Gasnące słońce/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące słońce |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Ta burza już się zbliżała, chociaż była jeszcze tak daleko, że jej straż pograniczna cesarstwa słyszeć nie mogła.
W kniejach i puszczach, na całej przestrzeni wolnej Germanii, od Renu począwszy aż do gór Dacyi, rozbrzmiewał szczęk broni i rozlegały się w świętych gajach głosy kapłanów.
Głuche zwykle lasy ożywiły się. Naczelnicy rodów ciągnęli z drużynami swojemi na wiece do głównych ognisk plemienia; sąsiad odwiedzał sąsiada, wróg godził się z wrogiem, starszyzna radziła, młodzież uczyła się rzemiosła wojennego, a wszyscy przygotowywali się na wyprawę przeciw Rzymowi.
Ani się zmówili, ani mieli bezpośrednią przyczynę do wojny.
W ziemiach, które uznawały protektorat imperatora, nie stało się nic takiego, coby tłómaczyło ruch niezwykły. Poborcy daniny uciskali wprawdzie lenników, koloniści rzymscy podburzali rozmyślnie sioło na sioło, kupcy oszukiwali łatwowiernych barbarzyńców, lecz działo się to zawsze i nikt nie obwoływał z tego powodu wieców. Gdy się dzieciom natury wyzysk cywilizacyi sprzykrzył, wówczas wymierzały one sobie same sprawiedliwość, o czem świadczyły trupy poborców, kupców i kolonistów, gnijące na drzewach, ku radości kruków i sępów.
Nie zemsta lub jakiś wyraźny cel polityczny parły wolnych Germanów ku Alpom, lecz potrzeba większych przestrzeni.
Dzikim synom puszcz i gór zrobiło się za ciasno w granicach, zakreślonych im przez Rzym. Z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, ściskała ich żelazna obręcz cesarstwa, najeżona warownemi obozami i zamkami, z czwartej, na północy, krępowało ich morze zdradliwe. A oni lubili dużo powietrza dla siebie, dla swoich stad zaś rozległe pastwiska. Żyjąc przeważnie z polowania i z hodowli bydła, niechętni znojnej pracy na roli, nie mogli istnieć bez obszernych lasów.
A te lasy nie mnożyły się w miarę przybywania ludności, która rosła tak szybko, iż podwajała się co pół wieku.
Więc zapragnął Germanin nowych, wygodniejszych siedlisk i udał się zwyczajem przodków na wędrówkę.
Pochód rozpoczął się już przed kilku laty na północy, uboższej od ziem, położonych w środku Europy. Nieznani dotąd światu cywilizowanemu Longobardowie, występujący za panowania Marka Aureliusza po raz pierwszy na widowni historycznej, zabrali żony i dzieci, wozy i bydło, i ruszyli ku południowi, o którym słyszeli tyle dziwów od kupców. Trawa tam zieleńsza i smaczniejsza, owoce wyborne, a sioła takie jasne, że bije od nich łuna światłości...
Idąc, zabierali Longobardowie po drodze drobniejsze plemiona pobratymcze, które przyłączały się z ochotą do dalekiej wyprawy. O pokarm dla siebie i dla rodzin nie potrzebowały się troszczyć nieprzejrzane tłumy, za niemi bowiem ciągnął cały ich dobytek, liczne stada bydła. Lasy zresztą dostarczały zwierzyny i drzewa, a zdroje wody.
Zdziwili się niepomiernie Markomanowie, gdy ujrzeli niespodziewanie w swoich dzierżawach krocie nieproszonych gości.
Dawniej pakował w takich razach słabszy manatki i ustępował mocniejszemu miejsca, którego wszędzie było dosyć.
Ale od pewnego czasu zmieniły się stosunki.
Główne plemiona, sąsiadujące z cesarstwem, jak Markomanowie i Kwadowie, nie miały wcale ochoty do porzucenia siedzib, w których im coraz wygodniej było. Rządzone od lat przeszło stu przez królów i książąt, wychowywanych w Rzymie, pozostając, mimo waśni i wojen, w stosunkach handlowych z południem, zaczęły się powoli cywilizować. Możniejsi Markomanowie i Kwadowie mieszkali w domach murowanych, trzebili lasy, zmuszali poddanych do uprawy roli, sprowadzali z cesarstwa wino, książki i nauczycieli. Był to wprawdzie zarodek dopiero późniejszego rozkwitu; ale już i ten pierwszy błysk innego życia przywiązywał do miejsca urodzenia.
Ludy dalsze, gdy rzucały ziemię ojców, zostawiały za sobą głuche puszcze i nędzne chaty, których nikt nie żałował, sąsiedzi zaś cesarstwa, zmuszeni do ustąpienia z dzierżaw swych przed najeźdźcami, tracili owoce pracy kilku pokoleń.
Przeto nie ucieszyli się Markomanowie odwiedzinami pobratymców, nie odznaczających się uprzejmością.
Trzeba ich było albo siłą odeprzeć, albo skierować groźny potok dzikich ludów na ziemie rzymskie.
