Garbus (Féval)/Część piąta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ZAPROSZENIE.

Paspoal patrzył na swego szlachetnego przyjaciela z zachwytem i rozczuleniem. W głębi pokornego serca uznał się za pokonanego. Cicha i słodka natura, dusza pogodna, bez odrobiny piołunu, godna uwielbienia przez swe skromne cnoty, tak jak Kokardas przez swe rozgłośne zalety!
Dworacy Gonzagi zamienili z sobą pełne podziwu spojrzenia. Zapadła cisza przerywana długiemi szeptami. Kokardas z dumną podkręcał końce potężnych wąsisków.
— Wasza ekscelencya — zaczął — wydał mi dwa polecenia. A więc, jedno skończone! Przechodzę do drugiego: Rozstając się z Paspoalem, powiedziałem sobie: “Kokardasie, skorupko moja, powiedz tak szczerze, gdzie to znajdują trupów? W rzece”. Ano, dobrze! Zanim poszedłem szukać moich dwóch łotrzyków, zacząłem spacerować nad brzegiem Sekwany. Słońce już było dobrze nad Chateletem. Chodziłem, chodziłem, ale nic: po Sekwanie pływały jeno korki. O, psia kość! — myślę sobie — to na nic! Nie moja wina, ale wszystko jedno! Korono cierniowa! Teraz powiedziałem sobie tak: Kokardasie, luby synowcze, uschniesz ze wstydu, jeżeli staniesz przed twym świętym panem, jako ten mdły gołąb, nie spełniwszy jego rozkazów”. “Va bene”! Kiedy się trzyma nitkę, można dojść do kłębka. Przeszedłem przez Nowy-Most i wszedłem na przedmieście św. Jakuba. Co? Paspoal!
— Kokardasie? — odpowiedział słodko Normandczyk.
— Czy ty, lebiodo, przypominasz sobie tego gałgusa Prowansalczyka, rudziaka Massabiu, żebraka z ulicy Canebiere?
— Tak, tak. Powiesili go?
— Ależ nie, korono cierniowa! Piękny chłopak, złote serce! Massabiu zarabia na życie takim sposobem, że panom chirurgom sprzedaje świeże jeszcze ciało ludzkie.
— Przestań — skrzywił się Gonzaga.
— Cóż znowu, ekscelencyo! Niema w niczcm wstydu, ani podłego rzemiosła-. Ale jeżeli nadużywam pańskiej cierpliwości, ręko Boska!
— Przechodź do faktów — rozkazał książę..
— Fakt jest, żem spotkał małego Massabiu na przedmieściu św. Jakuba, “Adieu, Massabiu, kochanie” — mówię. “Adieu Kokardasie” odpowiada. “Jakże zdrowie, Massabiu, kochanie” — mówię. “Adieu, “Jako tako. A skąd ty idziesz, skorupko?” “Ze szpitala, musiałem odnieść towar...”
Kokardas zatrzymał się na chwilę. Gonzaga zwrócił się cały do niego. Wszyscy słuchali chciwie. Paspoal miał ochotę paść na kolana i wielbić swego szlachetnego przyjaciela.
— Słyszycie, panowie, — zaczął Kokardas rozzuchwalony swą bezczelnością. — Łotrzyk wracał ze szpitala, miał jeszcze na plecach wielki worek. “Idź z Bogiem, kochanku” — powiedziałem mu. I kiedy Massabiu schodził na dół, ja szedłem w górę do Val-de-Grace...
— No i tam coś znalazł? — przerwał Gonzaga.
— Znalazłem tam mistrza Jana, chirurga królewskiego, jak krajał trupa dla nauki swych uczniów, trupa, którego ten pajac Massabiu, świeżo im sprzedał....
— I widziałeś go?
— Ręko boska! Na własne oczy!
— Lagardera?
— Ależ tak. Nie bój się! Jego własna osoba: jego blond włosy, figura. Już był pokrajany nożem. Ale rana od noża! — wykrzyknął, pokazując cynicznym ruchem własną łopatkę — co za cios! Dla nas, znawców, rany tak są znajome jak twarze.
— To prawda — przytwierdził Gonzaga.
Między dworakami rozległ się szmer radości....
