Garbus (Féval)/Część trzecia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie znałam dotąd miasta. Gdyśmy zobaczyli z daleka dzwonnice Pampeluny, zapytywałam co to takiego.
— To kościoły — odpowiedział mi. — Będziesz tu widziała wielu ludzi. Auroro, pięknych panów i piękne panie, ale nie będziesz już miała kwiatków swego ogródka.
W pierwszej chwili wcale nie żałowałam moich kwiatków. Zachwyciła mnie myśl widzenia pięknych panów i ślicznych pań. Wjechaliśmy do miasta. Szeregi domów ciemnych i wysokich zasłoniło nam niebo.
Za resztę pieniędzy jakie mu zostały Henryk wynajął mały pokoik.
W górach oddycham, świerzem powietrzem; miałam słońce, kwitnące drzewa, łąki i towarzystwo dzieci w moim wieku. Tutaj — cztery mury, a poza nimi długie szeregi domów szarych, smutnych i cichych.
Ciągle byłam samotna, bo Henryk wychodził rano a powracał wieczorem. Przychodził zmęczony z czarnemi rękami. Był smutny, tylko moje pieszczoty przywoływały mu uśmiech na usta.
Żyliśmy w biedzie i jadaliśmy suchy chleb; czasami jednak przynosił mi czekoladę i inne przysmaki. Wtenczas widziałam go znowu szczęśliwym i uśmiechniętym.
— Auroro — rzekł mi jednego wieczoru — nazywam się don Ludwik z Pampeluny, a gdyby cię zapytano o twoje imię, odpowiedz: Marykita.
Dotąd wiedziałam tylko, że nazywa się Henryk. Nie mówił mi nigdy, że jest kawalerem Lagarderem. Dowidziałam się o tem dopiero przypadkiem. Odgadywać też musiałam, ile dla mnie zrobił, gdy byłam małem dzieckiem. Nie chciał widocznie abym wiedziała, jak wiele mu zawdzięczam.
Henryk ma taką naturę; to szlachetność, bezinteresowność, wspaniałomyślność i odwaga doprowadzona do szaleństwa. Dosyć będzie żebyś go zobaczyła, a pokochasz prawie tak, jak ja go kocham.
W tych czasach jednak byłabym wolała, żeby nic był taki delikatny i otwarcie odpowiedział na moje pytania.
Zmienił nazwisko: dlaczego? On taki szczery i dzielny! Jedna myśl mię prześladowała; powtarzałam sobie ciągłe: To dla mnie, to ja jestem jego nieszczęściem.
Oto w jaki sposób dowiedziałam się, jakim rzemiosłem zajmował się w Pampelunie i równocześnie jakie imię nosił niegdyś we Francyi.
Pewnego wieczoru, w tej porze, gdy zazwyczaj mój opiekun wracał do domu, jacyś dwaj szlachcice zastukali do naszych drzwi. Ustaliłam właśnie na stole nasze drewniane talerze (nie mieliśmy ani serwety, ani innego serwisu). Słysząc stukanie myślałam, że to Henryk powraca i pobiegłam mu otworzyć. Na widok dwóch nieznajomych ludzi odskoczyłam przestraszona. Od czasu gdyśmy przyjechali do Pampeluny nikt nas nie odwiedzał. Byli to dwaj rycerze wysokiego wzrostu, chudzi i żółci, wąsy mieli długie i spiczaste. Długie i cienkie rapiery unosiły poły ich czarnych płaszczów. Jeden z nich był stary i gadatliwy, drugi młody i ponury.
— A Dios! Moje śliczne dziecko — rzekł pierwszy. — Czy tu mieszka don Henryk?
— Nie, panie, — odpowiedziałam.
Hiszpanie spojrzeli na siebie. Młody wzruszył ramionami i mruknął:
— Don Ludwik!
— Don Ludwik, święty Boże! — zawołał starszy — don Ludwik, chciałem powiedzieć.
A gdy wahałam się co mu na to odrzec — mówił dalej.
— Wejdź-no Sanszo, mój siostrzanie, wejdź! Poczekamy tu na don Ludwika. Nie kłopocz się o nas, panienko. Usiądź tu siostrzanie Sanszo. Nędznie mieszka ten pan szlachcic, ale co nas to obchodzi! Czy zapalisz siostrzanie Sanszo? Nie? Zrobisz, jak zechcesz.
