Garbus (Féval)/Część piąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
SALON I BUDUAR.

Mały domek Gonzagi był w kształcie kiosku, zamienionego na świątynię miłości. Elegancka wykwintna czarująca klateczka tak zewnątrz, jak wewnątrz. W owe czasy ogromne sumy wydawano na takie klateczki. Klateczka Gonzagi była wprost cudem. Składała się z ogromnego, sześciokątnego salonu, którego sześć ścian tworzyło w górze kopułę. Czwóro wspaniałych pokoi otwierało się do czterech buduarów, w kształcie trapezów, a dwoje drzwi oszklonych prowadziło na tarasy, pokryte trawnikiem i kwiatami.
Sufit salonu zdobiły malowidła znakomitych malarzy, na ścianach wisiały piękne w złoconych ramach obrazy. Buduary również upiększone były barwnemi malowidłami. Jednym słowem, było to gniazdo prawdziwie książęce.
Wybiła już ósma wieczorem. Uczta rozpoczęła się już oddawna. W salonie pełno było świateł i kwiatów. Stół uginał się pod ciężarem srebrnych mis i talerzy. Między ucztującymi przedewszystkiem wyróżniał się Chaverny, przedwcześnie pijany. Zaledwie podano drugie dania, kiedy młody markiz stracił przytomność. Narail, Montobert, Taranne, Albret mieli silniejsze głowy, to też panowali nad szaleństwami i miarkowali się w słowach. Baron Batz trzymał się tak trzeźwo, jakby pił tylko wodę.
Były tam, rozumie się i damy, i prawie wszystkie należały — naturalnie do składu Opery. Więc: panna Fleury, panna Nivella, gruba i pulchna Cydalisa i sześć lub siedem innych tego samego pokoju, a wszystkie piękne i młode, wesołe szalone i bezczelne, umiejące się śmiać nawet wtedy, kiedy miały ochotę płakać.
Gonzagi nie było. Wezwano go do Palais-Royal. Oprócz jego miejsca, były jeszcze trzy krzesła puste; przedewszystkiem Dony Kruz, która zaraz po wyjściu Gonzagi uciekła. Piękna gitanina oczarowała wszystkich przy stole. Trudno było zgadnąć, czy to książę Gonzaga zmusił donę Kruz do udziału w uczcie, czy też czarująca dziewczyna zmusiła księcia do tego samego. To pewno, że była zachwycająca, że wszyscy ją uwielbiali, z wyjątkiem poczciwego grubego Oriola, który został wiernym niewolnikiem panny Nivelli.
Drugie puste krzesło nie było jeszcze dotąd wcale zajęte. Trzecie zaś należało do garbatego Ezopa, czyli Jonasza, którego Chaverny usiłował zwyciężyć w oryginalnej walce: na kielichy szampana.
Właśnie w tej chwili Chaverny w przystępie pijackiej wesołości ponarzucał stosy płaszczy, damskich okrywek i narzutek na głowę i plecy nieszczęsnego garbusa. Ale garbus nie skarżył się wcale, pomimo że całkiem przytłoczony był narzuconym ciężarem i o mało się nie dusił.
Ale dobrze mu tak, bo garbus nie dotrzymał obietnicy: ciągle był milczący chmurny, jakiś niespokojny, zakłopotany. O czemże mógł myśleć... taki pulpit? Precz z garbusem! Ostatni raz jest na takiej uczcie!
Tymczasem zapytano go się po cichu między sobą, w jakim celu dona Kruz była na tej kolacyjce. Gonzaga nic nie robił wypadkiem. Dotychczas ukrywał piękną Hiszpankę z taką troskliwością, jak gdyby naprawdę był jej opiekunem; i nagle posadził ją teraz między hulakami — było to bardzo dziwne.
Chaverny wciąż się dopytywał czy to ona właśnie ma być jego narzeczoną? Gonzaga zaprzeczył ruchem głowy. Ale Chaverny chciał wiedzieć, gdzie jest jego narzeczona. Odpowiedziano mu: “Cierpliwości!”
Jaki cel miał Gonzaga, aby w taki sposób traktować tę, którą chciał wprowadzić w dom królewski, jako pannę Nevers? To stanowiło tajemnicę.
Wszystkie piękne damy były mocno wesołe i rozbawione, z wyjątkiem Nivelli, którą wino usposobiło melancholicznie. Cydalisa i Fleury śpiewały; inna znów grała na skrzypcach. Oriol, okrągły, jak piłka, opowiadał o swoich miłosnych tryumfach, w które nikt nie wierzył. Inni pili, śmiali się, krzyczeli, śpiewali. Wino było wykwintne, kobiety rozkoszne; nikomu do głowy nie przychodziły groźby, wiszące nad ucztą Baltazara.