— A więc nie żyje! Napewmo nie żyje!
Z piersi Gonzagi wyszło długie, pełne ulgi, westchnienie.
— Nie żyje — powtórzył za innymi.
Rzucił pełną sakiewkę Kokardasowi, którego otoczono z radością, błogosławiono.
— Ot, będziesz mógł sobie używać z szampanem — zawołał Oriol. — Masz, zuchu, weź i to odemnie.
I każdy starał się obdarzyć czemś bohatera Kokardasa. A ów, pomimo wrodzonej pychy, brał wszystko, wdzięcznem sercem a całą garścią.
Wtem na schodach peronu ukazał się lokaj książęcy. Mrok już zapadał. Lokaj trzymał w jednej ręce zapaloną pochodnię, a w drugiej srebrną tacę, na której leżał list jakiś.
— Do jego ekscelencji — rzekł lokaj.
Dworacy odstąpili od księcia Gonzaga wziął list i rozdarł kopertę. Twarz jego zmieniła się nagle, ale zaraz potem przybrał zwykły, obojętny wyraz. Rzucił tylko na Kokardasa przenikliwe spojrzenie. Braciszek Paspoal dostał gęsiej skórki.
— Chodź no tu! — rozkazał Gonzaga.
Kokardas zbliżył się natychmiast.
— Czy umiesz czytać? — zapytał książę z gorzkim uśmiechem na ustach.
A gdy Kokardas zaczął sylabizować, książę zwrócił się do swych służalców:
— Panowie, oto najświeższe nowiny.
— Nowiny od umarłego? — zawołał Navail. Zbytek dobrego nigdy nie szkodzi.
— Co mówi nieboszczyk? — zapytał Oriol, któremu przybyło fantazyi.
— Słuchajcie, to się dowiecie. Czytaj głośno, fechmistrzu!
Otoczono kołem Kokardasa, który, jakkolwiek nie był zbyt uczony, umiał, od biedy, przeczytać z pomocą braciszka Paspoala, nie więcej zresztą od niego wprawionego w tę sztukę.
— Składaj, kochanie! — zwrócił się do niego. — Ja mam wzrok osłabiony.
Paspoal zbliżył się i obrzucił okiem kartkę papieru. Zaczerwienił się, ale tak, jak gdyby z radości; zdawało się także, że Kokardas całą siłą powstrzymywał się od śmiechu. Ale to trwało tylko jedno mgnienie oka. Trącili się łokciami i porozumieli.
— Co za historya! — zawołał niewinny Paspoal.
— Nie bój się! — Trzeba to widzieć, żeby uwierzyć! — odparł Kokardas z nachmurzoną twarzą.
— Co się stało? Co się stało! — wołano dokoła.
— Czytaj, Paspoalu, mnie braknie głowy. Ja to nazywam cudem.
— Czytaj, Kokardasie, ja drżę ze strachu!
Gonzaga tupnął nogą. Kokardas wyprostował się i krzyknął na lokaja:
— Poświeć, gamoniu! Przy blasku pochodni przeczytał głośno i wyraźnie:
“Książę panie, aby raz na zawsze uregulować nasze różne rachunki, zapraszam się dziś na pańską kolacyę. Będę u pana o godzinie dziewiątej“.
— A podpis? — zawołano jednym głosem.
Kokardas kończył:
— “Kawaler Henryk Lagarder”.
Każdy powtórzył to imię, które teraz stało się dla nich postrachem.
Potem nastąpiła cisza. W kopercie, oprócz listu, znajdował się jeszcze inny przedmiot, Gonzaga go wyjął. Nikt tego nie spostrzegł. Była to rękawiczka, którą Lagarder ściągnął na balu z ręki księcia. Gonzaga ją schował. Wziął list od Kokardasa. Pejrol chciał mu coś powiedzieć, ale książę go odepchnął.
— No co? — zapytał, zwracając się do dwóch przyjaciół. — Cóż na to mówicie?
— Mówię — odpowiedział łagodnie Paspoal — że człowiek jest omylny. Ja opowiedziałem wierną prawdę. Zresztą ten płaszcz jest niezaprzeczonem świadectwem.
— A ten list, czy mu zaprzeczysz?