Wybrano środek drugi.
Rzym jednak przyjął na granicy naiwne dzieci północy żelazem, zamiast chlebem i solą. Legioniści wypisali na plecach barbarzyńców, którzy domagali się siedlisk w prowincyach, mieczami taką odpowiedź, że zgromieni cofnęli się czemprędzej za Dunaj, by o niej zapomnieć.
Zdawało się, iż stanowczość legatów i trybunów obrzydzi Germanom nowe wędrówki. Tymczasem stało się wręcz przeciwnie. Dzikie ludy, przypatrzywszy się zblizka bogatym krajom imperatora, rozniosły wieść o ich cudach po wszystkich lasach, budząc wszędzie chciwość. — „Odparli nas, uderzyliśmy bowiem w liczbie zbyt małej — bronili się zwyciężeni — ale ruszymy wszyscy razem, a pęknie obręcz graniczna cesarstwa pod parciem naszej siły“!
Zachęta ta szła z roku na rok, od pokolenia do pokolenia, od ludu do ludu, aż ogarnęła całą wolną Germanię. I nagle, jakby na dane hasło, podniosła się Europa środkowa, pozazdrościwszy Rzymowi jego blasków i dostatku.
Nikt nie podbudzał i nie porządkował zrazu ruchu. Przyszedł on sam, jak zrywa się niespodziewanie burza, by oczyścić powietrze gorącego lata. Geniusz ludzkości powiał nad barbarzyńcami, posługując się ich ramionami do celów, których oni nie rozumieli.
Plemiona, bliższe kresów państwa rzymskiego, przypomniały sobie klęski, zadane im przez legiony; dalsze marzyły o bogatych łanach i pastwiskach krajów cywilizowanych. Odżyły wszystkie nienawiści i zawiści, urazy i zniewagi, przeczucia i pragnienia.
I po raz pierwszy od czasu zetknięcia się Rzymu z Germanią powstała cała rasa jasnowłosa przeciw czarnowłosym „panom świata“.
Ozowie i Longobardowie, Wiktowalowie i Hermandurowie i inne ludy niezależne parły z góry Markomanów i Kwadów. Sprzemierzeńcy i lennicy Rzymu, nie chcąc utonąć w ogólnej powodzi, musieli płynąć z nią razem. Jedno plemię porywało za sobą drugie, aż urosło tak olbrzymie wojsko, jakiego świat dotąd nie widział. Do Germanów przyłączył się słowiański naród Jazygów, wsunięty klinem między Panonię i Dacyę, rozłożony po obu stronach rzeki Cissy. Bitny, niespokojny, skory do zaczepki, postanowił przy tej sposobności załatwić dawne rachunki.
Serwiusz nie spodziewał się gruntu tak dobrze przygotowanego. Oceniając pogróżki germańskie ze stanowiska prefekta rzymskiego, lekceważył wieści o ruchu, które go dochodziły z za Dunaju w ostatnim roku. Tyle razy rozpraszał na czele swojej jazdy tłumy barbarzyńców, silniejszych liczbą dziesięć i więcej razy, iż nie przywiązywał wagi do sprawozdań szpiegów. Wiedział zresztą z tradycyi i dłuższego doświadczenia, że niezgoda, wichrząca ciągle między niekarnemi dziećmi natury, czyni wszelką większą wyprawę niemożliwą.
Tymczasem to, co widział i słyszał, gdy posuwał się w górę ku krańcom Markomanii, rzucało na przygotowania Germanów światło zupełnie inne.
Szedł najpierw przez kraj tak głuchy, iż zdawało się, że Kwadowie ulegli jakiejś zarazie; rzadko kiedy ukazywali się po drodze zbrojni mężowie. Z podziemnych nor i z zagród leśnych wychodziły prawie same kobiety, które cofały się z przestrachem na widok wojska rzymskiego, mieszkańcy bowiem pogranicza znali bardzo dobrze jazdę Obozu Batawów.
Serwiusz zmiarkowawszy, że się go barbarzyńcy lękają, kazał trąbom i rogom grać pobudki germańskie, ilekroć się do jakiej osady zbliżał.
Zrazu odpowiadała mu tylko nieufna cisza. W miarę jednak, jak się oddalał od granicy cesarstwa, odzywały się coraz częściej dźwięki pokrewne.
Z różnych stron ukazywały się teraz zbrojne hufce, zatrzymywały się zdziwione, a dostrzegłszy, zamiast orłów cesarskich, znaki polowe Markomanów, witały rokoszan okrzykami radości. Wszystkie doliny rozbrzmiewały szczękiem oręża. Cała młodzież Kwadów cofnęła się w głąb kraju, by się zdala od czujnego ucha i oka straży rzymskiej przygotować do boju.
I zaczął Serwiusz wierzyć, że się w ludach germańskich ocknęła nareszcie świadomość ich siły, a wiara ta przypinała mu skrzydła do ramion.
Prefekt imperatora stawał się z każdym dniem więcej Germaninem, marzącym o upokorzeniu pysznej Romy.