Gasnące słońce/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Teodor Jeske-Choiński.
GASNĄCE SŁOŃCE
Powieść z czasów Marka Aureliusza
WARSZAWA
DRUK JÓZEFA SIKORSKIEGO, WARECKA 14.
1905

Дозволено Цензурою.
Варшава, 7 Апрѣля 1905 г.
Część pierwsza
I.

Przed domem Publiusza Kwintyliusza Warusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero z po za gór albańskich.
Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce, splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej.
Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i, uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał:
— Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci.
Za murem odezwał się tylko pies, szczekający zajadle.
— Psy nas wszędzie witają — mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czemś z wielkiem ożywieniem.
Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy.
— I co nam po zwycięztwie nad Partami! — dowodził. — Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostało się z tego wszystkiego ani jednego sesterca. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd tryumfalny legionów.
— Trzeba ci było pójść na wojnę — zauważył wysoki brunet.
Mały rzucił się do niego i wrzasnął:
— Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azyi.
— Lucyusz mówi sprawiedliwie — potwierdzono zewsząd.
— Lucyusz ma słuszność!
Zachęcony w ten sposób Lucyusz, perorował dalej:
— Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków.
— Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali — wtrącił wysoki brunet.
— Kajus robi się dowcipnym — odezwał się ktoś z boku.
— A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków — odciął się Lucyusz.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
— Byki mają rogi! — mruknął Kajus.
— I lubią siano! — dodał Lucyusz.
A urwawszy pod murem garść zielska, podawał ją Kajowi wśród ogólnego wesela.
Ten, chwytając ustami trawę, trącił dowcipnisia głową z taką siłą, że go przewrócił.
— Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! — wrzeszczał Lucyusz, gramoląc się z ziemi.
Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.
— Otwórz! — wołał.
Teraz za murem odezwał się głos donośny:
— Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.
— Otwórz! Dostaniesz na wino — prosił Lucyusz.
— Wróbel nie upiłby się za twoją hojność — odpowiedział stróż domu.
— Mam dla ciebie całego sesterca.
— Kup sobie za niego śniadanie, boś głodniejszy odemnie.
— Nie bądź taki hardy, niewolniku!
— Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.
Lucyusz splunął i wrócił do towarzyszów.
— Podłe rzemiosło, ta klientela — mruknął. — Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie pode drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki.
A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce.
— Psi czas — syknął.
— Wistocie, podłe to nasze rzemiosło — wyrzekł Kajus. — Mam go już dosyć.
— A co będziesz robił? — zawołał Lucyusz. — Minęły dobre czasy pierwszych cezarów. Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich! Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncyantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo...
— Stuliłbyś gębę — przerwał mu gwałtownie Kajus — tęskno ci za proskrypcyami i za krwawym strachem Kaligulów, Neronów i Domicyanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość.
— A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicyan przerzedzili trochę pysznych bogaczów, że upuścili dużo krwi patrycyuszom i rycerzom, to cóż ztąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nie ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.
Ostatnie słowa Lucyusza wywołały śmiech powszechny.
— Lucyusz filozofem! — odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował pod togą.
— A dlaczegoby nie! — mówił Lucyusz. — Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.
Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.
Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli, ziewając, wlokąc za sobą leniwe nogi, ubrane w połatane sandały.
— Życzę obfitego śniadania! — krzyczał Lucyusz do każdej, nowej grupy.
— I wam, i wam! — odpowiadano.
Śpieszyły do szkoły dzieci płci obojga z woskowanemi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.
— Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! — wołał jakiś wyrostek — kupujcie, kwiryci, kupujcie!
— Pokaż-no — odezwał się jeden z klientów.
— To dla was — zaśmiał się chłopiec, wyciągając język.
I pokłusował dalej.
— Nawet niewolnicy nas nie szanują — mruknął Kajus.
Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.
— Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie — zawołał koszlawą łaciną.
Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego; każdy chciał być pierwszym.
— Wolno, ostrożnie — napominał niewolnik podnosząc trzcinę do góry.
Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.
— Mój pan nie lubi wrzawy — dodał jeszcze odźwierny.
Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka, pokrytego ogrodami.
Dworzec Publiusza Kwintyliusza Warusa nie świecił ścianami marmurowemi. Przed głównemi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskiego. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystemi konarami.
Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.
Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.
Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe, woskowe biusty przodków rodu Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanem zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło święte ognisko domowe. Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stal tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającemi bitwy i pochody tryumfalne.
— Czy widzisz? — odezwał się Lucyusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.
— Jakiś zwolennik starego obyczaju — odpowiedział zapytany. — Może każe nam się modlić.
— Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał — mruknął Lucyusz.
— Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami — wtrącił Kajus.
— Ale siedzieli rzadko w domu.
Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany tak samo, jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok wschodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materyi. Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem.
— On gotów nas powitać naprawdę zwyczajem praojców — mruknął Lucyusz.
A zwróciwszy się do niewolnika, zapytał:
— Czy nie uważałeś, którą nogą wyszedł dziś twój pan z łóżka?
Greczyn przyłożył palec do ust.
W przyległym pokoju rozległy się szybkie kroki. Klienci powstrzymali oddech... Jakaś ręka energiczna odrzuciła kotarę ruchem nerwowym i na jej ciemnem tle zarysowała się postać młodego mężczyzny.
Równocześnie zaszumiał w sali okrzyk, wybuchający z kilkudziesięciu piersi:
— Bądź pozdrowiony w Rzymie, patronie nasz i królu!
Gdy wrzawa umilkła, odezwał się „król i patron“ głosem szorstkim, który brzmiał jak komenda wojskowa:
— Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele mojego rodu!
Wziął z rąk niewolnika greckiego biały welon, zarzucił na głowę i zszedłszy po stopniach wschodów, zbliżył się do ołtarza. Tu pochylił się nad ogniskiem i mówił, ręce przed sobą wyciągnąwszy:
— Spraw, o święte ognisko, abyśmy zawsze byli szczęśliwi. Ty, które jesteś nieśmiertelne, wiecznie piękne, młode i bogate, ty, które żywisz i ogrzewasz, przyjmij chętnem sercem nasze ofiary i daj nam za to szczęście i zdrowie!
Wygłosiwszy tradycyjną modlitwę rzymskich naczelników rodu, wylał na ogień trochę wina i oliwy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła.
Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szyderskie i gasły natychmiast pod opuszczonemi powiekami. Lucyusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi.
Kiedy Publiusz Kwintyliusz Warus oddał grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół, zastawiony śniadaniem. Chciwem spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam tylko wino, chleb i owoce.
— Proszę, posilcie się — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie.
Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycyusza, nie liczył on więcej nad lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była rysem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości, nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych.
Kiedy tak spoczywał, oparty niedbale na poręczy krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonemi, robił wrażenie siły, mimo wątłej budowy ciała.
Nie miał na sobie ani miękkich materyj, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z grubej wełny; jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska społecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie.
— Proszę, posilcie się — powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. — Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie.
A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał:
— Artemidorus, podaj mi chleb i wino.
Smukły greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem.
— Trzymaj się prosto i zdejm z twarzy uśmiech zalotnicy — mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. — I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie.
— Ty rozkazałeś, panie — mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy.
Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół, i sięgali chciwie po lampki, napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucyusz, upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych.
Śniadanie nie zajęło wiele czasu.
— Prastarym obyczajem rzymskim — odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów — chcę być dla was patronem w dawnem rozumieniu. I w senacie i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edil zapozwie; troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą. Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić.
Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał.
Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco.
Pierwszy wysunął się Lucyusz i, przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął:
— Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, któremi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów.
— Sława, sława! — wtórowała reszta głosem podnieconym.
— Całemu światu wiadomo — mówił dalej Lucyusz — że patron i klienci stanowili dawniej jakby jednę rodzinę, trzymając się zawsze razem, czy w boju czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z niemi nowe obyczaje — niech je Pluton pochłonie — a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika. Przyszły na Kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych; mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach...
Lucyusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona. Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i wyrzekł:
— Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sesterców i wydzieli wam wełny na togi.
Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny.
— Sława tobie, panie nasz i królu! — wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana.
Po ustach „pana i króla“ przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na kornie schylone głowy obywateli rzymskich.
Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się:
— Czy niema między wami nikogo, coby chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiernie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników.
Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucyusz, przodujący dotąd gromadzie, stał się jeszcze mniejszym i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszów.
Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i wyrzekł:
— Gdybyś mnie zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta.
Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kaja, na której malowała się szczerość.
Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie:
— To ty, Kaju? — mówił. — Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowem. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem.
Na to odpowiedział Kajus:
— Nie hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotemi orłami boskiego imperatora, nie shańbi i mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę, jak ojcowie moi twoim.
— Będziemy przyjaciółmi, Kaju — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: — Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce!
Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidoros.
Zbici w kupkę, jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się w milczeniu klienci do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął z nich potok słów bezładnych.
— Widziałeś!
— Słyszałeś!
— Patrycyusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza!
— Z tronu przemawia!
— Składa ofiary bogom domowym!
— Śmieszny pyszałek!
— Żąda służby od wolnych obywateli! — wołali na przemiany, gestykulując żywo.
— Kiedy mu się zachciewa honorów patrycyatu — krzyczał Lucyusz — to niech za nie płaci. Ale trzeba się śpieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia, jak prokonsul, który okradł prowincyę.
— Trzebaby mu kiedy skórę dobrze wygarbować — odezwał się nizki klient z grubym karkiem i muskularnemi ramionami.
— Trzeba, trzeba — wtórowali inni — zasłużył na naukę.
— A teraz dokąd? — zapytał Lucyusz. — Możeby nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął.
Pomyślał chwilę.
— Już wiem — zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie. — Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcyanina, co odarłszy ze skóry Germanów, pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno „przesławny panie“, „królu i patronie“, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem sesterców.
— Niech żyje Lucyusz! — zawołał nizki klient z grubym karkiem — on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza!
— Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!...
Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę.
Publiusz Kwintyliusz Warus, pożegnawszy się z klijentami, wszedł do swej pracowni. I tu niebyło śladów zbytku i wykwintu. Na mozaikowej posadzce znajdował się duży stół dębowy, spoczywający na grubej nodze, której podstawę tworzyły cztery łby niedźwiedzie, wyciosane z kamienia. Pod jedną ze ścian widać było dwie szafy, wypełnione księgami i zwojami pergaminów. Kilka krzeseł z wygiętemi poręczami kończyło umeblowanie pokoju, którego całą ozdobę stanowiły biusty marmurowe, przedstawiające: Wergilego, Tacyta, Juwenalisa, Nerwę i Trajana.
Publiusz Kwintyliusz Warus, oddawszy togę Arlemidorowi, spoczął na dużym fotelu bez żadnego wysłania i wskazał Kajowi ruchem ręki stołek.
Kiedy klient nie chciał korzystać z jego uprzejmości, wyrzekł:
— Usiądź! Przyjacielem mi będziesz, nie sługą.
Zwracając się do niewolnika greckiego, rozkazał:
— Zawołaj Zygfryda!
Gdy zostali sami z Kajem, mówił głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Zdawało mi się, że dobry przykład bozkiego Marka Aureliusza oddziała korzystnie na próżniaczy tłum plebejów, że odwróci ich serca od podłej żebraniny, nie przynoszącej chluby godności obywatela rzymskiego; tymczasem nie dostrzegam po kilkoletniej niebytności w stolicy żadnej zmiany. Trajan, Antoniusz i Marek Aureliusz nie zdołali uszlachetnić motłochu, którego dziadowie oklaskiwali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicyana. Obywatele rzymscy...
Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy.
— Obywatele rzymscy! — powtórzył zcicha. — Znam ja ich dobrze, tych panów świata. Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty.
Na progu ukazał się stary niewolnik germański.
— Ty rozkazałeś, panie — odezwał się, przykładając rękę do piersi.
Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto, mimo lat siedemdziesięciu kilku.
— Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? — zapytał patrycyusz.
— Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby...
W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure.
— Jak widzę, nie zatarła w tobie dwudziestoletnia niewola pamięci lasów ojczystych — mówił Publiusz Kwintyliusz.
Niewolnik milczał.
— Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?...
— Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie; służyłem wam wiernie — odpowiedział Zygfryd wymijająco.
— Wiem... dzieci lasów germańskich dochowują wiary i mają serca czyste. Za lat dwadzieścia poniewierki należy ci się nagroda. Uklęknij, wyzwoleńcze.
Niewolnik schwycił się za piersi obiema rękami, zachwiał się, potem runął do stop patrycyusza.
— Panie, panie! — wołał głosem, przerywanym łkaniami.
Płacz rwał się z niego kawałami, wprawiając całe ciało w drgania gwałtowne. Rozpacz długiego życia spływała razem z jego łzami gorącemi.
Głos Publiusza miał miękkie tony dobroci, gdy mówił:
— Zwyczajem przodków moich, którzy uświetniali dzień powrotu z wojny szczęśliwej uczynkiem miłosiernym, wracam ci wolność, stary sługo. Możesz sobą od tej chwili rozporządzać według upodobania, a jutro powiesz mi, czy zechcesz zostać ze mną, albo też wrócić do swoich czarnych lasów. Teraz śpiesz do żony i dzieci i uciesz ich dobrą nowiną.
Patrycyusz uderzył lekko palcami prawej ręki niewolnika w policzek i wyrzekł:
— Jesteś wolny! Masz odtąd prawo do mojej życzliwej opieki i mojego nazwiska, kliencie. A ty — zwrócił się do Kaja — będziesz świadczył o tem, co postanowiłem, w urzędzie przesławnego cenzora, gdyby się bogom podobało zgasić światło mojego życia przed dopełnieniem prawnych formalności.
— Panie, panie — płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona.
— Idź już, idź — mówił Publiusz Kwintyliusz łagodnie. — Wysłużyłeś sobie wolność. Dziełem ona twojej uczciwości.
Kiedy się wyzwoleniec oddalił, oparł patrycyusz głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie.
— Nazywamy ich barbarzyńcami — odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie — a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły.
W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno.
Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi.
— Nie potrzeba, nie potrzeba — wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody, przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę i togę zdobił szeroki szlak purpurowy.
Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus; gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko:
— Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina...
Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie.
— Ten twój święty dym, w którym wędzą się podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każ-że zagasić ognisko, jeźli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć.
— Marku! — mruknął Publiusz.
— Wiem, wiem, co mi powiesz — mówił przybyły żywo. — Powiesz, że Marek Kwintyliusz Warus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że...
— Dosyć! — wyrzekł Publiusz.
Marek Kwintyliusz Warus ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły.
— Dosyć! — zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. — Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun.
— Dziecko, dziecko — mówił Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. — Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnem...
— Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej.
— A któż wydaje wyroki?
— Moi sędziowie znają się na prawie lepiej odemnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów.
— Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tem. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę.
Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto.
— Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami — wyrzekł, osuwając się na krzesło.
Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem.
— Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli — mruknął.
— Nasi ojcowie...
— Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem — przerwał Marek niecierpliwie — lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry.
Publiusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę ci służyć innem siedzeniem — mówił głosem chłodnym. — Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej.
— W takim razie...
Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdów togi, której prawa poła osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi, obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej, białej skórki, zaczął:
— Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po sesterce przyszedłem do ciebie. Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagankę, a szkatuła moja pusta.
— Wyjeżdżając na wojnę, zapłaciłem wszystkie twoje długi — mruknął Publiusz.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan senatorski nie należy do wygodnych — odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. — Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny.
— Resztę zabrały histryonki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady — wtrącił Publiusz.
— Trochę i to — rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi.
— Ileż potrzebujesz? — zapytał Publiusz krótko.
— Lichwiarze domagają się odemnie miliona sesterców — odpowiedział Marek obojętnie.
W pracowni nastało dłuższe milczenie.
Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko.
— A gdybym ci odmówił? — odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym.
— Nie uczynisz tego.
— Jesteś zbyt pewnym mojej hojności.
— Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny blizki krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego.
Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W oczach Publiusza przesuwały się cienie głębokiego smutku. Podniósł się ciężko z krzesła i wyrzekł, odwrócony twarzą do Marka:
— Mój rządca sprzeda niepotrzebnych niewolników, spienięży pałac na Palatynie i zapłaci twoje długi.
Szybko zerwał się Marek.
— Dziękuję ci, bracie — zawołał.
— Nie dziękuj! Nie dla ciebie pozbywam się domu, w którym urodziło się i umarło trzech konsulów z rodu Kwintyliów, lecz dla naszego nazwiska to czynię. Ale niech Marek Kwintyliusz pamięta, że majątek Publiusza nie sięga kroci milionów zbogaconych na szpiegostwie wyzwoleńców. Może się on wyczerpać. I ja mam kosztowne obowiązki, przywiązane do purpury.
— Już o tem pomyślałem — odezwał się Marek.
— Ty? — wyrzekł Publiusz głosem, w którym brzmiało zdziwienie.
Marek uśmiechnął się.
— Sądzisz, że umiem tylko trwonić — mówił, poprawiając fałdy togi, które się rozwinęły podczas siedzenia. — Kto lubi życie wygodne i przyjemne, ten nie zapomina o środkach, dających blask i niezależność. Żenię się...
— Żenisz się? Z kim?
— Dziwisz się, że znalazła się kobieta, która chce powierzyć losy swoje w ręce takiego niecnoty, jak ja? Jest w Rzymie dużo niewiast chciwych na tradycye i purpurę Kwintyliów. Żenię się za miesiąc.
— Z kim? — powtórzył Publiusz.
— Z trzystu milionami sesterców.
— Nazwisko?
— Bardzo piękne, historyczne — odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. — Z Liwią, córką Fabiusza.
— Fabiowie wygaśli dawno.
— O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć, w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota, kwitną i pożądają wnuków...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Publiusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał.
— Marku! — zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. — Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wyzwoleńcu egipskim...
— Jego ojciec był już wyzwoleńcem — bronił się Marek, pobladłszy. — Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień rycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów.
— Senatorów? — powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego.
— Tak, senatorów — potwierdził Marek żywo. — Przebywając ciągle zdala od stolicy, nie znasz naszych stosunków. Małżeństwa członków stanu senatorskiego z córkami zbogaconych poborców, celników, przedsiębiorców budowli rządowych i tym podobnych dorobkiewiczów, nie dziwią już w Rzymie nikogo. Oni mają pieniądze, a my przodków i purpurę. Przodkowie i purpura bez pieniędzy, to śmieszność, to kalectwo.
— Oddam ci połowę majątku — wyrzekł Publiusz.
Marek wzruszył ramionami lekceważąco.
— Cóżbyś ty mi mógł dać... — mówił — dziesięć, piętnaście milionów? To nędza dla Kwintyliusza...
Publiusz milczał, odwróciwszy się powtórnie od krewnego.
Po chwili odezwał się półgłosem:
— Chciałem prosić boskiego Marka Aureliusza, aby mnie zwolnił od obowiązku poślubienia drugiej żony, pamięć bowiem pierwszej nawiedza mnie dotąd w chwilach samotnych; ale widzę, że nie tobie przeznaczono odświeżyć dom Kwintyliów latoroślą godną naszego nazwiska.
— Żenisz się? — zawołał Marek wesoło. — Pamiętaj z siebie zdjąć grubą skórę legionisty, gdy staniesz pod sztandarem Wenery. Piękna bogini nie lubi togi z szorstkiej wełny, opalonej twarzy i ciężkich butów wojskowych. Tullia Kornelia dopytywała o dzień twojego powrotu. Życzę ci powodzenia.
— Zostaw mnie samego — wyrzekł Publiusz.
— Już idę, wilku obozowy, i wrócę dopiero wtenczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję, sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie...
Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał.
Nie był to już ów dumny patrycyusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętemi oczyma.
Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnem życiem tętniącego miasta — głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich.
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł wolno głowę. Wzrok jego, pełen boleści, spoczął na biustach Tacyta i Juwenalisa, a usta wyszeptały:
— Roma... Roma... Roma...





II.