— Nie bój się! — zawołał Kokardas — ja mówię, że ten łobuz Massabiu może zaświadczyć, iż go spotkałem na ulicy św. Jakuba. Niech go sprowadzą! Czy mistrz Jan jest, czy nie, chirurgiem królewskim? Widziałem ciało, poznałem ranę.
— Ale ten list? — powtórzył Gonzaga, marszcząc brwi.
— Te błazny oddawna oszukują waszą ekscelencyę, — szepnął Pejrol księciu na ucho...
Dworacy księcia stali mocno poruszeni i szeptali między sobą.
— To już przechodzi granice — mówił gruby bankier Oriol — ten człowiek jest czarownikiem.
— To dyabeł — dorzucił Navail.
A Kokardas, opanowując gorączkę i wzruszenie, szepnął cicho:
— To bohater, korono cierniowa! Nieprawdaż, kochanku? — mówił do Paspoala.
— To Lagarder! Panowie, — zaczął Gonzaga głosem lekko wzburzonym — coś w tem jest niepojętego; albo jesteśmy przez tych ludzi zdradzeni...
— Ach, ekscelencyo! — protestowali jednocześnie Kokardas i Paspoal.
— Milczeć! Otóż wyzwanie, które mi przysłano, przyjmuję!
— Brawo! — zawołał słabym głosem Navail.
— Brawo! Brawo! — powtórzyli inni, jak echo.
— Jeżeli wasza księcia mość — rzekł Pejrol — pozwoli mi, to radziłbym, aby zamiast projektowanej kolacyi....
— Będzie kolacja, do wszystkich tysięcy dyabłów! — przewal mu wściekły Gonzaga.
— A więc w takim razie — nastawał Pejrol — przy zamkniętych drzwiach przynajmniej.
— Przy drzwiach otwartych! Szeroko otwartych!
— Chwała Bogu! — rzekł Navail.
Między dworakami Gonzagi były dzielne i tęgie szpady, jak: Navail, Noce, Choisy, Gironne, Montobert i inni. Wyjątek stanowili finansiści.
— Panowie, wszak wszyscy nosicie szpady? — zapytał Gonzaga.
— My także! — szepnął Kokardas, mrugając jednem okiem na Paspoala.
— Czyżbyście umieli ich w razie potrzeby użyć? — pytał dalej książę.
— Gdyby jednak ten człowiek przyszedł sam jeden... — zaczął Navail, nie mogąc ukryć wstrętu.
— Ekscelencyo! — rzekł Pejrol — wszakże to jest sprawa Żandrego i jego towarzyszy!
Gonzaga spojrzał na swych przyjaciół ze ściągniętemi brwiami.
— Do kroćset! — zawołał w duchu. — Przysięgam, że muszą mi być posłuszni, jak niewolnicy, chcę tego i zmuszę! Inaczej, wszystko pójdzie z dymem!
— Rób teraz to, co ja — rzekł cicho Kokardas do Paspoala. — Już czas.
Wyprostowani, z podniesionemi głowami, w fantazyjnie zarzuconych płaszczach, pomaszerowali obaj przed Gonzagę.
— Wasza książęca mość — zaczął Kokardas. — Trzydzieści lat niepokalanego prowadzenia się, powiedziałbym nawet chlubnego, powinny przemawiać na korzyść dwóch, jak my, zuchów, pomimo oskarżających ich pozorów. Czyż jeden dzień zdoleń zaćmić chwałę całego życia? Patrzcie na nas! Najwyższa Istota położyła na obliczu każdego znak wierności lub podłości. Patrzcie na nas, corpo di baco i patrzcie na pana Pejrola, oskarżyciela naszego.
Prawdziwie wspaniałym był ten Kokardas, mówiąc to. Jego gaskoński akcent dodawał jeszcze jakiejś dziwnej przyprawy jego wymowie. Co do braciszka Paspoala, on zawsze promieniał skromnością i słodyczą. Nieszczęśliwy Pejrol stanowił rzeczywiście rażący z nimi kontrast. Chroniczna bladość jego twarzy z czasem nabierała zielono-szarej barwy. Był to doskonały typ tych bezczelnych tchórzów, którzy uderzają, trzęsąc się ze strachu, mordują — mdlejąc.
