Garbus (Féval)/Część czwarta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oriol nie protestował przeciwko obietnicy stu pistolów, bo powiedziano mu przytem, iż jest szlachcicem.
A Cydalisa, gdy jej przyrzeczono zabawę i śmiech, przystała na wszystko.
W chwilę później znalazła się na drodze między Aurorą, a groźnymi fechmistrzami.
Jednocześnie część oddziału Chaverny‘ego zaczęła się siłą przeciskać i popychać Kokardasa i Paspoala; druga część usiłowała otoczyć Aurorę.
Gdy Kokardas poczuł jakieś łokcie na swoich plecach, zaklął straszliwie i już chwytał za rapier, ale Paspoal szepnął mu do ucha:
— Maszerujmy prosto!
Kokardas zapanował nad sobą. Wtem silne pchnięcie omal nie zwaliło Paspoala.
— Maszerujmy prosto! — upominał go Kokardas, widząc, że oczy przyjaciela zapałały wściekłością. — Nie bój się! Maszerujmy prosto!
Tymczasem ktoś ciężkim obcasem nastąpił na nogę Kokardasowi, a Paspoal znów się potknął, gdyż czyjaś szpada zaplątała mu się pod nogami.
— Maszerujmy prosto! Ale już wszystka krew uderzała naszym zuchom do głowy.
— Skorupko moja — jęknął Kokardas, patrząc współczuciem na Paspoala boję się że się rozgniewam.
Paspoal parskał, jak foka morska. Nic nie mówił; ale gdy Taranne znów natarł swemi łokciami, wyciął go silnie w twarz. Kokardas wydał pełno ulgi westchnienia. Przecież to nie on zaczął. Więc teraz potężnym kułakiem powalił na ziemię Girona i przy sposobności niewinnego całkiem Oriola.
Powstało zamieszanie. Trwało tylko chwilkę. Kokardas i Paspoal, zmusiwszy kułakami natrętów do ucieczki, odetchnęli z tryumfem i z wąsami w górę maszerowali prosto.
Przed nimi kroczyło wciąż domino różowe. Ale była to już Cydalisa — wygrała sto pistolów.
Tymczasem Aurora, zbita z tropu, nic widząc swych dwóch opiekunów, pomimo woli zmuszoną była iść tam, gdzie ją popychano i znalazła się przy klombie krzewowym, między fontanną, a placykiem Djany. Właśnie w samym środku tego klombu stała budka stróża Breana. Klomb był rozległy i poprzecinany wieloma ścieżkami idącemi w rożnych kierunkach. Ścieżka, prowadząca do mieszkania stróża, była ukryta w gęstych zaroślach i zupełnie pusta. Tutaj więc wciągnięto Aurorę.
Chaverny zerwał z twarzy maskę, Aurora krzyknęła lekko, poznając w nim młodzieńca z Madrytu.
Na dźwięk głosu młodej dziewczyny drzwi budki raptem otworzyły się i na progu stanął wysoki mężczyzna, w czarnem domino i masce. W ręku trzymał gołą szpadę.
— Nie lękaj — się, urocza bogini, — mówił młody markiz — ci panowie wraz ze mną są twymi wielbicielami.
I prawem ramieniem chciał objąć kibić przerażonej Aurory.
Krzyknęła na pomoc raz jeden tylko, bo Albert, szybki jak błyskawica, zakneblował jej usta jedwabną chusteczką. Ale ten jeden raz wystarczył. Czarne domino przeniosło szpadę do ręki lewej, a prawą schwyciło Chaverny‘ego za kark i rzuciło z całej siły na ziemię. Z Albertem stało się to samo.
Dziesięć rapierów wyskoczyło z pochew. Czarny człowiek, ująwszy w prawą rękę szpadę, w jednej chwili rozbroił pierwszych dwóch na przedzie. Oriol widząc to i chcąc zapewne skorzystać z okazyi, aby prędzej zdobyć ostrogi, rzucił się ku ucieczce, krzycząc: Na pomoc! Montobert i Choisy natarli: pierwszy oberwał boleśnie po uchu i zmuszony był paść na kolana; drugi, mniej szczęśliwy, rozpłatany miał policzek.