W najbliższem sąsiedztwie starego dworca Publiusza Kwintyliusza, na tej samej ulicy, ciągnącej się u podnóża Pagórka Ogrodów, znajdował się dom Tullii Kornelii, młodej wdowy po starym prokonsulu.
Wysoki mur nie zasłaniał białej, z marmuru zbudowanej willi przed oczami przechodniów. Wchodziło się do niej wprost z chodnika bazaltowego, biegnącego wzdłuż domów wązkim, podwyższonym pasem.
Nazajutrz, około godziny ósmej zrana, zatrzymała się przed tym pałacykiem złocona lektyka, niesiona przez czterech niewolników kappadockich, których poprzedzał wyrostek, pełniący służbę laufra.
— Zawołaj odźwiernego! — odezwał się z po za jedwabnych firanek, ozdobionych złotemi frędzlami, głos zmęczony.
Chłopiec pobiegł do drzwi, uderzył w nie młotkiem, a kiedy się klapa, otwierająca okrągły otwór wycięty na dole powyżej progu, odsunęła, krzyknął:
— Przesławny Marek Kwintyliusz Warus rozkazuje ci, abyś stanął przed jego obliczem.
Natychmiast zaskrzypiały rygle i przed domem ukazał się otyły, wypasiony niewolnik z długą trzciną, zakończoną złotą gałką.
— Wywoływacz[1] niech oświadczy swojej pani, że pretor Kwintyliusz złoży jej za godzinę hołd poranny — wyrzekł Marek, nie wychylając głowy z po za firanek.
Odźwierny przyłożył rękę do piersi, a lektyka oddaliła się szybko.
W chwili, kiedy Marek Kwintyliusz wydawał polecenie jej niewolnikowi, wychodziła właśnie Tullia Kornelia z pokoju sypialnego. Ubrana w białą jedwabną tunikę, sięgającą aż do kostek, i w czerwone, lekkie sandały, przeszła do gotowalni, gdzie czekała na nią służba z przyborami tualetowemi. Wysoka, zbudowana bez zarzutu, nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia pięć. Płaszcz rozpuszczonych czarnych, lśniących włosów okrywał jej okrągłe, obnażone ramiona.
— Pozdrowienie tobie, pani! — odezwały się równocześnie trzy niewolnice egipskie.
— Pozdrowienie wam — odpowiedziała Tullia i spoczęła na krześle, zaopatrzonem poręczą, przed nizkim, okrągłym stolikiem z drzewa cytrusowego, na którym stało srebrne lustro, oparte na głowie Herkulesa z kości słoniowej.
— Uczeszesz mnie dziś po grecku — rozkazała pani.
W milczeniu zabrała się stara, pomarszczona Egipcyanka do zwykłej czynności. Ostrożnie wzięła w żółte ręce bujne włosy Rzymianki i zaczęła je gładzić grzebieniem z bronzu.
— Hiparchos zaspał prawdopodobnie — wyrzekła Tullia.
Zamiast niewolnicy, do której te słowa były zwrócone, odpowiedział jej mężczyzna w sile wieku, ubrany w ciemny płaszcz filozofa.
Wszedł, złożył głęboki ukłon plecom pani, ogarnął pożądliwem spojrzeniem jej postać i wyrzekł głosem słodkim:
— Hiparchos nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby niecierpliwość swojej pani podrażnił najmniejszem niedbalstwem w pełnieniu obowiązków.
Nadworny filozof i lektor Tullii Kornelii usiadł na nizkim stoliku i wydobywając z podłużnej, okrągłej puszki kilka kart pergaminowych, zapytał:
— Czy zacząć tam, gdzie skończyliśmy wczoraj?
— Zacznij, gdzie chcesz — odpowiedziała Tullia. — Nie idzie mi wcale o doskonałą znajomość twojego śmiesznego Epikteta, lecz jedynie o pogląd ogólny na jego teorye. Możesz opuszczać całe rozdziały.
Hiparchos przesunął białą rękę po długiej brodzie i czytał:
„Gdy podczas podróży morskiej wysiądziesz na brzeg, wówczas podejmiesz z piasku muszelkę lub cebulkę. Ale zabawiając się w taki sposób, spoglądaj pilnie na okręt, aby cię nie odjechał. Bo gdy sternik zawoła, wówczas musisz rzucić wszystko, coś pozbierał, i biedz za jego głosem. Tak samo ma się rzecz z życiem. Żonę i dziecko opuścisz, kiedy śmierć na ciebie skinie. W starości nie oddalaj się zbytecznie od okrętu“.
— To znaczy... — chciał filozof tłómaczyć.
— Rozumiem — wtrąciła Tullia, biorąc ze stolika grubą, złotą szpilkę. — Dalej!
Egipcyanka splotła już włosy pani, zawiązawszy je z tyłu w węzełek grecki. Jej pomocniczki, dwie młode niewolnice zbliżyły się z gorącem żelazkiem.
— Ostrożnie! — wyrzekła Tullia i zagłębiła ostrą szpilkę w ramieniu tej, która nachyliła się nad nią pierwsza.
Dziewczyna zagryzła wargi z bólu, ale nie wydała z siebie najlżejszego głosu.
Hiparchos czytał dalej:
„Mężczyźni nazywają niewiastę już w czternastym roku życia panią. Gdy kobiety miarkują, że całą ich zasługą jest wspólne pożycie z mężczyznami, wówczas zaczynają się stroić, pokładając nadzieje swoje na błyskotkach. Należałoby zwrócić ich uwagę na to, że zasługują tylko wtedy na szacunek, gdy zachowują się skromnie i uczciwie.“
— Ten wasz uwielbiony Epiktet myślał widocznie tylko dla siebie, kiedy jego mądrość nie wpłynęła na filozofów — zauważyła Tullia, rzucając złośliwe spojrzenie na utrefione włosy i starannie utrzymaną brodę lektora.
— Byłoby rzeczą nieprzystojną stanąć przed obliczem tak pięknej i łaskawej patronki w stroju zaniedbanym — odpowiedział Hiparchos.
— Że uczyłeś się u retorów giętkiego słowa, o tem wiem, ale ja wymowy twojej nie potrzebuję. Zbliżasz mi żelazko zanadto do czoła, niezręczna! — fuknęła.
Powtórnie przeszyła szpilka ramię niewolnicy, której oczy zaszły łzami.
Cierpienie sługi obchodziło panią tak mało, iż nie zwróciła nawet wzroku w jej stronę, aby się przekonać o skutkach bolesnego napomnienia. Oparta z wdziękiem na poręczy krzesła, spoglądała w zwierciadło, śledząc pilnie ręce niewolnic, krzątające się koło jej głowy. Na jej twarzy świeżej nie było śladu najmniejszego podrażnienia. Zadawała rany ze spokojem i obojętnością operatora.
„Jest znakiem natury gminnej — czytał Hiparchos dalej — gdy się ktoś zajmuje zbyt gorliwie czynnościami zmysłowemi, gdy za dużo je, śpi i zbyt często z kobietami przestaje. Takie czynności trzeba tylko mimochodem wykonywać. Na ducha należy zwracać główną uwagę.“
Tullia uśmiechnęła się szydersko.
— Uważałam — wyrzekła — że miałeś wczoraj doskonały apetyt, że jadłeś daleko więcej od nas, od natur gminnych. I starem winem nie pogardzasz i od grzesznych uciech nie stronisz.
Spojrzała na filozofa z pod czoła, zmrużywszy powieki.
Możebyś się zgodził na post tygodniowy i na mieszkanie w beczce? Miałbyś wówczas dużo czasu i spokoju do rozpamiętywania mądrych wskazówek swojego mistrza.
A kiedy zakłopotany lektor pochylił głowę nad zwojami papieru, dodała:
— Odłóż te brednie. To filozofia dla żebraków i niewolników. Nie rozumiem, jak boski Marek Aureliusz może się wczytywać z upodobaniem w takie śmieszności. Czy nowiny dzisiejsze już nadeszły?
Niewolnice, uporządkowawszy głowę pani, wplotły do jej włosów sznur pereł i zatknęły nad węzłem złoty grzebień, wysadzony drogiemi kamieniami.
Dwie młodsze wybiegły i za chwilę wróciły, niosąc świeżo uprasowaną tunikę i długą białą suknię z miękkiej wełny syryjskiej, obramowaną purpurowym szlakiem.
Zanim włożyły tunikę na panią, stara Egipcyanka ścisnęła jej kibić szerokim pasem purpurowym, który podniósł piersi, uwydatniając pełny, okrągły biust. Wszystkie trzy krzątały się około ułożenia fałd powłóczystej sukni, spadającej na posadzkę.
Uważnie śledziła Tullia pracę służebnic, słuchając jednem uchem nowin bieżących, które Hiparchos odczytywał z tabliczek woskowych:
„Boski imperator Marek Aureliusz raczył wczoraj z boskim imperatorem Lucyuszem Werusem być obecnym w obozie pretoryanów przy poświęceniu nowego sztanduru. Boski Marek Aureliusz przemówił serdecznie do naszej dzielnej gwardyi, dziękując jej za waleczność w wojnie z Partami.“
— Opuść wiadomości dworskie — wtrąciła Tullia. — Zobacz, czy niema dziś jakiego ciekawego widowiska.
Hiparchos czytał dalej:
— Z Afryki przybyły cztery słonie, które trybun Publiusz Kwintyliusz Warus nabył z zamiarem pokazania ich obywatelom Rzymu w dniu igrzysk pretorskich.
— Publiusz Kwintyliusz? W takim razie wrócił już trybun do stolicy...
— Mówił mi klient Lucyusz, że przesławny trybun znajduje się od dwóch dni w Rzymie.
— Czy nie wiesz, gdzie zamieszkał?
— W starym dworcu, obok nas.
Tullia uniosła palcami suknię i pokazując na niej przypalone miejsce, zapytała:
— Kto dziś prasował? Czy ty, Mimut?
Młoda niewolnica, z dużemi, piwnemi oczyma gazeli, przypadła do jej stóp z cichym jękiem.
— Ty wiesz, pani — szepnęła pobladłemi usty.
Tullia klasnęła w ręce. A gdy na znak ten wbiegł do gotowalni wywoływacz, rozkazała:
— Obnażysz Mimut, przywiążesz ją do słupa i każesz ją dozorcy osmagać. Czy nie pytał jeszcze nikt o mnie?
— Przesławny pretor Marek Kwintyliusz zapowiedział pozdrowienie — odpowiedział niewolnik, chwytając dziewczynę za włosy.
— Poprosisz pretora na dziedziniec.
Płacz niewolnicy nie przerwał ani na chwilą tualety Tullii, która, podniósłszy się z krzesła, przeglądała się spokojnie w zwierciadle.
Ubrana w białą, długą suknię, wcięta w pasie, szeroka w ramionach, wysoka, z głową o konturach czystych, jakby wyciosanych z kamienia, robiła wrażenie żywego posągu. Jej czoło i nos tworzyły linię prostą. Nad zmysłowemi, świeżemi ustami czernił się delikatny meszek. Z czarnych oczu tryskał żar młodości, spragnionej życia.
Podobała się snać filozofowi jego wyniosła pani, bo zapomniawszy o nowinach bieżących, wpatrywał się w nią wzrokiem kota, skradającego się do ptaka.
Tullia, choć udawała, że nie zwraca uwagi na zachwyt lektora, widziała doskonale jego nieme uwielbienie. Uśmiechnąwszy się pogardliwie, wyrzekła głosem chłodnym:
— Moje pieski afrykańskie nie widziały już od wczoraj słońca. Gdyby Hiparchos chciał być uprzejmym, toby się z niemi przeszedł po ogrodzie.
Filozof zbladł, ale podniósł się natychmiast i opuścił gotowalnię.
Stara Egipcyanka włożyła na szyję pani potrójny sznur pereł, na ramiona cztery złote, brylantami wysadzane bransolety i podała puzderko z pierścieniami. Wysokie trzewiki z białej, cienkiej skórki dokończyły tualety.
Spojrzawszy jeszcze raz w zwierciadło, Tullia przeszła wprost z gotowalni na mały, czworoboczny, kryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron dwoma rzędami kolumn z marmuru kararyjskiego.
Posągi, wykonane przez znakomitych rzeźbiarzy i ogromne wazony z kwiatami egzotycznemi stały obok filarów. W środku mozaikowej, wzorzystej posadzki znajdował się głęboki, ocembrowany basen, w którym pluskały się duże ryby morskie. Dwóch kupidynów z bronzu wyrzucało z ust strumienie wody, spadającej napowrót pyłem srebrzystym.
Zaledwie Tullia Kornelia ukazała się na dziedzińcu, otoczył ją rój niewolników. Krzątał się koło pani szybko, stąpając bez szelestu. Jeden niósł stolik, drugi ustawiał w słońcu sofę, trzeci układał poduszki, czwarty nakrywał do śniadania, piąty trzymał w ręku naczynia, szósty chleb, siódmy owoce.
Gdy Tullia spoczęła na miękkiej sofie, oparłszy lewą rękę na rzeźbionej poręczy, znikł tłum sług tak cicho, jak przyszedł. Został tylko młody, przystojny Grek z głową ufryzowaną, pełniący czynność rządcy domu.
— Czy Tymon ma do mnie jakie sprawy? — zapytała pani, niosąc do ust filiżankę z grzanem winem.
Niewolnik podał pani pęk tabliczek woskowanych.
Ale Tullia nie wyciągnęła po nie białej ręki, pokrytej pierścieniami.
— Rachunki? — wyrzekła obojętnie.
— Rachunki, pani.
— Odeślij je do rachmistrza.
— W kasie zabrakło pieniędzy, a jubiler, malarz i handlarz purpury nalegają — mówił rządca.
Tullia Kornelia zmarszczyła brwi.
— Niech rachmistrz zapłaci — rzuciła niedbale.
Rządca chciał jeszcze coś mówić, kiedy się z progu odezwał donośny głos wywoływacza:
— Przesławny Marek Kwintyliusz Warus!
Na dziedziniec wbiegł szybkim krokiem Marek, a zbliżywszy się do Tullii, ucałował jej ramię, mówiąc po grecku:
— Pozdrowienie tobie, piękna Tullio!
— Pozdrowienie tobie, śliczny Marku — odpowiedziała Tullia w tym samym języku, uśmiechnąwszy się do gościa przyjaźnie. — Ale jakże ty wyglądasz?
— Znacznie lepiej, niż przed godziną — odparł Marek. — Pozwolisz? — zapytał.
Kiedy go Tullia poprosiła ruchem ręki do zajęcia miejsca, rozłożył się wygodnie na drugiej sofie.
Był blady, znużony. Jego przygasłe oczy podkrążały ciemne obwódki.
— Pytasz, jak wyglądam? — wyrzekł. — Tak samo, jakbyś ty wyglądała po nocy, spędzonej w gronie najweselszych w całym Rzymie towarzyszów.
— Rzym nie zna przyjemniejszego od ciebie lekkomyślnika — zauważyła Tullia.
— Tym razem przewyższył mnie imperator Lucyusz Werus — odpowiedział Marek, ziewając. — Przepraszam cię, droga Tullio, ale powinnaś przebaczyć krewnemu zmęczenie. Trzymam się ledwo na nogach. Już dawno nie bawiliśmy się tak doskonale. Ten Werus ma czasem pomysły, na jakie się nawet Kaligula nie zdobył. Wystaw sobie pochód tryumfalny z całym legionem śpiewaczek i tancerek, przeciągający obok sali, w której boski Marek Aureliusz dysputuje ze swoimi filozofami o znikomości rzeczy ludzkich. Lucyusz Werus lubi swojemu bratu i teściowi płatać takie figle.
— A imperator Marek Aureliusz? — zapytała Tullia.
— Boski imperator wzrusza ramionami i uśmiecha się z pobłażliwością mędrca.
— Gdybym była Lucyllą, nie zgodziłabym się na takie zgorszenie publiczne.
— Lucyusz Werus nie wspomina nigdy o małżonce, jak gdyby wcale nie istniała.
Powtórnie ziewnął Marek.
— Prawdopodobnie zgrałeś się znów w kości do ostatniego sesterca, skoro odważyłeś się przybyć do mnie w takim stanie — mówiła Tullia, marszcząc brwi. — Wiesz, że nie lubię, gdy mężczyzna nie zachowuje należnych kobiecie względów. Daremnie się zresztą trudziłeś, bo i u mnie rachunki niezapłacone.
— Taka drobnostka, jak przegrane w kości, nie nakłoniłaby mnie do narażenia się na słuszny gniew pięknej Tullii — odpowiedział Marek.
— O, więc sprawa ważniejsza. Słucham!
Tullia poprawiła się na sofie, zwracając na pretora wzrok ciekawy.
— Uprzedzam cię z góry, że dowiesz się z początku rzeczy nieprzyjemnych — zaczął Marek — ale nie obawiaj się, po przykrości bowiem nastąpi dobra nowina. Czy to prawda, że twój rachmistrz zaczyna być niewypłacalnym?
Śniada twarz Tullii pokryła się bladością.
— Marku! — szepnęła.
— Nie obrażaj się, proszę. Mnie trudne położenie ani dziwi, ani gorszy, bo przywykłem do niego; dziwi mnie tylko i gorszy, gdy kupcy mówią z lekceważeniem o podpisie Kornelii.
Pretor spojrzał uważnie na zachmurzoną twarz Tullii i mówił dalej głosem przyciszonym:
— Nie twoja wina, że nie możesz się obejść bez legionu niewolników, którzy cię oszukują i kradną, i nie ty zawiniłaś, iż nie znasz wartości pieniędzy. Tak cię wychowano. Ale świat nie patrzy oczami krewnego. Ty wiesz, że Rzym nienawidzi ubóstwa, gardzi nędzą, ma wstręt do wytartej sukni. Nie mogę sobie ciebie nawet wystawić bez świetnej oprawy.
Wdowa po prokonsulu słuchała uważnie słów pretora. Jej gładkie czoło marszczyło się pod falą myśli, tłoczących się pod czaszką.
Marek nachylił się do niej i mówił prawie szeptem:
— Jeszcze rok, dwa, trzy, a zostaniesz bez dachu nad głową. Chcesz czekać, aż cię wierzyciele wypędzą z pałaców i cisną między motłoch? Albo może wyjdziesz za jakiego zbogaconego lichwiarza, celnika, poborcę, który się na twoje stosunki ułakomi?
Wolno podniosła się Tullia z sofy i wyprostowawszy się dumnie, rzuciła na pretora spojrzenie podrażnionej lwicy.
Ale Marek wytrzymał spokojnie jej wzrok, w którym iskrzyły się błyski gniewu.
— Co się dziś wydaje hańbą, nieszczęściem, to powitasz jutro z radością, gdy komornik zastuka do twojej bramy — wyrzekł. — Człowiek nie jest panem swoich upodobań i wstrętów. Jak z uschłym liściem, igrają z nami okoliczności.
Wstał z sofy, wziął Tullię pod ramię i poprowadził ją wzdłuż kolumnady. Szli obok siebie przez jakiś czas w milczeniu, potem zaczął znów Marek:
— Na położenie twoje jest sposób bardzo prosty. Publiusz wrócił do Rzymu... On ciebie zawsze bardzo lubił...
— Publiusz był zawsze dziwakiem — odezwała się Tullia.
— Nie byłabyś kobietą, gdybyś nie umiała grać przez pewien czas roli matrony w dawnym stylu. Masz postać, ruchy, urodę i dumę starszej Agrypiny, reszty zaś dopełni przebiegłość niewieścia. Każ ustawić w sali kilka kołowrotków i krosien, roznieć ognisko domowe, pochowaj greckie romanse i lubieżne malowidła; posługuj się w rozmowie z Publiuszem zawsze naszą mową, rozprawiaj dużo o świetności Rzymu, o obowiązkach patrycyuszki, o posłannictwie żony, matki, gospodyni; chodź do świątyń i udawaj, że wierzysz w brednie kapłanów. Publiusz, jak każdy żołnierz, nie odznacza się chytrością. Weźmiesz go bardzo łatwo, a rzuciwszy tego nieokrzesanego wilka bitew raz do stóp swoich, zrobisz z nim później, co zechcesz.
— To tylko mnie dziwi — odezwała się Tullia, patrząc prosto w oczy Marka — że ty, który jako brat stryjeczny Publiusza, masz prawo do spadku po nim, zachęcasz mnie do małżeństwa.
— Nie pozbawiałbym się własnowolnie milionów Publiusza, gdybym był przekonany, że one do mnie przejdą — odpowiedział Marek.
— Więc cię wydziedziczył?
— Nie, ale oświadczył mi wczoraj, że się ożeni, a wolałbym widzieć ciebie obok niego, niż kobietę inną. Z tobą porozumiem się łatwo, gdybym się znalazł w potrzebie.
— Tylko to? — zapytała Tullia, nie spuszczając oka z twarzy Marka. — Jakiej jeszcze nagrody żądasz za dobrą radę?
Marek roześmiał się z przymusem.
— Nie omyliłem się, pokładając wielkie nadzieje w twojej przebiegłości — odparł zakłopotany. — Chciałem cię prosić o wielką łaskę.
Po chwili milczenia dodał głosem niepewnym:
— Liwia, córka Fabiusza, chce być u ciebie z pozdrowieniem.
Tullia, opierająca dotąd rękę na ramieniu Marka, wysunęła ją szybko.
— Żądasz odemnie zbyt wielkiej ofiary — wyrzekła chłodno.
— Wiem, że duma twoja ucierpi dużo, gdy stopa tej dorobkiewiczówny przekroczy próg Korneliów; wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć, sam nawet podzielam twój wstręt do tych zbogaconych łotrów, ale mimo to, proszę cię, abyś przyjęła u siebie Liwię. Nie widzę innego wyjścia, Tullio. Wiesz, że jestem zrujnowany, a nie mogę liczyć na propretoryaty i prokonsulaty, na znaczne dochody w prowincyach, jak Publiusz, bo nie uważałem nigdy za potrzebne i rozumne ubiegać się o względy Marka Aureliusza za pośrednictwem tak zwanej cnoty obywatelskiej, czy zasługi innej. Tyle się przodkowie moi nawojowali i nawysługiwali na różnych stanowiskach, iż sądzę, że zrobili dosyć dla Rzymu, nietylko za siebie, ale i za mnie. Wyżej już nie pójdę. Pretorat zamknie moją karyerę senatorską. Jeśli się nie ożenię z Liwią, wówczas spadnę do motłochu, jak tylu innych z naszego stanu.
Stali obok basenu. Tullia spoglądała przez zmrużone powieki z zaciśniętemi ustami na ryby, pluskające się w wodzie. Marek schylił się nad jej ręką i ucałował ją gorąco.
— Nie odmawiaj mi, droga Tullio — prosił. — Fabiusz żąda za swoje miliony stosunków z naszą rodziną, a Publiusza nie śmiem nawet prosić o otwarcie domu dla tego dorobkiewicza, bo gotów mi w odpowiedzi podać miecz albo truciznę.
— A twoja żona? — zapytała Tullia, nie podnosząc głowy.
— Lucylla Kwintylia wróciła już do ojca. Widząc, że czeka ją niedostatek, zgodziła się na rozwód bez oporu. Jestem wolny.
Milczeli przez jakiś czas, potem zapytała Tullia:
— Czy niema w Rzymie innej panny lub wdowy posażnej, godniejszej nazwiska Kwintyliów?
— Jest ich dużo — odparł Marek — ale któraż z nich chciałaby powierzyć losy swoje wesołemu pretorowi, jak mnie w mieście nazywają! Tylko córkę poborcy oślepia szeroki szlak purpurowy do tego stopnia, iż nie widzi po za nim jego właściciela. Zresztą, droga Tullio, gdybyśmy się chcieli stosować do przesądów naszych praojców, to nie mielibyśmy już wielkiego wyboru. Patrycyuszów z naszemi tradycyami posiada obecnie Rzym ilość tak szczupłą, że rozpłynęli się bez śladu w morzu dorobkiewiczów. Nawet Antoninowie, chociaż siedzą na tronie, nie sięgają aż do królów albańskich, jak my, a znaczna część współczesnych senatorów wywodzi ród swój z plebejów i wyzwoleńców, chociaż im greccy heraldycy wynajdują za pieniądze przodków między bogami. Rody patrycyuszowskie, jak ci dobrze wiadomo, wygasły prawie do szczętu. Wytłukły je wojny, proskrypcye, strach i zemsta Kaliguli, Nerona i Domicyana, dobiło je w końcu ubóstwo. Jest nas już tak niewielu, że moglibyśmy się pomieścić wszyscy w jednym domu, przeto byłby nierozumnym, ktoby się chciał zasklepiać w tem naszem ciasnem kółeczku. Dzisiejsi purpuraci, konsulowie, cenzorowie, pretorowie, edylowie i trybunowie — to ludzie nowi, których historya nie sięga trzech, czterech pokoleń. Na nic nie zdałby się nasz opór. Nowe czasy przejdą po nas, jak po trupie, jeśli nie będziemy się odświeżali pieniędzmi dorobkiewiczów.
— Publiusz postępuje inaczej — zauważyła Tullia.
— O, Publiusz — zawołał Marek — to upór z epoki królów, to obywatel drewnianego Rzymu, ja zaś jestem dzieckiem złotej, marmurowej, rozkosznej, oświeconej stolicy świata.
Pochylił się znów do ręki Tullii i przyłożył do niej usta.
— Nie odmawiaj mi — prosił. — Czy chcesz koniecznie, abym sobie przeciął żyły w kwiecie wieku?
— Marku!
— Tak stanie się niezawodnie, bo żyć bez znacznej fortuny nie chcę, nie umiem. Nie zapominaj, że trzysta milionów Liwii pokryją jej pochodzenie. Rzym nie pamięta bogaczowi kapelusza wyzwoleńca.
— Trzysta milionów — szepnęła Tullia.
— Tyle ukradł ten łotr w Germanii. Ma za co kupić sobie drzewo genealogiczne, sięgające aż do Jowisza.
— Więc to konieczne?
— Zgadzasz się?...
— Grozisz samobójstwem...
— Dziękuję ci, Tullio. Wiedziałem, że twój rozum uchyli się przed koniecznością. A teraz pozwól się pożegnać, bo dobywałem resztek sił, aby cię przekonać. Noce bezsenne zaczynają mnie już męczyć.
Wtem rozległ się w ogrodzie krzyk przenikliwy. Jakaś kobieta wołała o pomoc.
— Kazałaś osmagać niewolnicę? — zapytał Marek obojętnie.
— Prasowaczka spaliła mi suknię — odpowiedziała Tullia, siadając na sofie.
— Każ bić tak, żeby dozorca nie łamał kości, bo Marek Aureliusz zaczyna się litować nad niewolnikami. To także nowość szczególnego rodzaju... Życzę ci dnia wesołego, a nie zapominaj o radach, które ci dałem. Bądź matroną, o taką...
I ucałowawszy ramię Tullii, oddalił się Marek krokiem wolnym, przesadnie poważnym, naśladując ruch łabędzia, posuwającego się na powierzchni jeziora.
Na progu odwrócił się.
— Do widzenia, matrono drewnianego Rzymu — wyrzekł.
— Do widzenia, miły łobuzie...
Uśmiechnęli się do siebie życzliwie.
Ułożywszy się wygodnie na sofie, wzięła Tullia ze stolika „Sztukę kochania“ Owidyusza, oprawną w kość słoniową.
Krzyk chłostanej niewolnicy słabł, targał się w cichym, urywanym jęku, aż skonał zupełnie.
Pogrążona w księdze trzeciej „Sztuki kochania,“ podającej kobietom sposoby podbijania serca męzkiego, nie spostrzegła Tullia, że przez drzwi, łączące dziedziniec z salą jadalną, weszła wysoka postać niewieścia, ubrana tak samo, jak ona, w białą suknię ze szlakiem purpurowym. Dopiero, kiedy jej ramienia dotknęły białe, długie palce, podniosła głowę.
— To ty, Mucyo? — wyrzekła, odkładając książkę. — Domyślam się, że ten niezręczny Hipiasz stłukł znów jaką wazę lub sprzęt inny. Pozwoliłam ci raz na zawsze karać niewolników podług uznania. Mucya Kornelia nie jest obcą w domu stryjenki. Będę ci nawet bardzo wdzięczna, jeżeli zdejmiesz ze mnie zupełnie ciężar drobnych trosk domowych, które tobie taką przyjemność sprawiają, ty mała gosposiu. Więc Hipiasz wyrządził szkodę? Spocznij i opowiedz, jak to było.
Uśmiechnąwszy się uprzejmie, wsunęła się Tullia w głąb sofy, robiąc miejsce dla synowicy.
— Tu, przy mnie usiądź! — zapraszała.
— Nie ze skargą na służbę, lecz z prośbą przychodzę dziś do ciebie, stryjenko — wyrzekła Mucya.
Jej głos miękki, melodyjny, brzmiał jak ton fletni.
— Mucya z prośbą? Mucya, która lekceważy kosztowne materye, drogie kamienie, wesoły teatr i świetne igrzyska? Może serduszko twoje zabiło nareszcie?
Tullia zasępiła się nagle.
— Przyznaj się — mówiła, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w twarz synowicy. — Twój posag...
Mucya zwróciła na stryjenkę duże, piwne, rozmarzone oczy.
— Serce moje nie znalazło dotąd nikogo, ktoby był godnym jego miłości — odpowiedziała — o posag zaś nie mam potrzeby lękać się, dopóki się w twoim znajduje ręku.
Po ustach Tullii przemknął się uśmiech nieszczery.
— Możesz go odebrać w każdej chwili — podchwyciła szybko — gdy zapragniesz własnego ogniska, ale nie wierzę, żeby patrycyuszka z twojemi pojęciami znalazła w Rzymie rychło odpowiedniego małżonka.
— Niecały Rzym...
Mucya nie dokończyła myśli. Jej białą, puszkiem młodości pokrytą twarz oblał ciemny rumieniec.
— Niecały Rzym zapomniał o cnotach przodków, chciałaś powiedzieć? — dokończyła za nią Tullia głosem twardym. — Szukaj, czekaj, czekaj, życzę ci szczęścia... A twoja prośba...
— Potrzeba mi niewolnicy do osobistej usługi — wyrzekła Mucya.
— Cały mój dwór słucha twoich rozkazów.
— Upodobałam sobie szczególnie jednę z twoich pokojówek. Chciałabym, żeby należała tylko do mnie.
— Niema między niemi ani jednej, bez którejbym się nie mogła obyć.
— Sprzedaj mi Mimut, stryjenko.
Tullia, zacisnąwszy usta, milczała.
— Rozumiem — odezwała się po chwili, rzuciwszy synowicy spojrzenie nienawistne. — Litujesz się nad tą nędznicą, której niezręczność pobudziła mnie już tyle razy do gniewu. Powinnam ci odmówić, ale ponieważ to twoja pierwsza prośba, przeto bierz ją. Cenę każę postawić na twoim rachunku.
— Dziękuję ci, stryjenko — wyrzekła Mucya i wyszła szybko do sali jadalnej. Tu wzięła naczynie, napełnione balsamem i udała się do ogrodu.
Lekką stopą posuwała się szpalerem mirtowym, nasłuchując uważnie. Gdy doszła do klombu, utworzonego z cyprysów, przystanęła. Cichy płacz dochodził z pod muru. Rozchyliwszy gałęzie, ujrzała jakieś ciało skulone, zmięte, pokryte jedną wielką raną.
Niewolnica egipska, jeszcze obnażona, z poszarpanemi od bata plecami, cała oblana krwią, klęczała na trawie, wyrzucając z piersi łkania stłumione. W obu rękach trzymała dwa patyczki, złożone na krzyż. Pochylała się, uderzała głową o ziemię i skarżyła się komuś w języku swojej dalekiej ojczyzny.
Mucya nie rozumiała słów skatowanej dziewczyny, ale odczuła w jej kwileniu gorzkie łzy niemocnej rozpaczy. Zdeptany robak wił się u jej stóp i niósł komuś w ofierze swój ból serdeczny.
— Mimut — rzekła Mucya łagodnie, kładąc rękę na głowie niewolnicy.
Egipcyanka ukryła szybko w dłoni patyczki złożone na krzyż i podniosła do patrycyuszki twarz przerażoną.
— Ty chrześcianką jesteś, Mimut? — zapytała Mucya.
Oczy niewolnicy rzucały przez kilka chwil naokoło spojrzenia niepewne, jakby szukały drogi do ucieczki. Potem zalały się łzami i spuściły ku ziemi.
— W Odkupiciela ubogich wierzę, pani — szeptała Mimut, przykładając krzyż do piersi — w Boga nieszczęśliwych... Oddaj mnie w ręce pretora i każ mnie rozszarpać dzikim bestyom, abym opuściła tę ziemię, na której niema litości dla zwyciężonych.
— Jeżeli bogowie chrześcian — mówiła Mucya — mogą ci dać siłę do zniesienia nieszczęścia twojego życia, to módl się do nich i proś ich o cierpliwość, ale czyń to zdala od oczu ciekawych. Mucya Kornelia nie odda ciebie w ręce pretora, bo nie pragnie okrutnej śmierci nawet niewolnika. Bądź dobrej myśli, Mimut. Kupiłam cię dziś od Tullii Kornelii, abyś mi wiernie służyła.
I nachyliwszy się nad Egipcyanką, lała balsam na jej rany.
— Pani, pani — łkała niewolnica, całując stopy patrycyuszki. — On, On ci wynagrodzi, On, Bóg nieszczęśliwych...
Ani pani, ani sługa nie spostrzegły, że przez wyłom w murze, który oddzielał posiadłość Tullii Kornelii od ogrodu sąsiedniego, spoglądała na nie para czarnych oczu. Były one naprzód chłodne, potem zdziwione, w końcu straciły połysk twardy, zachodząc mgłą zadumy.
Publiusz Kwintyliusz Warus był ukrytym świadkiem sceny, która rozegrała się po drugiej stronie muru.





III.