Gonzaga milczał, zamyślony. Kokardas mówił dalej:
— Wasza książęca mość, ekscelencyo, ty, który jesteś wielki, ty który jesteś potężny, sam najlepiej osądzisz. Nie od dzisiaj znasz, panie, fosę Kajlusów, gdzieśmy razem...
— Milczeć! — krzyknął przerażony Pejrol.
Gonzaga nie poruszywszy się, spojrzał na swych przyjaciół.
— Ci panowie wszystko już odgadli. Jeżeli czego nie wiedzą, opowiemy. Ci panowie liczą na nas tak samo, jak my liczymy na nich. Musimy mieć dla siebie wzajemne pobłażanie; znamy się dobrze między sobą.
Ostatnie wyrazy wymówił Gonzaga z naciskiem. Czyż bowiem był między naszymi hulakami choć jeden bez skazy na sumieniu? Czyż noc ostatnia nie robiła z nich wspólników księcia? Oriolowi robiło się słabo; Navail, Noce i inni szlachcice trzymali oczy spuszczone. Gdyby choć jeden z nich zaprotestował, zbuntował się, wszyscy inni poszliby za nim. Ale nikt nie protestował.
Powinienby Gonzaga błogosławić wypadek, iż nie było markiza Chaverny.
Młody markiz, pomimo licznych swych wad, nie należał do tych, którym można nakazać milczenie. To też Gonzaga dobrze przemyśliwał nad tem, aby się go pozbyć tej nocy jeszcze, i to na zawsze.
— Chciałem tylko to powiedzieć waszej książęcej mości — zaczął znów Kokardas — że tacy, jak my, starzy słudzy, nie powinni być tak łatwo skazywani. My obaj, Paspoal i ja, jako ludzie zasługi, mamy licznych nieprzyjaciół. Oto moje zdanie, które chcę wyjawić waszej ekscelencyi, ze zwykłą mi otwartością. A więc jedna z dwóch rzeczy: albo kawaler Lagarder zmartwychwstał, co wydaje mi się nieprawdopodobnem, albo też list jest sfałszowany przez jakiegoś nicponia, który chciał zgubić dwóch uczciwych ludzi. Tak rzekłem, do kroćset!
— Obawiałbym się dorzucić jedno słówko. — wtrącił braciszek Paspoal — tak już mój czcigodny przyjaciel całkowicie oddał myśl moją.
— Oddalcie się — rzekł Gonzaga z roztargnieniem — nie będziecie ukarani.
Ale oni nie ruszyli się z miejsca.
— Wasza książęca mość wcale nas nie zrozumiał — odezwał się Kokardas z godnością — to przykro!
A Normandczyk dodał, kładąc rękę na sercu:
— Nie zasłużyliśmy na taką omyłkę.
— Będziecie zapłaceni — rzekł Gonzaga niecierpliwie — czegóż chcecie więcej.
— Czego my chcemy, wasza książęca mość? — mówił Kokardas z serdecznem drżeniem w głosie. — Czego my chcemy? Oto zupełnego i kompletnego dowodu naszej niewinności. Nie bój się! Ja widzę, że wy wcale nie wiecie, z kim macie do czynienia.
— Nie rzekł Paspoal, któremu jak najnaturalniej, z ułomności wrodzonej, łzy napłynęły do oczu. — Nie! O, nie! Wy tego nie wiecie!
— Czego my chcemy? Rozgłośnego usprawiedliwienia; żeby je uzyskać, oto, co proponuję: list ten mówi, że pan Lagarder przyjdzie sam do waszej ekscelencyi dziś wieczorem; my utrzymujemy, że pan Lagarder umarł. Niech wypadki nas rozsądzą! Pozostajemy więźniami. Jeżeliśmy skłamali i pan Lagarder przyjdzie, zgadzamy się umrzeć, nieprawdaż Paspoalu, lebiodo?
— Z radością! — odparł Normandczyk, który w jednej chwili zalał się łzami.
— A jeżeli przeciwnie — ciągnął dalej Gaskończyk, — pan Lagarder się nie zjawi, zwrot honoru. Jego ekscelencya nie odmówi pozwolenia dwu dobrym chłopcom nadal poświęcać nu swoje życie.
