Garbus (Féval)/Część czwarta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
W GRABOWEJ ALEI.

Ubiegła długa chwila zanim Gonzaga zdołał się odwrócić. Jego dworacy, widząc takie pomięszanie swego pana, stali zdziwieni. Chaverny ściągnął brwi.
— Czy to ten człowiek nazywa się Largarderem — zapytał kładąc rękę na rękojeści szpady.
Wówczas Gonzaga odwrócił się i rzucił piorunujące spojrzenie na tego, który wyrzekł: jestem! Człowiek ów stał nieruchomy, z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Twarz miał odsłoniętą.
— Tak — to on! — rzekł cichym głosem Gonzaga.
Księżna, która od początku tej sceny siedziba ciągle na tem samem miejscu, zatopiona w myślach, ocknęła się na dźwięk imienia Lagardera. Zaczęła nasłuchiwać, nie śmiejąc się zbliżyć.
Wszak człowiek ten trzymał w ręku jej los.
Lagarder miał na sobie dworski strój z białegao atłasu, cały haftowany srebrem. Był to ten sam piękny Lagarder co dawniej, a może jeszcze piękniejszy. Cała jego postać, nie tracąc nic na zręczności, nabrała więcej męztwa i majestatu. Na pięknej twarzy malowała się prawdziwie męzka inteligencja i szlachetna energia. Jakaś smutna a słodka rezygnacja hamowała ogień spojrzenia. Cierpienia potęgują piękność wielkich dusz: a to była wielka dusza, która dużo cierpiała. Przytem ciało, jak ze spiżu. Jako wiatr, deszcz, śnieg i burze spływają po twardym marmurze posągów, tak czas, praca, cierpienia, niepowodzenia i radości ześlizgiwały się po tem dumnem czole, bez śladu.
Był piękny i młody. Złotawy odcień, którym słońce Hiszpanii zabarwiło jego policzki, pasował ślicznie z kolorem jasnych włosów. Wspaniały kontrast: ciemne, harde oblicze żołnierza w miękkich jedwabnych ramach złocistych włosów.
Dużo było kostyumów równie strojnych, jak Lagardera, ale nikt, tak, jak on, nie umiał go nosić. Lagarder miał minę króla.
Piękny rycerz nie raczył zwrócić uwagi na zawadyjacki ruch Chaverny‘ego. Rzucił tylko wzrokiem ku księżnej, jakby jej tem mówił: “Czekaj na mnie“. Potem ujął za ramię Gonzagę i odszedł z nim na bok.
Kilku młodzieńców wyjęło z pochew rapiery. Księżna Gonzaga stanęła między grupą hulaków a mężem, rozmawiającym nieco dalej z Lagarderem.
Gonzaga nie opierał się temu wcale.
A Pejrol rzekł do pozostałych szeptem:
— Panowie, bądźcie gotowi!
Ponieważ Lagarder sam nie zaczynał, Gonzaga, zapytał głosem zdławionym:
Czego pan chcesz odemnie!
Obaj byli bladzi. Lagarder wpatrywał się przenikliwie w twarz przeciwnika. Oczy Gonzagi nie wytrzymały długo, a Gonzaga, wściekły z gniewu tupnął nogą, starając się oswobodzić ramię z uścisku Lagardera.
— Czego pan chcesz odemnie?
Żelazna ręka jeszcze mocniej trzymała go za ramię. Następnie, nie zmieniając wciąż niewzruszonej postawy, Lagarder ujął rękę Gonzagi poniżej dłoni i zaczął ją ściskać. Gonzaga uczuł jakby żelazną obręcz, więc krzywiąc się z bólu, szeptał:
— Boli mnie! — czoło jego pokryło się potem.
Henryk Lagarder nic nie odrzekł, tylko ko ściskał coraz mocniej. Niewypowiedziany ból wyrwał stłumiony jęk z piersi Gonzagi, który mimowoli wyprostował skurczone palce prawej ręki. Wówczas Lagarder, ciągle zimny i milczący, zerwał mu rękawiczkę.