Ulica Szeroka, łącząca bramę Flamińską z sercem Rzymu, z jego rynkami i głównemi gmachami rządowemi, patrzyła codziennie na widowiska ciekawe.
Tędy ciągnęły od samego świtu liczne grupy klientów, śpieszących z hołdem do starych dworców i nowych pałacyków, rozrzuconych u stóp Pagórka Ogrodów, tędy przepływał w godzinach przedobiednich cały świat elegancki i próżniaczy stolicy udając się na Pole Marsowe, do łaźni i zakładów gimnastycznych, do sal fechtunkowych i sklepów jubilerskich. I żaden obywatel, którego sprawy sądowe powoływały na Kapitol lub na Forum Romanum, jeżeli mieszkał w okolicach pagórka Watykańskiego, nie mógł ominąć tej drogi.
Nazywała się ona Szeroką, była bowiem w istocie szerszą od innych, w znacznej części bardzo wązkich ulic starożytnego Rzymu. Otoczona z obu stron kamienicami, sięgającemi sześćdziesięciu stóp wysokości, nie ożywionemi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale.
Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne, kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. Gdzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych.
Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów.
Jeszcze słońce nie wyjrzało z po za gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki, koczujące pod gołem niebem, nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów.
Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań.
Nie brakło „panom świata“ przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całemi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków.
Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przedtem biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości kołysała się ogromna, złocona lektyka, niesiona przez ośmiu drabów w niebieskich sukniach.
Już dawno nie widziała ulica Szeroka tak wspaniałej świty. Jakiś wielki pan udawał się do innego magnata z rannem pozdrowieniem.
Kupcy i rękodzielnicy wyszli przed sklepy i warsztaty; drobni handlarze zaprzestali nawoływań; pachołkowie prefekta miasta spędzali ciekawych na chodniki, robiąc miejsce dla dworu bogacza.
Owiana szeptem podziwu i ścigana spojrzeniami zazdrości, posuwała się lektyka wolno, świecąc białemi ścianami na barwnem tle pstrych sukien niewolników. Spoczywał w niej, na purpurowem wysłaniu, mężczyzna w sile wieku, mający obok siebie młodą dziewczynę.
Małe, chytre oczy pana rozglądały się uważnie w tłumie, jakby się czegoś obawiały. Ale plebs rzymski zachowywał się spokojnie, składając milczeniem hołd Złotemu Cielcowi.
Jakiś tylko pauper, sprzedający kwiaty, przebiegł pędem wzdłuż orszaku i wrzasnął:
— Fabiusz... lichwiarz... liiichwiaarz... ropucha... rrrropucha...
Zanim się pachołkowie miejscy spostrzegli, obdartus skręcił w boczną uliczkę i przepadł.
Ktoś przyklasnął śmiałkowi, ku zgorszeniu bogacza, który zapuścił szybko firanki.
Wtem wszczęła się na czele orszaku wrzawa.
Od bramy Flamińskiej zbliżało się dwóch wojskowych, ubranych w buty i ciemne grube płaszcze z kapturami, używane przez legionistów, stojących załogą w prowincyach północnych.
Chociaż należeli do przesławnej armii stolicy świata, nie gorąca Italia była snać ich kołyską. Bujne, jasne włosy z odcieniem złotawym, spadały w kędziorach na ich szerokie ramiona. Słońce i wichry pól i lasów spaliły ich twarze, a kurz dalekiej drogi pokrywał suknie. Wysocy, zbudowani jak atleci, przerastali plebs rzymski o całą głowę.
Szli wolno, kołyszącym chodem kawalerzystów, i rozglądali się ciekawie wokoło. Spotkawszy się z orszakiem, usunęli się ku chodnikom, nie opuszczając środka ulicy.
Nie podobało się to jednemu z klientów bogacza, bo krzyknął:
— Z drogi, psy germańskie!
A kiedy wezwanie to nie poskutkowało, wówczas przyskoczył i szarpnął młodszego z wojskowych za płaszcz.
— Czy nie widzisz, kto idzie?
Germanin zmarszczył brwi, wskazał starszemu towarzyszowi palcem, ozdobionym sygnetem rycerskim, zuchwalca i wyrzekł tylko jedno słowo:
— Herman!
W jego głosie brzmiał rozkaz.
Zrozumiał go brodaty wojak, bo odepchnął krzykacza z taką siłą, że obywatel rzymski runął na kamienie.
W jednej chwili otoczył Germanów tłum wrzeszczący i gestykulujący.
— Barbarzyńcy!
— Rozbijają obywateli rzymskich.
— Chwytajcie ich!
— Prefekt się z nimi rozprawi!
— Gdzie straż? — wołano.
Nadbiegli pachołkowie miejscy.
— Do którego legionu należycie? — zapytał jeden z nich.
Zamiast odpowiedzi, odrzucił młodszy germanin płaszcz, odsłaniając srebrną zbroję. Na jego szyi błyszczał złoty łańcuch, nagroda walecznych, a biodra opasywała mu barwna wstęga, znak wyższego oficera.
— Miejsce dla prefekta legionów boskiego imperatora! — zawołali pachołkowie równocześnie, pochylając przed barbarzyńcą topory, tkwiące w pękach rózg. — Rozstąpcie się!
Z niechętnym pomrukiem usuwał się plebs rzymski przed wodzem jazdy germańskiej.
— Barbarzyńców robią prefektami! — podawano sobie z ust do ust.
Scena ta odbyła się tak szybko, że bogacz nie zdążył nawet zapytać wywoływacza, który postępował obok lektyki, o powód przeszkody, kiedy już orszak ruszał dalej.
Teraz wychylił głowę z po za firanek, ale, zaledwie spostrzegł Germanów, cofnął ją natychmiast.
— Pośpieszcie się! — rozkazał tragarzom.
— Fabiusz! — wyrzekł prefekt. — Poznałeś tego łotra?
— Znają go wszystkie sioła markomańskie — odpowiedział starszy Germanin. — Przeczuwam, że jego to zbiry ściągnęły rękę na waszą narzeczoną, panie.
— Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym, jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów.
— Już o tem myślałem.
Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo.
— Do willi Tullii Kornelii! — krzyknął wywoływacz na laufrów.
Krewna Marka Kwintyliusza czekała, zwyczajem rzymskim, od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej, niż zwykle, z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hiparcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał.
Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowemi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tullię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody tryumfalne.
Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów.
Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą.
— Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni — odezwała się Tullia. — Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy.
— Miłość nie traci nigdy krasy młodości — odparł filozof głosem cichym.
— Tak sądzisz?...
— Ty wiesz o tem, pani.
Patrycyuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał ją oczami.
— Czy listy do rządców wiejskich wysłane? — zapytała Tullia, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
— Jak rozkazałaś pani — odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru.
— Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora.
W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowanej głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego.
— Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi, jak słońce afrykańskie — mówił Marek, całując ręce Tullii. — Już ciągnie z całym dworem, widziałem go zdaleka.
Tullia zmarszczyła lekko brwi.
— Ciebie wszystko bawi... — wyrzekła.
— Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiuszów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się po za siebie, gdy postanowiłem iść naprzód.
Na progu stanął wywoływacz.
— Znamienity Lucyusz Fabiusz Pomponiusz Furio! — oznajmiał.
— Juliusz Cezar Klaudyusz Antoniusz — zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. — Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycyusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczną, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny.
— Marku! — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy — drwij tylko z siebie...
Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony.
Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc za rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wązkim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrem spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycyuszki.
Przez chwilę wahała się Tullia, nie wiedząc, jak postąpić. Ale już zapanowała nad sobą. Ze swobodą damy wielkiego świata przywołała na usta zdawkowy uśmiech, zbliżyła się do Liwii i wyrzekła pocałowawszy ją w czoło:
— Witaj pod dachem Korneliów! Żona krewnego, którego kocham, będzie mi zawsze miłym gościem.
A odpowiedziawszy na ukłon Fabiusza lekkiem pochyleniem głowy, wskazała ręką na sofę.
— Proszę — dodała.
Żółtą twarz Fabiusza, zeszpeconą dużym garbatym nosem i szerokiemi ustami, rozjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Bogowie, zesławszy dzień pogodny, zdają się sprzyjać związkowi naszych domów — odezwał się po grecku, zajmując miejsce naprzeciw pani domu.
— Młodości, składającej marzenia dziewicze na ołtarzu Hymenu, towarzyszą zawsze dobre wróżby bogów życzliwych — odpowiedziała Tullia, zwracając się w stronę Liwii.
Jej słowa uprzejme nie wywołały rumieńca na twarzy dziewczyny, chociaż narzeczona Marka liczyła dopiero lat piętnaście.
— Szczęśliwym wróżbom bogów dopomoże powolność Marka Kwintyliusza — odezwała się panna, posyłając narzeczonemu uśmiech zalotny.
— Będę się starał, żeby cię dobre wróżby nie zawiodły — mruknął Marek.
— Spodziewam się tego...
W głosie Liwii, gdy te słowa wygłaszała, tętniło tyle stanowczości, że Tullia spojrzała na nią uważnie.
Piękną nie była córka milionera. Nizkiego wzrostu, krępa, z podłużną głową Egipcyanki, miała ogromny nos, grube, zmysłowe wargi i małe chytre oczy ojca. Rozłożona na sofie, ze swobodą osoby, znajdującej się w swojem towarzystwie, nie zdawała się wcale oceniać zaszczytu, jakiego dostąpiła, przekraczając próg Korneliów.
Nie podobało się to patrycyuszce. Chłodniej już odezwała się:
— Nie mówił mi jeszcze Marek, kiedy będę miała szczęście powitać w Liwii krewną...
— Jak tylko Liwia skończy kurs filozofii — odpowiedział Fabiusz — zapalimy pochodnię Hymenu.
— Panienka zajmuje się mądrością Hellady? Czy nie zbyt to utrudzająca zabawka dla jej młodej główki?
Fabiusz wzruszył ramionami.
— Filozofia jest dziś rozrywką tak powszechną — mówił — iż żona Marka Kwintyliusza znalazłaby się nieraz w położeniu przykrem, gdyby jej głównych zarysów nie znała. Sprowadziłem z Aten doskonałego nauczyciela, by ułatwił Liwii strawienie tej umiejętności niestrawnej.
Były poborca ceł wyrażał się po grecku poprawnie, płynnie, z akcentem attyckim, nie rażąc patrycyuszki ruchami zbyt szorstkiemi.
— I któryż systemat przypada najlepiej do gustu mojej narzeczonej? — zapytał Marek.
— Upodobania żony nie powinny się kłócić z gustami męża — odpowiedziała Liwia bez namysłu. — I ja stawiam ponad wszystkich mędrców boskiego Epikura.
— Jest to wistocie jedyny filozof — dodał Fabiusz — dający praktyczne wskazówki życia.
— A Epiktet? — wtrąciła Tullia.
Fabiusz poprzedził odpowiedź lekceważącym ruchem ręki.
— Jakże może niewolnik myśleć dla ludzi wolnych? — wyrzekł. — Piękna Tullia była wczoraj niezawodnie w cyrku? — dodał, zwracając rozmowę na inny przedmiot. — Ten Anicetus dokazuje rzeczywiście cudów. Wziął po raz setny pierwszą nagrodę.
— Powozi jak bóg słońca — odezwała się Tullia.
— Herkules nie mógł być lepiej od niego zbudowany — wtrącił Marek.
— Gdyby boski Marek Aureliusz podzielał większe upodobania rzymskie, obdarzyłby go purpurą — zawołała Liwia.
— Porcya Pulcherya rzuciła mu ogromny bukiet z białych kamelii — mówił Fabiusz, uśmiechnąwszy się znacząco.
— Cóż na to konsul, jej małżonek? — zapytała Tullia.
— Konsul Pulcheryusz oklaskuje oddawna wszystkich ulubieńców swojej pani — wyrzekł Marek.
— Wcale się konsulowej nie dziwię, że przenosi urodziwego Anicetusa nad brzydkiego i chorowitego męża — odezwała się Liwia.
Tak dziwnie brzmiały te słowa w ustach piętnastoletniej dziewczyny, że Fabiusz rzucił córce spojrzenie napominające, Ale ona wydęła grube wargi pogardliwie i wyrzekła:
— Minęły czasy, kiedy kobietom wolno było tylko udawać, że nic nie wiedzą.
Mówili dalej o plotkach miejskich, nicując cały szereg wielkich dam rzymskich.
Żegnając się z Tullią, wyrzekł Fabiusz.
— Mam nadzieję, że stosunki naszych domów, nawiązane pod wróżbą tak szczęśliwą, ścieśnią się z czasem i utrwalą ku dobru Fabiów i Kwintylliów.
Markowi, który go odprowadzał do przedsionka, szepnął:
— Gdybyś znalazł przed obiadem trochę czasu, odszukaj mnie na polu Marsowem pod portykiem Agryppy. Potrzebuję twojej rady w sprawie bardzo ważnej.
Kiedy Tullia została sama z Markiem, zapytał pretor:
— I cóż? Jakże ci się Fabiusz podoba?
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie umiem sobie zdać sprawy z tego, co widziałam — odparła. — Pozornie nie razi ten wyzwoleniec niczem, rusza się przyzwoicie, mówi doskonale po grecku, a jednak jest w nim coś, co stoi między nim a nami.
— Są to resztki jego pochodzenia — mówił Marek — ale te resztki zatrą się w następnem pokoleniu. Fabiusz nie jest zwykłym dorobkiewiczem. Zanim mu chciwość Egipcyanina wskazała dzierżawę ceł, jako kopalnie złota, był w Rzymie adwokatem i obracał się podobno dużo w domach patrycyuszów.
— Nie spodziewałam się wistocie takiej niespodzianki — zauważyła Tullia. — Trzeba bardzo dobrze uważać, ażeby dostrzedz sztuczność jego swobody towarzyskiej.
— Złoto podwyższa nizkich, a poniża wysokich. Wyrównywa ono szybko różnicę stanów, polegającą jedynie na grubych lub wytwornych nawyknieniach. Za pieniądze można kupić najlepszych niewolników, którzy nauczą wszystkiego, co w naszym świecie potrzebne. Tylko taki dziwak, jak Publiusz, nie chce tej starej prawdy zrozumieć.
— Są jednak rzeczy, których pieniądze nie dają — wtrąciła Tullia.
— Poczucie obowiązku obywatelskiego, miłość do Rzymu i tym podobne staroświecczyzny.. — mówił Marek. — Wiem, co masz na myśli. To bardzo dawne dzieje, o których dziś już tylko w książkach czytamy. Zresztą i pozorów tego, co nasi ojcowie nazywali cnotami, można się nauczyć. I Fabiusz potrafi mówić jak stary Katon, gdy mu to potrzebne.
— Nie podoba mi się przedwczesna dojrzałość Liwii — zauważyła jeszcze Tullia.
— Panny dzisiejsze nie są podobne do naszych prababek. Żona, pozbawiona przesądów, będzie pobłażliwszą dla wesołego pretora. Ale nie widzę u ciebie krosien i kołowrotków — zawołał Marek, rozglądając się po sali. — Publiusz odwiedzi cię niezawodnie w tych dniach.
— Naraziłabym się na uśmiechy niewolników, gdybym zmieniła urządzenie domu. Postaram się odegrać rolę matrony bez tej niesmacznej komedyi.
— Może spotkamy się dziś na polu Marsowem. Warto korzystać z pięknego dnia — mówił Marek, żegnając się z Tullią.

................

Ciepły dzień października wywabił w godzinach poobiednich cały Rzym na pole Marsowe. Kogo praca w sklepie lub w warsztacie nie więziła w dusznej izbie, ten śpieszył do ogrodu miejskiego, zajmującego olbrzymią przestrzeń na lewem wybrzeżu Tybru.
Sto tysięcy stóp kwadratowych przeznaczyli niegdyś ojcowie rzeczypospolitej na użytek publiczny, a cezarowie i patrycyusze przyozdobili to rozległe pole wspaniałemi gmachami, na które każdy obywatel z dumą wskazywał. Tu wznosiły się teatry Pompejusza, Balbusa, Marcella, cyrk Flaminiusza, stadyon Domicyana, łazienki Agryppy i Minerwy; tu zgromadzono pod licznemi kolumnami w kamiennych halach wszystkie skarby cesarstwa; tu umieściła stolica świata, pod dumną kopułą Panteonu, swoich bogów ulubionych.
Wśród ciemnych alei i gajów wawrzynowych, rozjaśnionych obszernemi murami, świeciły drogi, wysypane żwirem. Zmęczonego zapraszało mnóstwo ławek do spoczynku, znudzonemu obiecywały budy kuglarzów, linoskoków, czarnoksiężników i grajków tanią rozrywkę.
Pod wieczór brzęczało pole Marsowe, jak ul na wiosnę. Na trawnikach hałasowały dzieci, bawiąc się w konie i w żołnierzy; hecarze i linoskoki darli się przed budami, opowiadając cuda o swoich sztukach; bocznemi chodnikami przepływał ciągle tłum pieszych spacerowiczów, gapiąc się na przebiegające środkiem drogi dwukolne faetony, przeplecione lektykami i jeźdźcami.
Ponad tą głuchą wrzawą ożywionego ruchu górowały skargi żebraków i nawoływania przekupniów. Nędzarze podnosili wysoko tabliczki, na których władza wypisała ich nieszczęścia: handlarze podsuwali towary pod sam nos przechodniów, wrzeszcząc przeraźliwie. Ten zalecał owoce, ów ciasta, trzeci drobne błyskotki. Odpędzani, śmiali się wesoło i biegli dalej.
Na skraju lasku wawrzynowego, przylegającego do portyku Agryppy, na ławce kamiennej, siedzieli ci sami Germanowie, którzy wstrzymali byli zrana orszak Fabiusza. Oparłszy głowy na dłoniach, patrzyli na tłum różnobarwny i — milczeli.
Zewsząd otaczał ich szum wielkiego miasta, dolatywały puste śmiechy i stłumione wykrzykniki. Przed oczami ich przesuwał się obraz dostatku, swobody i szczęścia. W złoconych faetonach, w purpurowych lektykach, na rączych rumakach mijali ich panowie świata, których powozili, nieśli, otaczali niewolnicy wszystkich barw i języków.
Tuż przed nimi rysował się na błękitnem, czystem tle nieba wspaniały portyk Agryppy. Sto kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało olbrzymi dach sklepiony. Niewolników tam sprzedawano, kość słoniową, wełnę hiszpańską, jedwab chiński, płótno i szkła kolorowe z fabryk aleksandryjskich, greckie wino, egipskie zioła, arabskie wonie, ryby z morza Czarnego, sery z Helwecyi, szmaragdy z gór uralskich. Trud i pot wszystkich narodów złożyły się na to, aby się Rzym mógł bawić i używać.
— Nigdzie jej nie spostrzegłeś? — odezwał się prefekt, nie podnosząc głowy.
— Rozglądałem się bardzo uważnie na wszystkich ulicach Pola Marsowego, ale waszej narzeczonej nie było między niewolnicami. Schowali ją dobrze — odpowiedział Herman.
Zamilkli.
— Tego u nas niema — wyrzekł znów po jakimś czasie prefekt, zakreślając ręką koło szerokie.
— Ale niema także tylu żebraków — mruknął Herman.
— Ich żebracy żyją i mieszkają lepiej od naszych panów.
— Nie zazdroszczę im cuchnących nor w pudłach kamiennych bez słońca i powietrza.
— Wolisz nasze zagrody, rozrzucone wśród lasów?
— W lasach markomańskich mieszkają bogowie.
— I oni mają swoich bogów.
— Ich bogowie spodleli, jak oni. Ich świątynie są puste, a kapłani nie szanują ołtarzów.
— A jednak króluje ich Olimp nad naszą Walhallą. O, bogowie...
Po ustach prefekta przewinął się smutny uśmiech.
Zamilkli powtórnie. Patrzyli znów przed siebie na rozbawiony, wypoczywający Rzym. W oczach ich tliły błyski ponure.
— Wy może nie wiecie, panie — odezwał się po jakimś czasie Herman — że w naszych lasach rozbrzmiewa od kilku tygodni szczęk broni i rozlega się pieśń o Arminiuszu.
Prefekt obejrzał się uważnie wokoło. W pobliżu nie było nikogo.
— Do dawnych klęsk przybędzie nowa — wyrzekł. — Nie nam mierzyć się z ich siłą.
— Siła ich opiera się dziś głównie na waleczności ludów sprzymierzonych. Nie byłoby legionów bez naszych ramion.
— Mówisz, jak gdybyś nie był legionistą. Jako stary żołnierz, powinieneś wiedzieć, że jeden karny oddział rozpędzi całe wojsko niesfornej hałastry.
— Mamy dziś tysiące swoich legionistów. Nie obcą jest nam ich sztuka wojenna.
— Ktoś idzie...
Na ścieżce, wijącej się przez lasek wawrzynowy, ukazał się samotny wędrowiec. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, szedł wolno, z opuszczoną głową. Kiedy się zbliżył do ławki, zerwali się Germanowie równocześnie. Starszy wyprostował się, nie ruszając się z miejsca, młodszy podbiegi kilka kroków i zawołał:
— Publiusz!
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł głowę. Błysk szczerej radości rozjaśnił jego twarz zachmurzoną.
— Serwiusz! Ty w Rzymie? — wyrzekł, ściskając serdecznie ręce Germanina. — I tu cię spotykam? Dom Kwintyliów wskazałby ci każdy pachołek miejski. Gdzież stanąłeś?
— Zajechałem do obozu pretoryanów, ale chciałem cię jutro odszukać — odpowiedział prefekt.
Publiusz, dostrzegłszy Hermana, zbliżył się do niego.
— Wszakże to Herman — wyrzekł, uśmiechając się łaskawie do żołnierza, który stał, jak słup, wpatrzony nieruchomem okiem w trybuna. — Setnik trzeciej kohorty dziesiątego legionu. Pamiętasz szturm w Panonii? Szliśmy obok siebie pod gradem strzał i pocisków. Było nam tam ciepło. Prawda, stary?
Martwy, jakby zastygły, twardy wyraz brodatej twarzy żołnierza topniał pod słowami Publiusza. Powieki jego drgnęły, usta się poruszyły.
— Nie żal żołnierzowi zginąć, gdy go prowadzi taki wódz, jak ty, przesławny trybunie — odezwał się głosem wzruszonym.
— Ty znasz Rzym? Wiesz, gdzie leży Pagórek Ogrodów? — zapytał Publiusz.
— Nie po raz pierwszy podziwiam stolicę świata.
— Udasz się natychmiast do obozu pretoryanów i przeprowadzisz swojego pana do mnie. I dla ciebie znajdzie się pod dachem Kwintyliów kąt wygodny.
Pożegnawszy setnika uprzejmym gestem ręki, wziął Publiusz prefekta pod ramię i poszedł z nim w stronę portyku Agryppy.
— O ile wiem, jesteś w Rzymie po raz pierwszy — odezwał się, gdy zostali sami.
— Nie spodziewałem się, że mnie przykry obowiązek nakłoni do drogi, o której oddawna marzyłem — mówił prefekt.
— W sprawach legionu do nas przybyłeś?
— Przybyłem odszukać narzeczoną, porwaną przez jakichś zbirów i sprzedaną w niewolę.
— To być nie może! — zawołał Publiusz. — Któż ośmieliłby się ściągnąć rękę na narzeczoną prefekta legionów?
— A jednak tak się stało. Nocą napadł tłum zbrojnych z poczernionemi twarzami siedzibę mojego przyszłego teścia i okuł wszystkich w żelaza. Ocalał tylko jeden ze służby, który mi tę smutną nowinę przyniósł do obozu. Pytasz, ktoby śmiał, jak gdybyś nie znał gospodarki obywateli rzymskich w ziemiach sprzymierzeńców. Poborcy daniny zdzierają skórę z Germanów, koloniści szczują jednę wieś na drugą, kupcy oszukują, czego zaś poborca, kolonista i kupiec nie zdołają wycisnąć, to wydrze legat lub prokonsul pograniczny postrachem. Od czasu do czasu bandy zamaskowanych zbójów urządzają wyprawy na żywy towar, chwytając po drodze wszystko, co im w ręce wpadnie. Wolny, czy nie wolny, rzecz obojętna, byle był zdrowy. Dziwię się bardzo, iż Rzym zwraca tak mało uwagi na zuchwalstwo swoich obywateli w krajach wolnych sąsiadów. Germanom może się ta poniewierka nareszcie sprzykrzyć, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Markomanowie z czasów Antoninów nie są już ową dziką, bezładnemi kupami idącą tłuszczą, jak moi przodkowie z epoki Tyberyusza. Połowa naszej szlachty służyła lub służy w legionach na stanowiskach oficerskich, a nasz gmin jest główną podstawą waszych wojsk sprzymierzonych. Mówię tak do ciebie, do Rzymianina, bo i mnie wychowała cywilizacya wielkiej Romy, mojej matki przybranej, i dlatego boli mnie, że najpodlejsi z pomiędzy was burzą, co nasza wspólnie przelana krew zlepiła na polach bitwy.
Publiusz słuchał zasępiony, podnosząc od czasu do czasu głowę, jakby chciał przeczyć. Kiedy prefekt skończył, odezwał się:
— Zbyt czarno malujesz stan pogranicza.
— Zbyt czarno — mruknął Germanin, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Czy wiesz, jak mnie dziś na ulicy motłoch rzymski powitał? Rzucił mi w twarz psa germańskiego i usunął się dopiero wtedy z warczeniem poskromionego wilka, gdym mu w zazdrosne ślepie oznakami mojej godności błysnął.
— Motłoch jest wszędzie podły i zuchwały, dopóki nie poczuje nad sobą ręki pana — mówił Publiusz. — Nie wątpię, że znajdziesz w Rzymie sprawiedliwość.
— Tak się spodziewam, bo gdyby było inaczej...
Nizki głos prefekta brzmiał głucho, jak echo dalekiego grzmotu. Wysoki, barczysty, pochylony ku przodowi, spoglądał ponuro na różnobarwny, błyskotliwy tłum, który go z szumem rozhukanej fali otaczał. Głęboka bruzda powyżej zagiętego nosa, błyski tłumionego gniewu w niebieskich oczach, brwi ściągnięte i zwarte usta nadawały jego twarzy suchej, wygolonej, wyraz nieubłaganej stanowczości i odwagi. Choć odmienny budową, barwą włosów i cery, był w tej chwili podobnym do Publiusza. Obydwaj pochodzili z rodziny orłów, obydwaj mieli profile ptaków drapieżnych, urodzonych do zwyciężania.
— Boski Marek Aureliusz jest sprawiedliwym panem — wyrzekł Rzymianin.
— Boski Marek Aureliusz czyta zawiele książek, a zajmuje się za mało sprawami państwa — odpowiedział Germanin.
— Śmiałe to słowa w ustach legionisty.
— I Publiusz wierzy tak samo...
Wtem odezwało się przed nimi wołanie laufrów.
— Ho, ho, z drogi!
Otoczony rojem klientów i niewolników przesunął się Fabiusz, rozłożony na poduszkach lektyki. Dostrzegłszy prefekta, zbladł.
— Po raz drugi spotykam dziś tego łotra — mówił prefekt. — Łzy i krew moich braci lśnią na jego milionach.
Wchodzili właśnie pod portyk Agryppy. Był tu tłok tak wielki, że chcieli się cofnąć, kiedy ich dźwięczny głos niewieści powstrzymał.
— Witaj, Publiuszu — zawołał ktoś tuż obok.
Tullia Kornelia stała ze swoją synowicą Mucyą przy sklepie barwnych płócien, mając przy sobie tylko dwie niewolnice.
— Od kiedyż to czekają Rzymianki nadaremnie na odwiedziny krewnych, wracających z dalekiej drogi? — mówiła Tullia, kiedy się Publiusz do niej zbliżył.
— Zastałem po trzyletniej niebytności w Rzymie tyle spraw naglących — tłómaczył się Publiusz — iż nie znalazłem dotąd chwili wolnej. Zamierzałem być u ciebie jutro z hołdem. Wszakże to Mucya — dodał, zwracając się do młodszej Kornelii, która wlepiła w niego duże, piwne oczy. — Tak wyrosła i wypiękniała, że nie byłbym jej poznał, gdyby mi twoja obecność nie pomogła. I nie wiem nawet, czy zapaliła już pochodnię Hymenu.
— Hymen nie należy do ulubionych bóstw Mucyi — odparła Tullia za synowicę. — Niema w cesarstwie nikogo, ktoby był jej miłości godnym. Może sprowadzisz dla niej jakiego boga z Olimpu.
— Czekam tylko na Rzymianina — odezwała się Mucya głosem spokojnym.
Uważnie spojrzał na nią Publiusz. Ona wytrzymała przez chwilę jego wzrok badawczy; potem odwróciła głowę i zaczęła coś wybierać na stole sklepu. Lekki rumieniec zabarwił jej bladą twarz.
I spojrzenie Publiusza i rumieniec Mucyi nie uszły oka Tullii. Lekko zmarszczyła się jej brew, a usta drgnęły.
— Nie jesteś sam, jak widzę — wyrzekła głosem przyciszonym.
Mój towarzysz bitew i przyjaciel, prefekt legionów, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — przedstawił Publiusz.
Germanin uchylił głowy, przykładając rękę do piersi, a rzymska patrycyuszka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Dom mój stoi otworem dla walecznego prefekta, o którym Rzym mówił już niejednokrotnie z uwielbieniem. Mam nadzieję, że mnie zechcesz razem z trybunem odwiedzić. A teraz zwalniamy was, przesławni wojownicy, nie sądzę bowiem, by wodzów legionu nasze kłopoty gospodarskie mogły zająć. Wybieramy dla niewolnic płótno na tuniki.
Zaledwo się Publiusz z Serwiuszem oddalił, kiedy obok Tullii stanął Marek.
— Zaczynasz swoją rolę? — szepnął, zbliżywszy usta do jej ucha.
— To pomysł Mucyi, ja zaś skorzystałam z niego skwapliwie — odpowiedziała Tullia, porozumiewając się z pretorem spojrzeniem szyderskiem. — I udało mi się bardzo dobrze, bo właśnie pożegnałam Publiusza. Przechodził z jakimś barbarzyńcą. Szczególne upodobania ma trybun.
— Ten drab z barkami i piersią gladyatora, gdyby tylko zechciał, zburzyłby u nas spokój niejednej rodziny. Widziałem go. Jakie włosy, jaka budowa! Ale ci barbarzyńcy mają podobno o cnocie pojęcia naszych prapradziadów z epoki drewnianej Romy. Gdyby mnie bogowie byli dali jego muskuły...
— I bez nich radzisz sobie doskonale...
— Ale długoż to potrwa? Już dziś odczuwam dotkliwie skutki nocy przehulanej.
Marek rozglądał się wokoło.
— Czy nie widziałaś Fabiusza? — zapytał.
— Minął nas właśnie.
Marek uśmiechnął się do Tullii życzliwie i znikł w tłumie. Torując sobie drogę łokciami, szukał przyszłego teścia. Znalazł go przy sklepie drogich kamieni.
— Teściulek robi bardzo dobrze, że pamięta wcześnie o wyprawie — wyrzekł, dotykając ramienia Fabiusza. — Zapytam jutro pięknej Liwii, czy ją gust ojca zadowolił.
— Liwia nie pragnie błyskotek — odpowiedział Fabiusz, chowając naszyjnik za tunikę. — Ma ich dosyć.
— Rozumiem. Wiesz, teściu, że mógłbyś sobie wybrać inną heterę. Ta twoja Lykaris zwiędła w ostatnim roku straszliwie.
— Prosiłem cię, żebyś mnie zapoznał z Lidyą.
— Po zaślubinach... Ale miałeś do mnie jakąś ważną sprawę... Czy ci jaki wierzyciel drapnął z długiem?
Opuścili kolumnadę i weszli do gaju wawrzynowego. Upatrzywszy miejsce samotne, Fabiusz usiadł na ławce. Zanim zaczął, pocierał ręką czoło, ruszając się niespokojnie.
— Ty wiesz — odezwał się głosem niepewnym — że miałem kiedyś w wolnej Germanii rozległe stosunki handlowe.
— Mówią, że ciągniesz dotąd znaczne zyski z różnych przedsiębierstw, które między ludźmi naszego towarzystwa uchodzą za hańbiące — mruknął Marek, spoglądając z lekceważeniem na przyszłego teścia. — Powinieneś o tem pamiętać, że twoja córka wychodzi za Kwintyliusza.
Szybko podniósł Fabiusz głowę i rzuciwszy Markowi spojrzenie złośliwe, wyrzekł:
— Kwintyliusz nie zauważyłby nawet Liwii, gdyby jej ojciec nie był z owych przedsiębierstw hańbiących wycisnął milionów.
Marek milczał, przygryzając wargi.
— Znam senatorów, którzy uprawiają pokryjomu lichwę — mówił Fabiusz — znam patrycyuszów, trudniących się handlem za pośrednictwem swoich klientów i niewolników. Nie moja wina, że Rzym cezarów pada w proch przed złotem. Ale nie obawiaj się... Z chwilą, gdy zostaniesz moim zięciem, nie będę uprawiał owych rzemiosł, wstrętnych towarzystwu, do którego wejdę za twoją przyczyną. Mam dosyć pieniędzy, ziemi, domów i służby.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając dwa rzędy białych, zdrowych, ostrych zębów. Jego krótkie palce u dużych, niekształtnych rąk zagięły się, jak pazury. W małych oczach migotały żółte błyski.
— Tymczasem... — wyrzekł po krótkiem milczeniu.
— Tymczasem... — podchwycił Marek.
Fabiusz pocierał znów czoło dłonią.
— Temu kilka miesięcy — mówił zakłopotany — kupiłem na targu jakąś niewolnicę, nie wiedząc, że była córką wolnego pana lasów markomańskich.
— Kupiłeś? — zapytał Marek, wpatrując się w Fabiusza przenikliwie.
— Dostawili ją moi dawni klienci — odpowiedział Fabiusz wymijająco. — Ta niewolnica jest podobno narzeczoną prefekta Serwiusza...
— Prefekta jazdy legionów?! — zawołał Marek.
— Tego samego.
— A toś się urządził... Czy wiesz, że to pachnie zesłaniem do kopalni sardyńskich?
— Wiem, ale mam nadzieję, że mnie moje pieniądze i twoje stosunki wydobędą z tej niemiłej przygody.
Marek zamyślił się.
— Przedewszystkiem trzeba ową Germankę natychmiast usunąć i schować tak dobrze, żeby jej oko ludzkie nie oglądało — odezwał się.
— Stanie się to jeszcze dziś — mruknął Fabiusz.
— Następnie trzeba sypnąć pieniędzmi, aby władze nie zarządziły starannych poszukiwań. Prefekt poruszy wszystkie swoje stosunki.
— Rozporządzaj moją szkatułą.
— Ta niewolnica będzie cię dużo kosztowała.
— Nie mogę być w tym wypadku oszczędnym.
Ociężale podniósł się Fabiusz z ławki.
— Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co będzie w twojej mocy — wyrzekł — aby cios niespodziewany odwrócić od ojca Liwii. Tyle nieprzyjemności dla podłej Germanki! Zawdzięczamy to filozoficznym rządom Antoninów...
Odszedł w stronę portyku, gdzie czekali na niego klijenci i niewolnicy.
Już znikł za filarami, a Marek nie ruszał się z miejsca. Jego twarz, zwykle pogodną, uśmiechniętą, spowiły cienie głębokiej zadumy.
Wesoły pretor, lekceważący wszystko, co nie dało się przetopić na środki do używania, nie umiał sobie zdać sprawy z uczucia, jakie go ogarnęło. Gdyby mu ktoś był powiedział, że na dnie jego duszy odezwał się zastygły głos Kwintyliów, byłby parsknął śmiechem. A jednak był w tej chwili patrycyuszem rzymskim, potomkiem rycerzów i obywateli, którzy poświęcali życie i mienie dla sprawy publicznej. W jego krwi tkwił wstręt, zaszczepiony przez wieki do handlu, przemysłu, do cła i lichwy — do wszystkich zajęć, mających na celu jedynie gromadzenie pieniędzy.
Wyznanie Fabiusza upokorzyło go. On, Kwintyliusz, miał poślubić córkę tego łotra, który chwytał i sprzedawał na targu narzeczone słynnych, dla Rzymu zasłużonych wojowników — miał się stać powolnem narzędziem nikczemności tego drapieżnego handlarza.
Obejrzał się wokoło, jakby szukał ocalenia.
Nie było go... Żyć, jak jego przodkowie, nie chciał, nie umiał.
— Muszę bronić tego chytrego zbója — mruknął. — Nie moja wina, iż nie urodziłem się przed trzystu laty.
Zawinął się w togę i udał się do łaźni Minerwy.