— Dobrze — rzekł Gonzaga — będziecie z nami w pawilonie, wypadki rzecz osądzą.
Kokardas i Paspoal rzucili się do jego ręki i ucałowali ją z zapałem.
— Boskie słowa! — zawołali obaj z rozjaśnionemi twarzami, niby najsprawiedliwsi ludzie..
Ale Gonzaga patrzył w tej chwili me na nich, lecz na nieszczęśliwe miny swych dworaków.
— Kazałem, aby mi sprowadzono Chaverny’ego — rzekł zwracając się do Pejrola.
Pejrol wyszedł natychmiast.
— Co wam się stało, panowie? — zapytał książę. — Jesteście bladzi i niemi... jak widma.
— To prawda — szepnął Kokardas, ze nie okazują szalonej wesołości, o nie!
— Czy się boicie? pytał dalej Gonzaga.
Szlachcice drgnęli, a Navail wybuchnął:
— Strzeż się, ekscelencyo!
— Jeżeli się nie boicie — mówił dalej książę, — to znaczy, że nie chcecie iść za mną.
A gdy wszyscy milczeli, zawołał gwałtownie:
— Strzeżcie się wy, panowie, moi przyjaciele! Pamiętajcie, co wam wczoraj mówiłem w wielkiej sali pałacowej: bierne posłuszeństwo! Ja jestem głową, wy ramionami. Między nami istnieje umowa.
— Nikt nie myśli jej zrywać — przerwał Taranne — ale....
— Żadnego ale! Ja tego nie chcę! Namyślcie się dobrze nad tem, co wam mówiłem i co wam powiem. Wczoraj mogliście się ode mnie oddzielić, dziś już nie: znacie moją tajemnicę. Dziś, kto nie jest ze mną, staje przeciwko mnie. Jeżeli kto nie stawi się na wezwanie dziś wieczorem....
— Ech! — rzekł Navail. — Wszyscy się stawią.
— Tem lepiej! Jesteśmy blizcy celu. Zdaje się wam, że jestem w matni, mylicie się bardzo. Od wczoraj urosłem o połowę; wasze części podwoiły się i jesteście już bogaci, sami o tem nie wiedząc, bogaci, jak książęta i panowie. Chcę, aby uczta była, jak należy, trzeba..
— Będzie, ekscelencyo, — zakończył Montobert, który należał do dusz, najbardziej księciu zaprzedanych.
Obietnica, zawarta w ostatnich słowach księcia, wzmocniła chwiejnych.
— Chcę, aby było wesoło! — dorzucił Montozaga.
— Będzie, będzie!
— Ja już w sobie czuję drganie rozkoszy — wtrącił mały Oriol, którego zimny dreszcz przenikał aż do szpiku kości. — Będziemy się śmieli!
— Będziemy się śmieli, będziemy się śmieli! — powtórzyli inni, przybierając miny zuchów.
W tej chwili właśnie Pejrol przyprowadził Chaverny’ego.
— Ani słowa o tem, co się działo, panowie, przestrzegł Gonzaga.
— Chaverny! Chaverny! — wołano dokoła, przybierając wyraz swobody i wesołości. — Chodźno czekamy na ciebie.
Na dźwięk tego imienia garbus, który oddawna leżał nieruchomo w głębi swej budy, teraz zdawało się, że się obudził. Głowa jego ukazała się w maleńkiem, okrągłem okienku, zaczął rozglądać się. Kokardas i Paspoal spostrzegli go równocześnie.
— Baczność! — szepnął Gaskonczyk.
— Jesteśmy na stanowisku — odparł Normandczyk.
— Jestem! — rzekł, wchodząc Chaverny.
— Skąd przychodzisz? — zagadnął Navail.
— Niedaleko stąd. Z drugiej strony kościoła. Ach, kuzynie! Czyż potrzebujesz na raz dwu odalisek?
Gonzaga przybladł. W okienku psiej budy twarz garbusa rozjaśniła się i zniknęła. Garbus usunął się w głąb budy za drzwi i obiema rękami przytrzymywał bicie serca. To jedno słowo rozświeciło mu wiele rzeczy.