— Panowie! — krzyknął Chaverny z pod niesioną szpadą w ręku. Jak możemy to ścierpieć?
— Rozkaż swym ludziom, aby byli cicho! — zawołał Lagarder:
Gonzaga zwrócił się do swojej świty i rzekł:
— Panowie, proszę was, nie mieszajcie się wcale do tego.
Lagarder pokazał palcem długą bliznę na dłoni księcia.
— Ja to zrobiłem! — rzekł z głębokiem wzruszeniem.
— Tak, to pan — odrzekł Gonzaga, zgrzytając zębami. — Nie zapomniałem. Dlaczego mi to przypominasz?
— Panie Gonzaga, po raz pierwszy w życiu stoimy tak naprzeciw siebie — mówił wolno Henryk Lagarder — i nie po raz ostatni. Dotychczas miałem tylko podejrzenia, teraz mam już pewność. Ty jesteś zabójcą Neversa!
Gonzaga wybuchnął konwulsyjnym śmiechem.
— Ja jestem książę Gonzaga — rzekł cichym głosem, ale z podniesioną głową — dosyć mam milinów, aby przekupić wszystką na świecie sprawiedliwość, a regent patrzy mojemi oczami. Panu zaś zostaje jeden tylko środek — szpada. Wyzywam cię, zaczynaj!
Mówiąc to Gonzaga, rzucił wzrokiem na stających w pobliżu żołnierzy.
— Panie Gonzaga — odpowiedział Lagarder — twoja godzina jeszcze nie wybiła. Ja sam wybiorę miejsce i czas. Kiedyś powiedziałem ci: “Jeżeli nie przyjdziesz sam do Lagardera, Lagarder przyjdzie do ciebie”. Tyś nie przyszedł, więc jestem. Bóg sprawiedliwy i Filip Nevers będzie pomszczony.
Puścił w końcu rękę Gonzagi. Ów cofnął się parę kroków.
— Pani — rzekł — jestem na rozkazy.
Lagarder zwrócił się znowu do księżny z pełnym szacunku ukłonem.
Księżna podeszła do męża i szepnęła mu do ucha:
— Jeżeli pan cokolwiek przedsięweźmie przeciw temu człowiekowi, stanę osobiście na drodze!
Potem podała rękę Lagarderowi.
Gonzaga wszystkiemi siłami starał się ukryć wściekłość, jaka w nim huczała. Zbliżył się do swych pochlebców i rzekł im:
— Panowie, człowiek ten chce wam wydrzeć jednym zamachem fortunę i przyszłość. Ale on jest szalony, los nam go oddaje. Chodźcie za mną!
Szedł prosto w stronę pałacu i kazał sobie otworzyć drzwi prowadzące do apartamentów regenta.
Właśnie oznajmiono kolacyę w pałacu, oraz w różnych bogato nakrytych namiotach na podwórcach. Ogród pustoszał. Zaledwie kilka spóźnionych osób majaczyło w głównych alejach. Między innymi poznalibyśmy p. barona Barbanszoa i p. barona Hunodaj, którzy, kulejąc, śpieszyli się jak mogli, powtarzając:
— Gdzie my idziemy panie baronie? Gdzie my idziemy?
— Na kolacyę! — odpowiedziała Cydalisa, przechodząca tuż obok nich pod rękę z jakimś muszkieterem.
Lagardor z księżną wkrótce znaleźli się zupełnie sami w pięknej alei grabowej, ciągnącej się wzdłuż ulicy Richelieu.
— Panie — mówiła księżna drżącym ze wzruszenia głosem — przed chwilą usłyszałam pańskie nazwisko. Głos pański obudził we mnie bolesne wspomnienia z przed lat dwudziestu. Więc to pan tyłeś, jestem pewna, że pan, w którego ramiona złożyłam moją córkę, tam w zamku Kajlus-Tarridesów!
— Tak, to byłem ja — odpowiedział Lagarder.