IV.

— Twoje poszukiwania nie odniosły żadnego skutku, Kaju? — pytał Publiusz klienta, który objął już główny zarząd nad jego posiadłościami.
— Nie natrafiliśmy dotąd na ślad owej germańskiej branki — odpowiedział Kajus — chociaż nie szczędziliśmy wczoraj z Hermanem ani nóg, ani uszu. Na rynkach niewolników nic o niej nie wiedzą.
— A jednak mam pewne wiadomości, że zabrano Tusneldę do Rzymu — odezwał się Serwiusz.
Siedzieli wszyscy trzej na zwykłych krzesłach dębowych, naokoło małego stolika, i spożywali skromne śniadanie, składające się z wina i chleba. Usługiwał im tylko jeden niewolnik, smukły Artemidorus.
Trybun i prefekt byli przebrani po miejsku w białe, jedwabne tuniki i w wysokie sznurowane trzewiki. Ale ramion ich nie zdobiły bransolety i rąk nie pokrywały pierścienie.
Publiusz zamyślił się.
— Możeby dobrze było, gdybyście wzięli do pomocy Zygfryda — wyrzekł po krótkiem milczeniu. — Mówiono mi, że ten starzec ma poszanowanie między niewolnikami. On wskaże wam drogi do tajemnic zaułków. Niech tu Zygfryd przyjdzie! — rozkazał Artemidorowi. — Trzebaby także zawiązać stosunki z wyznawcami przesądu chrześciańskiego. Ci sekciarze wiedzą wszystko, co się dzieje w kryjówkach zbrodni.
— Będzie bardzo trudno dotrzeć do ich schronisk — wtrącił Kajus — chrześcianie bowiem, przerażeni sprawiedliwością boskiego Marka Aureliusza, stali się znów ostrożnymi i nieufnymi. Boski imperator nie lubi tego przesądu, chociaż nie krępuje swobody religii cudzoziemskich. Zeszłego tygodnia skazał kilkunastu chrześcian, którzy nie chcieli swojej wiary odwołać, do kopalni sardyńskich.
— Boski Marek Aureliusz jest Rzymianinem, żaden zaś prawy Rzymianin nie może ścierpieć sekty, stawiającą nieznanych nikomu bogów ponad nasz Olimp. Rzym zawdzięcza panowanie nad światem swojej religii i dzielności. Z chwilą, gdy miejsce Jowisza zajmie na Kapitolu bóg inny, potężniejszy, szczerzej czczony, rozpadnie się imperium, jak dąb spróchniały. Boski Marek Aureliusz wie, że trzeba zdusić przesąd, który zamiast istnieć obok naszych bogów, chce ich zburzyć i usunąć.
— Wiem, że wiara chrześcian krzewi się już także w legionach — odezwał się Serwiusz. — Widziałem sam kilku żołnierzy modlących się o szarej godzinie do jakichś małych krzyżów. Musi jednak coś być w tej nowej wierze, kiedy mimo zakazów cezara i czujności pretorów, ciągle się rozszerza.
— Bogowie chrześcian obiecują lepsze życie po śmierci i uczą, że wszyscy ludzie są równi — objaśniał Kajus, wzruszywszy pogardliwie ramionami. — Zdaje się, że niewolnikom i barbarzyńcom najwięcej ta równość się podoba. To nie jest wiara dla obywateli rzymskich.
— A jednak znajdują się chrześcianie podobno już także na Palatynie, w najbliższem otoczeniu imperatora — wyrzekł Serwiusz.
— To być nie może! — zawołali obaj Rzymianie równocześnie.
— Boski Marek Aureliusz nie zniósłby obok siebie tych sekciarzów — odezwał się Publiusz. — Jest na świecie jedna tylko wiara prawdziwa, a tej uczą nasi kapłani.
Dalszą rozmowę przerwał Zygfryd, ubrany już w suknię wolnego człowieka, w białą togę. Gdy go Serwiusz ujrzał, podniósł się żywo.
— Ciebie tu spotykam? — zawołał. — Sądziłem, że ucztujesz dawno w Walhalli.
Starzec popatrzył szeroko otwartemi oczyma na prefekta, potem schylił się do jego kolan i odezwał się:
— Głos waszego ojca przemówił do mnie z pod kurhanu, panie.
— Ty go dobrze znałeś, stary?
— O, o, o! Ktoby w lasach markomańskich nie rzucił żony i dziecka, gdy on zawołał! Bił on, bił — mruczał Zygfryd, kręcąc głową — ale go w końcu zmogli...
— Czy nie słyszałeś w ostatnich czasach o jakiejś brance germańskiej z wysokiego rodu? — zapytał prefekt, przerywając dalsze zwierzenia starca.
— Z wy...so...kie...go rodu — powtórzył Zygfryd — z naszego?
Prefekt potwierdził pytanie ruchem głowy.
— Może mówili ci niewolnicy naszego plemienia o napadzie na sioło Winfryda? — pomagał pamięci wyzwoleńca.
Zygfryd spojrzał z pod czoła na Publiusza.
— Mów, nie obawiaj się — odezwał się trybun — jestem przyjacielem prefekta. Pragnę, aby wrócił do domu z narzeczoną.
— Jest w Rzymie jeden handlarz niewolników — mówił starzec — o którym opowiadają, że urządza polowanie na wolnych Germanów. Ale trzebaby się do niego ostrożnie zabrać, bo to dziś pan możny. Między rycerzami zasiada, z senatorami się przyjaźni.
— Fabiusz? — zapytał Publiusz.
— Ty rzekłeś, panie.
Trybun milczał. Wiadomość o rzemiośle przyszłego teścia Marka nie sprawiła mu przyjemności.
— Ale to wieść tylko — odezwał się szybko Zygfryd, zmiarkowawszy, że jego nowina dotknęła trybuna.
— Nie zważaj na mnie — rzekł Publiusz. — Rób, co ci twoja uczciwość nakazuje.
A zwróciwszy się do wywoływacza, zapytał:
— Czy byłeś u prefekta miasta?
— Przesławny prefekt jest obecnie w teatrze Pompejusza — odparł Greczyn.
— Podaj nam togi i niech lektyka będzie gotowa.
Niewolnik zarzucił panom na ramiona białe płaszcze i ułożywszy je w fałdy, wybiegł po lektykę.
— Zastaniemy w teatrze oprócz prefekta miasta wszystkich, których potrzebujesz — mówił Publiusz do Serwiusza.
W teatrze Pompejusza dawano dziś od samego rana przedstawienia składane. Poeta Marullus napisał nową komedyę, a słynny pantomin, Parys, miał mistrzowską grą swoją illustrować kilka mytów religijnych.
Tak zapowiedziały Nowiny codzienne.
Na placu przed przybytkiem Talii i Melpomeny było już pusto. Służba, która przyniosła panów i panie, wróciła do domu. Pod portykiem rozlegał się tylko miarowy krok pretoryanów, pilnujących porządku.
Publiusza i Serwiusza powitał śmiech całej sali. Aktorowie odegrali właśnie jakąś starą komedyę Plauta.
Zająwszy miejsce w rzędach, przeznaczonych dla stanu senatorskiego, obrzucił Germanin teatr olśnionem spojrzeniem. W pierwszej chwili nie widział nic, oprócz błyszczącej przestrzeni, która otaczała go zewsząd, jak mgła srebrzysta. Zdawało się mu, że stanął w samo południe nad brzegiem morza i patrzy na falę, mieniącą się w blaskach słońca.
Obok niego, za nim, ponad nim, w górę, pod sam strop niebieski, świeciły białe suknie i białe togi. Czterdzieści tysięcy osób mieściło się w lożach kamiennych, tworzących olbrzymie półkole.
Wszystkie te suknie i togi ruszały się bezustannie, a za każdym ich zwrotem tryskał z jakiegoś drogiego kamienia promień migotliwy.
Dość długo trwało, zanim oko Germanina przywykło do tej powodzi blasków.
Po jakimś czasie zaczął Serwiusz rozróżniać na tle ruchliwem naprzód ciała, potem należące do nich głowy. Były prawie wszystkie czarne, mimo złotego proszku, który miał ciemnym włosom nadawać barwę jaśniejszą.
Ciekawie spojrzał Germanin na pierwsze piętro, przeznaczone dla kobiet ze stanu senatorskiego i rycerskiego. Siedziały tam rzędem obok siebie żony i siostry panów świata w sukniach głęboko wyciętych i z obnażonemi ramionami.
Już go spostrzegłszy, już przyłożyły do oczu szlifowane szmaragdy i podziwiały jego wspaniałą budowę. Cichy szept płynął z loży do loży: kto to... z Kwintyliuszem przyszedł...
Germanin, zachwycony świetnem otoczeniem, nie zauważył, że Publiusz oddalił się od niego i rozmawiał z jakimś starszym, brodatym senatorem. Dopiero kiedy się obydwaj do niego zbliżyli, odwrócił się do nich z ukłonem.
— Prefekt miasta zapytuje: czy nie domyślasz się rabusia? — mówił Publiusz.
— Prawdopodobnie byli to ludzie jednego z kolonistów — odpowiedział Serwiusz — ci jegomoście bowiem dopuszczają się u nas różnych podłości.
— Kolonistów jest w Germanii wielkie mnóstwo — odezwał się prefekt miasta. — Czy nie pada na żadnego z nich podejrzenie?
— Najazd odbył się nocą, a rabusie mieli twarze poczernione.
Prefekt pogładził brodę i zamyślił się.
— Rzecz dziwna, żeby o takim gwałcie służba moja nic nie wiedziała — mruknął.
Powiódł wzrokiem po rzędach, zajmowanych przez rycerzy rzymskich. Siedzieli tam między innymi i zbogaceni poborcy, którzy zapłacili skarbowi hojnie za wązki szlak purpurowy.
Badawcze oko prefekta miasta przesuwało się wolno z głowy na głowę. Gdy doszło do Fabiusza, zatrzymało się dłużej. Ale nie dostrzegło nic, przyszły bowiem teść Marka, przechyliwszy się do sąsiada, opowiadał mu coś z wielkiem ożywieniem. Prefekt nie mógł z oddalenia zauważyć, że milioner śledzi z pod czoła pilnie jego ruchy i kręci się niespokojnie na miejscu.
Na scenie ukazało się dwóch aktorów bez masek i koturnów i rozpoczęła się zapowiedziana komedya Marulla. Jeden z histryonów, ubrany w jaskrawy strój błazna i w krótki płaszczyk, drwił z drugiego, który słuchał, kiwając poważnie głową.
Zaledwie się ukazali, powitał ich śmiech tak powszechny, iż blizko sceny siedzący Serwiusz nie mógł z dyalogu pochwycić ani słowa. Nie rozumiał zrazu przyczyny głośnego wesela.
A publiczność szalała z uciechy, klaszcząc, krzycząc, powiewając togami.
Dopiero, kiedy się lepiej komedyantom przypatrzył, domyślił się źródła wrzawy. Oto miał na sobie drugi histryon płaszcz filozofa i był podobny do Marka Aureliusza.
— Dziwię się, że rząd pozwala na takie wybryki — szepnął Serwiusz do Publiusza.
Trybun wzruszył ramionami.
— Wszyscy cezarowie byli dla teatru i cyrku pobłażliwi — odpowiedział.
W komedyi Marulla ślęczał filozof nad pergaminami, a jego żona zabawiała się tymczasem z germańskim gladyatorem. Kiedy się zdradzony mąż dowiedział od błazna o wiarołomstwie żony, wówczas kazał niewolnikowi przynieść miecz. Ujrzawszy jednak jego błyszczące ostrze, rzucił broń i uciekł za scenę, żegnany burzą śmiechu i oklasków.
Po utworze Marulla nastąpiły jeszcze trzy inne w tym samym rodzaju. Wszędzie zdradzała żona męża, z którego drwiła razem z kochankiem, wszędzie był mąż niedołęgą, tchórzem, lub spólnikiem, płaconym za wstyd połowicy.
A zebrany w teatrze Rzym patrzał na te brudy i wył z radości, gdy histryon podkreślił mimiką jaki płaski, tłusty dwuznacznik. Bawili się wybornie senatorowie, zaśmiewały się kobiety, chichotały panienki, huczał motłoch, zajmujący piętro najwyższe.
Serwiusz oglądał się zdziwiony wokoło. On, barbarzyniec, syn nieprzebytych kniei, zabiłby każdego, ktoby śmiał na niewiastę jego rodu rzucić cień podejrzenia. W jego lasach nie wiedziano nic o wiarołomstwie żon, a jeśli zdarzyła się gdzie czasem taka potworna zbrodnia, to zacierano skrzętnie nawet wieść o niej, aby nie plamiła sławy sioła. A tu, w stolicy świata, tracono przytomność z zachwytu dla podłości...
Powtórnie podniósł oczy do rzędów, zajmowanych przez kobiety. Widział wszędzie rozbawione twarze...
Pasmo jego myśli przerwał okrzyk.
— Witaj, cezarze! — huknęło kilkadziesiąt tysięcy głosów równocześnie.
Do loży, wznoszącej się po prawej stronie sceny, wszedł młody, smukły brunet w todze purpurowej, ze złotym wieńcem we włosach, posypanych proszkiem. Posłał publiczności ręką ukłon niedbały, a kiedy się uciszyła, odezwał się głosem ochrypłym:
— Witajcie wy!
Zaledwo imperator Lucyusz Werus spoczął, wybiegł na scenę, której boki zajął chór męzkich i żeńskich śpiewaków, przystojny histryon.
I znów rozległ się okrzyk, tak samo wrzaskliwy, jak ten, który Rzym rzucił pod stopy jednego ze swoich władców. Kobiety podnosiły się z siedzeń, gestykulując rękami.
Był to wyzwoleniec Parys, słynny na całe imperium pantomim.
Orkiestra, składająca się z fletów, świstawek, cymbałów, cytr i lir, rozpoczęła widowisko hałaśliwą przegrywką. Towarzyszyły jej chóry, wtórujące rytmicznym ruchom artysty.
Myt o zdradzie Marsa i Wenery, nakrytych przez Wulkana siatką w chwili wiarołomstwa, ilustrował Parys mimiką. Mówił, pokazywał, czynił ruchami rąk, głowy, nóg, giętki i zwinny, jak śliski gad. Lubieżnie błyszczały jego duże, wyraziste oczy, lubieżnie kołysały się członki, lubieżnie składały się usta, naśladując pocałunki miłosne. To przypadał do posadzki, to wyskakiwał w górę, na prawo, na lewo, to zdawał się leżeć na powietrzu i obejmować kogoś namiętnie. Nie powiedział ani słowa, a publiczność rzymska, przywykła do mów pantomimicznych, rozumiała go doskonale.
Z powstrzymanym oddechem, z wytężonym wzrokiem śledzili młodzi i starzy ruchy histryona. Zmysłowość Parysa udzieliła się ze sceny widzom. Na twarze mężczyzn i kobiet wystąpiły gorące rumieńce.
Kiedy pantomim skończył, posypał się na niego deszcz kwiatów i wszczęła się taka wrzawa, iż zdawało się, że rozsadzi mury teatru. Kobiety zrywały z rąk pierścienie i ciskały je na scenę. Motłoch łomotał przyniesionemi z domu stołkami o ściany przedziałów.
— Parys... Parys... — szumiało wokoło.
A Parys, ulubieniec imperatora Werusa, kochanek patrycyuszek, przyjaciel senatorów, kłaniał się niedbale, jak cezar.
Coraz dziwniejszą wydawała się Serwiuszowi publiczność rzymska.
Widział i on i mimy i pantomimy na prowincyi w teatrach Windobony i miast innych; ale tam łagodzili histryoni bezwzględność autorów. Żaden z nich nie odważyłby się wobec widzów barbarzyńskich plwać na świętości rodziny lub drwić z bogów. On sam kazałby w obozie wychłostać zuchwalca, któryby się chciał bluźnierstwem popisywać. Wytrawny żołnierz, zbratany ze śmiercią, wiedział z osobistego doświadczenia, że wojownikowi lżej umierać, gdy się w chwili ciężkiej może komuś, mocniejszemu od siebie, polecić.
A tu zarzucano kwiatami histryona, który podawał na pośmiewisko myty religijne. Cały Rzym, od cezara zacząwszy, a skończywszy na ostatnim plebejuszu, przyklaskiwał bezbożności.
Germanin pochylił głowę. Pod jego czaszką rodziły się myśli czarne, ponure. Przypomniał sobie słowa Hermana: — Ich bogowie spodleli, jak oni...
Stary setnik nie mylił się; znał on dobrze panów świata...
Panowie świata?! Dlaczego oni panami, a my... Publiusz mówił, iż Rzym runie, jak dom spróchniały, gdy miejsce Jowisza zajmie na Kapitolu bóg inny... Jowisz spoczywa dotąd w marmurowej świątyni, na krześle z kości słoniowej; ale niestraszne są chyba jego pioruny, kiedy pierwszy lepszy histryon może drwić bezkarnie z mieszkańców Olimpu...
Serwiusz spojrzał na Publiusza. I trybun siedział z głową opuszczoną, patrząc przed siebie.
— Gdybym był imperatorem, kazałbym tego komedyanta ukrzyżować — wyrzekł Serwiusz głosem przyciszonym.
— I ja — mruknął Publiusz.
W loży przeciwległej tej, którą zajmował Lucyusz Werus, odchyliła długa biała ręka purpurową zasłonę. W otworze błysnęła para czarnych, płomiennych oczu, zwróconych w stronę Serwiusza.
Siła tego wzroku była tak wielka, że ją Germanin poczuł na sobie. Ale kiedy spojrzał, zapadła firanka.
Teraz spostrzegł Serwiusz naokoło siebie uśmiechy dwuznaczne. Nie domyśiał się powodu zajęcia, jakie wzbudził, ale wiedział, że szepty odnoszą się do niego.
— Jeśli tylko zechcesz, możesz się w Rzymie dobrze zabawić — mówił Publiusz. — Zauważyła cię Faustyna.
— Kto taki? — pytał Germanin.
— Imperatorowa Faustyna, małżonka boskiego Marka Aureliusza.
— I cóż ztąd?
Jeszcze Publiusz nie zdążył odpowiedzieć, kiedy się do niego zbliżyło kilku senatorów. Witali się z nim serdecznie, a potem prosili go, aby ich zapoznał z Serwiuszem.
Prefekt germański ujrzał się nagle otoczony przez najwyższych dygnitarzy Rzymu. Doradcy cezarów, prefekci i pretorowie zasypywali go uprzejmemi słowami, starając się widocznie o jego względy. Ofiarowywali mu swoje usługi, a dowiedziawszy się o bezprawiu, które go sprowadziło do stolicy, obiecywali mu pomoc i wymiar sprawiedliwości.
Dwóch ludzi przypatrywało się tej scenie uważnie.
Imperator Lucyusz Werus, rozłożony wygodnie na poduszkach łoży, zmrużył powieki, wydął dolną wargę i uśmiechał się szydersko. Tyle pogardy rozlało się na jego bladej, wyniszczonej twarzy, że sączyła się ona z każdego rysu.
Poborca Fabiusz zmarszczył brwi i targał brodę nerwowym ruchem ręki. Nagle powstał z siedzenia i opuścił teatr, rzuciwszy Markowi, który znajdował się między senatorami, spojrzenie porozumiewawcze. Po chwili wyszedł wesoły pretor i udał się pod portyk, gdzie znalazł przyszłego teścia, przechadzającego się wzdłuż filarów.
— Ciepło ci? — odezwał się Marek. — Chłodzisz się.
Roześmiał się pusto.
— Nie zapominaj, że moja fortuna będzie niezadługo twoją — mruknął Fabiusz.
— Wiem i dlatego postąpisz rozumnie, gdy mi posag zaraz oddasz. Z rąk moich nikt go nie wydostanie.
— Oprócz ciebie samego.
— Stajesz się dowcipnym...
— Mógłbyś przez chwilę posłuchać uważnie.
— Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Tu trzeba szybko działać, bo ten germański żołdak trafi, jak miarkuję, do samego imperatora.
Marek obejrzał się wokoło, a przekonawszy się, że pod portykiem niema nikogo, zapytał szeptem:
— Owa niewolnica?
— Już usunięta... — odpowiedział Fabiusz.
— Jesteś tego pewny?
— Najpewniejszy.
— W takim razie trzeba przegrać do prefekta miasta w kości ową wazę murzyńską. Wiem, że mu się bardzo podobała.
Fabiusz skrzywił się.
— Zaraz wazę... to majątek — mruknął.
— Droższa twoja skóra — odparł Marek. — Za kilka dni będzie u mnie obiad z Lidyą. Nie chciałem cię z nią poznajomić przed ślubem, ale jedyna to sposobność zbliżenia się do prefekta. Będziesz rozmyślnie w kości przegrywał. Do strażników miasta i szpiegów poślij jakiego bystrego niewolnika i nie szczędź pieniędzy.
Fabiusz łypnął chytremi oczkami. Przysunąwszy się tuż do Marka, wyrzekł z cicha:
— Czyżby nie było lepiej tego Germanina...
Dokończył myśli gestem, wykonywając ręką taki ruch, jak gdyby kogoś pchał sztyletem.
Marek cofnął się o cały krok. Znów wydał się mu ten bezwzględny handlarz, z kłami wilka, z oczyma kota — wstrętnym.
— Zapytaj w tym względzie o radę niewolników greckich — wyrzekł chłodno. — Oni potrafią wszystko. Do widzenia, wracam do teatru.
— Głupiec — mruknął za nim Fabiusz.
Na scenie wznosiła się góra Ida, pokryta krzewami i drzewami. Liczne strumyki srebrzyły się wśród traw i kwiatów. Stado żywych kóz przechadzało się w głębi. Pasł je młody, piękny histryon, ubrany w strój trojański.
Nagle, jakby z pod ziemi, stanął przed pasterzem uroczy, jasnowłosy chłopiec. Złote skrzydła miał u głowy i u nóg, a w lewej ręce niósł różdżkę. Merkury to podawał Parysowi jabłko.
Z wrzawą wpadła na scenę Minerwa, otoczona zgrają demonów przestrachu i grozy wojennej; poważnie wkroczyła Juno w towarzystwie Kastora i Polluksa, wdzięcznym krokiem, słodko uśmiechnięta wsunęła się Wenus, prowadząc za sobą całe wojsko amorków, gracyi i horów.
Zaludniła się scena. Demony grozy wojennej uderzały tarcze o tarcze, amorki, gracye i hory — prześliczne dziewczynki — poruszały złotemi skrzydełkami i boginie gotowały się do walki.
Wtem odezwały się flety i poważna Juno obiecywała przy ich wtórze sędziemu, wskazanemu przez gromowładnego Jowisza, za wyrok życzliwy panowanie nad Azyą. Wolno kołysała się małżonka boga bogów, przemawiając do Parysa miarowemi pantominami.
Gwałtowna Minerwa rzucała się na scenie, jak opętana. Naokoło niej biegli demoni przestrachu, nadzy chłopcy, tańczący taniec mieczów. Brzęk i szczęk żelaza rozbrzmiał w teatrze. Sławę ci dam wojenną i wieniec bohatera — mówiły szybkie, dzikie ruchy córki jowiszowej. — Sławę, sławę! — wtórowała orkiestra, wygrywająca marsze doryckie.
Chłodno przyjął Parys zabiegi Junony i Minerwy. Chłodno śledziła publiczność ich pantominy.
Ale oto odezwały się znów flety, a śpiewały tak miękko, taką słodką pieśń lidyjską nuciły, że ciało układało się samo w ruchy łagodne, faliste.
Grzmot oklasków odezwał się teraz. Do Parysa zbliżyła się Wenus. Prawie zupełnie naga, przepasana tylko przez biodra lekką, przejrzystą, niebieską tkaniną, olśniewała niezwykłą urodą. Biła od niej łuna świeżej, młodej piękności.
— Za dużo sukien! — zawołał ktoś na piętrze najwyższem.
— Tunika za długa! — huczał motłoch.
Rzym w podartej, łatanej todze szalał z uciechy, a purpuraci, zajmujący rzędy najbliższe scenie, uśmiechali się pożądliwie.
Wenus tańczyła przed Parysem rozkosze miłosne. Jej to oddał on złote jabłko.
W chwili, kiedy boginie znikły, wytrysnął ze szczytu Idy barwny słup wschodnich olejków. Odurzający zapach wypełnił cały teatr, a góra zapadała się powoli razem z drzewami i kozami pod ziemię.
Publiusz i Serwiusz podnieśli się równoczenie.
— Wyjdziemy? — wyrzekł trybun.
— Nie będę żałował dalszego ciągu widowiska — odparł prefekt.
Opuściwszy teatr, szli pieszo pustemi ulicami Pola Marsowego.
Pierwszy odezwał się Publiusz.
— Nie zachwyciły cię nasze zabawy? — zapytał.
— Teraz dopiero rozumiem owych wytwornisiów, których nam Rzym przysyła do legionów, owych woniejących trybunów i w kwiecie wieku wyniszczonych legatów — odpowiedział Serwiusz. — I rozumiem także, dlaczego Awidyusz Kassyusz przywracał w ostatniej wojnie karność obozową mieczem i krzyżem. Nie chciałbym prowadzić do boju wojska, składającego się z dzieci Rzymu.
— A jednak złamało to wojsko potęgę Wschodu — zauważyła przez usta Publiusza duma Rzymianina.
Serwiusz zrobił ręką ruch pogardliwy.
— O, Wschód! — mówił. — Na Wschodzie chodzą mężowie w miękkich sukniach niewieścich. Trzy czwarte zresztą legionistów nie są już waszej krwi potomkami.
Publiusz nie przeczył. Wiedział, że Germanin znał stosunki wojskowe równie dobrze, jak on. Ale Rzymianina bolała ta świadomość barbarzyńcy.
— Długoletni pokój pod rządami Antoninów rozluźnił nieco karność obozową — wyrzekł — ale niech tylko zajdzie potrzeba, a przebudzi się i błyśnie znów dawna dzielność rzymska. Dotąd nie przewyższył nas nikt w boju, ani w radzie.
Germanin milczał. Nie opuściły go widocznie myśli ponure, bo czoło jego fałdowało się ciągle.
Zbliżali się do ulicy Szerokiej, kiedy usłyszeli za sobą ciężkie kroki. Zamknięta lektyka przesunęła się szybko. Tragarze pędzili kłusem.
— Po śniadaniu udam się do urzędu tajnej straży — mówił Serwiusz. — Chciałbym odszukać jaknajprędzej Tusneldę i wrócić do moich lasów.
— A gdybyś jej nie znalazł? — zapytał Publiusz.
— Wówczas pozostałby mi tylko smutny obowiązek... zemsty.
— Niech ci bogowie pomogą...
— Czy ci z teatru? — wyrzekł Serwiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
— Niech Hades pochłonie tych podłych Greków!
— Co do mnie, nie rozumiem, jak ludzie, bawiący się pantomimami Parysa, mogą składać ofiary w świątyniach. Moja dusza barbarzyńska nie pojmuje tak niegodnego kłamstwa. Gdybym był Rzymianinem, zburzyłbym ołtarze Marsów, Wener, Junon i Minerw, albo ukrzyżowałbym wszystkich autorów i histryonów. Widziałem w teatrze kapłanów. Szczególnego to rodzaju słudzy bogów, którzy klaskają Parysowi. Jakże oni chcą, żeby ludzie wierzyli w ich naukę!
I znów nie przeczył Publiusz, chociaż go słowa Germanina głęboko dotknęły. Rzeczywiście... Jakże oni chcą, żeby im ludzie wierzyli?...
— Zepsuło się w istocie dużo w Rzymie cezarów — mówił głosem przesiąkłym boleścią. — Potrzeba nam jakiejś wielkiej burzy, jakiegoś nieszczęścia, coby osmagało spodlone tłumy i rzuciło je znów przed ołtarze bogów.
— Niech wam geniusz waszego ogniska narodowego, niech wam święty ogień Westy pomoże, bo wątpię, czy Rzym, bawiący się w teatrze, na jaki dziś patrzałem, ukorzy się kiedykolwiek z ufnością przed bogami Olimpu. Mówię to nie jako Germanin, lecz jako rycerz i prefekt rzymski, wychowany przez waszych retorów i filozofów. Zdawało mi się, że mądrość najoświeceńszego narodu zastąpi mi baśnie mojego plemienia, a dziś wiem tylko tyle, że swoimi bogami wzgardziłem a waszych kochać się nie nauczyłem. I wasi bogowie i nasi nie są prawdziwi, kiedy nie budzą już czci i bojaźni.
— Mówisz, jak chrześcianin — odezwał się Publiusz.
— Mówię, jak wszyscy, których wychowały wasze szkoły, księgi i teatry — odparł Serwiusz — jak wszyscy oświeceni naszego czasu, jak ty, kiedy jesteś sam z sobą.
— A mimo to potępiasz nasz teatr i składasz przed każdą bitwą ofiary...
— Potępiam wasz teatr, brzydzę się bowiem wszelkiem bluźnierstwem; ofiary zaś składam nie bogom waszym i naszym, lecz owym nieznanym, których nie widzę, a których czuję obok siebie, wkoło, wszędzie, gdy skrzydła śmierci załopocą nad moją jazdą.
— Ty wierzysz w owych bogów nieznanych, Serwiuszu?
— Ty o to pytasz, ty, żołnierz, który doświadczyłeś tylokrotnie na polu bitew prawdy przeczuć i znaków ostrzegających?! Ty, który, rzucając się w bój najgorętszy, wiedziałeś zawsze, że wrócisz z niego cały?! Mówił ci ktoś, ukryty w tobie. Gdy jaki śmieszny retor lub filozof, który nie słyszał nigdy głosu śmierci, nie żegnał się nigdy z życiem w kwiecie młodości, nie rozmyślał nigdy nad stosem trupów, oświetlonych blaskiem księżyca — gdy taki nędznik, stąpający pewnym krokiem po ulicy, strzeżonej przez pachołków miejskich, silny tylko językiem, drwi z bogów — nie dziwię się wcale. Ale żołnierz nie ma prawa do bluźnierstwa, bo czuje w chwili ciężkiej obok siebie potęgi nieznane. Pamiętasz w Pannonii ową noc przed bitwą?
— Pamiętam... — mruknął Publiusz.
— Niech nam święte ognisko Westy pomoże — dodał po krótkiem milczeniu głosem bezdźwięcznym — i twoi... nieznani... bogowie...
Zbliżali się do dworca Kwintyliów.
Gdy skręcali w ulicę Ogrodów, ujrzeli przed sobą tę samą lektykę, która przebiegła obok nich na Polu Marsowem.
— Pozdrowienie nieuprzejmemu sąsiadowi i krewnemu — odezwała się z po za firanki Tullia Kornelia.
Trybun i prefekt przyśpieszyli kroku.
— Gdyby nie ważne sprawy gościa, byłbym dziś u stóp twoich złożył hołd powinny — wyrzekł Publiusz, witając się z piękną wdową.
— Widzę, że z żołnierzami trzeba postępować tak samo, jak oni postępują z nieprzyjaciółmi. Zabieram was do niewoli i rozkazuję przyjąć u mnie śniadanie — mówiła Tullia, wychodząc z lektyki.
— Tak miłemu napadowi poddaje się każdy wojownik bez oporu — odparł Publiusz, pochylając głowę.
— Barbarzyńcy nie walczą z kobietami — dodał Serwiusz.
— Ale kobiety bardzo często z nimi — zaśmiała się Tullia. — Zauważyłam, że i was znużyło dzisiejsze przedstawienie.
— Wracasz z teatru? — zapytał Publiusz.
— Nie miałam ochoty patrzeć dłużej na te plugawe bezeceństwa. Nie rozumiem, co ludzie widzą ciekawego w tych ciągłych wiarołomstwach i bluźnierstwach. Odbiegliśmy widocznie daleko od zwyczajów i obyczajów naszych przodków, kiedy nas już tylko grecka zgnilizna zajmuje. Matki, prowadzące córki na mimy Marullów i pantomimy Parysów, powinienby cenzor pozbawić prawa noszenia białych sukien. Należy im się jaskrawa szata płaconych ladacznic. Czasami żałuje się, że na tronie Rzymu zasiadają łagodni Antoninowie, zamiast okrutnych Klaudyów i Flawiów.
Podejrzliwie spojrzał Publiusz na Tullię. Onaż to mówiła?
Znał on piękną prokonsulową bardzo dobrze z lat dawniejszych. Wiedział, że należała do rzędu najgorętszych wielbicielek teatru i literatury greckiej, że stary Korneliusz sprzedał na jej zbytki połowę dóbr ziemkich.
Ale z twarzy Tullii biła dobrze grana szczerość.
Zmieniłożby ją wdowieństwo do tego stopnia? — myślał trybun.
Z czarującym uśmiechem powtórzyła patrycyuszka zaproszenie, gdy stanęła z gośćmi przed domem.
— Przepraszam, że opuszczę was na kilka chwil — wyrzekła w sali przyjęć — ale nawet takie drobne sprawy, jak śniadanie, nie powinny się obywać bez współudziału gospodyni. Przyślę wam tymczasem Mucyę.
Tullia zajmuje się gospodarstwem? Ona, która nie wiedziała nigdy, co podadzą do stołu, zawsze pewna, że sycylijski kucharz, mistrz w swojej sztuce, rozporządzi lepiej od niej...
Coraz dziwniejszem wydało się Publiuszowi zachowanie się prokonsulowej.
Do sali weszła Mucya i uśmiechnęła się do gości uprzejmie.
— Cienie Korneliów witają was z radością, waleczni, dla Rzymu zasłużeni mężowie — odezwała się, wskazując ruchem ręki na sofy. — Stryjenka nie każe długo na siebie czekać. Proszę...
— Nie w domu, lecz w teatrze spodziewałem się zastać piękną Mucyę — wyrzekł Publiusz. — Młodości należy się śmiech swobodny.
— Śmiech naszych teatrów obraża uszy Rzymianki — odpowiedziała Mucya.
— Dziesięć tysięcy Rzymianek klaskało dziś Parysowi.
— Były to Rzymianki, wychowane na mimach i powieściach spodlonej Grecyi.
— A ty, Mucyo?
— Ja jestem Rzymianką drewnianego, ubogiego Rzymu, jak mnie Marek Kwintyliusz nazywa. Nie mnie, przeznaczonej do przędzenia wełny, odczuwać mistrzowstwo wielemówiących gestów Parysa i rozkoszować się głębią satyr Marulla. Do tego potrzeba smaku wykwintnego, ja zaś mam upodobania barbarzyńskie.
Na jej ustach zawisł smutny śmiech. Oparłszy głowę na poręczy sofy, utkwiła wzrok w suficie, wyłożonym bogatą sztukateryą.
Z zajęciem przypatrywał się Publiusz dziewczynie, którą zdobiła powaga dojrzałej matrony. Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl wątpić o szczerości jej słów. Tyle było głęboko odczutego żalu w jej dużych, wilgotnych oczach!
— Nie pochwalasz naszego teatru? — zapytał
— Ty o to pytasz, trybunie? — odpowiedziała. — Ty, który wolałeś spędzić młodość, głodną szczęścia, w obozie, ty, który zamiast używać życia, jak twoi rówieśnicy, wolisz służyć Rzymowi, poniewierając się gorzej od niewolnika ubogiego plebejusza na twardych łożach namiotów? Kwintyliusz pyta Kornelię, czy ją podły śmiech zajmuje?
W miarę, jak mówiła, ożywiała się. Ostatnie słowa wypowiedziała głosem podniesionym, zwracając na trybuna oczy zdziwione. Spotkawszy się z jego zachwyconem spojrzeniem, opuściła głowę zakłopotana.
Dalszą rozmowę przerwało wejście Tullii.
— Kazałam podać śniadanie na dziedzińcu — mówiła, prowadząc gości za sobą wązkim kurytarzem — więcej tam światła i zieleni. Za skromne przyjęcie przepraszam, ale nie spodziewałam się dziś nikogo u siebie.
Dwóch tylko niewolników obnosiło potrawy tak proste, iż zdziwiły one nawet legionistów, nie przywykłych w obozie do kuchni wytwornej. Całe śniadanie składało się z ostryg, ryb pieczonych, chleba, owoców i z młodego wina albańskiego.
Tullia, zanim podniosła czarkę do ust, wylała kilka kropli wina na posadzkę, bogom domowym na ofiarę.
— Zwycięztwo legionów, odniesione nad ludami Wschodu — zaczęła, zwracając się do Publiusza — pozwoli naszym walecznym trybunom wypocząć czas dłuższy w stolicy, z czego Rzymianki będą bardzo zadowolone.
Słowa swoje wzmocniła uśmiechem zalotnym.
— Piękne Rzymianki nie będą miały pociechy z takich, jak ja, nieokrzesanych żołdaków — odezwał się Publiusz. — Gładkiej mowy w obozie zapomniałem, miejską uprzejmość i giętkość utraciłem.
— Uprzejmość i giętkość wraca mężowi miłość, a Publiusz Kwintyliusz zasłużył sobie na uwielbienie Rzymianek. Coraz mniej dziś takich, jak ty, patrycyuszów. Nie wątpię, że i waleczny prefekt podziela moje zdania — odparła Tullia, pochylając głowę w stronę Serwiusza.
Germanin, który słuchał dotąd w milczeniu, odezwał się:
— Jeden Kwintyliusz i jedna Kornelia godzą cudzoziemca z tysiącami tych, którzy obrzucają kwiatami Parysów.
— Nie dziwię się wcale, że nasz teatr nie może się podobać czystym oczom dzieci Germanii. W waszych lasach nie zmieniło się podobno nic od czasów Tacyta, a wiemy od niego, że małżeństwo jest u was związkiem świętym.
Tak nieznaczny błysk ironiczny rozświecił na sekundę źrenice Tullii, że dostrzegł go tylko Publiusz, który śledził uważnie każdy ruch prokonsulowej.
— Barbarzyńcy są jeszcze tak śmieszni — odparł Serwiusz — tak zacofani, że wierzą w świętość przysiąg, umów, małżeństw i różnych innych przesądów.
— Nietylko sztuki wojowania mieczem uczyłeś się od Rzymian, jak uważam, ale także — językiem.
— Wasi gramatycy, retorowie i filozofowie byli w istocie nauczycielami mojej młodości.
— Wdzięcznego mieli ucznia...
— Twierdzili inaczej. Skarżyli się nieraz przed ojcem, że nie szanuję ich mądrości. Twarda natura barbarzyńcy nie umiała się poznać na subtelnem gadulstwie współczesnej filozofii i na łamańcach stylistycznych retoryki.
— A mimo to oceniła je bardzo właściwie — zaśmiała się Tullia. — Ciekawa jestem, czyby się ta sama twarda natura umiała równie dobrze poznać na gorącej miłości Rzymianek. Nie jedna para czarnych oczu spoczywała dziś w teatrze na tobie.
— Nie będę mógł swoich doświadczyć w tym kierunku, gdyż nie jestem już wolny — odpowiedział Serwiusz.
— I toby cię...
Chciała zawołać „wstrzymało,“ ale pomiarkowawszy się, wyrzekła szybko:
— Odpowiedź to godna męża. Mówiono mi — zwróciła się do Publiusza — że masz zamiar ubiegać się o pretorat. Rzym cieszy się już na myśl o świetnych igrzyskach, bo tylko świetnie może Kwintyliusz wystąpić.
— Po trzynastoletniej służbie obozowej należy mi się rok wypoczynku na krześle pretora — odezwał się Publiusz.
— Dawny Rzym nie lubił pretorów bezżennych — rzuciła Tullia z pozorną obojętnością.
— I o tem myślałem.
Mówiąc to, podniósł Publiusz oczy w stronę Mucyi, która nie brała udziału w rozmowie. Chociaż milczała, nie Tullia, lecz ona była gospodynią śniadania. Jej spojrzenia i znaki prowadziły niewolników.
Nastało krótkie milczenie. Na policzkach Mucyi wykwitł rumieniec, a w źrenicach Tullii błysnęło tak złowrogo, że jej twarz, dotąd uśmiechnięta, przeraziła Publiusza. Nieubłagana, okrutna mściwość stargała harmonię linii tego klasycznego oblicza.
Rychło jednak zapanowała patrycyuszka nad sobą.
— Może przejdziemy do ogrodu — wyrzekła, podnosząc się z łoża.
Była znów spokojna i chłodna.
— Z przyjemnością będziemy korzystali innym razem dłużej z gościnności twojej — odezwał się Publiusz — dziś jednakże prosimy o zwolnienie. Prefekt ma w mieście jeszcze dużo spraw do załatwienia.
— W takim razie nie zatrzymuję, ale proszę na przyszłość o pamięć sąsiedzką.
Kiedy goście znikli za portyerą, zwróciła się Tullia do synowicy:
— Sądziłam — wyrzekła, mierząc Mucyę wzrokiem nienawistnym — że patrycyuszki drewnianego Rzymu gardzą środkami zalotnic ulicznych.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz, stryjenko — odpowiedziała Mucya, podnosząc głowę.
— Rozumiesz mnie bardzo dobrze. Zachowywałaś się dziś przy gościach, jak chytra niewolnica.
— Milczałam, stryjenko.
— Milczenie twoje było jeszcze wymowniejsze od spojrzeń nieskromnych.
— Dziwiłam się tylko ubogiemu przyjęciu...
— Zrozumiałaś mnie więc, domyśliłaś się przyczyny moich rozporządzeń!... Czy ty wiesz, że w Rzymie jest niewielu takich zuchwalców, coby chcieli zasłużyć na mój gniew sprawiedliwy?
— Ulegałam dotąd nawet twoim nawyknieniom, stryjenko, chociaż...
— I postępowałaś rozumnie, czarnym bowiem byłby dla ciebie dzień, w którymby ci przyszło na myśl stanąć na drodze moich zamiarów.
Teraz zbliżyła się Mucya do stryjenki i spojrzawszy jej prosto w oczy, wyrzekła:
— Gdyby się twoje zamiary skrzyżowały kiedykowiek z obowiązkami Rzymianki lub z tem, cobym uważała za swoje prawo, wówczas nie powstrzymałby mnie, ani przeraził twój gniew grożący. Do Kornelii mówisz...
Nie łagodna dziewczyna wygłosiła te słowa, lecz patrycyuszka, nieprzywykła do odbierania rozkazów. Ze zmarszczką na czole, z oczami zmrużonemi, z wysuniętą dolną wargą, stała Mucya naprzeciw Tullii, równie wyniosła i nieugięta, jak ona.
Stryjenka, zdziwiona stanowczością synowicy, milczała.
— Wybór męża i pana nie jest rzeczą niewiasty — mówiła Mucya. — Jeśli Publiusz Kwintyliusz powiedzie ciebie przed ołtarz ogniska domowego, nie moja zazdrość rzuci cień na twoją radość, lecz jeśli...
Jej zaciśnięte usta dopowiedziały reszty.
Odwróciła się i opuściła wolno dziedziniec.
— Pożałujesz tej mowy zuchwałej — syknęła za nią Tullia.






V.

