w jej oczy śmiało i spokojnie.
— Otóż panie, my wiemy wszystko! — odezwało się naraz kilka głosów.
— Wiemy — zawołał kuzynek Adolf, stając w wyzywającej pozie przed Maniakowskim — Wiemy, jak niegodnie pan nas podszedłeś, oszukałeś!
— Nie, to wyście mnie oszukiwali, a raczej chcieliście mnie oszukać. Ja powiedziałem szczerą prawdę, nazywając go moim przyjacielem, bo nim był rzeczywiście, więcej niż wy wszyscy, którzy tak pięknie umiecie mówić o przyjaźni.
— Kazałeś nam pan łzy ronić nad jego grobem I — zawołała z boleścią hrabina Hortensya.
— Przepraszam, świadczę się tym panem- tu wskazał na mnie — że łzy były dobrowolne“.
— I ja modliłam się za jego duszę! Boże! Co na to powie ojciec Gaudenty — wykrzyknęła znowu hrabina i padła na pół zemdlona na
fotel, zasłaniając sobie oczy batystową chusteczką,
— Pociesz się pani, że pan Bóg z pewnością nie wysłuchał takiej modlitwy.
— Jak pan mogłeś pozwolić, abym ja, ja miał mowę nad nim? — spytał kuzynek Adolf.
— Było to przecież pańskie życzenie i dobra wola.... Zresztą sam pan powiedziałeś, że ktokolwiekby on był, skoro był moim przyjacielem, ma prawo do waszej czci i pamięci — odrzekł drwiąco Maniakowski.
— To jest nie uczciwie! Ja będę żądał satysfakcyi!
— A ja pomsty Bożej wzywać będę na takiego niegodziwca jak pan! -zawołała zrywając się nagle z nowemi siłami hrabina Hortensya. — Zaskarżę pana do konsystorza za taką profanacyę świętych obrządków.... Odpokutujesz za to w kryminale bezbożniku!
To powiedziawszy wybiegła z pokoju, a za nią wśród złorzeczeń, pogróżek, oburzenia i inni zaczęli tłumnie opuszczać bibliotekę, a po niedługim czasie i dwór Maniakowskiego, bo powozy i bryczki czekały już gotowe dla nich w podworcu.
Gospodarz stał w oknie i z drwiącym, pogardliwym uśmiechem patrzał na odjeżdżających, na ich rozindyczone twarze, zaciśnięte pięści, które zwracały się ku niemu, a gdy
ostatni powóz zniknął za kłębami kurzu w alei topolowej, odwrócił się i rzekł do mnie:
— No, teraz spodziewam się, nie będą próbowali już narzucać mi się ze swoją przyjaźnią
— Ale o cóż im poszło? — spytałem. — Co ich tak rozgniewało? Cóż to był za jeden ten pański przyjaciel, że uważali sobie za takie ubliżenie być na jego pogrzebie?
— Znałeś go pan, zdaje mi się.... Nazywał się Azor i był rzeczywiście moim najlepszym, jedynym przyjacielem.
∗
∗ ∗ |
Wiadomość o tym pogrzebie gruchnęła niebawem po całej okolicy, podawano sobie ją z różnemi dodatkami, nawet mówkę kuzyna Adolfa, choć jej nie drukował, jak to był zapowiedział, umiano na pamięć. Jedni śmieli się z tego, drudzy oburzali się, gdy jednak dziwak w tym czasie rozrzucił kilkanaście tysięcy na różne cele dobroczynne, opinia publiczna pogodziła się z nim i przebaczyła mu ten wybryk złośliwy. Tylko rodzina, z której zadrwił tak nielitościwie, darować mu tego nie mogła, i szkalowała go, gdzie się dało. Kuzynek Adolf umieścił w jednem piśmie długi artykuł pod tytułem: Ze wsi, w którym ubolewał nad upadkiem religii i moralności i ostro gromił niedowiarków, dla których nie ma nic świętego, a hrabina Hortensya zaskarżyła Maniakowskiego do konsystorza i do sądu o profanacyą religii. Rozumie się procesu nie wygrała, bo profanacyi nie było żadnej, gdyż ani na kartach zawiadamiających, ani podczas pogrzebu nie użyto żadnych godeł religijnych, nie zrobiono nic, coby religii uwłaczać mogło. Była to tylko fantazya dziwaka, która paragrafu kodeksu w niczem nie naruszała. Co najwyżej mógł kuzynek Adolf żądać za obrazę satysfakcyj, ale tego dotąd nie zrobił.