— Dlaczegóż mię wówczas oszukał, panie? Odpowiedz szczerze, błagam cię o to.
— Bo tak Bóg mię natchnął. Ale to jest długa historya, która kiedyś opowiem szczegółowo. Walczyłem w obronie męża twego, pani, otrzymałem jego ostatnie tchnienie, ocaliłem twoje dziecię, pani — czyż trzeba więcej dowodów, aby mi ufać?
Księżna spojrzała na młodzieńca.
— Bóg położył piętno prawości na pańskiem czole — szepnęła. — Ale ja nic nie wiem, a tyle razy byłam oszukiwaną!
Lagarder spochmurniał, wyrazy księżnej mroziły go.
— Posiadam dowody urodzenia córki pani — rzekł.
— A to słowo, któreś wymawiał: Jestem!...
— Nauczyłem się go nie z ust twego męża, lecz z ust zabójców.
— I wymówiłeś tam, w fosie Kajlusów?
— Tak, i tym sposobem dałem po raz drugi życie twemu dziecku, pani.
Księżna milczała.
Zdawało się, że pomiędzy tym zbawcą a tą matką, powinna się zawiązać rozmowa długa, tkliwa, gorąca. Tymczasem zaczęła się tak jakaś walka dyplomatyczna, mająca się zakończyć wrogim wybuchem. Dlaczego? Do między nimi był skarb o który oboje zarówno byli zazdrośni. Dlatego, że tak zbawca, jak matka mieli doń równe prawa. Dlatego, że ta nieszczęśliwa kobieta złamana długiem cierpieniem, a zarazem dumna i nieprzystępna, nie ufała mu. I że ten zbawca, wobec kobiety bez odrobiny serca dla niego, również był pełen trwogi nieufności.
— Pani — zaczął zimno Lagarder — czy wątpisz w tożsamość twej córki?
— Nie. — odpowiedziała księżna — coś mi mówi, że córka moja, biedna moja córka, naprawdę jest w pańskich rękach. Jakiej nagrody żądasz pan za to niezmierne dobrodziejstwo? Nie lękaj się wyjawić zbyt wysokiego wymagania. Oddałabym panu połowę mego życia.
Nie czuła że rani szlachetną duszę jego. Tyle lat żyjąc w samotności, z sobą samą jedynie, nie znała ludzi.
Lagarder stłumił w sobie wyrywającą się mu z piersi gorzką odpowiedź i bez słowa jednego skłonił się lekko.
— Gdzie jest moja córka? — spytała księżna.
— Przedewszystkiem proszę, abyś pani zgodziła się mnie wysłuchać.
— Rozumiem pana. Ale jak powiedziałam...
— Nie — przerwał jej surowo Henryk — pani mnie nie rozumie; i obawiam się, że pani nie będzie zdolna mnie zrozumieć — Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Córki pani niema tutaj.
— Ona u pana! — zawołała księżna z wyniosłością.
Lecz opamiętała się natychmiast.
— To zrozumiałe zresztą — rzekła. — Opiekowałeś się moją córką prawie od jej urodzenia Czy nigdy nie rozstawała się z panem?
— Nigdy, pani.
— A więc to całkiem naturalne, że jest u pana. Bezwątpienia masz pan służbę?
— Kiedy córko pani skończyła lat dwanaście, wziąłem do mego domu starą wierną służącę pierwszego męża pani, Franciszkę.
— Franicszka Berichon! — zawołała z radością księżna i ująwszy rękę Lagardera, do dała:
— Panie, postąpiłeś, jak prawdziwy szlachcic, dziękuję panu!
Słowa te, jak zniewaga, dotknęły boleśnie serce Henryka. Ale księżna Gonzaga zanadto była przejętą, aby to zauważyć.
— Zaprowadź mię pan do mej córki, jestem gotowa iść z panem natychmiast.
— Ale ja nie jestem gotów — odpowiedział Lagarder.
Księżna puściła jego ramię.