Wieczorem tego samego dnia wysunęło się boczną furtką z dworca Publiusza czterech mężów, z których jeden, idący przodem, świecił reszcie pochodnią. Mieli na sobie wszyscy ciemne płaszcze z kapturami.
Gdy minęli ulicę Ogrodów, zatrzymali się.
— Herman zaprowadzi prefekta pod „Zielonego Łabędzia“ — odezwał się stary Zygfryd. — Zbierają się tam niewolnicy i gladyatorowie Fabiusza. Kajus pójdzie ze mną na Eskwilin. Może uda się nam wydobyć jaką wskazówkę od odźwiernego. Za godzinę złączymy się pod „Łabędziem“ i postanowimy, co dalej robić. Tylko niech się oczy Hermana mają na baczności, bo Rzym nie jest o tej porze bezpieczny.
Podawszy setnikowi świeżo zapaloną pochodnię, oddalił się Zygfryd z Kajem.
— Ty pamiętasz, gdzie ten „Zielony Łabędź?“ — zapytał prefekt Hermana.
— U podnóża Palatynu. Chodziłem tam kiedyś na pogawędkę z żołnierzami germańskimi — odpowiedział setnik. — Wy, panie, miejcie nóż na pogotowiu, bo widziałem dziś pod wieczór za murem ogrodu ludzi podejrzanych. Mocno mi się zdaje, że strach Fabiusza krąży już nad wami.
— Włożyłem pod tunikę zbroję.
Szli zaułkami wzdłuż Kwirynału, zdążając w stronę głównego rynku.
Z prawej i lewej strony wznosiły się kamienice tak wysokie, że zdawały się tworzyć z ciemnem niebem jednę całość. Ze ścieków, które biegły środkiem wązkich uliczek, i ze sklepów, zajmujących parter domów, wydobywały się zapachy, nie mające nic wspólnego z woniami wschodniemi. Śmiecie całego dnia walały się na bruku.
Na progach sklepów i warsztatów siedzieli handlarze i rzemieślnicy, używając wczasu wieczornego. Podarte, brudne tuniki okrywały ich ramiona. Niewielu z pomiędzy nich miało na nogach obuwie.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą żyć w takim zaduchu — mruknął prefekt, biegnąc za Hermanem, który torował sobie drogę łokciami, roztrącając gawędzące gromady.
Nietylko żyli, ale bawili się wesoło. Głośny śmiech, przelatujący ze sklepu do sklepu, z warsztatu do warsztatu, rozlegał się ciągle w uliczkach, zamieszkanych przez proletaryat rzymski.
Te sklepy i warsztaty, mające zamiast drzwi, płócienne zasłony, pokryte malowidłami, wyglądały jak nory. Nędza gnieździła się w ich czarnych czeluściach, nędza wyzierała z każdego kąta.
Obszarpane dzieci wyławiały ze ścieków resztki wyrzuconych owoców i okruchy chleba.
— Może nasze lepianki w lasach markomańskich gorsze od tych więzień kamiennych... — odezwał się Herman. — Pies germański zdechłby od tego powietrza.
Prefekt nie przeczył. O takim brudzie nie mógł mieć wyobrażenia syn dalekich przestrzeni.
Dotarli już do końca Kwirynału.
— A to ich matrony — mruknął Herman.
— Ty je lubisz — zaśmiał się prefekt.
— Bardzo... Patrzyłem na nie przez lat dziesięć.
Na progach ciemnych nor, oświetlonych słabo małemi lampkami, siedziały na wysokich krzesłach kobiety prawie nagie. Aż do samego rynku Trajana ścigały Germanów wołania bezwstydne.
— Przyszłe matki przyszłych obywateli Rzymu — mówił Herman, podsuwając jakiejś ulicznicy, która biegła za nim, pod nos pochodnię.
— Wyrażaj się ostrożniej — napominał prefekt. — Mógłby cię kto posłyszeć.
— Niech ich tam...
Herman machnął ręką.
— Z drogi, hołota! — wrzasnął, rozpychając łokciami gromadkę, zajmującą całą uliczkę.
— Z drogi, ty psie szczekający! — odezwał się jakiś obdartus.
Herman pchnął śmiałka w kark i poszedł dalej.
— Jeszcze co oberwiesz — wyrzekł prefekt, którego animusz setnika bawił.
— Pięść mnie dziś świerzbi. Potłukłbym ze dwudziestu.
Minęli rynek Trajana, Augusta, Nerwy i wyszli na obszerny plac, na którym wznosił się olbrzymi amfiteatr Flawiuszów. W chwili, kiedy skręcali w ulicę, prowadzącą na Palatyn, wypadło nagle z po za węgła dwóch ludzi. Jeden z nich, przebiegłszy pędem obok Hermana, wytrącił mu z ręki pochodnię; drugi rzucił się na prefekta i uderzył go w pierś sztyletem.
Szybko nachylił się setnik, chwytając łuczywo. Ale zanim je podnieść zdążył, nie było już nikogo.
— Ranni jesteście, panie? — pytał troskliwie, oglądając płaszcz prefekta.
— Słaba to była ręka — odparł Serwiusz. — Nawet zbroi nie zagięła. Ale widzę, że trzeba być ostrożnym. Fabiusz nie traci czasu.
Wolniej, uważając na każdy szelest, szli wzdłuż podnóża Palatynu.
Ulica, dotąd pusta i cicha, zaczęła się ożywiać. Gromadami ciągnęli gladyatorowie i żołnierze do szynków.
— Tu gdzieś musi być „Zielony Łabędź“ — odezwał się Herman, podnosząc pochodnię do góry. — Zdaje się, że tam, na rogu...
Idąc, oświetlał zasłony płócienne, na których kupcy i szynkarze wymalowali swoje znaki.
— O, tam, ten szyld czerwony.
Weszli do obszernej izby, zastawionej marmurowemi stolikami, i spoczęli przy jednym z nich, w pobliżu drzwi.
Pod „Zielonym Łabędziem“ był taki tłok, że na razie nie zauważył nikt nowych gości. Dziewczęta, ubrane w pstre tuniki z przejrzystej tkaniny, nalewały z dużych, glinianych dzbanów wino albańskie.
Herman uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, wina!
Ogromny drab z rudą, nieuczesaną brodą, stojący za szynkwasem, krzyknął:
— Czy nie słyszysz, ropucho galska! Wina tam, do piątego stołu!
Z zalotnym uśmiechem na zwiędłych ustach przybiegła do Germanów młoda niewolnica i napełniła im czarki.
— Może rozkażecie jaką przekąskę? — pytała. — Są rzodkiewki, świeża cebula, wyborne ślimaki i ryby morskie.
— Prosimy tylko o dużo wapna i pieprzu do wina, aby było po czem spluwać — odpowiedział Herman.
Uwaga jego utonęła w głośnym gwarze kilkudziesięciu głosów.
Setnik, odprawiwszy dziewczynę, która chciała go umizgami zabawiać, rozglądał się uważnie w towarzystwie.
Na różnobarwny, hałaśliwy tłum składali się gladyatorowie, niewolnicy, żołnierze i kilku obywateli rzymskich, zawiniętych w togi tak brudne, że straciły dawno kolor pierwotny. Nie białe były, lecz szare.
Cała ta czereda, racząc się ohydnym, kwaśnym trunkiem, wrzeszczała, gestykulując żywo.
— Ale tego z siatką toś porządnie płatnął. Ani zipnął! — krzyczał jakiś gladyator nad uchem drugiego.
— Co miał zipać, kiedy dostał w samą wątrobę. Zwalił się, jak kłoda, gębą w piasek.
— To już piąty od trzech dni?
— A piąty.
— Masz w tym tygodniu rękę szczęśliwą.
Od stolika, stojącego najbliżej Germanów, odezwał się jeden z obywateli rzymskich z głową lisa:
— Gdyby zamiast Marka Aureliusza, siedział inny imperator na Palatynie, obdarzyłby cię wolnością. Ale ten...
Machnął pogardliwie ręką, wyciągając uszy w stronę gladyatorów.
Szermierze cyrkowi obejrzeli się na mówiącego, potem na siebie, i zamilkli.
A Rzymianin ciągnął dalej, rozglądając się chytremi oczami wokoło:
— Ten kocha tylko książki i Greków i nie szanuje obyczajów rzymskich.
Kiedy mu nikt nie odpowiedział, zwrócił się do Germanów:
— Gdyby nie imperator Lucyusz Werus, nie wartoby żyć w Rzymie.
Teraz odezwał się Herman:
— Uszy swoje zanieś gdzieindziej, bo widzisz, że ci nic do nich nie wpada. Nie zarobisz pod „Łabędziem“ na obiad jutrzejszy.
Głośny śmiech najbliższego otoczenia wtórował słowom setnika.
— Nadeszły ciężkie czasy dla szpiegów — szepnął Herman do prefekta — kiedy szukają zarobku pod „Zielonym Łabędziem“.
Obywatel rzucił naokoło siebie złem spojrzeniem kota, przydybanego na kradzieży, i opuścił szynk, przeprowadzony groźbami gladyatorów.
— Lichy to teraz proceder — mówił ten, który zabił pięciu przeciwników, nizki, krępy Germanin z karkiem byka. — Na gladyatorów i plebejuszów polują, bo zabrakło patrycyuszów.
— Ale i wasz zaczyna się psuć, kiedy stać cię tylko na „Zielonego Łabędzia“ — zagadnął Herman.
— Niech się tylko ruszą wielkie igrzyska, a będzie znów dosyć roboty — mruknął gladyator. — Żeby tylko były jakie porządne zakłady, bo dla zwykłej nagrody nie warto mordować.
— A u kogo służysz? — zapytał Herman.
Gladyator wzruszył ramionami.
— A bo to teraz są wielcy panowie? Co zostało z dawnych rodów, to pomarniało, a ta hołota, co się zbogaciła w prowincyach, skąpi gorzej od niewolnika, który zbiera pieniądze na usamowolnienie. Czy to taki Fabiusz umie urządzać igrzyska! Wynajmuje nas pretorom, a sam zgarnia tysiące sesterców za naszą krwawicę.
— U Fabiusza służysz? — podchwycił szybko Herman.
Gladyator splunął.
— Teraz mogą sobie tylko wyzwoleńcy pozwalać na gladyatorów — mówił, obejrzawszy się po za siebie.
Ale nikt nie podsłuchiwał. Towarzystwo, już dobrze pijane, zabawiało się grą w kości.
— Ojciec Zygfryd! — zawołał gladyator. — Chyba trzymali cię na łańcuchu, kiedy nie zajrzałeś od miesiąca pod „Łabędzia“.
— Nie zgadłeś — odparł Zygfryd, który zbliżył się właśnie z Kajem do stołu, zajmowanego przez Germanów. — Spuścili mnie z łańcucha na zawsze. Publiusz Kwintyliusz wrócił mi wolność.
Szeroką twarz gladyatora rozjaśniła szczera radość.
— Tę nowinę warto oblać — wyrzekł.
— A oblejemy ją zaraz. Siadaj z nami. Całą amforę, ale tego mocnego i duże czarki! — krzyknął Zygfryd na gospodarza.
A nachyliwszy się do prefekta, szepnął:
— Odźwierny Fabiusza nie wie nic, ale może ten niedźwiedź co wyśpiewa. No, pij — zwrócił się do gladyatora, podsuwając mu wino — ale tak, jak ty to umiesz, kiedy chcesz. Pokaż-no moim przyjaciołom, co Sporus potrafi.
Sporus rozśmiał się do amfory z zadowoleniem i wychylił odrazu całą czarkę.
— Tęgie — mruknął, spluwając.
— Popraw, a będzie zaraz łagodne.
Gladyator nie dał się prosić. Wypiwszy drugą czarkę, otarł gębę ręką.
— Jakże ci tam u Fabiusza? — zapytał Zygfryd, dolewając gladyatorowi wina. — Musi ci być dobrze, bo to magnat.
Sporus zaklął.
— Magnat — mruknął — ale dla siebie. Kupił nas kilkunastu dla parady, aby się nazywało, że ma własnych gladyatorów. Magnat!... Bo to się taki dorobkiewicz rozumie na sztuce szermierskiej! Pokazywałem mu wczoraj nowe pchnięcie, które sam wymyśliłem, a on nie podziękował nawet marnem słowem. Prawdziwy pan toby się ucieszył i dał człowiekowi na dobry obiad, a ten napominał tylko, żeby się zanadto nie męczyć. Troskliwy!... Z każdego muskułu chciałby wyciągać sesterce. Ho, ho, jakie to pchnięcie! Powiadam ci, ojcze Zygfrydzie, że każdego położę. Ani się obejrzy, kiedy będzie miał żelazo pod łopatką.
— Wiem dawno, że z ciebie majster nielada, ale pij-no. Taki to z ciebie zuch! — mówił Zygfryd, napełniając pustą po raz szósty czarkę Sporusa. — Pijesz, jak baba. Powiadasz, że to dobre pchnięcie?
— Jakie pchnięcie... Każdego położę...
Twarz Sporusa poczerwieniała, oczy mu zachodziły mgłą.
— Tęgie — mruknął, otrząsając się. — Powia...dam... ci... ...oj...cze Zygfry...dzie...
Czkawka przeszkodziła mu.
— O, ta... kie...
Wykonał ręką w powietrzu ruch niepewny.
— Każ...de...go... po... po... ło...żę...
— Żeby tylko ciebie kto nie nadział — odezwał się Herman.
Sporus rzucił się na stołku.
— Jeszcze się ten... nie... nie... uro... dził... — bełkotał.
Zygfryd nachylił się do Sporusa i mówił głosem przyciszonym:
— Więc ten twój Fabiusz to się nic nie rozumie na sztuce szermierskiej?
— Ten?...
Gladyator uśmiechnął się głupkowato.
— Ale na chwytaniu niewolników, to zna się bardzo dobrze...
— Ten... pie...ss...
— Nawet córki naszych wolnych panów każe wlec na rynki...
— Eeee...
Zupełnie już pijany Sporus wytrzeszczył nieprzytomne oczy na starca.
— Tusneldę pochwycił — poddawał mu Zygfryd.
— Tusnelda... pię...kna, o, o... — mruczał Sporus.
— Bardzo piękna?
— O, o!... Chciał, żebym...
— Żebyś ją sprzątnął?
Sporus zaprzeczył ruchem głowy.
— Inny włożył... że...la...za... ...na szyję... Spo... rus... nie... Grek... Spo...rus... nie okuje pa...ni... ger...mań...skiej... niechby... tylko... Każdego po... po...łożę... Pchnięcie — mamrotał gladyator.
Zamierzył się, jakby chciał kogoś uderzyć, ale zachwiał się i runął twarzą na stół. Po chwili odezwało się straszliwe chrapanie.
Prefekt rzucił służbie garść drobnych monet i opuścił szynk z towarzyszami.
Gdy stanęli w pustej ulicy, zapytał półgłosem:
— Czy kto z was zna dokładnie rozkład domu Fabiusza?
— Byłem tam raz na obiedzie — odpowiedział Kajus.
— Czy dom jego stoi samotnie?
— Otacza go ogród, obwiedziony wysokim murem.
— Czy można wejść do ogrodu bez zwrócenia uwagi straży miejskiej?
— Pachołkowie ukazują się rzadko w tych stronach.
— Czy wiesz, w którem miejscu stoi więzienie dla niewolników?
— Widziałem jakiś dół w pobliżu kurników. Rządca Fabiusza mówił, że to więzienie.
— Prowadź nas, Kajus — wyrzekł prefekt. — Domyślam się z gadaniny tego pijaka, że Fabiusz okuł moją narzeczoną w kajdany i kazał ją zamknąć w więzieniu. Wymierzymy sobie sami sprawiedliwość. Gwałt za gwałt. Ktoby wszedł w drogę, tego poczęstować nożem pod żebra.
Wyszli znów na plac, otaczający amfiteatr Flawiuszów, i zwrócili się w stronę Eskwilinu.
Rzym, zamknięty w dzień dla ruchu kołowego, stękał w nocy i mruczał, jak olbrzym, uginający się pod niezwykłym ciężarem.
Wszystkiemi bramami tłoczyły się wozy, rydwany i taczki. Napływali podróżni ze wschodu, zachodu, południa i północy, ciągnęli kupcy z towarami, okoliczni dzierżawcy — z produktami swoich ogrodów.
Głuchy łoskot chodził ciągle po ulicach, rozlewając się po uśpionem mieście, jak stłumiony szum dalekiego morza. Od czasu do czasu odezwał się głośniejszy wykrzyknik. Dwa wozy spotkały się w wązkich uliczkach... ludzie klęli... konie rżały...
Gromadkę, prowadzoną przez Kaja, mijały na placu teatralnym co chwila jakieś ciemne postacie. Wysuwały się one z bocznych uliczek i biegły szybko w stronę drogi Apijskiej, nie oglądając się po za siebie.
— To zapewne chrześcianie — objaśniał Kajus. — Odbywają oni nocne zebrania za bramą Apijską. Nic dobrego nie knują ci sekciarze, kiedy się światła dziennego lękają.
W pobliżu łaźni Tytusa rozległ się na bruku miarowy krok straży miejskiej.
Gromadka usunęła się na stronę, czekając, aż pachołkowie przejdą.
Kury odzywały się już, kiedy się Kajus zatrzymał przed wysokim murem.
— To tu — wyrzekł.
Prefekt nasłuchiwał. Milczenie ciemnej nocy wchłaniało w siebie tylko głuchy szum poruszających się wozów. Znikąd nie dolatywał szelest kroków ludzkich.
— Zygfryd zostanie po tej stronie. Herman będzie trzymał straż na murze, a my z Kajem wejdziemy do środka — rozkazał prefekt. — Noża nie żałować, gdyby zaszła potrzeba.
Wziął w zęby sztylet, wskoczył na barki Hermana, a ztamtąd na mur. To samo uczynił Kajus. Po chwili był w ogrodzie Fabiusza.
Uważnie rozglądał się Kajus w położeniu.
— Trzeba zapalić pochodnię — mruknął — bo nie trafimy.
Zasłoniwszy światło połą płaszcza, posunął się długą aleją.
— To tam — mówił szeptem — wskazując w róg ogrodu. — Ktoś idzie...
Zatrzymali się, pochyleni ku przodowi.
Nie było nikogo... Wiatr tylko podniósł z ziemi garść zwiędłych liści i przerzucił je na inne miejsce.
Rozglądając się ostrożnie wokoło, zbliżali się pod drugi mur, zakryty kasztanami.
— Tu — mówił Kajus i opuścił pochodnię. — Trzeba odszukać wejście.
Nagle cofnął się.
— Więzienie otwarte, a obok wejścia widzę trupa! — zawołał.
Szybko zbliżył się prefekt i przypadł do ziemi.
Płomień pochodni oświetlił zabitego niewolnika, którego nagła śmierć spiorunowała widocznie we śnie, bo siedział, oparty plecami o pień drzewa. Z otwartego boku sączyła się jeszcze krew krzepnąca. Obok niego rysował się równo z ziemią kwadratowy otwór, prowadzący do lochu.
— Niema tam kogo? — zapytał prefekt w języku germańskim, wsunąwszy głowę do otworu.
Kiedy nikt nie odpowiedział, skoczył do lochu.
— Podaj mi pochodnię! — wyrzekł.
W dole, tak nizkim, że musiał uklęknąć, aby zbadać jego zawartość, spostrzegł garść słomy, dzban z wodą i nietkniętą skibkę chleba. Ktoś mieszkał w tej norze jeszcze niedawno, bo na wilgotnej ziemi zostały świeże ślady stopy ludzkiej.
Prefekt przypatrywał się uważnie owym znakom.
— Kobieta — mruknął do siebie.
Jakiś błyszczący przedmiot świecił w słomie.
Chciwie pochwycił go Serwiusz.
— To jej kolczyk... Ona tu była...
— Psy odzywają się, panie — ostrzegał z góry Kajus. — Już nas zwietrzyły.
— Gdzie on ją podział? — myślał prefekt, wydobywając się z lochu.
Jeszcze nie doszli do muru, kiedy z dalszych części ogrodu nadbiegły dwa ogromne brytany i rzuciły się na nich z głośnem ujadaniem.
— Skocz pierwszy! — zawołał prefekt do Kaja. — Nie oglądaj się na mnie.
Jednego z psów, który nacierał najśmielej, kopnął nogą w mordę, drugiego schwycił za gardło i cisnął z taką siłą o ziemię, że zwierzę jęknęło, jak człowiek.
W samą porę przedostał się na drugą stronę muru, w ogrodzie bowiem rozległy się nawoływania i zamigotały światła.
Nakazującym ruchem ręki powstrzymał towarzyszów, którzy zabierali się do ucieczki.
— Noże w rękę, kaptury na głowę! — wyrzekł. — Jest nas czterech.
W milczeniu posuwała się gromadka pustą ulicą, oddalając się szybko w stronę placu teatralnego. Wrzawa w ogrodzie Fabiusza rosła. Stróż rozbudził widocznie całą służbę, bo głosy mnożyły się, zbliżając się do muru.
Prefekt szedł przodem, nie zwracając uwagi na otaczające go niebezpieczeństwo. Serce miał tak przepełnione żalem i gniewem, iż byłby zabił bez namysłu każdego, ktoby mu drogę zastąpił.
Od osiemnastego roku życia poniewierał się w legionach, naprzód jako oficer niższych stopni, potem jako wódz jazdy sprzymierzonej. Przez lat dwanaście stał na północnych kresach cesarstwa rzymskiego, broniąc ich całości przeciw własnym braciom.
Syn księcia jednego z plemion markomańskich, który przyjąwszy po długich bojach z rąk cezara obywatelstwo i pierścień rycerski, zaprzysiągł bogom i prawom sąsiadów przymierze, należał on tylko krwią do swojego ludu. Wychowany w pojęciach przybranej ojczyzny, oddał bez namysłu Rzymowi ramię swoje i młodość. W stu potyczkach, ciągle na koniu, pod namiotem, w obozie, poskramiał niesforność wolnych Germanów, stukających bezustannie do bram imperium. Tak nakazywał mu honor żołnierza i uczciwość rasy, z której pochodził. Nawet nieprzyjaciołom dochowywały wiary dziewicze serca ludów barbarzyńskich.
A oni, panowie świata, cywilizowani, możni, wytworni, czy dotrzymywali zaciągniętych zobowiązań wobec zwyciężonych? Szanowali-ż wszyscy ich praw umowy, uświęcone słowem i rozkazem cezarów? Rozlewało-ż światło Rzymu na barbarzyńców spokój, sprawiedliwość i łagodniejsze obyczaje, jak obiecywały odezwy senatu?
Prefekt odetchnął ciężko. Wszystkie skargi lasów germańskich zagrały w jego sercu, przypominając mu tysiące sił, zdeptanych przez legiony, krocie kołaczącego się wśród puszczy ludu. Widział płonące osady, jeńców zapędzonych w niewolę. Zdawało mu się, że słyszy olbrzymi jęk, podobny do płaczu wichru, gladyatorów, rozdzieranych na krwawe szmaty kłami lwów i tygrysów — niewiasty, bezczeszczone przez zbirów.
Jak złodziej skradał się dziś po swoją własność on, który poświęcił sławie cezara swojej młodości zapał, rozgrzewając na polach bitew ogniem dzikiej odwagi barbarzyńcy zniewieściałych synów pysznej Romy... Pierwszy lepszy poborca ceł, łotr, godzien krzyża, mógł urągać jego boleści. Czemże bowiem była dla Rzymu Germanka, córka ludów zwyciężonych?... Urodzoną niewolnicą...
Szedł ciągle z głową pochyloną, wyprzedzając towarzyszów. Niosła go burza, która w nim szalała...
— Sponiewierali ją, okuli w żelaza, wrzucili do lochu — mruczał.
— Śmierć temu psu — wyrzekł głośno, podnosząc pięść.
— Wy rozkazaliście, panie? — odezwał się Herman, przybiegając do niego.
On obejrzał się nieprzytomnie.
— Mówiłem co? — zapytał.
— Wołaliście, panie.
Prefekt uśmiechnął się gorzko.
— Czy wiesz, co zrobili z Tusneldą? — wyrzekł.
— Kajus nie umiał nam nic powiedzieć.
— Ona była w tej norze. Znalazłem jej kolczyk. Albo ją zamordowali, albo gdzie wywieźli.
— Przekleństwo temu zbójowi! — mruknął Herman. — Czy ich jeszcze kochacie, panie?
Prefekt milczał. Biegł znów szybko, miotany tłumionym, trawiącym gniewem.
Było rano, kiedy stanął przed dworcem Kwintyliów.
Dowiedziawszy się od służby, że trybun już nie śpi, udał się wprost do sypialni przyjaciela.
Patrycyusz spoczywał w małym pokoiku na twardym tapczanie, przykryty kołdrą wełnianą.
— Zmęczona twarz twoja odbiera mi nadzieję dobrej nowiny — odezwał się Publiusz, witając się z Serwiuszem. — Noc nie była dla ciebie przyjemną.
