Garbus (Féval)/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na rogu ulicy Chantre i Św. Honoryusza wznosi się domek o skromnym wyglądzie, ale czysty i prawie nowy. Wchodziło się doń od ulicy Chantre po kilku schodkach.
W domku tym od kilku dni zamieszkała jakaś młoda para, która bardzo intrygowała sąsiadów. Mężczyzna, o pięknej, młodzieńczej twarzy, gęstych, jasnych włosach, otaczających dumne i czyste czoło, nazywał się mistrzem Ludwikiem i był rzeźbiarzem rękojeści szpad. Towarzyszka jego, młodziutka dziewczyna, piękna i słodka, jak anioł. Nikt nie znał jej imienia. Zauważono tylko, że nie żyli z sobą jak małżeństwo.
Mieszkała też z nimi jakaś stara kobieta, która z nikim nie rozmawiała i chłopiec piętnasto lub szesnastoletni, który starał się być dyskretnym.
Młoda dziewczyna nigdy nie wychodziła, z domu, za to całymi dniami słychać było przez okno jej dźwięczny głosik, wyśpiewujący pieśni i piosneczki.
Mistrz Ludwik przeciwnie, wychodził często i wracał późną nocą. Wówczas nie wchodził zwykle od ulicy Chantre. Domek miał bowiem drugie wejście boczne przez schody domu sąsiedniego i tamtędy to mistrz Ludwik powracał do swego mieszkania.
Od czasu, gdy młoda para zamieszkała mały domek nikt z obcych nie przekroczył jego progu. Wyjątkiem był tylko jakiś garbus, o poważnej i łagodnej twarzy, który wchodził tam i wychodził, swobodnie ale zawsze bocznem wejściem, nigdy od ulicy Chantre. Był to bezwątpienia dobry znajomy mistrza Ludwika. Nigdy nie widziano go na parterze, który zamieszkiwała młoda dziewczyna, staruszka i chłopiec. Przed przybyciem mistrza Ludwika i jego towarzyszy nikt nic widział w tej dzielnicy owego garbusa, nic więc dziwnego, że podniecał ogólną ciekawość w tym samym niemal stopniu co i sam mistrz Ludwik, piękny, a pochmurny rzeźbiarz.
Kim był ten garbus? Skąd pochodził? Kiedy tajemniczy mistrz Ludwik o tak białych rękach rzeźbił rękojeści szpad? Nikt nie wiedział.
Parter małego domku składał się z dużej sali jadalnej, kuchni, i pokoiku młodej dziewczyny, którego okna wychodziły na ulicę Św. Honoryusza. W kuchni były dwie alkowy: jedna dla staruszki, Franciszki Berichon, druga dla jej wnuka, Janka. Cały parter miał tylko jedno wejście od ulicy Chantre, ale w głębi dużej sali tuż koło kuchni znajdowały się schody, prowadzące na wyższe piętro. Tam był gabinet mistrza Ludwika, wychodzący na schody i inny jeszcze pokój, nie mający ani osobnego wejścia, ani oznaczonego przeznaczenia. Pokój ten był zawsze zamknięty na klucz. Ani starej Franciszce, ani Jankowi, ani nawet ślicznej dzieweczce nie wolno było tam wchodzić. Pod tym względem mistrz Ludwik, najłagodniejszy z ludzi, okazywał się niewzruszonej surowości.
A jednak młoda dziewczyna bardzo by chciała wiedzieć, co znajduje się w tym pokoju.
Franciszka, jakkolwiek dyskretna i rozważna, umierała poprostu z ciekawości; a mały Janek oddałby dwa palce prawej ręki, aby przyłożyć tylko oko do dziurki od klucza. Ale dziurka ta była założona blaszką nie pozwalająca nie zobaczyć.
Jedna tylko istota na świecie posiadała oprócz mistrza Ludwika tajemnicę tego pokoju — to garbus. Widziano go jak wchodził i wychodził z tego pokoju. Ale rzecz dziwna, zauważono, że za każdym razem, gdy garbus wchodził do tajemniczego pokoju wkrótce wychodził z niego mistrz Ludwik. I na odwrót: gdy tylko wchodził tam mistrz Ludwik w chwilę później wychodził garbus. Nigdy nie widziano razem tych nierozłączonych przyjaciół.
Dnia tego o zmroku, gdy w pałacu Gonzagi odbywało się uroczyste zebranie rodzinne, młoda dziewczyna, towarzyszka mistrza Ludwika, siedziała sam w swym pokoiku. Był to mały skromny pokoik, ale nadzwyczaj miły i schludny. Łóżeczko osłaniała śnieżnej białości muślinowa kotara; na ścianie wisiał święty obrazek, przybrany zielenią. Na półkach leżało kilka książek. Parę krzesełek, gitara na jednym z nich, krosienka, i klatka z ptaszkiem dopełniały umeblowania tego uroczego kącika. Pod oknem stał okrągły stolik, a na nim porozrzucane kartki papieru. Młoda dziewczyna zajęta była pisaniem.