Na krzyk zjawili się żołnierze. Nasi awanturnicy w jednej chwili rozpierzchnęli się po ogrodzie.
— Gwardziści francuscy nikogo już nie znaleźli, bo i domino czarne wraz z młodą dziewczyną też nagle zniknęło, jak zaczarowane. Słychać było tylko przez chwilę skrzypnięcie zamykających się drzwi w budce stróża Breana.
— Do djaska! — odezwał się Chaverny, natknąwszy się w tłumie na Navaila. To dopiero heca! Mam ochotę zobaczyć się z tym hultajem, chociażby dla tego, aby mu powinszować kułaka!
Gironne i Noce zbliżyli się z nosami na kwintę. Choisy stał gdzieś w ciemnym kącie, obcierając chustką zakrwawiony policzek. Montobert usiłował ukryć i rozcięte ucho. Pięciu czy sześciu innych miało też sińce i guzy więcej lub mniej widoczne.
Wszyscy przypatrywali się sobie w ponurem milczeniu, zapytując się w duchu, ktoby to mógł być ten wytrawny gracz szpadą. Nikt jednak między wirtuozami szpady nie byłby zdolny z taką łatwością i szybkością rozbić, rozrzucić na wszystkie strony ośmiu czy dziesięciu noszących również rapiery. A domino czarne spisało się w jednem mgnieniu oka, jak prawdziwy mistrz-szermierz.
Musiał być cudzoziemcem. Nikt w salach fechtunkowych w Paryżu nie miał takiej siły.
Przy tej sposobonści wspomniano o księciu Neversie, zabitym w kwiecie wieku — ten był znakomitym szermierzem. Ale ów nic żyje, a trudno się zgodzić, aby domino czarne było jego widmem.
Przypomniano sobie, że za czasów Neversa był człowiek, od tamtego jeszcze silniejszy, ułan królewski, imieniem Henryk Lagarder. Ale mniejsza o nazwisko strasznego rycerza. To pewna, że nasi rozpustnicy nie mieli szczęścia tej nocy: najpierw pobił ich garbus językiem, następnie czarne domino szpadą.
— Balet! Balet! — krzyczały tłumy.
— Jego królewska wysokość! Księżna! Tędy! Tędy!
— Pan Law! Tędy! Tutaj! O! Pan Law z lordem, ambasadorem królowej angielskiej!
— Nie pchać się, do djabła! Dość miejsca dla wszystkich!
— Niezgraba! Gbur! Bydlę!
I tym podobne przyjemności ścisku i tłoku.
— Pan Law! Pan Law! Wchodzi na estradę regenta!
— Jaki pan Law czerwony! Pewno dobry zjadł obiadek!
— Jaki regent blady! Pewnie złe przyszły nowiny z Hiszpanii!
— Cicho tam! Balet! Balet!
Rozległy się po ogrodzie pierwsze tony orkiestry baletowej.
Oriol szalał z radości i upojenia: na scenę weszła Nivella, tańcząca rolę główną, rolę córy Mississipi.
W tym rozbawionym zachwyconym tłumie były jednak dwie dusze w rozterce i niepokoju: Kokardas i Paspoal.
Przez więcej niż dziesięć minut spokojnie i z całem nabożeństwem szli za Cydalisą, a właściwie za jej różowem domino. Nagle różowe domino zniknęło, jak gdyby zapadło się w ziemię. Stało się to koło fontanny tuż przy wejścia do jakiegoś namiotu z papieru naśladującego liście palmowe. Gdy Kokardas i Paspoal chcieli tam wejść za dziewczyną, dwóch gwardzistów karabinami zagrodziło im drogę. Namiot ten bowiem był ubieralnią dla pań z baletu.
— Korono cierniowa! Towarzysze — zaczął Kokardas.
— Z drogi! — Zagrzmiała odpowiedź żołnierza.
— Mój przyjacielu — próbował Paspoal.
— Z drogi!
Spojrzeli na siebie markotnie.
Co tu robić Wypuścili ptaszka, powierzonego ich opiece. Wszystko stracone!
Kokardas wyciągnął rękę do Paspoala.
— Ha, trudno, kochanku! — rzekł z głębokim smutkiem. — Zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli.