— A! — rzekła patrząc na niego jakby ze strachem. — Nie jesteś pan gotów?
— Pani tłomaczył Lagarder — dokoła nas wielkie niebezpieczeństwa.
— Dokoła mej córki? Ja teraz będę jej broniła.
— Pani? — wybuchnął wyrzutem Lagarder. — Pani?
Wzrok jego błyszczał.
— Czy pani nigdy nie zadawała sobie pytania tak naturalnego i właściwego dla matki: dlaczego ten człowiek tak długo nie oddawał mi córki?
— Owszem, panie, zadawałam sobie to pytanie.
— Aleś pani wcale mnie o to nie zapytała.
— Panie, szczęście moje jest w twoich rękach.
— I pani się mnie boi?
Księżna nie odpowiedziała Henryk uśmiechnął się smutnie.
— Gdyby mi pani zadała to pytanie — zaczął z odcieniem współczucia — odpowiedziałbym szczerze, otwarcie, o ile mi na to pozwala! szacunek i grzeczność.
— Więc zwracam się z nim do pana teraz, odpowiedz mi, odkładając na bok grzeczność i szacunek.
— Pani — rzekł Lagarder — jeżeli przez tyle długich lat ociągałem się z oddaniem ci dziecka to dlatego, że tam, do kąta mego wygnania doszła wieść dziwna, w która z początku uwierzyć nie chciałem i która rzeczywiście była nie do uwierzenia: Oto, że wdowa po Neversie zmieniła swe nazwisko; że wdowo po Neversie nosi nazwisko księżnej Gonzagi!
Księżna spuściła głowę, a twarz jej oblał rumieniec.
— Wdowa po Neversie. — powtórzył Henryk. — Kiedy zasięgnąwszy bliższych wiadomości, upewniłem się, że to było prawdą, powiedziałem sobie: Czyż podobna, aby córka Neversa miała za schronisko pałac Gonzagi?
— Panie!... — zaczęła księżna.
— Pani nie wie wielu rzeczy — przerwał Henryk. — Pani nie wie, dlaczego wiadomość o pani małżeństwie oburzyła moje sumienie tak, jak gdyby się stało jakie świętokradztwo. Pani nie wie, dlaczego sama myśl o obecności w domu Gonzagi córki tego, który w ostatniej chwili swego życia, nazwał mię bratem, wydawał mi się poprostu zniewagą jego grobu ohydnem bluźnierstwem.
— I nie wytłómaczysz mi tego panie? — zapytała księżna z ogniem w oku.
— Nie, pani. Ta nasza pierwsza i ostatnia rozmowa będzie krótką. Z żalem, ale i z rezygnacją widzę, że nie potrafimy się nigdy zrozumieć. Otóż, gdym dowiedział się owej dziwnej nowiny, zadałem sobie jeszcze inne pytanie: Znając lepiej, niż pani potęgę wrogów swej córki, zapytywałem w duchu: jakże ta, która nie umiała obronić się sama, zdoła obronić córkę?
Księżna zakryła twarz rękoma.
— Panie — zawołała głosem przerwanym łkaniem — rozdzierasz mi serce!
— Bóg widzi że nie jest to mojem pragnieniem.
— Pan nie wie, jakim człowiekiem był mój ojciec! Pan nie ma pojęcia o męczarniach, jakie znosiłam w opuszczeniu, w odosobnieniu od świata po śmierci męża, sprzeciwiając się woli ojca...
— Pani — przerwał jej Lagarder z największym szacunkiem — wiem, jaką świętą miłością ukochałaś księcia Neversa. Przypadek, który powierzył mej opiece twoją dziecinę, dał mi poznać, mimo mej woli, tajemnicę twej pięknej woli, tajemnicę twej pięknej duszy. Kochałaś go, pani gorąco, głęboko, — wiem to. I rozumiem to dobrze, gdyż jesteś szlachetną niewiastą gdyż byłaś wierną i odważną małżonką. Ale niestety, uległaś, ustąpiłaś przed gwałtem.