Podniósł się i ubierał sam bez pomocy niewolników.
— Teraz czas, aby się władza w tę sprawę wmieszała — rzekł, wysłuchawszy opowiadania prefekta — nie ulega bowiem żadnej wątpliwości, że się Tusnelda znajduje w ręku Fabiusza. Jeśli ją zamordował, powinien być ukarany, jeśli ją ukrył, musi ją wydać. Jest jeszcze w Rzymie sprawiedliwość.
Serwiusz uśmiechnął się boleśnie.
— Wątpisz — mówił Publiusz. — Udamy się natychmiast do pretora cudzoziemców, a przekonasz się, że w Rzymie niewolno lekceważyć traktatów, zawartych z ludami sprzymierzonemi.
— Pretor cudzoziemców nie jest Rzymianinem — zauważył Serwiusz.
— Jest nim od trzech, czy czterech pokoleń. Już jego dziad, przybywszy z Hiszpanii do stolicy, ozdobiony naszym pierścieniem rycerskim, zasłużył się Rzymowi w legionach, ojciec zaś zostawił po sobie imię nieskazitelne, chociaż urzędował w prowincyach. On sam dołączył do cnót wojskowych i obywatelskich swoich przodków umysł ukształcony i szlachetne serce. Przebierz się i bądź dobrej myśli.
W pół godziny potem zatrzymała się lektyka Publiusza przed domem pretora cudzoziemców. Chociaż się przedsionek i sala przyjęć roiły od klientów, trybun i prefekt nie czekali długo na posłuchanie. Nazwisko Kwintyliusza usunęło na stronę wszystkich innych.
Na progu pracowni powitał ich wysoki, dobrze zbudowany brunet, lat czterdziestu, z długą brodą, spadającą na szeroką pierś. Jego twarz śniadą, suchą, o konturach wyrazistych oświetlała para rozumnych oczu. Czarne oczy[2], wypełzłe na czole, srebrzyły się na skroniach.
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała kroki Kwintyliusza w nizkie progi nowego człowieka — odezwał się pretor z uśmiechem sarkastycznym na wązkich ustach.
— Ty wiesz, pretorze — odparł Publiusz — że patrycyusz rzymski szanuje wszelką zasługę osobistą, bo z niej sam początek swój wiedzie.
— Odpowiedź godna Kwintyliusza — mówił pretor, dziękując za słowa uprzejme pochyleniem głowy.
Odsunął zasłonę i czekał, aż goście przejdą do pracowni. Tu wskazał na krzesła i zająwszy miejsce, wyrzekł:
— Rozkazuj, trybunie.
— Mój przyjaciel, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, znany ci niezawodnie z rozgłośnego nazwiska prefekt legionów, potrzebuje rady i pomocy twojej prawości, pretorze — mówił Publiusz. — Pragnąłbym bardzo, byś go przekonał, iż Rzym umie być sprawiedliwym i wdzięcznym.
Po ustach pretora przebiegł uśmiech ironiczny.
— Jeżeli to odemnie zależy... — mówił.
Zwrócił się twarzą do Serwiusza.
Germanin opowiadał szybko, wyrzucając z siebie zdania urywane, słowa gwałtowne, szorstkie wykrzykniki. Kipiał cały, panując z trudnością nad sobą.
Senator rzymski, oparłszy głowę na dłoni, słuchał na pozór obojętnie. Gdyby nie ponure błyski, które zapalały się od czasu do czasu w jego oczach, możnaby sądzić, iż go sprawa prefekta nic nie zajmuje.
Serwiusz nie krępował się wcale. Czując potrzebę wylania żalu, który go dławił, nie oszczędzał urzędników rzymskich. Mówił o gwałtach, dokonywanych w Germanii, o chciwości poborców i kolonistów.
Żołnierz zapomniał o względach ostrożności.
Kiedy skończył, pogładził pretor brodę i odezwał się głosem spokojnym:
— Stała ci się wielka krzywda, prefekcie, i nie przeczę, iż obowiązkiem sądów rzymskich wymierzyć ci pełną sprawiedliwość; ale do tego potrzeba dowodów niezbitych, których dotąd nie widzę. Wierzę twoim domysłom, są to jednakże tylko domysły, niemocne przed trybunałem.
— Więc nie znajdę w stolicy sprawiedliwości! — zawołał Serwiusz gwałtownie, podnosząc się z krzesła.
Pretor nie ruszał się z miejsca.
— W ten sposób nie dochodzi się do prawdy — mówił zawsze tym samym równym głosem — zwłaszcza, gdy się ma do czynienia z takim lisem, jak Fabiusz. Jeżeli będę miał dowody w ręku, to mnie miliony i kupiony pierścień rycerski tego szachraja nie powstrzymają od wydania wyroku, na jaki jego gwałt zasługuje, ale przedtem muszę owe dowody odszukać, zgromadzić.
— Tymczasem nie zostanie śladu po Tusneldzie — mówił Serwiusz.
Pretor wzruszył ramionami.
— Być może — odrzekł. — Obiecuję ci tylko gorliwe zajęcie się twoją sprawą i wyrok uczciwy. Zrobię wszystko, co należy do mojego urzędu, aby Fabiusza kara nie minęła.
A zwracając się do Kwintyliusza, dodał:
— Przekonaj, trybunie, prefekta, że Maryusz Pomponiusz nie kłamie.
Kiedy to mówił, podniósł się i wyprostował.
Było tyle dumy w jego postaci wyniosłej, tyle prawdy w obliczu zachmurzonem, że Serwiusz uwierzył w szczerość jego obietnicy.
— Przepraszam cię, pretorze, i dziękuję — wyrzekł.
— Nie przepraszaj! Rozumiem bardzo dobrze i odczuwam oburzenie duszy germańskiej na widok tego, co się dzieje po za granicami Italii, bo i w żyłach moich płynie krew wolnych barbarzyńców. Takich Rzymian, jak trybun Kwintyliusz, posiada święta Roma niewielu. Czekaj cierpliwie i ufaj mojej życzliwości.
— Czekaj cierpliwie — powtórzył Serwiusz, kiedy opuścił dom pretora. — Czekać, gdy się w powietrzu czuje krew, a w duszy słyszy jęki kobiety ukochanej... Nie żołnierska to rada.
Zamiast wsiąść do lektyki, da znak tragarzom, aby ruszyli bez niego.
— Wrócę do domu w południe — wyrzekł.
— Ty masz coś nierozważnego na myśli — mówił Publiusz, wpatrując się w niego badawczo. — Pamiętaj, że nie jesteśmy w obozie.
— Pamiętam — mruknął Serwiusz i odszedł w stronę głównych rynków.
Miasto wrzało już rozbudzonem życiem. Z jednej i drugiej strony ciągnęły lektyki i krzesła przenośne. Tłumy klientów i niewolników otaczały panów, śpieszących z hołdem porannym do dygnitarzów, mających do rozdania posady i godności. Rzemieślnicy i handlarze przebiegali ulice z głośnym krzykiem, polecając swoje towary. W sklepach i warsztatach rozlegały się śmiechy i nawoływania.
Torując sobie drogę łokciami, a gdy zaszła potrzeba, i kułakiem, dotarł Serwiusz do Eskwilinu. Tu zapytał pachołka miejskiego o dom Fabiusza.
We wspaniałym pałacu mieszkał były poborca ceł. Dziesięć kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało dach przedsionka, pokryty blachą bronzową. Dwóch olbrzymich odźwiernych w bogatych, złotem dzierzganych tunikach, trzymało straż przed drzwiami.
— Wasz pan w domu? — zapytał Serwiusz.
— Ty wiesz, panie — odpowiedziano.
Wszedł do środka. Wytworna mozaika, przedstawiająca porwanie Europy, tworzyła posadzkę przedsionka, obwieszonego staremi zbrojami, kosztowną bronią i wypchanemi łbami dzikich zwierząt.
Serwiusz podniósł jedwabną zasłonę i znalazł się w dużej sali, zastawionej ławkami z drzewa cytrusowego. Były tu i szafy z woskowemi biustami przodków.
Kilkudziesięciu ludzi różnego wieku i stanu czekało na posłuchanie.
— Twój pan zajęty? — zapytał Serwiusz wywoływacza, tłustego, nizkiego Greka.
Niewolnik oglądał przybysza od czuba do stóp, ociągając się z odpowiedzią.
— Twój pan zajęty? — powtórzył Serwiusz, ale głosem prefekta, rozkazującego przed frontem, z konia.
— Przy śniadaniu! — zawołał Greczyn przerażony.
— Gdzie?
— Na dziedzińcu!
Serwiusz odepchnął oniemiałego niewolnika, i przebiegłszy wązki kurytarzyk, zatrzymał się na środku dużej, czerwonej sali, otoczonej ze wszystkich stron czterema rzędami filarów.
Między dwiema fontannami, z których tryskały różowe wonne strumienie, wśród roślin egzotycznych spoczywał Fabiusz na rzeźbionej sofie, pokrytej materyą wschodnią. Odczytując nowiny bieżące z woskowanych tabliczek, pił grzane wino ze srebrnego naczynia.
Ujrzawszy nagle przed sobą prefekta, poborca zerwał się na równe nogi. Zbladł, zachwiał się, uchwycił poręczy i wlepił w niespodziewanego gościa wzrok osłupiały.
Drobny ptak drapieżny stracił przytomność, spotkawszy się oko w oko z orłem.
Orzeł lasów germańskich stał o kilka kroków od niego, potężny, silny. Z jego oczu sypały się iskry gniewu, z zaciśniętych ust straszyła zemsta. Pochylony ku przodowi, jakby się gotował do skoku, patrzył na poborcę i milczał.
Fabiusz chciał krzyczeć... Nie mógł z siebie głosu wydobyć. Chciał uciekać... Nie mógł się ruszyć. Ponure spojrzenie prefekta przykuło go do miejsca, sparaliżowawszy jego członki.
Teraz rzucił się na niego Serwiusz i pochwyciwszy go z przodu za tunikę, podniósł porażone strachem ciało do góry.
— Gdzieś ty ją podział? — zawołał głosem, który gotował się w krtani, jak wir kipiący.
Wstrząsnął Fabiuszem.
— Mów, bo cię uduszę...
Trwoga śmiertelna wróciła poborcy przytomność. Zrozumiał, że znajduje się na łasce i niełasce nieubłaganego wroga.
Nie mogąc wołać, bo go palce Serwiusza ściskały za gardło, kopnął nogą stolik z przyborami do śniadania. Z łoskotem spadły naczynia na posadzkę.
— Głupcљze! — syknął Serwiusz, puszczając poborcę na ziemię. — Czy chcesz, aby się niewolnicy bawili twojem tchórzostwem?
Fabiusz, uczuwszy pod sobą pewną podstawę, skoczył za sofę. Gdy go od prefekta oddzieliła dłuższa przestrzeń, odetchnął swobodniej. Nadbiegającą służbę oddalił gestem ręki.
— Czego żądasz odemnie? — zapytał, cofając się ku tylnym drzwiom.
— Gdzieś ty ją podział? — wołał Serwiusz.
— Kogo?
— Tusneldę?
— Nie słyszałem nigdy tego imienia...
— Wiem, że była u ciebie.
— Powiedziano ci nieprawdę.
— Mam dowody...
— Jakie?
Pytania i odpowiedzi krzyżowały się szybko, uderzając o siebie ze świstem głosów stłumionych.
— Jakie? — powtórzył Fabiusz, kiedy Serwiusz milczał.
Jego oczy latały niespokojnie, nie mogąc znieść spojrzenia prefekta.
— Nie masz żadnych, bo nie wiem, o czem mówisz — dodał, wyciągając uszy.
— Słuchaj! — odezwał się Serwiusz. — Ty wiesz, że Germanin dotrzymuje słowa nawet takim gadzinom, jak ty. Oddaj mi Tusneldę, a nie będę ci krzywdy pamiętał. Dochodzić zniewagi nie będę, skargi do pretora nie zaniosę. Przysięgam na głowę mojego ojca.
Podniósł rękę do góry.
— Oddaj mi Tusneldę — prosił głosem miękkim.
Poborca roześmiał się szydersko.
— Głupi niedźwiedziu! — wyrzekł — z Fabiuszem rozmawiasz.
Serwiusz drgnął.
— Z łotrem, którego zbrodnie całego życia tak spodliły — wybuchnął — iż nie umie nawet uwierzyć słowom uczciwego człowieka! Ale jeśli ci się zdaje, że cię twoje ukradzione miliony obronią przed moją zemstą sprawiedliwą, to cię łudzi twoja przebiegłość daremnie. Tyś na mnie posłał skrytobójców, a ja zdepcę cię w jasny dzień, wśród tłumu niewolników, w obliczu całego Rzymu. Nawet moc imperatora nie powstrzyma ręki mojej, gdy ona ciebie dosięgnąć postanowi!
Odwrócił się i odszedł wolnym krokiem.
Długo stał Fabiusz, spiorunowany groźbą prefekta.
Poborca prowincyi germańskich znał z osobistego doświadczenia gwałtowność ludów barbarzyńskich. Wiedział, że Serwiusz nie będzie się oglądał na własne bezpieczeństwo, kiedy go płomień zemsty ogarnie.
Więc na to zebrał z takim trudem fortunę senatorską, narażając często życie, a zawsze dobrą sławę, żeby strach przed gniewem dzikiego legionisty płoszył sen z jego powiek — i to w chwili, kiedy syt pieniędzy, zaczął marzyć o zaszczytach i dostojeństwach?!
Zwinął pięść, zgrzytnął zębami.
— Zobaczymy, kto silniejszy — mruknął.
Wyszedł na środek sali i klasnął w dłonie.
— Który pies wpuścił do mnie tego żołdaka? — zapytał niewolników, którzy nadbiegli ze wszystkich stron.
— Odepchnął mnie i wszedł sam — odezwał się wywoływacz pobladłemi usty.
— Osmagać tego niedołęgę i rzucić go do lochu na chleb i wodę, żeby sadło z niego spadło — rozkazał Fabiusz. — Zgłupiał w dobrym bycie. Niech lektyka zajdzie.
Natychmiast spadły na tłuste ramiona Greka dwie ciężkie ręce. Niewolnicy wyprowadzili winowajcę.
W kwadrans potem udawał się Fabiusz do Marka Kwintyliusza, otoczony tłumem służby.
Wesoły pretor, przepędziwszy noc w towarzystwie tancerek andaluzyjskich, obudził się późno. Ubierał się właśnie, kiedy mu doniesiono o przybyciu poborcy.
Jeden niewolnik nakładał na jego nogi trzewiki, drugi oczyszczał ręce z włosów, trzeci czesał głowę, czwarty nacierał twarz olejkami, piąty trzymał nad nim polerowaną płytę srebrną, oprawioną w ramy z kości słoniowej, szósty czekał ze świeżą tuniką.
— Zaraz — odezwał się Marek, nie podnosząc się z krzesła na powitanie Fabiusza.
— Przybywam do ciebie ze sprawą bardzo ważną — wyrzekł Fabiusz.
— Wiem, że masz tylko sprawy ważne, ale w tej chwili nie jest żadna z nich ważniejsza od mojej czupryny. Wystaw sobie, że zaczynam już siwieć. Ufarbuj mnie na skroniach wodą orzechową — mówił Marek do sługi, pełniącego czynność fryzyera.
— Mam dziś sprawę bardzo ważną — powtórzył Fabiusz z naciskiem.
— Na Herkulesa! — ofuknął go Marek. — Imperatorem nie jesteś, żebyś nie mógł czekać na pretora.
Fabiusz zagryzł wargi i chodził po pokoju krokiem niecierpliwym.
— Ściągasz mi zanadto sznurowadło w kostce — gromił Marek niewolnika. — Tak, teraz dobrze. A ty, podnieś zwierciadło wyżej.
Przypatrywał się uważnie odbiciu swojej głowy w płycie srebrnej, śledząc robotę fryzyera.
— Podaj tunikę!
Szatny zarzucił na pana suknię jedwabną.
Jeszcze raz obejrzał się Marek od góry do dołu i oddaliwszy służbę, zwrócił się do Fabiusza.
— Słucham teraz owej sprawy bardzo ważnej. Czy znów co zbroiłeś?
Fabiusz, przekonawszy się własnemi oczyma, że niema nikogo w przyległych pokojach, stanął tuż obok pretora i wyrzekł szeptem:
— Owa przeklęta Germanka uciekła dzisiejszej nocy z moim pasztetnikiem.
— Z pasztetnikiem! Jaka szkoda! — zawołał Marek ze szczerym żalem. — Nikanor był takim majstrem w swojej sztuce, iż chciałem cię prosić, żebyś mi go odstąpił.
Fabiusz rzucił się niecierpliwie.
— Pretorze! — mruknął.
— O co ci idzie? Ach, owa Germanka... Mówiłeś, że kazałeś ją dobrze schować.
— Mógłżem lepiej? Okułem ją w kajdany i zamknąłem w lochu. Rano zastałem więzienie otwarte, stróża zabitego i łóżko pasztetnika puste.
— Trzeba ją było lepiej schować, na zawsze — wyrzekł Marek.
— Zapłaciłem za nią sto tysięcy — tłómaczył się.
— Ty? — zaśmiał się Marek. — Chciałeś za nią tyle wziąć, rozumiem... Nawet w tak ważnych wypadkach pamiętasz tylko o sestercach.
Patrycyusz spojrzał przez zmrużone powieki z pogardą na syna wyzwoleńca.
— Ścigać jawnie nie możesz niewolnicy, która nią nie jest — odezwał się po namyśle — bo sprowadziłbyś sobie na kark pretora cudzoziemców, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Maryusza Pomponiusza jeszcze nikt nie przekupił. Mimo to musi owa Germanka wrócić do ciebie, jeśli chcesz używać w spokoju skarbów nagromadzonych. Piękniebyś wyglądał, gdyby ją ten jasnowłosy prefekt wynalazł!
Na wspomnienie Serwiusza drgnął Fabiusz.
— Nie lubisz tego barbarzyńcy? — mówił Marek. — Wierzę! I ja nie chciałbym mieć nad sobą zemsty prefekta. Onby ci obrzydził z pewnością raz na zawsze handel chwytanemi nieprawnie Germankami.
Z drwiącym uśmiechem na ustach przypatrywał się pretor poborcy, którego oczy latały niespokojnie. Patrycyusz bawił się strachem wyzwoleńca.
— Domyślam się, iż tchnienie twojego życia nie czekałoby, aż je prefekt zgasi — ciągnął Marek dalej. — Uciekłoby samo przez usta, nos, uszy, wszystkiemi otworami...
— Ten zbój był dziś u mnie — rzekł Fabiusz.
— I ty jeszcze żyjesz?...
— Groził mi, że...
— Że pośle cię rozstawionemi końmi do ponurej krainy cieniów — dokończył Marek za Fabiusza. — Mówiono mi, że Germanowie nie kłamią. Na Jowisza! Obrzydłyby mi pocałunki dziewcząt andaluzyjskich, gdyby mnie taka groźba ścigała.
Marek podniósł się z krzesła i przeszedłszy się kilka razy po gotowalni, stanął przed Fabiuszem.
— Tych żartów niech będzie dosyć — wyrzekł poważnie. — Chciwość twoja zgotowała ci takie położenie, że możesz usiąść na progu nowego życia. Nie trać jednak przytomności, wiesz bowiem, iż w Rzymie Antoninów można Katonów policzyć na palcach jednej ręki. Kto posiada miliony Fabiusza, ten zrobi wszystko, co zechce. Szpiegów swoich roześlij natychmiast, aby prefekt owej Germanki przed tobą nie odnalazł, bądź jutro u mnie na obiedzie i graj licho w kości, a po zachodzie słońca nie opuszczaj domu bez świty uzbrojonej. Teraz pozwól mi włożyć togę i wyjść do miasta. Chcę się zobaczyć z Tullią Kornelią w twojej sprawie.
Tullia Kornelia siadała właśnie do lektyki, kiedy się Marek przed jej domem ukazał.
— Nie w porę przychodzę — odezwał się pretor — ale gdybyś mi mogła poświęcić dziesiątą część godziny, byłbym ci bardzo wdzięczny.
— Nawet czwartą, ale nie więcej, bo wezwała mnie imperatorowa Faustyna na Palatyn — odpowiedziała Tullia.
Weszli do sali przyjęć i spoczęli na sofach.
— Czegóż imperatorowa może chcieć od ciebie? — zapytał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, ale prawdopodobnie upatrzyła sobie znów jaką zabawkę i potrzebuje rady. Szeptano sobie wczoraj w cyrku, że dopytuje się gorliwie o germańskiego prefekta.
— I moje kroki skierował ten jasnowłosy legionista do ciebie.
— Nie sądzę, żebyś przychodził z polecenia Faustyny.
Marek uśmiechnął się.
— Wiesz dobrze, że stręczę kochanki tylko dla siebie — wyrzekł.
— W takim razie?... — zapytała Tullia.
— Chciałem cię prosić, żebyś wytłómaczyła Publiuszowi, iż krewny nie powinien szkodzić krewnemu.
— Nie rozumiem, dokąd zmierzasz.
— Zaraz zrozumiesz. Nie wiem, czy ci wiadomo, w jakim celu przybył ów barbarzyniec do Rzymu.
— Całe miasto bawi się jego wiernością dla jakiejś niewolnicy. Gdybyście wy umieli tak kochać! Ale z was nie opuści nikt biesiady dla narzeczonej.
— Ale zawsze dla kochanki, dopóki mu się jej miłość nie sprzykrzy. Idzie mi bardzo o to, żeby się Publiusz sprawą prefekta nie zajmował.
— Publiusz i Serwiusz są przyjaciółmi.
— Przyjaźń patrycyusza rzymskiego dla barbarzyńcy jest śmiesznością. Ten cały motłoch, gnieżdżący się w lasach i górach, rodzi się na to, aby nam służył. Publiusz, polecając prefekta senatorom, szkodzi mnie, swojemu krewnemu.
— Tłómacz się jaśniej...
Marek obejrzał się po sali. Nie było nikogo.
— Fabiusz umoczył palce w tej sprawie — wyrzekł, nachylając się do Tullii.
— Ach... rozumiem...
Tullia zamyśliła się. Po chwili odezwała się, powstając z sofy:
— Rozumiem, ale mimo to nie mogę ci w tym wypadku służyć, zastawiając bowiem ciebie, naraziłabym się sama Publiuszowi.
— A tego nie pragniesz obecnie — wyrzekł Marek. — I ja rozumiem. Publiusz mógłby się zrazić do kobiety, broniącej Fabiusza. Zapomniałem, że jesteś równie bystra, jak piękna. Nic mi nie mówiłaś, czy moje rady okazały się skutecznemi.
— Odegrałam już pierwszą scenę jako matrona dawnego obyczaju.
— Nie wątpię, że go olśniłaś.
— Oczy jego zwracały się w stronę Mucyi.
Pretor spojrzał zdziwiony na Tulię.
— Żartujesz — zawołał. — Ta niedoszła westalka miałażby się Publiuszowi podobać? Ale być może. Mężowie tego rodzaju kochają się w pospolitości. Nazywają ją cnotą. Trzeba Mucyę gdzie wysłać.
— Wiesz tak samo, jak ja, że to niemożliwe — odpowiedziała Tullia — bo dom Korneliów należy więcej do niej, niż do mnie. Prokonsul podzielił majątek między mnie a nią, a moja część...
Marek dmuchnął przed siebie.
— Wichry ją uniosły — mruknął. — Nie spodziewałem się takiej przeszkody.
— Mucya zresztą nie jest tak uległa, jak się nam zdawało. Pokazała mi bardzo ostre rogi — mówiła Tullia.
— I to jeszcze? A jednak trzeba, ją z drogi usunąć.
Tullia milczała, marszcząc brwi.
— W takiem położeniu byłbym okrutnym — mówił Marek — gdybym żądał od ciebie, abyś się Publiuszowi obroną mej sprawy naraziła. Rozmówię się z nim sam, chociaż wiem z góry, co mi odpowie.
Już chciał wychodzić, kiedy sobie jeszcze coś przypomniał.
— Nie wiem, czy wiesz, że za cztery dni przypada rocznica śmierci naszego dziada. Publiusz, starego obyczaju wielbiciel, uda się niezawodnie do grobowca Kwintyliów, by napaść i napoić nieboszczyków. O ile pamiętam, umarł tego samego dnia także jakiś Korneliusz, spragniony niezawodnie wina i mleka, bo prokonsul nie dbał o żołądki cieniów swoich praojców. Ponieważ mauzolea Kwintyliów i Korneliów stoją obok siebie, przeto mogłabyś odegrać drugą scenę z komedyi pod tytułem „Starodawna matrona“. Nie szczędź trunków. Każ porobić obok grobów duże dziury i lej w nie tyle wina, ile się tylko zmieści. Niech sobie nieboszczycy dobrze podpiją, bo pewno im nie wesoło w tych ciasnych i ciemnych norach.
Marek roześmiał się pusto i wybiegł z sali.






