Garbus (Féval)/Część piąta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to powiedziane tonem ogromnie zabawnym. Już to garbus umiał nastrajać humory — wszyscy towarzysze Gonzagi, jak i on wy buchnęli wesołym śmiechem.
— Ha, ha, ha! — śmiał się książę — wiatr zawiał z naszej strony!
— Tak wasza ekscelencyo. Przybiegłem tutaj i odrazu uczułem, że jestem w dobrem miejscu. Nie umiem określić jaka to woń owionęła i opanowała mózg mój, zapewne woń szlachetnych i wyższych rozkoszy. Więc zatrzymałem się, aby zaczerpnąć oddechu tej woni.... To tak upaja, ekscelencyo; lubię to.
— Jaki znawca! — rzekł Oriol.
Garbus spojrzał mu prosto w oczy.
— A pan który dźwigasz w nocy ciężary — rzekł cicho — możesz najlepiej rozumieć, jak te się jest zdolnym do wszystkiego aby tylko módz zaspokoić żądzę.
Oriol zbladł. Montobert wykrzyknął:
— Co on chce przez to powiedzieć?
— Wytłómacz się, przyjacielu! — rozkazał Gonzaga.
— Ekscelencyo — odrzekł dobrodusznie garbus — wytłómaczenie nie będzie długie.
Wszak pamiętacie, panowie, żem miał zaszczyt wyjść wczoraj z Palais-Royal jednocześnie z wami. Widziałem dwóch panów, zaprzęgniętych do noszy, a że to nie jest rzecz całkiem zwykła, pomyślałem sobie, że musieli być dobrze za to zapłaceni.
— Czyżby on wiedział?.... — szepnął Oriol ze strachem.
— Co było na tragach? — przerwał garbus naturalnie. — Stary szlachcic pijany, któremu potem miałem zaszczyt podać ramię i odprowadzić do domu.
Gonzaga spuścił oczy, mieniąc się cały na twarzy. W oczach wszystkich obecnych malowało się najgłębsze zdziwienie.
— A może wiesz również — zapytał cicho Gonzaga — co się stało z panem Lagarderem?
— He, he! — zaśmiał się garbus. — Pan Żandry ma dobrą szpadę i i tęgą rękę. Byłem tuż obok niego, gdy uderzał, i zaręczam, że cios był znakomity. Ci których książę wysłał na wywiady, opowiedzą resztę.
— Spóźniają się bardzo! Ano, trzeba czasu. Mistrz Kokardas i braciszek Paspoal....
— To ty ich znasz? — przerwał Gonzaga.
— Wasza ekseelencyo, ja znam mniej więcej wszystkich.
— Tam do licha! Przyjacielu, czy ty wiesz że ja nie lubię takich, którzy znają tylu ludzi i wiedzą tyle rzeczy?
— Tak, ekscelencyo — odpowiedział spokojnie garbus — to może być niebezpiecznem, przyznaję; ale może też czasem do czego posłużyć. Bądźmy sprawiedliwi. Gdybym ja nie znał pana Lagardera....
— Dyabeł wie, czy jabym się posługiwał tym człowiekiem! — mruknął Navail za plecami Gonzagi, sądząc, że nikt nie słyszy, ale garbus natychmiast odpowiedział:
— I nie miałbyś pan racyi.
Wszyscy inni zresztą podzielali zdanie Nayaila.
Gonzaga wahał się. A garbus ciągnął dalej jakby igrał jego niepewnością;
— Gdyby mi nie przerwano, z góry odpowiedziałbym na wszystkie nasze podejrzenia. Otóż gdym po raz pierwszy stanął na progu waszego domu, ekscelencyo, i ja również wahałem się, rozważałem wątpiłem. Widziałem raj; raj, którego pożądałem; nie ten, który obiecuje Kościół, lecz raj Mahometa, ze wszystkiemi rozkoszami, ziemskiemi: piękne kobiety, dobre wino, nimfy w wieńcach kwiatowych i pieniący się złotem nektar. Byłżem gotów na wszystko, ażeby wejść do tego ponętnego Edenu? Zapytywałem się siebie o to, zanim wszedłem i wszedłem, wasza ekscelencyo.