Siostrzan Sanszo nic odpowiedział ani słowa. Twarz miał niezwykle długą i od czasu do czasu drapał się za uchem, jak chłopiec bardzo zakłopotany. Wuj, don Migel zapalił cygaro i zaczął rozmawiać z wielkiem ożywieniem. Umierałam ze strachu że mój opiekun będzie się na mnie gniewał.
Nareszcie usłyszałam kroki na schodach, chciałam wybiedz na jego spotkanie, ale don Migel miał dłuższe nogi odemnie i wyprzedziwszy mnie, począł wołać ze schodów:
— Spiesz się don Ludwiku, siostrzan mój don Sanszo czeka na ciebie już od pół godziny. A Dios! A Dios! Szczęśliwy jestem, że waszmość pana poznałem, mój siostrzenice Sanszo także. Nazywam się don Migiel Krencha z Sant-Jago. Mój siostrzan, don Sanszo nosi to samo nazwisko. To syn mojego brata don Ramona Krencha. Całujem wam rączki, don Ludwiku z całego serca, Santa Trinida! Z całego serca.
Siostrzeniec Sanszo powstał, ale nic nie mówił.
Henryk zatrzymał się na schodach. Brwi miał zmarszczone, na twarzy malował się niepokój.
— Czego waszmościowie chcecie? — zapytał.
— Wejdźcie panie! — prosił don Migel, cofając się grzecznie, aby mu zostawić wolne przejście.
— Czego waszmościowie chcecie? — powtórzył Henryk.
— Przedewszystkiem przedstawiam wam mojego siostrzana Sanszo.
— Do dyabła! — zawołał Henryk tupnąwszy nogą. — Czego odemnie chcecie?
Zawsze bardzo się go bałam, gdy był tak zagniewanym.
Wuj Migel cofnął się trochę, ale przyszedł prędko do siebie.
— Oto co nas tu sprowadza — zaczął znowu, powiem krótko, ponieważ nie macie waszmość ochoty do rozmowy. Kuzyn nasz, don Burgos, który w roku dziewiędziesiątym piątym towarzyszył ambasadorowi hiszpańskiemu w Paryżu, poznał waszmość u puszkarza Kuency. Jesteś kawalerem Henrykiem Lagarder.
Henryk pobladł i opuścił oczy. Myślałam że mu zaprzeczy.
— Pierwsza szpada na świecie! — ciągnął dalej don Migel — człowiek, któremu nikt się nie oprze. Nie zaprzeczaj nam kawalerze, jestem pewny tego, co mówię.
— Nie zaprzeczam — odrzekł Henryk ponurym głosem — ale wiedzcie, że drogo może was kosztować odkrycie mojej tajemnicy.
Mówiąc to zamknął drzwi od sieni.
Siostrzeniec Sanszo począł drżeć jak liść.
— O Dios! — zawołał wuj Migel bez cienia zakłopotania. — To będzie nas kosztować ile zechcesz, panie kawalerze! Przyszliśmy tu z pełnemi kieszeniami... No, mój siostrzanie wypróżnijmy nasze saki!
Ogromny Sanszo, dzwoniąc zębami, położył na stole kilka garści pistolów, wuj uczynił to samo.
Henryk patrzył na nich ze zdziwieniem. Ja ukryłam się w alkowie.
— He, he! — rzekł don Migel dźwięcząc złotem, — nie zarabia się tyle, rzeźbiąc rękojeści szpad u Kuency. Nie gniewajcie się panie kawalerze, nie przyszliśmy tu, aby wam wykradać dlaczego świetny Lagarder poniżył się do tego rzemiosła, psującego białe ręce i męczącego piersi, nieprawda mój siostrzanie.
Siostrzeniec skłonił się niezgrabnie.
— Przychodzimy dokończył wymowny Hiszpan, — aby pomówić z waszmość panem w pewnej sprawie rodzinnej.
— Słucham, — odrzekł Henryk.
Don Migel usiadł i zapalił cygaro.
— Sprawa rodzinna — mówił dalej — zwyczajna sprawa rodzinna. Nieprawda don Sanszo? Trzeba wam wiedzieć panie kawalerze, że w naszej rodzinie jesteśmy wszyscy dzielni, jak Cydowie. Ja którego tu widzisz spotkałem raz dwóch Hiszpanów z Tolosy. Byli oni silni i olbrzymi chłopi... Ale opowiem waszmości tę historyę innego dnia. Nie chodzi tu o mnie, ale o mojego siostrzana Sanszo. Otóż mój siostrzeniec starał się uczciwie o rękę pewnej ładnej dziewczyny. Jakkolwiek chłopak jest porządny, bogaty i niegłupi, o nie! dziewczyna długo nie mogła się zdecydować. W końcu zakochała się ale, wyobraź sobie, panie kawalerze, w kim innym. Nieprawda mój siostrzanie?