— Nie było szczęścia, oto wszystko! — odpowiedział Normandczyk.
— Nie bój się! Już tutaj nasz koniec! Najedzmy się, napijmy uczciwie, dopóki tu jesteśmy, a potem va a Dios! jak to tam mówią w Hiszpanii.
Braciszek Paspoal westchnął ciężko.
— Ja go tylko poproszę — rzekł — aby mi zadał cios prędko w samą pierś. Powinno mu to być wszystko jedno.
— Dlaczego w pierś? — zapytał Gaskończyk.
Paspoal miał pełne łez oczy; i to go wcale nie upiększało. W chwili tak wzniosłej Kokardas jednak musiał przyznać, że nigdy nie widział człowieka również brzydkiego, jak ta jego lebioda.
Oto, co odpowiedział Paspoal, spuszczając skromnie bezrzęsne powieki.
— Pragnę, mój szlachetny przyjacielu, umrzeć od ciosu w piersi, gdyż, będąc przyzwyczajony do podobania się damom, przykroby mi było pomyśleć, iż jedna lub więcej z tej nadobnej płci mogłaby mię zobaczyć zeszpeconym po śmierci.
— Ręko boska! — mruknął Kokardas — biedny gołąbek!
Nie miał nawet siły się śmiać.
Okrążyli dokoła fontannę, podobni do lunatyków, stąpających bez mowy, bez wyroku.
A tymczasem taniec Córy Mississipi był bardzo ciekawy. Od czasu istnienia baletu nie widziano nic równie pięknego.
Córa bożka Mississipi, o pięknych rysach twarzy Nevelli, leciuchno jak motyl, przebiegała kobierce kwiatowe, muskała swą piersią lilie i róże, i wielkie nenufary pływające po wodzie, a potem wdzięcznie zwołała swe towarzyszki, prawdopodobnie siostrzenice Mississipi, które przebiegły z girlandami kwiatów w ręku. Wszystkie te dzielne niewiasty, pomiędzy któremi poznać można było Cydalisę, pannę Deboa, de Fleury i inne tańczące znakomitości, tańczyły zgodnie i harmonijnie, szczęśliwe i uśmiechnięte. Nagle banda dzikich Indyan wyskoczyła z krzaków. Kołysząc się niezgrabnie, skacząc i gestykulując, dzicy zbliżyli się do dziewcząt i wyciągnąwszy z za pasa tomahawki, przygotowywali się do roztrzaskania główek pięknym ofiarom, aby je potem upiec i zjeść. Przed tem zaś kaci i ofiary, ażeby lepiej zapewne wyjaśnić to straszne położenie, odtańczyli długiego a wymownego menueta.
Ale w chwili, kiedy biedne dziewczęta miały już być pożarte, ucichły skrzypce i zdała dał się słyszeć przenikliwy głos trąbki.
Na scenę wpadł oddział francuskich marynarzy i zaczął tańczyć nowy jakiś taniec.
Dzicy, wciąż też tańcząc, wygrażali marynarzom pięściami, a panienki tańczyły, wznosząc ręce do nieba Tańcząca bitwa. Podczas niej dowódca Francuzów i wódz dzikich stoczyli z sobą walkę, polegającą na wykonaniu jakiegoś tańca na dwa pas. Naturalnie zwycięstwo Francuzów, porażka dzikich, którzy uciekają, krążąc dokoła sceny z girlandami kwiatów w ręku, co już stanowczo dowodzi obecności cywilizacyi w tych dzikich krajach.
A najpiękniejszy był koniec.
Córa Mississipi, wciąż zawzięcie tańcząc, rzuca girlandę z kwiatów i bierze czarę z kartonu, zbliża się w zgrabnych podskokach do statui bożka, swego ojca. Stojąc na koniuszczkach palców jednej tylko nogi, napełnia kielich wodą z rzeki Mississipi. I znowu piruety. Potem cudowną wodą pokrapia tańczących niżej marynarzy francuskich. Cud! Z czary wylewa się nie woda, lecz złote pieniądze. Nad brzegiem rzeki taniec się ożywia, wszyscy rzucają się z pożądliwością na złote pieniądze. Wszystko kończy się ogólnym zgodnym tańcem kuzynek Mississipi, marynarzy i dzikich, którzy, począwszy nagle w swych czarnych piersiach szlachetniejsze uczucia, rzucają totomahawki do rzeki.