— Ponieważ czułeś się gotowym na wszystko? — zapytał Gonzaga.
— Na wszystko! — odpowiedział garbus stanowczo.
— Wielki Boże! Co za szalona żądza rozkoszy i przepychu!
— Od lat czterdziestu o tem marzę; żądzo płodzą się pod memi siwemi włosami.
— Słuchaj — rzekł książę — szlachectwo można kupić, zapytaj o to Oriola!
— Nie chcę szlachectwa które się kupuje.
— Zapytaj Oriola, czy ono mu cięży?
Ezop wskazał na garb swój komicznym ruchem.
— Czy nazwisko waży tyle, co to?
A potem zaczął tonem poważnym:
— Nazwisko czy garb, to są ciężary, które mogą zgnieść tylko umysłowo słabych. Ja jestem za małą osobistością abym się mógł porównywać z takim poważnym finansistą, jak p. Oriol. Jeżeli jednak nazwisko gniecie go, tem gorzej dla niego; mój garb wcale mi nie przeszkadza. Przecież sam marszałek Luksemburg jest garbatym! A czy nieprzyjaciel widział jego plecy w bitwie pod Nerwinde? Bohater komedyi neapolitańskich, ów, któremu nikt oprzeć się nie może, Pulcinello, też jest garbusem. Tyrteusz był garbusem i kulawym; Wulkan, twórca piorunu, również był garbatym i kulawym. A Ezop, którego imieniem ochrzciliście mnie, miał także garb, a w nim całą swą mądrość. A garb olbrzyma Atlasa — to świat cały. Nie porównywając mego garbu ze wszystkimi tamtymi sławnymi garbami, muszę przyznać, że mój też wart nie mało, bo mi przy nosi pięćdziesiąt tysięcy dukatów dziennie, więc kontent jestem bo w nim jest złoto!
— Jest w nim i rozum, mój przyjacielu — rzekł Gonzaga. — I obiecuję ci, że będziesz szlachcicem.
— Ślicznie dziękuję, ekscelencyo. Kiedyż to?
— Do kata! Jak mu pilno!
Potrzeba na to trochę czasu — odrzekł książę.
— Tak, tak. Powiedzieliście panowie racyę: mnie bardzo pilno — mówił garbus. — Ekscelencyo, proszę mi wybaczyć; ale powiedziałeś mi kiedyś, że nie lubisz przyjmować usług darmo, to mnie ośmiela, że dopomnę się o zapłatę natychmiast.
— Natychmiast? — zawołał książę. — Ależ to niepodobna!
—Przepraszam waszą ekscelencyę, ale tu nie chodzi o prawa szlacheckie.
I zbliżając się, rzekł tonem poufałym:
— Nie jest to chyba konieczne być szlachcicem, aby, naprzykład, usiąść obok pana Oriola przy dzisiejszej kolacyjce.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, z wyjątkiem Oriola i księcia.
— Więc i o tem już wiesz? — zapytał ostatni marszcząc brwi.
— Dwa słowa, usłyszane przypadkowo.. — tłómaczył się garbus pokornie.
— A więc będzie kolacyjka? Dzisiaj? — zawołano dokoła.
— Ach, książę panie — zaczął garbus z płomieniem w oku. — Żebyście wiedzieli jakie ja cierpię męki Tantala. Odgaduję przeczuwam mały domeczek, z ukrytemi drzwiczkami, zacieniony ogródek: rozkoszny buduar, pokryty miękkimi kobiercami. Na ścianach mnóstwo pięknych obrazów: nimfy i amory, motyle i róże. Widzę salonik, cały w złocie, pełny miłości, uśmiechów. Widzę błyszczące światłem kinkiety żyrandole — oślepiają mi oczy....
Zakrył nerwowym ruchem powieki.
— Widzę kwiaty, oddycham ich wonią.... Ale cóż to wszystko wobec rozkosznych, zachwycających ciał niewieścich.... — wino!....
— Ależ on już pijany, przed ucztą! — zawołał Navail.
— To prawda — rzekł garbus którego oczy naprawdę błyszczały ogniem — jestem pijany.