Pomny don Sonszo mruknął potwierdzająco.
— Rozumiesz waszmość — mówił dalej don Migel — dwa koguty o jedną kurę, to bitwa! Miasteczko nieduże, nasi dwaj młodzieńce spotykali się codziennie. Głowy się zapaliły; mój siostrzan stracił cierpliwość i kawalerze, zamiast dać, dostał policzek. I waszmość pojmujesz — przerwał — Krencha dostał policzcie. Krew i śmierć! Prawda don Sanszo. Żelazem trzeba pomścić to uchybienie.
Mówiąc to, don Migel mruknął okiem na Henryka zarazem dobrodusznie i straszliwie.
— Nie powiedziałeś mi waszmość jeszcze czego właściwie odemnie chcecie — rzekł Henryk.
Mimowoli oczy jego kilka razy zwróciły się na złoto, rozrzucone na stole. Byliśmy tacy biedni!
— Zaraz, zaraz! — odrzekł don Migel. — To można odgadnąć, nieprawda don Sanszo? Żaden z Krenchów nie dostał przedtem policzka, to po raz pierwszy zdarzyło się w historyi. Krenchowie widzicie panie kawalerze są lwami! A szczególnie mój siostrzan don Sanszo, ale...
Zatrzymał się po tem “ale”.
Twarz Henryka rozjaśniła się a wzrok padł znowu na złoto ułożone na stole.
— Zdaje mi się, że zrozumiałem — rzekł; — i gotów jestem wam służyć.
— Chwała Bogu! — zawołał don Migel! Na świętego Jacka, oto szlachetny kawaler.
Siostrzeniec Sanszo zapomniał o swej flegmatycznej naturze i z zadowoleniem zacierał ręce.
— Wiedziałem że się zgodzimy! — ciągnął dalej wuj. — Don Burgos nie oszukiwałby nas. Ten łotr nazywa się don Ramiro Nuzes z San Jose! Jest mały brodaty, wysokie ramiona.
— Nie potrzebuję wiedzieć tego wszystkiego — przerwał Henryk.
— Owszem, owszem! Do dyabła! Nie trzeba się pomylić! W zeszłym roku poszedłem do dentysty, nieprawda siostrzanie Sanszo? I prosiłem go, żeby mi wyrwał ząb, na który cierpiałem oddawna. Ten gałgan wziął moje pieniądze, ale zamiast chorego, bolącego zęba, wyrwał mi zdrowy.
Widziałam, jak czoło Henryka nagle się zasępiło, brwi zsunęły się. Wuj Migel nie zwrócił na to uwagi.
— My płacimy — mówił dalej — i chcemy, żeby robota wykonana była porządnie, jak należy. Czy niesłusznie? Don Ramiro ma rude włosy i nosi zawsze szary filcowy kapelusz z czarnemi piórami. Przechodzi codziennie o siódmej wieczór koło oberży “Trzech Maurów” na ulicy św. Józefa.
— Dosyć przerwał Henryk — myśmy się zrozumieli.
— Jakto! Jakto! — zawołał don Migel.
— Myślałem, że chcecie, abym uczył don Sansza władać szpadą.
— Santa Trinidad! — zawołał don Migel. — My wszyscy z domu Krenchów jesteśmy, pierwszorzędnymi fechmistrzami. Dziecko bije się na sali, jak święty Michał, ale na placu może się przytrafić wypadek. Myśleliśmy, że waszność napadniesz na don Ramiro koło oberży “Trzech Maurów” i pomścisz honor mojego siostrzana, don Sanszo.
Henryk nic na to nie odpowiedział. Zimny uśmiech na jego ustach wyrażał tak głęboką; pogardę, że wuj i siostrzeniec zamienił między sobą zakłopotane spojrzenia. Henryk wskazał palcem rozłożone na stole złoto. Nie mówiąc ani słowa dwaj Hiszpanie schowali je do kieszeni. Wtedy znów Henryk wskazał im ręką drzwi. Wyszli, kłaniając się, aż do ziemi.
Dnia tego jedliśmy suchy chleb, Henryk nic nie przyniósł na kolacyę.