Jeden tylko Pejrol miał minę kwaśną i ponurą i wyglądał jakby z krzyża zdjęty. Ogólna wesołość nie udzielała mu się wcale.
— Czyż nikt nie zlituje się i nie każe milczeć panu Oriolowi? — odezwała się Nivella tonem smutnym i znudzonym.
— Cicho, Oriol! — zawołano.
— Ja przecie nie tak głośno, jak Chaverny — odpowiedział grubas. — Nivella jest widać zazdrosna, więc już nie będę jej opowiadał o moich awanturkach.
— Niewiniątko! — westchnęła Nivella, popijając wolno szampana.
Wtem Chavery rzucił się na swoje krzesło.
— Ach, ten Ezop! Jak się obudzi w tych gałganach, utopię go! — krzyknął, wodząc zam glonem okiem po całej sali.
— Ale, cóż to? — zawołał — nie widzę naszego Olimpu! Potrzebna mi jest jej obecność bo chcę wam wytłómaczyć moje położenie.
— Żadnych tłómaczeń, na miłość Boską! — błagała Cydalisa.
— Kiedy muszę — mówił Charerny, chwiejąc się na krześle. — To jest bardzo delikatna sprawa. Pięćdziesiąt tysięcy dukatów! Gdybym nie był zakochany..
— Zakochany w kim? — przerwał Navail. — Przecież ty nie znasz narzeczonej.
— Otóż to błąd! Chcę wam wytłómaczyć moje położenie..
— Nie! Nie, nie! — Owszem! Owszem — wrzeszczał chór.
— Jakaś blondyneczka czarująca — opowiadał Oriol Choisy’emu który spał — przyczepiła się do mnie i ani rusz od niej się uwolnić! Rozumiesz, żem był w strachu przed Nivellą, mogłaby nas spotkać. Bo jaka zazdrosna, ta Nivella! Nareszcie....
— A więc — wolał Chaverny — jeżeli nie dajecie mówić, powiedzcie przynajmniej, gdzie jest dona Kruz? Chcę dony Kruz!
— Dona Kruz! Dona Kruz! — zawołano ze wszystkich stron. — Chaverny ma racyę. Potrzeba nam dony Kruz.
— Moglibyście, panowie, nazywać ją panną de Nevers — rzekł sucho Pejrol.
Głośny wybuch śmiechu zagłuszył jego słowa.
— A tak, tak — powtarzano. — Panna de Nevers! To prawda! Panna de Neyers!
Powstano z hałasem od stołu.
— Moje położenie.. — zaczął Chaverny.
Ale każdy uciekał od niego i biegł do drzwi któremi wyszła dona Kruz.
— Oriol, tu! — zawołała Nivella. — w tej chwili!
Mały grubas nie dał się prosić.
— Siadaj tu przy mnie — rozkazała Nivella — i opowiadaj mi historyę o oślej skórze. Spać mi się chce.
— Jednego razu była. — zaczai słodko Oriol.
Tymczasem z przeciwnego końca wołano wciąż:
— Dona Kruz! Dona Kruz!
Chavernv zaczął dobijać się do drzwi buduaru, gdzieś jak przypuszczano, schroniła się urocza Hiszpanka.
— Jeżeli pani nie przyjdzie groził Chaverny — przypuścimy szturm.
— Tak! Tak! Szturm.
— Panowie, panowie! — mówił Pejrol.
Chaverny schwycił go za kołnierz.
— Jeżeli się nie uspokoisz przeklęty puszczyku, to, jak kafarem, rozwalimy tobą drzwi.
Ale dona Kruz nie była poza temi drzwiami. Buduar łączył się zapomocą ukrytych schodów z dolnem mieszkaniem, dokąd właśnie udała się dona Kruz i gdzie była jej własna sypialnia.
Na małej sofce leżała Aurora, cała drżąca i zmęczona od płaczu. Już od piętnastu godzin była w tym domu. Gdyby nie obecność dony Kruz, umarłaby ze strachu i zmartwienia.
Dona Kruz schodziła po raz drugi od początku uczty.
— Co słychać nowego? — pytała słabym głosem Aurora.