— Jeżeli wasza ekscelencya sobie życzy — szepnął cicho do ucha Gonzadze Oriol — uprzedzę pannę Nivellę.
— Już uprzedzona — odrzekł książę.
I, jak gdyby chcąc jeszcze podnieść ten szczególny kaprys garbusa, dodał:
— Panowie, to nie będzie taka zwyczajna kolacya, jak inne.
— A co będzie? Kto będzie? Pan Law?
— Czy małpy z jarmarku Saint-German?
— Ale! Znacznie lepiej, panowie, nie zgadniecie — rzekł z uśmiechem Gonzaga — będzie wesele.
Garbus zadrżał, co mu poczytano na karb tej ogromnej ochoty, o jakiej opowiadał.
— Wesele? — powtórzył. — Naprawdę wesele? Po kolacyi?
— Wesele prawdziwe — rzekł Gonzaga. — Prawdziwy ślub z całą ceremonią.
— A kogo żenią? — zawołało całe towarzystwo jednym głosem.
Garbus powstrzymał oddech. W chwili gdy Gonzaga miał odpowiedzieć, na peronie ukazał się p. Pejrol, wołając:
— Wiwat, panowie! Oto nasi wysłańcy.
Tuż za Pejrolem kroczyli z podniesionemi dumnie czołami Kokardas i Paspoal.
— Przyjacielu — zwrócił się Gonzaga do garbusa — nie oddalaj się, nie skończyliśmy jeszcze z sobą.
— Jestem na rozkazy waszej ekscelencyi — odrzekł Ezop, kierując się ku swej budzie.
Myśli jego pracowały z wielkim wysiłkiem; rozważał każde słowo Gonzagi.
Wszedłszy do budy, zamknął drzwiczki i rzucił się na barłóg, wyczerpany.
— Ślub! — szeptał do siebie. — Jakiś skandal! Ale to nie jest zapewne bez celu i związku. Ten człowiek nic nie robi bez celu. Ale co tu jest w tem niegodziwem błazeństwie? Gubię wątek jego planu, a czas uchodzi...
Ścisnął głowę w zaciśniętych kurczowo dłoniach.
— Och! — zawołał z energią. — Czy on chce, czy nie, przysięgam na Boga, że będę z nimi na tej kolacyi.
Tymczasem młodzi hulacy otoczyli Pejrola, dopytując się ciekawie:
— No, więc? No, więc, jakie nowiny?
Sprawa z Lagarderem zaczęła ich osobiście interesować.
— Ale! Te dwa zuchy chcą tylko mówić z jego ekseelencyą.
Kokardas i Paspoal, wypoczęci i pokrzepieni dobrym snem na stole w oberży weneckiej wyglądali jak róże. Przeszli z nosami do góry mimo stojących rzędem dworaków księcia i zatrzymali się przed samym Gonzagą, któremu skłonili się z całą godnością prawdziwych mistrzów sztuki fechtunkowej.
— No, no! — niecierpliwi! się książę, — mówcie prędko!
Kokardas i Paspoal zwrócił się, jak na sprężynach, twarzami do siebie.
— Zaczynaj, mój szlachetny przyjacielu — rzekł Normandczyk.
— Ależ niech Bóg broni, gołąbku — odrzekł Gaskończyk. — Ty zaczynaj!
— Tam do kita! — krzyknął Gonzaga. — Czyż długo jeszcze będziecie nas tak trzymać w niepewności.
Wówczas zaczęli mówić jednocześnie razem donośnym głosem:
— Wasza ekscelencyo, ażeby godnie zasłużyć na wasze zaufanie...
— Milczeć! — zawołał książę z gniewem.
— Mówcie każdy po kolei.
Więc nowej turniej grzeczności, ceregiele. W końcu Paspoal zaczął sam jeden:
— Będąc młodszym i niższym stopniem w zasługach, muszę być posłusznym memu czcigodnemu przyjacielowi i zabieram głos. Zaczynam zatem od zapewnienia, żem spełnił mą misyę pomyślnie. A jeżeli byłem mniej szczęśliwy, niż mój czcigodny przyjaciel, to już nie zależy odemnie.