Byłam naturalnie za mała, żeby zrozumieć całą doniosłość tej sceny, a jednak zrobiła na mnie żywe wrażenie. Długo myślałam o spojrzeniu, które Henryk rzucił na złoto Hiszpanów.
Nazwisko Legarder zadźwięczało mi w uszach i wstrząsnęło duszą. Młoda i odosobniona od świata nie wiedziałam jaka dziwna otaczała je sława, słyszałam w niem hałasy bitwy, Pamiętałam przestrach porywających mnie ludzi, gdy Henryk, sam przeciwko nim wszystkim. rzucił im w twarz to imię. Później dowiedziałam się kim był kawaler Henryk Legarder i było mi smutno. Szpada jego igrała z ludzkiem życiem, kaprys — z sercami kobiet. Byłam smutna, bardzo smutna! Ale czy dlatego to mogłam przestać go kochać?
Matko droga, nie znam wcale świata. Może nie jestem podobna do innych młodych dziewcząt, ale gdy się dowidziałam, jak wiele grzeszył, pokochałam go jeszcze mocniej. Zdawało mi się, że byłam ważnym czynnikiem w jego życiu. Zmienił się tak bardzo, odkąd został moim przybranym ojcem!
Matko moja nie oskarżaj mnie o zarozumiałość. Czuję, że byłam jego rozumem, cnotą, dobrocią. Może się mylę, mówiąc, że mocniej go pokochałam, pokochałam go inaczej. Rumienię się pod jego ojcowskimi pocałunkami, a gdy jestem sama, płaczę po cichu.
Ale zapominam się i mówię o rzeczach wczorajszych...
W Pampelunie już Henryk zaczął moją edukacyę. Nie miał ani czasu, żeby mnie uczyć, ani pieniędzy na książki. Pracował bowiem dużo a mało zarabiał. Uczył się właśnie rzemiosła, którem potem wsławił się w całej Hiszpanii pod nazwiskiem Cincelador. Tymczasem był powolny i niezgrabny. Pan jego źle się z nim obchodził.
I on były ułan Ludwika XV, on, dumny młodzieniec zabijający niegdyś za jedno słowo, za jedno spojrzenie, cierpliwie znosił wymówki i przekleństwa hiszpańskiego rzemieślnika! Miał córkę! Gdy wracał do domu z kilkoma monetami w kieszeni zarobionemi w pocie czoła czuł się szczęśliwym, bo ja uśmiechałam się do niego!...
Niejeden uśmiechnąłby się z litości, ale pewna jestem, że ty, matko, będziesz miała łzy w oczach, gdy ci powiem, że Lagarder miał jedną tylko książkę: był to “Traktat o fechtunku przez mistrza Franciszka Delapalma z Paryża, nauczyciela fechtunku nagrodzonego w Parmie i Florencyi, członka Akademii fechtunku w Mannheim i w Neapolu, mistrza sztuki wojennej przy Delfinie Francyi, i t. d., i t. d.”, zakończony “Opisem różnych cięć, ciosów i pchnięć używanych w natarciu i obronie, przez Venturą z tejże Akademii w Neapolu, poprawione i dopełnione przez J. F. Delambra profosa Kadetów Paryż, 1667”.
Nie dziw się mojej pamięci. To były pierwsze słowa, jakie przeczytałam. Umiem je, jak katechizm.
Henryk uczył mnie czytać na starym podręczniku fechtunku. Nigdy nie trzymałam szpady, w ręku, ale umiem dobrze teoryę fechtunku. Znam cięcie trzecie i czwarte, zwykłą zasłonę, cięcie proste i na odlew, dwa odbicia, zasłonę ogólną i złożoną, półkole, pchnięcie proste ciosy podstępne i wiele innych.
Książka nic nie znaczy, wierzaj mi, matko. Wszystko zależy od nauczyciela. Prędko zaczęłam odczytywać te bezsensowne piśmidła, ułożone przez czterch fechmistrzów, nieuków. Cóż mnie obchodziły brutalne zasady tej sztuki zabijania? Henryk pokazywał mi litery cierpliwie i łagodnie. On trzymał książkę, a ja słomką wskazywałam każdą literę, nazywając ją odpowiednio. Nie była to praca, lecz miła zabawa. Gdy dobrze czytałam, całował mnie. Potem klękaliśmy oboje i zmawiał ze mną wieczorną modlitwę.
Był mi matką! Matką tkliwą i próżną o swoją ukochaną córeczkę! Czyż mnie nie ubierał, czy nie czesał sam moich włosów! Jego płaszcz był zniszczony i połatany, ale ja miałam zawsze całe sukienki.