Ostatnie promienie słońca przedostając się przez okno oświecały jej wesołą twarzyczkę.
Była to jedna z tych słodkich dzieweczek, których wesołość jest tak jasną, że sama jedna może stworzyć szczęście całej rodziny. Każdy rys jej twarzy był jakby stworzony dla radości: więc dziecinne jeszcze czoło i nosek o różanych nozdrzach i usta, których uśmiech ukazywał perłowe ząbki. Ale oczy jej w tej chwili marzyły. Gdyby nie zamyślony wyraz tych pięknych oczu, ciemnoniebieskich z długiemi, jedwabistemi rzęsami możnoby ją wziąść za dziecko, tak młodą i niewinną była jej urocza twarzyczką. Figurkę miała wysmukłą, trochę może zaszczupłą.
Cała jej postać wyrażała ogromną słodycz i łagodność, ale w spojrzeniu jej źrenic, błyszczących pod łukami śmiało zarysowanych czarnych brwi, przebijała spokojna i szlachetna duma. Ciemne włosy o gorącym złotym odcieniu opadały falistą masą na szyję i ramiona, otaczając aureolą jej cudowną piękność.
Bywają kobiety wzbudzające miłość namiętną, ale tylko chwilową; inne są kochane długo, spokojnem uczuciem. Ta czarująca dziewczyna stworzona była dla miłości gorącej i wiecznej.
Imię jej, znane tylko Franciszce i Jankowi, było Aurora.
Siedziała sama. Gdy ciemny mrok wieczoru przysłonił jej papier, przestała pisać i poczęła marzyć. Hałasy ulicy dochodziły do niej, ale nie budziły z zamyślenia. Oparła się główką na ślicznej białej rączce, ukrytej w puklach włosów i wzniosła oczy ku niebu. Była w tej chwili uosobieniem milczącej modlitwy.
Uśmiechnęła się do Boga.
Nagle w oczach ukazała się łza — perła. Zawisła na chwilę na rzęsach i potoczyła się po atłasowych policzkach.
— Jak on się spóźnia! — wyszeptała. Pozbierała porozrzucane kartki papieru i włożyła do małej kasetki, umieszczonej u wezgłowia jej łóżka.
— Do jutra! — żegnając się z wiernym towarzyszem.
Potem zamknęła okno, wzięła gitarę i uderzyła kilka akordów bez związku.
Czekała.
Dziś przeczytała wszystkie te kartki zamknięte teraz w kasetce. Niestety, dosyć miała czasu do czytania.
Kartki te zawierały historyę jej życia, a przynajmniej to, co wiedziała z historyi swego życia; dzieje jej uczuć, wrażeń, serca.
Dlaczego pisała. Pierwsze wiersze pamiętnika odpowiedziały na to pytanie:
— “Zaczynam to pisać wieczorem, gdy jestem sama, po całodziennym oczekiwaniu. Nie piszę tego dla niego. To pierwsza rzecz, którą robię i która nie dla niego jest przeznaczona. Nie chciałabym, żeby widział te kartki, w których bezustanku o nim będę mówiła, tylko o nim. Dlaczego? Nie wiem, nie umiałabym tego wytłumaczyć.
“Szczęśliwe te, które mają przyjaciółki i mogą powierzyć im uczucia swych przepełnionych szczęściem lub smutkiem dusz. Ja nie mam przyjaciółki, jestem sama zupełnie sama. Mam tylko jego, ale gdy go widzę, staję się jmilcząca. Cóż mu powiem? On mnie o nic nie pyta.
A jednak dla siebie ujmuję to pióro. Nie pisałabym, gdybym nie miała nadziei, że kartki te zostaną odczytane, jeżeli nie za mego życia to po śmierci. Myślę że umrę młoda. Nie pragnę śmierci, ale Bóg wie, że się jej nie boję! Gdybym umarła, żałowałby mnie. Ja tęskniłabym po nim nawet w niebie. Ale tam z góry widziałabym może głębię jego serca. Gdy o tem myślę, chciałabym umrzeć.
...Powiedział mi, że mój ojciec umarł. Matka moja musi żyć jeszcze. Matko droga, dla ciebie to piszę. Jemu oddalam całe serce, ale należy też ono do ciebie. Chciałabym, aby mi kto wytłómaczył tajemnicę tej podwójnej miłości. Czyż mamy dwa serca?
...Piszę dla ciebie. Zdaje mi się, że przed tobą niczegobym nie ukrywała, z radością otwierałabym ci najtajniejsze głębie mej duszy. Czy się mylę? Czy matka nie jest przyjaciółką, która powinna wszystko wiedzieć; doktorem, który wszystko leczy?