— Tak, aby tym sposobem módz stwierdzić moje pierwsze małżeństwo i przyjście na świat córki.
— Cóż kiedy prawdziwe dowody małżeństwa pani i urodzin Aurory były i są w mojem ręku.
— Pan mi je oddasz, nieprawda?
— Tak, pani. Otóż — jak mówiłem — pomimo pani słabości, pomimo tak żywych wspomnień świeżo utraconego szczęścia, ustąpiła pani wobec gwałtu. A więc! Czyż gwałt, który użyto przeciw matce, nie mógł być potem skierowany przeciw córce? Czyż nie miałem zatem; prawa wierzyć mojej opiece bardziej, niż każdej innej? Nigdy nie ugiąłem się przed żadną siłą; od najmłodszych lat patrzyłem na wszelką pomoc i gwałt z odwagą i mówiłem: witaj, spróbujemy się!
Księżna przez długą chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Patrzyła na młodzieńca z prawdziwą trwogą. Wreszcie cicho, lękliwie spytała:
— Czy ja dobrze rozumiem? Pan chce odmowie oddania mi córki?
— Nie, pani. Tego jej nie odmówię. Toż przebiegłem czterysta mil drogi, z narażeniem życia własnego, aby ją pani zwrócić. Ale droga mego działania wytknięta z góry. Od osiemnastu lat bronię twej córki; życie jej dziesięć razy należy do mnie, bom je dziesięć razy ocalił.
— Panie, panie! — zawołała z rozpaczą biedna matka. — Czyż mam cię uwielbiać, czy nienawidzieć? Serce moje zwraca się do ciebie, a ty je odpychasz. Ocaliłeś życie mego dziecka, wałczyłeś w jego obronie...
— I dalej będę walczył, pani — przerwał jej zimno Henryk.
— Nawet ze mną, matką? — zapytała księżna wyniośle.
— Może — odparł Henryk — to zależy od matki.
W oczach księżnej Gonzagi błysnął ogień nienawiści prawie.
— Pan igrasz z mojem nieszczęściem! — szepnęła. — Wytłomacz się pan, nie rozumiem go.
— Właśnie przyszedłem aby się pani wytłomaczyć i chciałbym to zrobić jaknajprędzej. Raczy więc pani z uwagą mię wysłuchać. Nie wiem, jak mię pani sądzi, ale przypuszczam, że źle. Ja mam, jak wspomniałem z góry wytkniętą drogę działania i idę po niej. Biada przeszkodom! I ze mną trzeba się liczyć. Ja mam prawa opiekuna.
— Opiekuna! — powtórzyła księżna.
— A jakież inne miano należy się człowiekowi, które, spełniając prośbę umierającego, łamie swoje życie i oddaje się całkowicie sierocie? Pani uważa, że tytuł opiekuna, to jeszcze zamało? I dlaczego zaprzeczyłaś, prawda? A może tak cię oślepia wzruszenie, że uważasz, że ośmnaście lat nieustannej opieki zrównały prawa moje z twojemi?
— O! — powtórzyła znowu księżna — zrównały!
— Nie! One są wyższe od twoich — ciągnął Lagarder, podnosząc głos. — Prawa ojca, przelane na mnie przez umierającego ojca, są równe prawom matki. Lecz poświęcenie trzeciej części mego życia dziecku, zwiększa moje prawa, to znaczy: nakazuje mi z większą jeszcze gorliwością, z większą tkliwością, z większą trwogą czuwać nad sierotą. I z tego, większego od matki, prawa pragnę skorzystać.
— Więc nie ufasz mi? zapytała księżna.
— Pani — rzekł Lagarder. — Dzisiaj rano ukryty, w tłumie, słyszałem takie słowa twoje: “Gdyby moja córka na jedną chociaż chwilę zapomniała o godności swego pochodzenia, nakryłabym twarz żałobą, mówiąc: Nevers umarł już całkowicie!”