Kokardas uśmiechał się z dumną miną, gładząc z zadowoleniem potężne wąsiska.
Zanim zaczniemy opowiadanie wymownego Paspoala, musimy zdradzić przed czytelnikami, że nasi sympatyczni awanturnicy nie czuli się całkiem pewni i spokojni. Po wyjściu z oberży weneckiej, obaj udali się jeszcze raz na ulicę Chantre. Ale tam nie dostali żadnych wieści o Lagarderze. Co się z nim stało? Nie mieli najlżejszego pojęcia.
— Bądźcie tylko zwięźli — rozkazał Gonzaga.
— I dokładni — dodał Navail.
— Oto cala historya w dwóch słowach — mówił braciszek Paspoal. — Prawda nigdy nie jest długa do opowiadania, a ciebie szukaja południa po czternastej godzinie, to tylko bałamucą innych — takie jest moje zdanie. I jeżeli tak myślę, to wypływa z doświadczenia...
No, ale nie zbaczajmy z drogi. Otóż, tego ranka wyszedłem od księcia pana z jego rozkazami. Wówczas szlachetny mój przyjaciel i ja powiedzieliśmy sobie tak: “Dwie szanse warte dwa razy tyle co jedna; idźmy zatem każdy za innym śladem ”. I rozstaliśmy się przed targiem Niewiniątek. Co uczynił potem mój przyjaciel, nie wiem; co do mnie, udałem się prosto do Palais-Royal, gdzie zastałem robotników, uprzątających dekoracyę w ogrodzie. Mówili między sobą wciąż o jednem i tem samem: pomiędzy namiotem indyjskim a budką odźwiernego była podobno kałuża krwi. Ol! — myślę sobie — to dobrze, jestem pewny, że tutaj pracowały szpady. Poszedłem zobaczyć kałużę krwi, a potem zacząłem szukać śladów i iść za nimi. Ho, ho! trzeba na to dobrych oczu! Przez całą drogę, od namiotu indyjskiego do ulicy św. Honoryusza, wypatrywałem tych śladów na ziemi. “Przyjacielu, coś zgubił? — pytali się lokaje. “Portret mej kochanki” — odpowiedziałem. A oni śmiali się, jak ostatni głupcy. Gdybym chciał mieć portrety wszystkich moich kochanek, dobre musiałbym wynająć mieszkanie, do licha, aby je tam zmieścić!
— Skracaj! — rzekł Gonzaga.
— Wasza ekscelencyo, Staram się, jak umiem najlepiej. — Ano, dobrze! Na ulicy św. Honoryusza tyle przejeżdża wozów i powozów, że ślady zupełnie były zatarte. A więc idę prosto do rzeki...
— Którędy? — przerwał książę.
— Przez ulicę Oratoire — odrzekł Paspoal.
Gonzaga zamienił spojrzenie z dworakami. Gdyby Paspoal mówił o ulicy Pierre-Lescot, utraciłby wiarę natychmiast gdyż awantura Oriola i Montoberta była już wszystkim wiadoma. Ale, rzeczywiście, mógł przecie Lagarder uciekać przez ulicę Oratoire.
Paspoal ciągnął dalej opowiadanie:
— Mówię, jak przed spowiednikiem, prześwietny książę. Na ulicy Oratoire ślady znów stały się widoczne, więc szedłem za niemi do samej rzeki. Ale tam już nic! Jacyś rybacy rozmawiali ze sobą; zbliżyłem się. Jeden z nich o akcencie pikardyjskm, mówił: “Trzech ich było; pan szlachcie, już ciężko ranny, więc mu zabrali worek z pieniędzmi, a potem wrzucili pana szlachcica do rzeki“.
— “Moi panowie — zapytałem grzecznie — czyście widzieli tego szlachcica?“. Ale oni wcale mi na to nie chcieli odpowiedzieć, myśląc zapewne, że jestem z policyi. Więcem zaraz dodał: “Bo, widzicie, należę do domowników tego pana; on się nazywa Saint-Saurin, i jest dobrym chrześcijaninem”.
“Niech Bóg przyjmie duszę jego! — zawołali rybacy. — Tak jest, widzieliśmy go”.