...Widziałam raz przez okno jakiegoś domu młodą dziewczynę, klęczącą przed kobietą łagodną i poważną. Dziewczyna płakała, ale były; to dobre łzy; matka wzruszona, i uśmiechnięta schyliła się i całowała jej włosy. Och, matko moja, musi to być rozkoszne szczęście! Zdaje mi się że czuję na czole twoje pocałunki. Ty także musisz być bardzo słodka i bardzo piękna! Ty dobrze umiesz pocieszać z uśmiechem! Obraz ten zawsze jest w mych marzeniach. Zazdroszczę łez tej dziewczynie. Matko moja, gdybym była między nim a tobą, czyżbym mogła czego zazdrościć niebu?
Ja klęczałam tylko przed księdzem. Słowa księdza przynoszą ukojenie, ale Bóg przemawia chyba przez usta matki.
Czy czekasz na mnie, czy mnie szukasz, czy żałujesz? Czy widzisz mnie, ty także w swych snach i marzeniach?
Zdaje mi się że gdy myślę o tobie, ty także mnie wspominasz. Czasem serce moje mówi do ciebie, czy słyszysz je? Jeżeli Bóg ześle na mnie to wielkie szczęście, że ciebie ujrzę, matko kochana, zapytałam się, czy nie zdarzyło się, że twe serce zabiło żywiej bez powodu. To znaczy, że słyszałaś wezwanie mojej duszy.
...Urodziłam się we Francyi, nie powiedziano mi gdzie. Nie znam dokładnie swego wieku, ale muszę mieć około lat dwudziestu.
...Czy rzeczywistość, czy sen? Wspomnienie to jest tak oddalone i mgliste! Zdaje mi się, że przypominam sobie czyjąś anielską twarz pochyloną nad moją kołyską. Czy to ty byłaś, matko ukochana?...
Potem w ciemnościach głośne hałasy bitwy. Może to gorączkowe marzenia dziecka.
Ktoś unosił mnie w ramionach. Rozbudził mnie.jakiś potężny głos... Biegliśmy... Było mi zimne.
...Wszystko to widzę, jak przez mgłę. On musi to wiedzieć, ale gdy go pytam o moje dzieciństwo, uśmiecha się smutno i milczy.
...Widzę się wyraźnie dopiero ubraną za chłopczyka w hiszpańskich Pirenejach. Pasłam owce jakiegoś górala, który zapewne użyczył nam gościnności. Opiekun mój był chory i słyszałam jak mówiono, że umrze. Nazywałam go wtedy ojcem. Gdy wracał wieczorem, kazał mi klęczeć przy łóżku i składając sam moje małe rączki, mówił po francusku:
... — Auroro, proś Boga żebym żył.
Była to noc, ksiądz przyniósł mu ostatnie namaszczenia. Spowiadał się i płakał. Myśląc że nie słyszę, mówił:
— Ot, moja biedna córeczka zostanie sama.
— Myśl o Bogu, mój synu — odrzekł ksiądz.
— Tak, ojcze; o tak, myślę o Bogu. Bóg jest dobry, nie boję się wcale o siebie. Ale moja biedna dzieweczka, zostanie samą na świecie. Czy byłby to wielki grzech mój ojcze, gdybym ją z sobą zabrał?
— Zabić ją! — zawołał ksiądz z przerażeniem — Synu mój, ty bredzisz!
Opiekun mój wstrząsnął głową i nic nie odpowiedział. Zbliżyłam się wtedy do niego cichutko.
— Ojczulku — rzekłam, patrząc mu prosto w oczy (a gdybyś ty wiedziała matko droga, jaką bladą i wynędzniałą była jego twarz!) — Ojczulku, nie boję się umrzeć i bardzo chcę iść z tobą na cmentarz.
— Zostawić ją samą! Tak, zupełnie samą?
Zasnął, trzymając mnie w objęciach. Usiłowano mnie stamtąd wyrwać, ale musiano najpierw chyba zabić. Myślałam sobie:
— Jeżeli umrze, zabiorą mnie z nim razem.
Po kilku godzinach obudził się. Byłam cała zlana jego potem.
— Jestem ocalonym — rzekł.
I widząc mnie przytuloną do siebie, dodał:
— Śliczny aniołku, to tyś mnie ocaliła.
...Nigdy mu się dobrze nie przypatrywałam. Pewnego dnia wydał mi się pięknym, jakim jest rzeczywiście i jakim go odtąd zawsze widuję.
Opuściliśmy zagrodę górala i zapuściliśmy głębiej do kraju. Opiekun mój odzyskał siły i pracował w polu, jak rolnik. Później dowiedziałam się, że robił to, aby mnie wyżywić.