— Czyżbym miała się obawiać? — przerwała mu, ściągając brwi, księżna.
— Nie, pani. Nie potrzebujesz się niczego obawiać! Córka Neversa pozostaje pod moją opieką czystą jak anioł.
— A więc, w takim razie... czego, ale ja się boję.
Księżna przygryzła usta. Zdawało się, że dłużej nie wstrzyma gniewu.
— Przybywałem — mówił Lagarder — ufny, szczęśliwy, pełen nadziei. I słowa pani ścięły lodem moje serce. Gdyby nie te słowa, córka twoja byłaby już w twoich objęciach. Jakto! — Jakto! — zawołał z namiętną boleścią. — Taka to była najpierwsza myśl pani o córce! Zanim ujrzałaś swe jedyne dziecko, pycha już zwyciężyła miłość! Wówczas gdy ja szukałem serca matki, znalazłem tarczę herbową wielkiej damy! Więc powtarzam: boję się, bo inaczej pojmuję miłość macierzyńską, chociaż nie jestem kobietą; bo gdyby mi powiedziano: “Córka twoja jest tutaj; córka twoja, jedyne dziecię tego, którego wielbiłaś; córka twoja za chwilę złoży swe czoło na twoich piersiach, i jej łzy łzy radości zmieszają się z twojemi”... gdyby mi to powiedziano, pani zdaje mi się, że miałbym tylko jedną myśl, jedno tylko pragnienie, doprowadzając do szału radości: jak najprędzej uścisnąć moje dziecko!
Księżna miała łzy w oczach, ale duma jej ni© pozwoliła im popłynąć.
— Nie znasz mię pan, a sądzisz — rzekła.
— Tak,, pani, sądzę z jednego słowa. Gdyby tu o mnie chodziło, zaczekałbym. Ale tu chodzi o nią i nie mam czasu czekać. Jaki będzie los tego dziecka w domu, gdzie ty nie jesteś panią? Jakąż rękojmię możesz mi dać, pani, przeciw władzy jej drugiego męża? Oto pytania, które stawiam przed panią. Jakież to nowe życie przygotowujesz pani dla swej córki? Ach, będzie bogatą, będzie wielką! Więcej będzie miała zaszczytów, za to mniej radości; więcej pychy, zamiast skromnych cichych cnót. Nie o to wcale nam chodzi. Oddalibyśmy oboje z chęcią wszystkie wspaniałości świata, wszystkie zaszczyty za jedno słowo płynące z serca i wciąż jeszcze na to słowo czekamy. Gdzież twoja miłość, pani? Nie widzę jej. Duma twoja się trwoży, a serce milczy. Ja boję się, słyszy pani, boję się nie pani Gonzagi, ale ciebie, ciebie, jej matki! Tu jest niebezpieczeństwo, przeczuwam je, zgaduję; i gdybym nie mógł zasłonić córki Neversa przed tem niebezpieczeństwem, jak ją zasłoniłem przed tyloma innemi, byłbym krzywoprzysięzcą przed zmarłym.
Zatrzymał się, czekał na odpowiedź. Księżna milczała.
— Pani — rzekł, wysilając się na spokój — przebacz mi. Obowiązek nakazuje mi postawić, przedewszystkiem, moje warunki. Chcę, aby Aurora była szczęśliwą. Chcę, aby była wolną. Bo gdyby miała być niewolnicą, to raczej...
— Kończ pan! — zawołała księżna rozkazująco.
Lagarder stanął.
— Nie, pani — odpowiedział — nie dokończę, przez szacunek dla pani. Zrozumiałaś mię pani dostatecznie.
Księżna Gonzaga gorzko się uśmiechnęła i zwracając się ku Henrykowi, aby mu spojrzeć w oczy, rzuciła mu te słowa:
— Panna Nevers jest najbogatszą dziedziczką we Francyi. Kto trzyma taką zdobycz, może się długo targować. Zrozumiałam pana, lepiej niż myślisz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.