Raz zastałam go z igłą w ręku, starał się zacerować moją rozdartą sukienkę. O nie śmiej się, nie śmiej, matko droga! Lagarder to robił, kawaler Lagarder, przed którym opadały najstraszniejsze szpady!
W niedzielę, gdy zakręcał mi loki i zawiązał fryzeczkę, gdy wyczyścił miedziane guziki mego staniczka, że błyszczały, jak złote i zawiesił mi na szyi niklowy krzyżyk, jego pierwszy podarunek, prowadził mnie z dumą do kościoła. Słuchaliśmy mszy świętej. Dla mnie i przezemnie stał się pobożnym.
Po skończonej mszy, wychodziliśmy za mury, pozostawiając za sobą ponure i smutne miasto. Jakże nasze piersi spragnione były świeżego powietrza! Jak jasno i łagodnie świeciło tam słońce!
Szliśmy na puste pola. Henryk chciał dzielić moje zabawy. Był wtedy dziecinniejszym chyba odemnie.
Koło południa, gdy się zmęczyłam, a było gorąco, prowadził mnie w cień lasku. Siadał u stóp drzewa, a ja zasypiałam na jego rękach. On czuwał, odganiając odemnie muchy i komary. Czasami udawałam tylko, że śpię i patrzyłam na niego poprzez przymknięte powieki. Oczy jego nieustannie spoczywały na mojej postaci; kołysząc mnie do snu, uśmiecha! się łagodnie.
Potrzebuję tylko przymknąć oczy, aby odtworzyć sobie ten obraz przeszłości. Czy kochasz go teraz matko?
Przed spaniem, albo potem, według mego kaprysu — bo byłam samowładną panią i królową — urządzaliśmy sobie obiad na trawie. Trochę czarnego chleba z mlekiem.
Czy pamiętasz, matko, swoje najwspanialsze uczty? Opiszesz je mi, bo, ja tego wcale nie znam. Jestem jednak pewna, że nasze uczty więcej były warte od twoich, czarny chleb i mleko, wydawały się nam rajskimi przysmakami! Szczera radość, pieszczoty, szalony śmiech z każdej drobnostki, śpiewki, zresztą czy ja wiem jeszcze? Potem znowu zabawa; chciał, żebym była zdrowa i silna. Po drodze do domu spokojna rozmowa, przerywana jednak kwiatkiem, który trzeba zerwać, barwnym motylkiem, którego chce się złapać, białą owieczką beczącą w oddali, która się dopomina pieszczoty.
W tych rozmowach kształcił się bezwiednie mój umysł i serce. Sam zaś czytywał w sekrecie, uczył się; aby potem mnie uczyć tego samego. Poznawałam Boga i historyę jego ludu, dowiadywałam się o cudach nieba i ziemi.
Czasami, gdyśmy sami byli, zapytywałam go o moją rodzinę; często mówiłam mu o tobie, droga matko. Stawał się smutnym i nie nie odpowiadał. Czasami mówił:
— Auroro, przyrzekam ci, że poznasz swoją matkę.
Ta obietnica, uczyniona tak dawno, spełni się kiedyś, jestem tego pewna, bo Henryk nigdy nie skłamał. I jeżeli mam wierzyć przeczuciom mego serca, chwila ta już jest blizką. O matko moja, jak bardzo będę cię kochała!
Ale chcę skoczyć opowiadanie o mojej edukacyi. Uczyłam się jeszcze długo potem gdyśmy opuścili Pampelunę, ale nic miałam nigdy oprócz Henryka innego nauczyciela.
To nie jego wina. Potem gdy jego świetny talent artysty stał się głośnym, gdy każdy z wielkich panów Hiszpanii chciał mieć za cenę złota wyrzeźbioną rękojeść szpady przez mistrza Ludwika Cinceladra, rzekł do mnie.
— Będziesz uczoną, drogie dziecko; w Madrycie są sławne szkoły, gdzie młode dziewczęta uczą się wszystkiego, co potrzebne jest szlachetnym pannom.
— Chcę, żebyś ty tylko ojczulku był moim nauczycielem zawsze i zawsze! — odrzekłam.
Uśmiechnął się i odpowiedział.
— Nauczyłem cię już wszystkiego, co sam umiem, Auroro.
— A więc — zawołałam — nie chcę wcale wiedzieć więcej od ciebie, najdroższy ojczulku!