— Pana Gonzagę wezwano do pałacu — od powiedziała dona Kruz. — Niesłusznie tak się trwożysz, moja biedna siostrzyczko; tam, na górze wcale nie tak straszno: i gdyby nie to, że wiem, jaka tu jesteś niespokojna, smutna i przybita, bawiłabym się tam z całego serca.
— Co tam robią w salonie? Wrzaski dochodzą aż tutaj.
— Szaleństwa. Śmieją się do rozpuku. Szampan leje się potokiem. Ci panowie są weseli dowcipni, zachwycający.. zwłaszcza jeden, którego zowią Chaverny.
Aurora przeciągnęła dłonią po czole, jakby chcąc przywołać jakieś wspomnienie.
— Chaverny! — powtórzyła.
— Młodziutki, elegancki, nie bojący się Boga ni szatana! Ale ja mam zabronione zbyt nim się zajmować — przerwała sobie nagle dziewczyna — bo on jest narzeczony.
— A! — rzekła Aurora w roztargnieniu.
— Zgadnij, siostrzyczko, z kim?
— Nie wiem. Co mnie to obchodzi?
— Przeciwnie, bardzo cię obchodzi. Bo markiz Chaverny jest właśnie twoim narzeczonym.
Aurora podniosła wolno bladą twarzyczkę
i uśmiechnęła się smutnie.
— Ja wcale nie żartuję — upewniała dona Kruz.
— A o nim — szeptała Aurora — moja siostrzyczko, czy mi żadnych nie przynosisz wieści?
— Nic nie wiem, kompletnie nic.
Piękna głowa Aurory opadła na poręcz sofy.
— Wczoraj — mówiła, łkając — ludzie, którzy nas napadli, powiedzieli: “On nie żyje.. Lagarder umarł”.
— O, co to — rzekła dona Kruz — to jestem pewna, że nie umarł.
— Cóż ci daje taką pewność — zapytała żywo Aurora.
— Dwie rzeczy: pierwsza, to, że ci, tam na górze, wciąż boją się jego; druga, to, że ta pani, którą mi chcieli dać za matkę....
— Jego nieprzyjaciółka! Ta, którą widziałam ostatniej nocy w Palais-Royal?
— Tak, jego nieprzyjaciółka. Z twego opisu poznaję, że to ta sama. Otóż drugi dowód, jak mówiłam, to to, że ta kobieta, ciągle go prze siaduje; zawziętość jej wcale się nie zmniejszyła. Kiedy dzisiaj rano byłam u pana Gonzagi, aby się poskarżyć na takie dziwne obejście się ze mną, tam u ciebie, na ulicy Pierre-Lescot, widziałam ją, tę dumną kobietę i słyszałem, jak mówiła do starego pana o białych włosach, który był u niej: “To moja sprawa i tylko mnie dotyczy, to mój obowiązek. Mam oczy czujnie otwarte, i on mi się nie wymknie. Zanim upłynie dwudziesta czwarta godzina, będzie aresztowany, bodajby nawet, gdyby trzeba było, własną moją ręką!”.
— Och! — rzekła Aurora. — Tak, to musi być ta sama kobieta! Poznaję ją po tej nienawiści; i oto już po raz nie wiem który przychodzi mi na myśl..
— Jaka myśl? — zapytała dona Kruz.
— Nic, nic! Jestem szalona.
— Mam ci jedną rzecz do powiedzenia — zaczęła z pewnym wahaniem dona Kruz. Jest to jakby polecenie... Słuchaj: pan Gonzaga był dobrym dla mnie, ale ja mu już nie ufam. A ciebie, biedna maleńka, kocham coraz mocniej.
Mówiąc to, usiadła na sofie obok przyjaciółki.
— Pan Gonzaga — ciągnęła dalej — napewno powiedział mi to w tym celu, abym ci powtórzyła....
— Co powiedział? — pytała Aurora.
— Wiesz? Przed chwilą, kiedyś mi przerwała opowiadaniem o swym pięknym kawalerze, Henryku Lagarderze, właśnie miałam ci powiedzieć, że tam chcą cię poślubić z markizem Chaverny.
— Ale jakiem prawem? Mnie....
— Nie wiem, najdroższa; ale tutaj, zdaje się, nie bardzo chodzi komuś o to, czy się ma prawo, czy nie. Gonzaga zaczął ze mną rozmawiać i w toku tej rozmowy wyraził się tak: “Jeżeli będzie posłuszną, może ocalić od śmiertelnego niebezpieczeństwa wszystko, co ma najdroższego na świecie”.
— Lagardera! — jęknęła Aurora.
— Ja też myślę, że to mowa o Lagarderze.
Aurora ukryła twarz w dłoniach.