Przedstawienie to podobało się publiczności ogromnie i kiedy już ciało baletnicze opuściło scenę, trzy, czy cztery tysiące wzruszonych głosów, zawołało: Niech żyje pan Law!
Ale to nie koniec, była jeszcze kontata, bardziej niż balet pomysłowa i wspaniała; śpiewał ją sam bożek Mississipi, czyli ukryty w posągu największy tenor opery.
Naturalnie we wszystkich strofkach opiewano gieniusz i sławę Francyi. Nie brakowało też oddzielnej strofki dla młodego króla i ładnego kupletu dla księcia regenta. Trzeba wszystkich zadowolnić.
Kiedy bożek skończył śpiewać, publiczność rozeszła się i dalej trwał bal.
Książę Gonzaga podczas przedstawienia musiał stać na estradzie obok regenta, a przed tem wydał polecenie Pejrolowi, aby nie spuszczał z oczu księżnej i aby natychmiast mu doniósł jeżeli jaki nieznajomy zbliży się do niej. Ale podczas przedstawienia nie przyszedł żaden poseł; regent był dla księcia bardzo uprzejmy, wszystko szło jak najlepiej.
Po balecie Gonzaga spotkał się z Pejrolem pod namiotem indyjskim na placyku Djany.
Księżna siedziała tam sama jedna, widocznem było, że czekała na kogoś. W chwili, gdy Gonzaga chciał się cofnąć, aby swoją obecnością, nie spłoszyć mającego wejść do klatki ptaszka, rozbawiona banda jego podchlebców wpadła do namiotu. Chaverny naśladował mruczenie Indyan; Noce śpiewał urywek z kantaty.
— Ależ miała powodzenie! — wołał Oriol.
— Bis! Bis! No, kostyum też dużo znaczył!
— A przez to samo i ty sam! — wywnioskowali towarzysze. Uwijmy koronę dla Oriola!
Na widok Gonzagi ucichli. Każdy przybrał minę uprzejmego dworaka, z wyjątkiem Chavernego.
— Nareszcie spotykamy cię, panie kuzynie — rzekł Nayail; — byliśmy trochę zaniepokojeni.
— Bez naszego drogiego księcia, niema zabawy! — zdecydował Oriol.
— Ale, ale! Kuzynie — rzekł seryo Chaverny — czy wiesz, co tu się dzieje?
— Dzieje się wiele rzeczy — odrzekł Gonzaga.
— Innemi słowy — ciągnął Chaverny czy ci doniesiono, co tutaj się stało przed chwilą?
— Opowiedziałem wszystko jego ekcclolencyi — wtrącił Pejrol.
— Ta historya o Neversie — zaczął Chayerny, — która teraz tak jakoś nagle powraca, po tylu latach, ogromnie zaciekawia mnie. Kuzynie, czy masz jakie podejrzenie?
— Nie — odpowiedział Gonzaga.
Potem nagle, jakby jakaś myśl przyszła mu do głowy, dodał:
— To jest właściwe... jest jeden człowiek...
— Jaki człowiek?
— Jesteś zamłody, nie znałeś go.
— Jak się nazywa?
— Człowiek ten — mówił, jakby do siebie, Gonzaga — mógłby powiedzieć, czyja ręka uderzyła mego biednego Filipa Neversa.
— Jak się nazywa? — powtórzyło kilka głosów.
— Kawaler Henryk Lagarder.
— On jest tutaj — zawołał roztrzepany Chaverny. — To napewno nasze czarne domino!
— Co to znaczy? — zapytał żywo Gonzago. — Widziałeś go?
— Głupia awantura! Nie znamy Lagardera, nie mamy pojęcia jak wygląda, ale gdyby przypadkiem on tu był na balu....
— Gdyby on tu był na balu — kończył Gonzaga — obowiązuje się wskazać jego królewskiej wysokości zabójcę Filipa Neversa.
— Jestem! — zawołał tuż za plecami księcia jakiś głos męski, poważny.
Gonzaga tak silnie zadrżał, że aż Noce musiał go podeprzeć.