— “Jakże był ubrany, moi najserdeczniejsi? — pytałem”. — “Miał na sobie ubranie z białego atłasu, a na twarzy czarną maskę”.
Całe towarzystwo Gonzagi zamieniło z sobą znaczące spojrzenia. Gonzaga kiwał głową. Tylko jeden mistrz, Kokardas, miał na ustach uśmiech sceptyczny. I myślał sobie:
— Moja lebioda nie darmo jest Normandczykiem, ręko Boska! Ale nie bój się! Nie bój! I nasza kolej też przyjdzie.
— O! myślę sobie, dobrze! — ciągnął dalej Paspoal zachęcony widocznem powodzeniem. — Przepraszam, jeżeli nie wyrażam się, jak człowiek pióra; mojem rzemiosłem jest szpada, a powtóre obecność waszej ekscelencyi onieśmiela mię, muszę do tego się przyznać otwarcie. Ale przecie prawda zawsze jest prawdą. Czyń, co ci nakazuje obowiązek, a drwij sobie z tego co o tobie powiedzą! Ano, schodzę pod Luwrem nad brzeg rzeki, na sam dół, idę wciąż aż do Passy, potem do Sevres... Zaraz zobaczycie, panowie, jaką miałem myśl. Zblżam się do mostu Saint-Cloud.
— Sieci! — szepnął Oriol.
— Sieci — powtórzył Paspoal, mrucząc filuternie okiem. — Właśnie pan zgadł.
— Kokardas. — Fiu, fiu, jeszcze możemy coś.
— Nieźle! Nieźle! — pochwalił w duchu zrobić z tego filuta Paspoala!
— A cóżeś wreszcie znalazł w tych sieciach? — zapytał Gonzaga z odcieniem niewiary w głosie.
Braciszek Paspoal odpiął kaftan. Kokardas wytrzeszczył oczy... nie spodziewał się tego. Ale tego, co Paspoal wyciągnął z zanadrza, nie znalazł bynajmniej w sieciach rybackich w Saint-Cloud. On wcale nie widział tych sieci, może ich wcale nie było. To, co Paspoal wyciągnął z zanadrza, znalazł poprostu w mieszkaniu Lagardera, kiedy tam zaszedł po raz pierwszy dzisiejszego rana. Zabrał początkowo bez określonego planu, tak sobie, z dobrego przyzwyczajenia. Nawet Kokardas nie zauważył, kiedy. Był to, ni mniej, ni więcej, tylko płaszcz z białego atłasu, który Lagarder miał na sobie na balu regenta. Paspoal zmoczył go wodą w oberży weneckiej, a teraz podawał Gonzadze, który się cofnął z odrazą. Wszyscy; inni również wzdrygnęli się, gdyż doskonale poznali ubiór Lagardera.
— Ekscelencyo — rzekł potulnie Paspoal — trup był za ciężki; mogłem więc to tylko przynieść.
— Aa!... Korono cierniowa! — myślał Kokardas. — Nie wytrzymam! O, gałgus! On ma talent!
— A widziałeś trupa? — zapytał p. Pejrol.
— Mój panie — odpowiedział braciszek Paspoal zwracając się w stronę pytającego, — jakie to zwierzątka paśliśmy z sobą razem? Ja pana nie tykam. Proszę więc zaprzestać tej niesmacznej poufałości ze mną.
— Odpowiadaj na pytanie — rzekł Gonzaga.
— Woda jest głęboka i mętna — odpowiedział Paspoal. — Boże broń, abym miał twierdzić to, o czem nie mam najzupełniejszej pewności.
— Ano — zawołał nagle Kokardas — właśnie tego czekałem! Gdyby mi był kuzynek skłamał, ręko Boska! nie chciałbym go już nigdy więcej widzieć w mem życiu.
Zbliżył się do Normandczyka i ucałował serdecznie, po rycersku.
— Aleś ty nie skłamał, skorupko moja. Bóg jeden wie, jakim sposobem trup mógłby się znajdować w sieciach Saint-Cloud, kiedy ja go tylko co widziałem o dobre dwie mile stamtąd na lądzie!