— Szaleniec; niepoprawny szaleniec! — zawołał Gonzaga prawie wesoło.
Miejsce bladości zajął uśmiech.
— Boże drogi! — odparł Chaverny. — Niedyskrecya nie była wielka. Poprostu tylko wdarłem się na mur, żeby pospacerować w ogrodzie Armidy. Armida jest podwójna, są dwie Armidy...
Dziwiono się, widząc spokój księcia wobec tej zuchwałej wyprawy.
— I podobają ci się? — zapytał ze śmiechem.
— Uwielbiam je obie. Ale co się stało, kuzynie? — przerwał. — Dlaczego mnie wzywasz?
— Dlatego, że jest wesele dziś wieczorem — odparł Gonzaga.
— O! Naprawdę! A więc jeszcze się ludzie żenią? I kto się żeni?
— Posag: pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
— Gotówką?
— Gotówką.
— Piękna skarbonka! Z kim?
Obejrzaj się dokoła.
— Zgadnij! — odparł Gonzaga, który śmiał się ciągle.
— Wiele tu widzę min oblubieńców — mówił Cheverny — nie zgadnę. Jest ich dużo. Ach, owszem, to ja może?
— Trafiłeś! — rzekł Gonzaga.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Garbus otworzył delikatnie drzwi swej budki i stanął na schodach. Twarz jego zmieniła wyraz. Nie była to już ta głowa myśląca, to spojrzenie chciwe i głębokie, ale twarz Ezopa, wcielona ironja i drwiny.
— A posag? — zapytał Chaverny.
— Oto jest — odpowiedział Gonzaga, wyciągając z kieszeni paczkę akcyi — już gotowy.
Chaverny się zawahał; inni winszowali mu, ze śmiechem. Garbus zbliżył się powoli, nadstawił plecy Gonzadze, podając mu najpierw pióro umoczone i deseczkę.
— Przyjmujesz? — zapytał Gonzaga, zanim podpisał umowę.
— Na honor, tak! — odpowiedział markiz. — Trzeba się ustatkować.
Gonzaga, podpisując, zagadnął garbusa:
— I cóż przyjacielu, upierasz się ciągle przy swej fantazyi?
— Więcej niż kiedykolwiek, ekselencyo.
Kokardas i Paspoal patrzyli na to w niemem zdziwieniu.
— Dlaczego więcej, niż kiedykolwiek? — zapytał jeszcze Gonzaga.
— Ponieważ znam nazwisko pana młodego, ekselencyo.
— I cóż cię ono obchodzi?
— Nie umiałbym tego powiedzieć, ekselencyo. Są rzeczy których nie można wytłómaczyć. Jakby książę pan, naprzykład, wytłómaczył mi przekonanie, że bezemnie pan Lagarder nie wykona swej zuchwałej obietnicy?
— A więc ty słyszałeś?
— Moja buda jest tuż obok. Ekselencyo ja ci już raz usłużyłem.
— Usłuż mi dwa razy i niczego ci nie zbraknie.
— To będzie zależeć od waszej książęcej mości.
— Masz, Chaverny — rzekł Gonzaga, podając markizowi podpisane akcye, a zwracając się do garbusa, dodał:
— A więc będziesz na weselu, zapraszam cię.
Rozległy się głośne oklaski. Kokardas i Paspoal zamienili z sobą błyskawiczne porozumiewające spojrzenia.
— Wilk w owczarni! — mruknął Gaskończyk. — Korono cierniowa! Mają raeyę: będziemy się śmieli!
Wszyscy dworacy Gonzagi otoczyli garbusa; winszowano mu tak, jak i panu młodemu.
— Wasza książęca wysokość — rzekł garbus, składając głęboki ukłon przed księciem — będę się starał wszystkiemi siłami, aby się stać godnym tego wysokiego zaszczytu. Co zaś do tych panów, jużeśmy nieraz igrali z sobą na słowa. Mają oni spryt i rozum, ale nie taki, jak ja. Ha! ha! ha! Mimo głębokiego szacunku dla waszej książęcej mości, odważę się też na jakie śmieszne słówko, obiecuję wam to. Zobaczycie garbusa przy stole, a uchodzi on za dobrego bibosza. Zobaczycie! Zobaczycie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.