VI.

Marek Kwintyliusz wszedł do sali jadalnej i ogarnął ją badawczem spojrzeniem.
Cztery lampy olejne, umieszczone w rogach na wysokich, bronzowych podstawach, oświetlały duży, czworoboczny pokój, wyłożony wokoło szerokiemi taflami czarnego marmuru. Złocona rama oddzielała dolną obwódkę od ścian, ozdobionych malowidłami znakomitego pędzla. Na tle żółtem odtworzył artysta sceny z dziejów domu Kwintyliów.
W środku komnaty znajdował się kwadratowy stół, spoczywający na jednej, grubej nodze, wpuszczonej w posadzkę mozaikową. Z trzech stron otaczały go obszerne łoża biesiadnicze, z których każde mogło służyć trzem osobom w postawie leżącej.
Nie było w sali ani wodotrysków, ani białych kolumn, ani wazonów z roślinami egzotycznemi. Nizka, okopcona, nie przypominała niczem wytwornych upodobań Rzymu Antoninów, Ale bronzowe podstawy lamp pamiętały prapradziadów Marka; kobierce, okrywające łoża, przywiózł konsul Kwintyliusz przed stu laty z wyprawy wojennej na Wschód; za polerowaną płytę stołu z drzewa cytrusowego można było nabyć majątek ziemski, cena zaś malowideł ściennych i staroświeckiej posadzki zapewniłaby człowiekowi skromnych potrzeb byt bez troski.
Tylko wielkie mnóstwo świeżych kwiatów, rozrzuconych na stole i na łożach, ożywiało ponury wygląd sali jadalnej Marka.
On sam, ubrany w miękkie suknie, blady, wyniszczony, z podbitemi oczyma, sprawiał na tem poważnem tle wrażenie obcego przybysza, zbłąkanego wypadkiem pośród pamiątek innych ludzi i innych czasów.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał, zwracając się do ochmistrza dworu, który stał za nim z ręką, przyłożoną do piersi.
— Ty rozkazałeś, panie — odparł grecki niewolnik, pochylając głowę.
— Niech mi szatny poda togę, a ty zejdź do kuchni i powiedz Arystypowi, żeby sosu do głowy dzika nie zepsuł. Ostatnim razem dodał zawiele korzeni.
Kiedy się sługa oddalił, przeszedł pan do sali przyjęć i rzucił się na sofę.
Był zmęczony. Biesiadował wczoraj u imperatora Lucyusza Werusa i włóczył się następnie z kilku towarzyszami całą noc po mieście, szukając łatwych przygód. Gonili jakąś kobietę zakapturzoną, która przepadła gdzieś za bramą Appijską.
Marek, przypominając sobie szczegóły wyprawy, ziewał. Spał tylko kilka godzin, a ciepła kąpiel, wzięta przed wieczorem, osłabiła go, zamiast pokrzepić.
— Już się starzeję — myślał. — Nawet użyć nie dano człowiekowi. Za każdą rozkosz trzeba płacić znużeniem i niesmakiem.
Dalsze medytacye przerwał mu wywoływacz, który oznajmił pierwszego gościa. Był nim poborca.
Szybko wypełniła się sala. Po Fabiuszu nadszedł prefekt Rzymu, następnie Maryusz Pomponiusz, prefekt cudzoziemców, w końcu trzech senatorów, upudrowanych i wybielonych.
Marek witał wszystkich z uprzejmym uśmiechem na ustach, całując w oba policzki.
— Zamiast obfitego obiadu, którego żaden z was nie pragnie, bo i żołądkowi trzeba pofolgować, żeby nie wypowiedział posłuszeństwa, obmyśliłem na dziś miłą niespodziankę — mówił gospodarz, kiedy goście zajęli miejsce na sofach.
— Słyszałem, że nauczyłeś swoich kogutów nowego sposobu walki — odezwał się jeden z senatorów.
— Założyłbym się, że Lidya odczyta jaki poemat, który nam twojego falerna obrzydzi — wtrącił drugi.
— Przegrałbyś zakład — wyrzekł Marek. — Zaprosiłem na obiad najdowcipniejszego człowieka w całem cesarstwie. Lucyan obiecał być dziś u mnie.
— Ten młody retor syryjski, który przybył do Rzymu z imperatorem Lucyuszem? — zapytał prefekt miasta.
— Ten sam — odpowiedział Marek. — Imperator Lucyusz przenosi go nad wszystkich mędrców, otaczających bozkiego Aureliusza.
— Słyszałem, iż z jego języka sączy się słowo tak jadowite, jakiego nawet Grecy nie znali — zauważył pretor cudzoziemców.
Do sali wbiegła dwudziestoletnia kobieta, nizka, drobna, wiotka w pasie, ubrana w krótką suknię z żółtego jedwabiu. Trzy sznury pereł zdobiły jej czarne włosy, rozstrzępione na czole, a z tyłu związane w węzeł grecki. Z szyi i z obnażonych ramion bił blask drogich kamieni. Małe stopy tkwiły w purpurowych trzewikach, wyszywanych złotem.
— Pozdrowienie wam, ojcowie, synowie i wnukowie świętej Romy! — zawołała głosem pieszczotliwym, posyłając od ust ręką towarzystwu pocałunki — i wam, dziadowie i pradziadowie — dodała, zwracając się do szaf, wypełnionych popiersiami Kwintyliów.
Gromadnie otoczyli goście Marka przybyłą. Tylko pretor cudzoziemców nie pospieszył na jej powitanie.
— Piękna Lidya przynosi zawsze ze sobą wesele — odezwał się jeden z senatorów.
— A nudny Mucyusz dziwi się zawsze, że młodość lubi twarz pogodną — mówiła Lidya. — Podobno ci ten uczony lekarz ateński, co mimo swej mądrości życiodajnej, wygląda sam, jak gdyby się już napił obrzydliwej wody z rzeki Lete, kazał chodzić boso i dźwigać ciężary. Posłuchaj jego rady, a może ci wraz z okrąglejszemi ramionami i łydkami wróci lepszy humor.
Mucyusz nie obraził się przymówką Lidyi. Rozśmiawszy się pospołu z innymi, wyciągnął swoje chude, ubielone ramiona i odparł:
— Jeszcze one dość silne, aby ciebie w gorącym objąć uścisku. Może pozwolisz...
Lidya odsunęła się żywo od niego.
— Obejmuj swoją celniczkę, która zapłaciła za twoje uściski milionami — zawołała.
— Za purpurę, za purpurę — poprawił Mucyusz.
— Senator! — roześmiała się Lidya. — O czem ty radzisz na Kapitolu?
— O tem, żeby takim srokom, jak ty, poobcinać zbyt długie języki.
— Widzę, że nie zginiesz, gdy stracisz miliony celniczki. Zapuścisz brodę, ubierzesz się w dziurawy, brudny worek i będziesz udawał mędrca. To teraz popłaca.
W tej chwili ukazał się na progu sali trzydziestokilkoletni mężczyzna, przyodziany w ciemny płaszcz filozofa. Ostatnie słowa Lidyi, które posłyszał, wywołały na jego wązkich, ironicznie złożonych wargach uśmiech przelotny.
Skłonił się i obrzucił purpuratów rzymskich szyderskiem spojrzeniem. Pogarda błysnęła w jego małych, przenikliwych oczach.
— Oto i Lucyan — odezwał się Marek, witając gościa. — Nie braknie już nikogo. Możemy zacząć.
Klasnął w dłonie.
Na znak ten odezwała się ukryta za kotarą orkiestra, składająca się z fletów, cytr i piszczałek. Przy dźwiękach marsza wojennego przeszło towarzystwo do sali jadalnej, którą służba skropiła wonnemi olejkami.
Czterech niewolników wniosło dużą tacę z przekąskami. Brytańskie ostrygi, morskie jeże, ślimaki i tulipany, zwilżone lekkiem winem, miały pobudzić apetyt.
Kiedy goście myli ręce w srebrnych miednicach, obnoszonych przez chłopców syryjskich, ubranych w jedwabne, czerwone, złotem haftowne tuniki, ucichł nagle raźny marsz. Jak z pod ziemi wypłynęła melodya tęskna, zawodząca, żałobna. Zdawało się, że ktoś płacze, kwili.
Marek zwrócił się w stronę stołu i wyciągając ręce do srebrnego kościotrupa, świecącego wśród kwiatów, odezwał się:
— O ty, który drwisz bezzębną szczęką ze wszystkich zabiegów i marzeń ludzkich, przypominaj nam dniem i nocą, iż tyle szczęścia śmiertelnika, ile on życia użyje na ziemi. Gdy staniemy się do ciebie podobni, wówczas nie pomogą nam nic apoteozy pozostałej rodziny, nic wonne kadzidła i pienia kapłanów, nic cały Olimp z bogami gminu. Przypominaj nam, że istnienie człowieka kończy się na zawsze z jego tchnieniem ostatniem, abyśmy korzystali umiejętnie z każdej godziny.
— Niech Mucyusz złoży szkieletowi ofiarę! — zawołała Lidya — on bowiem siądzie z pomiędzy nas pierwszy na łódkę Charona.
I tym razem nie obraził się Mucyusz. Wziął z rąk niewolnika puhar kryształowy, zbliżył się do kościotrupa, bryznął na niego winem i skłoniwszy się przed nim głęboko, mówił:
— Hołd powinny składam tobie, niemy szyderco, filozofie filozofów, najlepszy mistrzu człowieka! W tobie jest prawda jedyna, wiekuista, która nigdy nie kłamie, zawsze świeża i nowa, chociaż ludzkość słyszy jej głos ostrzegający od owych czasów, kiedy nasi waleczni i cnotliwi praojcowie mieszkali jeszcze w norach, jak zwierzęta. Hołd ci składa przesławny senator Mucyusz, nietyle cnotliwy i waleczny, ile jego przodkowie, ale zato znacznie od nich rozumniejszy, bo nie gnieździ się w dziurze pospołu z bydlętami, nie je papki z czarnej mąki, nie pije wody, nie kocha się w matronach, cuchnących oborą, i nie lęka się gniewu Olimpu, w który wierzy tak samo, jak ty w dalsze życie człowieka pod ziemią, w obłokach, w Hadesie...
— I, chociaż staje się z dniem każdym podobniejszym do ciebie, zaleca się mimo to do Lidyi — wtrącił Marek — do tej Lidyi, której ogień strawiłby muskuły germańskich gladyatorów.
Głośny śmiech zebranych dopełnił przemowy do kościotrupa.
Dwie tylko osoby nie brały udziału w powszechnem weselu. Pretor cudzoziemców gładził brodę, pochmurny, milczący; Lucyan uśmiechał się ironicznie.
Kiedy się goście nasycili przekąskami, wbiegło dziewięciu chłopców, niosących małe, okrągłe stoliki, które ustawili wzdłuż łóż.
— W złotym, marmurowym Rzymie Antoninów należy się panowanie piękności — odezwał się Marek, wskazując Lidyi łoże środkowe. — Maryusz Pomponiusz i prefekt miasta będą godną twoich wdzięków oprawą.
Dwóch szatnych odebrało od panów togi; długowłosy chłopcy gallijscy włożyli na ich skronie wieńce ze świeżych kwiatów.
Gdy goście spoczęli na łożach, oparłszy lewe łokcie na miękkich poduszkach, grała już orkiestra lubieżne tańce wschodnie.
Marek rzucił ochmistrzowi, który stał w postawie nieruchomej przy drzwiach, spojrzenie rozkazujące, ten podał je innemu niewolnikowi, po chwili weszło dwóch krajczych sycylijskich. Ze zręcznością kuglarzów, tak szybko, że ruchy ich ginęły dla niewprawnego oka, pocięli cąber sarni, pieczeń z dzika i stos pieczonych ptaków.
W sali zaroiło się. Niewolnicy różnych narodowości usługiwali z wdziękiem, nachylając się bez szelestu w takt muzyki. Jedni podawali na srebrnych półmiskach pieczyste, inni w naczyniach kryształowych — sałaty i ślimaki purpurowe. Chłopcy nalewali z bronzowych, złoconych dzbanów starsze wino albańskie.
Całe to wojsko służby prowadził uważnem okiem ochmistrz, sztywny, poważny. Nie podniósł ręki, nie skrzywił głowy. Wzrokiem tylko, poruszeniem brwi wydawał rozporządzenia, a milcząca czereda rozumiała go doskonale.
Goście tłumili z pośpiechem pierwszy głód, rzucając kostki na posadzkę i ocierając palce o ręczniki z cienkiego płótna.
— Nie mogłem się żadną miarą dowiedzieć — odezwał się Mucyusz — w jaki sposób przyrządza kucharz konsula sos do pieczeni z dzika. Dawałem tysiąc sesterców za tajemnicę, ale chytry sycylijczyk nie uległ pokusie.
— Bo wie, żeby go konsul zrobił za karę stróżem — wyrzekł Marek. — Ten sos to jego wygrana na loteryi życia.
— Jest to rzeczywiście sos nadzwyczajny — mówił prefekt miasta. — Konsul ma szczególną zdolność do wynajdywania nowych przysmaków. Nie znam sosu, któryby drażnił tak przyjemnie podniebienie.
— I któryby tak psuł żołądek — odezwała się Lidya. — Jestem zawsze chora po sosie konsula.
— Niech sobie psuje, byle wywołał smak niezwykły — zauważył Mucyusz. — Obrzydła mi nasza kuchnia, jednostajna i nudna, jak cnota brzydkich kobiet.
— Na to jest sposób — mówiła Lidya.
— Ofiaruję buziaka za dobrą radę.
— Chcesz mówić o buziaku w oprawie dziesięciu tysięcy sesterców?
— Za dużo. Gdybym tak hojnie płacił, straciłbym wszystko przed śmiercią i nie miałbym kilku groszy dla Charona za przeprawę.
— Pożyczę ci z przyjemnością sesterca na drogę ostatnią, aby cię Charon nie przemierzył wiosłem.
— Ale przedtem nie skąp owej rady.
— Skoro ci rzymska kuchnia obrzydła, jedz glinę i pij wodę z kałuży.
— Gliną zapcham ci śliczną buzię, a wodą z kałuży napełnię twoje fontanny.
— Tak się ciągle kłócą, jak gdyby się bardzo kochali — odezwał się prefekt miasta.
— A może mnie ona i miłuje — mówił Mucyusz, wyszczerzając do Lidyi zepsute zęby — bo zdrowych i przystojnych wielbicieli miała dosyć. Byłbym dla niej niezwykłym kąskiem.
— Wolę zwykle.
— Tak dziś mówisz, ale kiedy ci miłość pospolita zbrzydnie, wówczas przypomnij sobie Mucyusza.
— Mówicie ciągle o miłości, jakbyście się na niej rozumieli.
— Tej umiejętności nie może nam piękna Lidya odmówić — wtrącił Marek.
— Dlaczego właśnie ja? — zapytała Lidya.
Marek odpowiedział uśmiechem dwuznacznym.
— Czy dlatego, że patrząc na was zblizka — zawołała Lidya, unosząc się na łożu — znam was lepiej od motłochu, który chyli przed waszą purpurą głowę obłudną? Bawicie się mną, jak walką kogutów, zakładami w cyrku, zręcznemi zapasami gladyatorów, nie miłości spragnieni, lecz sztucznych podrażnień. Nie świeżą, gorącą krew pokrywa wasza purpura.
— Wolałabyś miłość barbarzyńcy z karkiem byka, z łapami nosorożca, z nogami słonia — rzekł Mucyusz.
— Wolałabym każdego, czyj uścisk nie kłamie, a pocałunek nie mrozi.
— Mój odźwierny przypomina postawą Herkulesa z bajek mytologicznych.
— Pilnuj, żeby twoja celniczka nie zauważyła jego muskułów.
Senatorowie spojrzeli po sobie z uśmiechem znaczącym.
— Gdy tak mówisz, zdawałoby się, że nas nienawidzisz — odezwał się Marek — a jednak...
— A jednak — dokończyła za niego Lidya — bawisz nas, chcesz powiedzieć. Bo nieżyczliwi bogowie cisnęli mnie, jak zapomniany sprzęt, do chaty niewolnika i kazali zdobyć młodością i urodą to, co wam fatum włożyło do kołyski bez zasługi. Ale wy tego nie rozumiecie, wy, panowie świata, za których pracowały pokolenia przodków, abyście mogli ssać rozkosz z nędzy i poniewierki ludzi zdeptanych.
Zuchwała mowa hetery nie obraziła senatorów. Słuchali jej z zajęciem, bawiąc się zapałem i błyszczącemi oczami Lidyi.
Te czarne, podłużne, promienne oczy syryjskiej wyzwolenicy, która zapłaciła hańbą za wolność, jarzyły się, jak dwie gwiazdy na tle bladej twarzy, zabarwionej lekkiemi rumieńcami. Palił się w nich ogień podrażnionej lwicy.
— Chciałeś czegoś nowego — odezwał się Marek, zwracając się do Mucyusza — i łaskawy na ciebie los zesłał ci zabawkę niezwykłą. Nową-bo jest Lidya w roli bohaterki z greckiej tragedyi.
— Ogień Antygony tryska z jej słów — żartował Mucyusz.
— Marmurby się od nich zapalił — drwił prefekt miasta.
Lidya zagryzła wargi.
— Za to, że was zabawiłam, dostojni panowie, należy mi się zapłata. Bo przesławni senatorowie powinni płacić za wszystko.
I wskazała ręką kosztowny puhar kryształowy.
— Niech ci służy — wyrzekł Marek, dając znak ochmistrzowi, aby naczynie odstawił.
— Niech ci i ta drobnostka służy — odezwał się Mucyusz, zdejmując naramiennik.
— I to, i to, i to...
Zewsząd posypały się dary dla Lidyi.
Kiedy Fabiusz, który spoczywał obok Marka w milczeniu, nie biorąc udziału w rozmowie, rzucił dla hetery pierścień, odsunęła go ona z pogardą.
— Od ciebie nic nie przyjmuję — wyrzekła.
— Dlaczego? — zapytał poborca zdumiony.
— Z łez niewolników budujesz swoje pałace, a jam córka niewolnika — odpowiedziała Lidya.
— Zuchwała! — mruknął Fabiusz.
— Wyzwolenica nie może być zuchwałą wobec wyzwoleńca! — zawołała Lidya, rzucając Fabiuszowi spojrzenie nienawistne. — Niech ci hetera powie prawdę, kiedy inni nie mają odwagi.
— A ty, niemy filozofie — mówiła, zwracając się do Lucyana — czy mi nic nie ofiarujesz?
— Nic, oprócz oklasku — odezwał się Lucyan.
— To dużo, jak na filozofa, ale mało, jak na męża, o którym mówią, że ma w jednym palcu więcej dowcipu, aniżeli te wszystkie głowy razem.
Zkreśliła ręką koło nad stołem.
— Idzie coraz lepiej — zaśmiał się Mucyusz. — Tak uprzejmej Lidyi jeszcze nie widziałem. Wartoby wypić jej zdrowie falernem.
Służba obnosiła bezustannie półmiski, zmieniając potrawy. Po pierwszych daniach szły pieczone kaczki, kurczęta i zające. Chłopcy rozlewali coraz starsze wina.
Goście Marka nie jedli dużo.
Nie dla obiadu przyszli senatorowie, z których każdy miał u siebie znakomitego kucharza sycylijskiego, legion niewolników i pełne śpiżarnie. Myjąc ciągle ręce w wodzie pachnącej, nieśli do ust kawałki mięsa, pociętego przez krajczych.
— Falerna nam daj, tego twojego falerna, który nawet moją krew wystygłą rozgrzewa! — zawołał Mucyusz, poprawiając się na łożu.
Wino zaczęło już na niego działać. Jego twarz wyniszczoną poplamiły ceglaste rumieńce.
Muzyka, która nie ustawała dotąd na chwilę, ucięła nagle w połowie akordu.
Wśród ciszy oczekiwania wnieśli niewolnicy głowę dzika, najprzedniejszy przysmak biesiad rzymskich, a za nią ukazała się ogromna amfora, pokryta mchem. Tabliczka, przyczepiona do szyjki dzbana, poświadczała starodawne pochodzenie wina. Zamknął ją w piwnicy Publiusz Kwintyliusz, arcykapłan za czasów Nerona.
Prawnuk przezornego przodka napełnił złocistym płynem ostrożnie czarę murryjską, budzącą zazdrość senatorów. Nie każdy z nich mógł się poszczycić naczyniem, za które można było kupić pierścień rycerski.
— Tylko puhar z Murrhy jest godny takiego falerna — wyrzekł Marek, podnosząc czarę. — Cześć tobie, cnotliwy arcykapłanie, iż pamiętałeś o swoim prawnuku.
— Cześć mu, cześć! — wtórowano wokoło — Cnotliwym był mężem, kiedy o nas nie zapominał.
— Złożyłbym ci ofiarę z pierwszych kropel — mówił Marek dalej — jak się tego starodawny domaga obyczaj, bo czuję wdzięczność głęboką dla twojej domyślności, ale na cóżby ci się to zdało, biedaku? Praprawnuk twój nie wierzy w życie prochów i kości, bawi się przesądami motłochu i nie zazdrości ci wcale apoteozy pośmiertnej. Niech ci ziemia lekką będzie, a my wypijemy tymczasem twoje wino, albowiem godziwa, by żywi spożywali to, co umarli zgotowali.
I wychylił czarę jednym haustem wśród oklasków biesiadników.
Równocześnie odezwała się za kotarą pieśń Anakreonta. Śpiewał ją dźwięczny, świeży głos niewieści, śpiewał o winie i użyciu, namiętny, jak młodość na południu.