Było to w bogatej oberży w okolicy Venasque. Oberżysta uprawiał ziemię i sprzedawał wino kotrabandzistom.
Opiekun mój surowo zakazał mi wychodzić z małego ogródka, poza domkiem i nigdy nie wchodzić do ogólnej sali. Ale jednego wieczoru jacyś panowie z Francyi wstąpili do oberży. Bawiłam się właśnie w ogródku z dziećmi gospodarza. Dzieci chciały zobaczyć panów ja też bez namysłu poszłam za niemi. Przy stole oberży siedziało dwóch panów, otaczało ich pięciu zbrojnych ludzi. Ten, który niby przewodniczył, dał jakiś znak swemu towarzyszowi, potem przywołał mnie i począł pieścić, podczas gdy towarzysz rozmawiał cicho z oberżystą. Po chwili powrócił do swego pana i słyszałam jak szepnął:
— To ona!
— Na koń! — zawołał przewódca.
Rzucił oberżyście sakiewkę pełną złota, a zwracając się do mnie dodał:
— Pojedziesz z nami w pole na spotkanie ojca, dziecko.
Zgodziłam się z radością, ciesząc się, że go ujrzę trochę wcześniej niż zwykle.
Śmiało usiadłam na koniu za plecami jednego z jeźdźców.
Nie znałam drogi na pola, gdzie pracował mój opiekun. Jechałam z pół godziny wesoła, śmiejąc się i śpiewając byłam szczęśliwa, jak królowa! Potem zaczęłam pytać:
— Czy prędko dojedziemy do ojczulka?
— Zaraz, zaraz! — uspakajano mnie i jechaliśmy ciągle. Zapadał mrok. Zaczęłam się bać i chciałam zejść z konia, ale mi ten, który im przewodził zakomenderował:
— Galopem!
Przyłożono mi rękę do ust, aby przygłuszyć mój głos. Nagle zobaczyliśmy pędzącego przez pola jakiegoś człowieka, który zbliżał się jak burza. Siedział na koniu od pługa bez siodła bez uzdy. Wiatr rozwiewał mu włosy i łachmany podartej koszuli.
Droga szła koło lasu i okrążała rzekę w bród i przeciął nam drogę przed lasem.
Nie poznałam mego ojca, tak łagodnego i spokojnego, nie poznałam mego drogiego Henryka, zawsze przy mnie uśmiechniętego. Teraz był straszny, i piękny, jak rozszalała burza.
Zbliżał się. Koń jego, uczyniwszy ostatni wysiłek, padł wyczerpany. Opiekun mój trzymał w ręku tylko lemiesz swego pługa.
— Strzelajcie! — zawołał przewódca.
Henryk go ubiegł. Ująwszy lemiesz w dwie ręce zadał dwa ciosy. Dwaj żołnierze uzbrojeni w szpady leżeli na ziemi we krwi. Za każdym razem, uderzając przyjaciel mój wołał.
— Jestm! Jestem! Lagarder! Lagarder!
Człowiek który mnie trzymał, chciał uciekać, ale Henryk nie stracił go z oczu. Przeskoczył przez trupy dwóch żołnierzy i dosięgnął go lemieszem. Nie zemdlałam, matko. Później nie byłabym może tak odważną, ale podczas tej strasznej chwili otwierałam szeroko oczy i poruszając rączkami, krzyczałam ile mi sił starczyło:
— Odwagi, ojczulku, odwagi! Odwagi!
...Nie wiem czy bitwa ta trwała więcej jak minutę, obrońca mój wskoczył na konia jednego z zabitych żołnierzy i uciekał galopem trzymając mnie mocno w objęciach.
Nie wróciliśmy już do oberży. Henryk powiedział mi, że oberżysta go zdradził, potem dodał:
— Tylko w mieście można się dobrze ukryć.
...Musieliśmy się ukrywać? Nigdy się nad tem nie zastanawiałam, budziła się we mnie ciekawość równocześnie z niedoświadczonem pragnieniem, aby jemu wszystko zawdzięczać. Zadawałam mu różne pytania, uściskał mnie, mówiąc:
— Później, później!
Potem z odcieniem melancholii w głosie dorzucił:
— Czy ci się już znudziło nazywać mnie ojcem?
Nie trzeba być zazdrosną, matko najdroższa, był mi całą rodziną: równocześnie ojcem i matką. To nie twoja wina, ciebie nie było przy mnie.
Gdy przypominam sobie swoje dzieciństwo, mam łzy w oczach. Był taki dobry i tkliwy. Nawet twoje pocałunki, matko droga, nie byłyby słodsze od jego pieszczot. On tak straszny, tak odważny! Och, gdybyś go poznała, matko, jakżebyś go pokochała.