Paspoal spuścił oczy. Spojrzenia wszystkich zwróciły się na Kokardasa.
— Kochanku — zaczął ostatni, rozczulając się nad przyjacielem — jego ekscelencya wybaczy mi, że chcę oddać hołd twojej — prawdomówności. Tacy, jak ty, ludzie są rzadkością, a ja dumny jestem iż cię mam za towarzysza broni.
— Przestań — przerwał Gonzaga. — Chcę zadać jeszcze jedno pytanie temu człowiekowi.
Wskazał palcem na Paspoala, stojącego z miną, pełną niewinności i skromności na słodkiem obliczu.
— A owi dwaj zamaskowani obrońcy młodej kobiety w różowem domino — zapytał książę, — czy nic mi o nich nie możesz powiedzieć?
— Przyznaję się waszej książęcej mości, żem cały oddał się tamtej sprawie.
— Nie bój się! — rzekł Kokardas, wzruszając lekko ramionami. — Nie może pytać się poczciwca o to, na co nie jest w stanie dać odpowiedzi. Mój towarzysz, Paspoal, zrobił wszystko, co mógł. A ty, Paspoalu, wiedz, że cię pochwalam. Jestem kontent z ciebie, skorupko moja; jakkolwiek nie mogę powiedzieć, że jesteś zupełnie na równi ze mną. No! No! To byłaby już przesada!
— Jakto? A tyś zrobił więcej od niego? — zapytał nieufnym tonem Gonzaga.
— Troszeńkę, ekscelencyo. Kiedy Kokardas zabiera się do szukania, ręko Boska! znajduje on coś innego, jak szmaty na dnie rzeki.
— No, słuchajmy. Opowiadaj, coś zrobił.
— Ano, przedewszystkiem, muszę się przyznać, że rozmawiałem z tamtymi dwoma hultajami tak, jak rozmawiam w tej chwili z waszą książęcą mością. Secundo, po drugie, widziałam ciało...
— Czy jesteś tego pewny? — zapytał z pośpiechem Gonzaga.
— Naprawdę? Mów, mów! — wołali inni.
Kokardas oparł pięść na biodrze.
— Nie bój się! Trzeba iść porządkiem — rzekł. — Mam zamiłowanie do mego fachu, a ci, co myślą, że pierwszy lepszy może się ze mną mierzyć, są waryatami. Można być dobrym i rzetelnym jak mój kuzynek, Paspoal, ale daleko mu jeszcze do mojego poziomu. Trzeba wyjątkowych sytuacyi i znajomości; instynkt, do licha? Dobre oko, węch, deilikatny słuch, pewny krok, silne ramię, mocne serce. Nie bój się! Wszystko to posiadamy! Rozstając się z mym towarzyszem na targu Niewiniątek, powiedziałem sobie: “Słuchaj, Kokardasie mój gołąbku, zastanów się trochę, proszę cię! Gdzie to znajdują topielców?” Ano, chodziłem od drzwi do drzwi, wtykałem nos w każdą dziurę. Czy znacie, panowie, Czarny-Łeb, tam na ulicy św. Tomasza? Tam zawsze pełno żelastwa! Około drugiej godziny oba hultaje wyszli z pod Czarnego-Łba: “Adieu, ojczyzno! — powiedziałem do nich”. “E, adieu, Kokardasie” Ja ich znam wszystkich, jak ojca i matkę. “Chodźcie no, owieczki! — mówię”. Zaprowadziłem ich do starej fosy opactwa Saint-Germain. Tam porozmawialiśmy z sobą troszeczkę: płazem, na odlew i jeszcze inaczej. Boże miłosierny! Już oni nie będą nikogo bronić na tym świecie, ani we dnie, ani w nocy.
— Jakto? Rozbroiłeś ich? Związałeś? — pytał Gonzaga, który nic nie rozumiał.
Kokardas wykonał ręką ruchy, naśladujące ciosy szpady bardzo wymowne. Potem przybrał dumną postawę i rzekł uroczystym tonem:
— He! Bałwany! Było ich tylko dwóch. A ja, korono cierniowa! połknąłem już w życiu niejednych!