— Myśli moje plączą się i błądzą, jak wa mgłę — szepnęła. — Boże, czyż nie masz dla mnie litości?
Dona Kruz przycisnęła ją do piersi.
— A czyż to nie Bóg umieścił mię koło ciebie? — rzekła z największą słodyczą. — Jestem tylko kobietą, ale jestem silną i nie boję się śmierci. Jeżeli na ciebie napadną, bronie cię będę, ukochana, do ostatnich sił.
Aurora oddała jej uścisk.
Tymczasem wrzaski, wzywające donę Kruz stały się coraz głośniejsze i natarczywsze.
— Muszę tam iść — rzekła dawna gitanita.
I czując, jak Aurora nagle zadrżała w jej ramionach, szepnęła z litością:
— Biedne moje dzieciątko, jak to zbladło!
— Boję się, gdy sama zostanę — skarżyła się słabym, dziecinnym głosem Aurora, — ci lokaje, służące... wszystkich się boję.
— Nie masz czego się bać — uspokajała ją dona Kruz, — ci lokaje i służące wiedzą, że cię kocham, a oni myślą, że mam wielką władzę nad panem Gonzagą.
Urwała nagle i zaczęła nad czemś się zastanawiać.
— Są chwile, że sama w to wierzę — mówiła. — Czasami przychodzi mi na myśl, że Gonzaga naprawdę mnie potrzebuje....
Na górnem piętrze hałas wciąż wzrastał.
Dona Kruz wstała, biorąc ze stołu szklankę z szampanem, którą tu ze stołu przyniosła.
— Poradź mi co! Wspieraj mnie! — błagała Aurora.
— Nic nie stracone, jeżeli on naprawdę mnie potrzebuje! — zawołała dona Kruz. — Trzeba zyskać na czasie....
— Ale ten ślub... Wolałabym tysiąc razy smierć.
— Na śmierć zawsze jest czas, maleńka moja.
I gitanita zrobiła ruch do odejścia, Aurora trwożliwie przytrzymała ją za suknię.
— Więc mnie tak zaraz opuścisz? — rzekła.
— Nie słyszysz-że ich? Wołają mnie. Ale, ale — przypomniała sobie nagle — czy mówiłam ci o garbusie?
— Nie, — odpowiedziała Aurora. — O jakim garbusie?
— A o tym, co mnie wczoraj stąd wyprowadził ukrytemi dróżkami, o jakich nie wiedziałam, i zaprowadził pod same drzwi twego domu. On jest tutaj.
— Na kolacyi?
— Na kolacyi. Przypomniałam sobie, coś mi mówiła o jakiejś dziwnej istocie, która jedynie ma wstęp do tajemniczego gabinetu twego pięknego Lagardera.
— Tak, to musi być ten sam? Przysięgłabym! Zbliżyłam się do niego, aby mu powiedzieć, że w razie czego może liczyć na mnie.
— No i co...?
— Ach, to najdziwaczniejszy garbus na świecie. Wyobraź sobie, że udawał jakby mnie nie poznawał; niepodobna było wyciągnąć z niego jednego słowa. Cały oddany był tym paniom, które drwiły z niego, wyśmiewały, każąc mu pić bez miary, tak, że aż zwalił się pod stół.
— To tam na górze są i kobiety? — zapytała Aurora.
— Ja myślę!
— Co za jedne?
— Wielkie panie — odpowiedziała gitanita dobrodusznie. — To są dopiero Paryżanki, o jakich marzyłam jeszcze w Madrycie! Damy dworskie tutaj piją, śpiewają, śmieją się, plują i klną jak muszkieterowie. To zachwycające!
— Czy pewna jesteś, że to są damy dworskie?
Dona Kruz była prawie obrażoną.
— Chciałabym bardzo je zobaczyć — rzekła Aurora. — Ale tak, aby samej nie być widzianą — dodała, rumieniąc się.
— A nie chciałabyś zobaczyć tego ładnego małego markiza Chaverny?
— Owszem — odpowiedziała Aurora z prostotą — i jego chciałabym zobaczyć.
Wówczas gitanita, nie dając przyjaciółce czasu do namysłu, ujęła za rękę i śmiejąc się przyciągnęła do ukrytych schodków. Weszły po nich do buduaru, który jedynie pojedyńczemi drzwiami oddzielony był od ucztującego towarzystwa. I słyszały jak dwadzieścia głosów wołało wśród śmiechu i brzęku szklanek:
— Przypuścić szturm do buduaru! Do szturmu!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.