Piję wino, napój boski...
Zasypiają czarne troski.
Po co płacze, po co trudy,
Przykre troski, długie nudy?
Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę.

— Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę — powtórzył Mucyusz głosem skrzekliwym. — Dawaj jeszcze falerna, Marku! Chcę, czy nie chcę... głupi wynalazek...

Po co więc umartwiać duszę?
Raczej słodkie pijmy czary,
Nadobnego Bacha dary;
Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski.

Stuletni podstępny falern pił się łagodnie, jak miód niewinny, ale zaledwo zmieszał się z krwią, wlewał w nią ogień pożądliwy.

Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski...

wtórowali senatorowie śpiewaczce.
— Napój boski, boski, boski — mruczał Mucyusz — tylko ten ohydny koniec...
Zatrząsł się, jakby przykre zimno ciało jego przebiegło.
— Mucyusz nie lubi śmierci! — zawołała Lidya.
— A ty ją lubisz?
Zamiast odpowiedzi, podsunęła hetera senatorowi pełny puhar, śpiewając:

Moje włosy — ach! już białe
Moja broda — ach! już siwa
Zębów rzędy już nie całe,
Gdzie ma młodość, gdzie szczęśliwa?
I jasności tej słonecznej
Już nie wiele mi sądzono,
I płacz bierze mnie serdeczny,
Bo mi straszne ziemi łono.

— Mogłabyś przestać z tem łonem ziemi — odezwał się Marek.
— Dlaczego? Potomkowie zwycięzców na tysiącach polach bitew mieliby się bać śmierci? Nie wierzę — mówiła Lidya, uśmiechając się szyderczo. — Śmierć, to najukochańsza przyjaciółka wasza. Macie w krwi zabójstwo.

I śpiewała dalej:

Ach! bo straszna, straszna droga
W loch okropny i daleki,
I jak łatwo schodzi noga,
Tak nie wróci już na wieki.

Rzymianie zasępili się, spoglądając z odrazą na kościotrupa.
— Potomkowie zwycięzców świata! — zaśmiała się Lidya.
— Idź do Plutona! — mruknął Mucyusz. — Hej, jeszcze wina! Kiedy pijem napój boski, zasypiają czarne troski...
Za kotarą odezwał się znów śpiew ukryty:

Pije ziemia czarna,
Drzewa deszcze piją.
Oceanu fale
Z chmur powietrznych żyją;
Słońce pije morze,
Księżyc pije słońce,
Czemuż ja mam nie pić,
Gdy gardło pragnące?

— Pokaż nam tego słowika! — zawołał prefekt miasta!
— Niech wyfrunie z klatki...
— Słowika, słowika! — domagano się zewsząd. Na znak, dany przez Marka, wybiegła z przyległego pokoju grecka niewolnica i puściła się przy wtórze orkiestry w taniec lubieżny wokoło stołu.
Wzrokiem znawców śledzili senatorowie jej miękkie ruchy.
— Dziesięć tysięcy sesterców za nią — wyrzekł Mucyusz.
— Piętnaście — podwyższył prefekt.
— Szesnaście! — zawołała Lidya.
— Zagrajmy o nią w kości — odezwał się Marek.
— Zgoda! Kucharza daję za nią — mruknął Mucyusz.
— A ja gladyatora — dodał prefekt.
— A ty co? — zapytał Marek, zwracając się do Lidyi.
— Twój puhar.
— Przyjmuję. Rzucajcie.
Służba podała kości.
— Cztery — wyrzekł Mucyusz — przegrałem. Bierz kucharza.
— Pięć! Bierz gladyatora.
— Dziesięć! Na ciebie kolej, Lidyo.
— Piętnaście! — zawołała Lidya.
— Wygrałaś! Śpiewaczka twoja.
— Ona od tej chwili już niczyja, bo wracam jej wolność.
Niewolnica, która nie przerwała tańca ani na chwilę, zatrzymała się teraz nagle w miejscu, z ramionami podniesionemi. Jej zdumione spojrzenie mówiło, że nie wierzy słowom hetery.
— Jesteś wolną! — zawołała Lidya.
Z głośnym krzykiem rzuciła się śpiewaczka do jej stóp, obejmując ją za kolana.
— Hetera bawi się w patrycyuszkę — mruknął Mucyusz.
— Hetera, ciągle hetera! — ofuknęła Lidya. — A czemże patrycyusz, sprzedający swoją purpurę córce zbogaconego poborcy, celnika, kupca, szachraja?
I dotykając ręką głowy wyzwolenicy, rzekła:
— Zapłacisz mi za wolność dostatecznie, jeśli będziesz takich, jak oni, wdziękami swojemi gubiła. Odejdź.
Ostatnie słowa Lidyi utonęły w powszechnej wrzawie. Stare wino, obiegłszy żyły biesiadników, rozerwało łańcuch wspólnej pogawędki. Podniosły się głosy, ożywiły ruchy, płonęły oczy. Sąsiad przysunął się do sąsiada, gawędząc z nim bez względu na resztę towarzystwa.
Jeden tylko pretor cudzoziemców zauważył nową obelgę Lidyi. Nie brał on przez cały czas udziału w rozmowie ogólnej. Ciągle pochmurny, zasępiony, jadł i pił niewiele. Przybył na zaproszenie Marka, czyniąc zadość obowiązkom towarzyskim, ale widać było, że mu zabawa bezmyślna nie sprawia przyjemności. Smutny uśmiech nie schodził z jego ust milczących.
Teraz przechylił się do hetery i odezwał się głosem stłumionym:
— Dosyć tego, Lidyo!
— Nie do ciebie zwracam słowa moje, pretorze — wyrzekła Syryjka.
— Zwracasz je do senatorów rzymskich, a moje suknie zdobi także szeroki szlak purpurowy.
— Gdyby takich, jak ty, było więcej, nie żałowałabym sprzedawanej miłości.
— Jest takich dużo, ale oni nie do ciebie po rozkosz życia śpieszą.
— Ilu?...
Pretor nie odpowiedział. Zwróciwszy się do Lucyana, zapytał:
— Dlaczego nasz uczony gość taki milczący? Wymowne mają być twoje usta, a słowa kolące.
— Naśladuję ciebie, pretorze — odparł Lucyan.
I on nie wtrącał się do rozmowy, ale nie smutek ocieniał jego twarz bladą. Małe, bystre oczy chodziły ciągle wokoło, ciekawe, uważne, szyderskie. Zbierały widocznie wzorki, spostrzeżenia — materyał do jakiejś satyry.
— Jesteś mi winien podarek — odezwała się Lidya. — Nie dość mi twojego oklasku...
— Dobrą masz pamięć; sądziłem, że falern...
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołała hetera. — Lucyan będzie mówił.
— Nie powiedziałem... — bronił się Lucyan.
— Lucyan, Lucyan! — proszono zewsząd.
Kiedy się Lucyan uniósł na łożu, dał Marek ochmistrzowi znak, aby orkiestra zamilkła.
— Spodziewacie się odemnie mowy wesołej — zaczął Lucyan — bo może nie wiecie, iż mam usta bezbożne. Mądrość posiadam najwyższą, bo drwię ze wszystkich filozofii, i religię najprawdziwszą, bo nie szanuję żadnej. Myśl moja skąpała się w łzach ludzkości, którą bogowie Olimpu i inni oszukiwali przez tyle wieków, serce napiło się skarg i złorzeczeń i bluźnierstw nieszczęśliwych, cierpiących bez winy, ucho nasiąkło szyderstwem zawiedzionych mędrców całej przeszłości...
Spojrzał wokoło... Widział wszędzie twarze rozczarowane, oczy zdziwione.
— Ale was to nie zajmuje, Rzymianie — mówił dalej — bo wam oddało fatum panowanie nad światem a z niem wszystkie rozkosze ziemi. Dla was mam opowieść wesołą, którą mi złośliwy demon podszepnął, gdym raz zasnął, winem znużony. Czy znacie papę Jowisza i mamę Junonę?
Twarze słuchaczów rozjaśniły się.
— Papa Jowisz, mama Junona — rozśmiał się Mucyusz. — Ten, ten składał im ofiary...
Wskazał niepewną ręką jednego ze swoich sąsiadów.
— Kadzidłem ich okurzał, krwią zwierząt karmił, ha, ha, ha... był flaminem...
— Śniąc raz o nektarze Olimpu, podsłuchałem następującej rozmowy — opowiadał Lucyan. — Do komnaty papy Jowisza wpadła mama Junona z rozpuszczonym włosem, z iskrzącemi oczami, i grożąc mu pięścią, wrzasnęła: Od czasu, kiedy porwałeś z góry Idy tego frygijskiego smarkacza, tego Ganimeda, zachowujesz się, jak gdybyś nie był moim mężem. Co ty sobie myślisz, stary? Ale papa Jowisz, uśmiechnąwszy się złośliwie, odburknął: Nawet o tego chłopca jesteś zazdrosna? Sądziłem, że niepokoją cię tylko panny i mężatki, które mi względy swoje okazują. — Zaperzyła się Junona i krzyknęła: Ty chcesz być ojcem i królem bogów, ty?! Zamiast pilnować prawowitej małżonki, włóczysz się na ziemi, jak jaki młodzik i bałamucisz niewiasty ludzi pod postacią łabędzi, byków i satyrów. Czy to wypada, by bóg, zajmujący tak poważne stanowisko, gorszył złym przykładem ród człowieczy? Jakże chcesz, żeby cię bogowie i ludzie szanowali! Nie dość na tem, że uczysz cudze żony wiarołomstwa. Chłopców jeszcze kradniesz, gorszy od Merkurego, sprowadzasz ich na Olimp, aby lubieżne twoje oczy urodą swoją rozweselali. Egidę i piorun, wysokiej godności oznaki, odkładasz, siadasz na ziemi i bawisz się z owym smarkaczem, jak gdybyś nie był Jowiszem, lecz pustym Amorem. Czy ciebie nie wstyd, stary?
Lucyan naśladował głos rozgniewanej kobiety, gestykulując ku wielkiej uciesze towarzystwa. Były kapłan pokładał się od śmiechu.
Teraz zachmurzył się, retor roztargał brodę i mówił dalej grubym głosem męzkim, udając Jowisza:
— Nie zrzędziłabyś niepotrzebnie, pani żono, bo nie wiesz, co dobre. Gdybym ci pozwolił owego smarkacza, jak Ganimeda nazywasz, choć raz pocałować, zrozumiałabyś odrazu, dlaczego przenoszę jego buziaki nad słodycz nektaru.
— Nie oszalałam jeszcze — zapiszczał Lucyan — do tego stopnia, bym miała plamić boskie usta pocałunkami frygijskiego pastucha.
— Miarkuj się, moja jejmość, bo...
— Bo co?...
Lucyan rzucił się na stół, nadstawiając głowy, jakby na kogoś nacierał.
— Bo co? — wołał głosem niewieścim. — Niedoczekanie twoje, żebym się twoich głupich piorunów bała. Strasz niemi ludzi, ale nie mnie, rozumiesz? Zresztą rób, co ci się tylko podoba! Bałamuć wszystkie kobiety ziemi, właź w skórę psów, osłów, wołów, kogutów, ożeń się nawet z tym smarkaczem...
Lucyan zaczął szlochać, spazmować... Potem splunął i machnąwszy ręką, mruknął: ech, z babami...
— I papa Jowisz uciekł z komnaty, położywszy po sobie uszy — zakończył opowiadanie.
— A mama Junona, mama Junona? — pytano.
— Mama Junona, zmiarkowawszy, że jej szlochy nic nie pomagają, otarła czemprędzej łzy i wybiegła do sali Olimpu, gdzie wytargała Ganimeda porządnie za uszy — odpowiedział Lucyan. — I cóż, Rzymianie, czy jesteście z powieści mojej zadowoleni?
Mucyusz zerwał z ręki drugi naramiennik i rzucił go Lucyanowi. To samo uczynili inni słuchacze.
Ale retor odsunął hojne dary i wyrzekł:
— Honoraryum biorę tylko w sali szkolnej lub na rynku, gdy czytam publicznie. Tu jestem gościem Marka Kwintyliusza.
Zdziwieni spojrzeli na niego senatorowie, rzadko bowiem spotykali filozofa, któryby pogardził złotem. Tysiące greckich i egipskich uczonych przebywało w Rzymie, każdy zaś z nich czyhał tylko, gdzieby mógł schwycić garść sesterców.
— Już późno, a mnie czeka jeszcze robota — mówił Lucyan.
Umył ręce i pożegnał się. Wkrótce po nim opuścił i pretor cudzoziemców towarzystwo.
Obiad się skończył. Kiedy Lucyan naśladował kłótnię Jowisza i Junony, obnoszono cukry, ciasta i owoce.
Zaledwo się biesiadnicy podnieśli od stołu, przechodząc na dziedziniec, wpadło do sali kilku niewolników z miotłami i oczyścili posadzkę z walających się na niej kości, okruchów i obierzyn.
Panowie rozłożyli się na dziedzińcu na sofach i rozpoczęli grę w kości, krzepiąc się falernem.
— Pyszny Syryjczyk! — odezwał się Marek.
— Może tylko chytry — mówił prefekt miasta. — Było mu zamało.
— Nie widziałem jeszcze Greka lub Syryjczyka, któryby wzgardził pieniędzmi — zauważył Fabiusz.
— I Egipcyanina — wtrącił Mucyusz.
Fabiusz rzucił naokoło siebie niepewne spojrzenie.
Znajdował się on po raz pierwszy w towarzystwie tak arystokratycznem, jako gość w pośród gości, oprócz bowiem pretora cudzoziemców należeli wszyscy obecni senatorowie do starych rodów patrycyuszowskich. Każdy z nich miał po za sobą długi szereg antenatów, ozdobionych purpurą.
Były poborca ceł, syn wyzwoleńca egipskiego, chociaż przyswoił sobie, jako adwokat, formy wytworniejsze i przywykł do towarzystwa lepszego, nie pozostawał nigdy w bliższych stosunkach z niedobitkami patrycyatu, którzy odziedziczyli po przodkach wojownikach wstręt do kupiectwa. Nawet wtedy, kiedy ich marnotrawstwo zmuszało do zawierania małżeństw z córkami zbogaconych handlarzów, uważali się za pokrzywdzonych.
Z przyszłym teściem senatora rozmawiali goście Marka uprzejmie, ale była to owa chłodna grzeczność wielkich panów, która odpycha, zamiast ośmielać.
Daremnie usiłował Fabiusz nawiązać podczas obiadu swobodniejszą gawędkę z prefektem miasta, obok którego spoczywał. W chwili, kiedy mu się zdawało, że może już popuścić wodze językowi, powstrzymało go wyniosłe spojrzenie, lub mroził przelotny uśmiech ironiczny. Chytry spekulant był zanadto bystrym, aby nie zrozumiał, że patrycyusz nie życzy sobie przekroczenia granicy, zakreślonej pomiędzy nimi przez ród i stanowisko.
Nawet gorący falern nie zdołał go zbliżyć do prefekta. Dygnitarz, który znosił obojętnie zniewagi hetery, nie pozwalał zbogaconemu poborcy na najlżejszą poufałość. Ilekroć się do niego Fabiusz przechylił, odsuwał się nieznacznie, trzymając go zawsze w pewnem oddaleniu od siebie.
Widział Fabiusz doskonale, kogo Mucyusz miał na myśli, kiedy rzucił od niechcenia „i Egipcyanina“; milczał jednak, czekając na pomoc Marka.
— Jak gramy? — zapytał prefekt.
— Jak zawsze — odezwał się Mucyusz. — Tysiąc sesterców stawka.
— Pamiętaj przegrywać, a resztę zostaw mnie — szepnął Marek Fabiuszowi.
I znów odezwała się gdzieś, jakby w podziemiach, muzyka, a na dziedziniec wsunął się wieniec półnagich dziewcząt i chłopców. Nadworny balet Marka wykonywał taniec wschodni, wymyślony przez lubieżnego starca w celu podrażnienia stępionych zmysłów widokiem młodości.
Była to rozrywka tak zwykła, iż biesiadnicy nie zwrócili nawet na nią uwagi. Popijając falerna, zabawiali się hazardem. Przegrane stawki zapisywali na woskowych tabliczkach.
Sumy rosły szybko. Kiedy złoty kubek z kryształowemi sześcianami obszedł wokoło, piętrzyła się już przed Fabiuszem góra tabliczek. Sto tysięcy sesterców wygrał w przeciągu półgodziny.
Jemu głównie sprzyjało szczęście. Złoto szło do niego, jak ćma do światła.
Chciał przegrać, nie mógł. Ilekroć brał kubek do ręki, wyrzucał zawsze liczbę najwyższą.
W miarę, jak wygrywał, zapominał o prefekcie i o celu, dla którego przybył na obiad. Oczy dorobkiewicza, który w walce o fortunę nie przebierał nigdy w środkach, rozbłysnęły chciwością. Jego palce, gdy obejmowały naczynie, zakrzywiały się, jak pazury drapieżnego zwierzęcia. Pieniądze tylko widział, mnożące się, rosnące.
Tak go gra zajęła, iż nie spostrzegł ironicznych uśmiechów patrycyuszów. Oni zapisywali dziesiątki tysięcy sesterców ze spokojem ludzi przywykłych do wydawania znacznych sum. Żaden z nich nie zmarszczył się nawet, gdy wyrzucił nizką liczbę.
— Tak ci szczęście służy, mój teściu — odezwał się Marek — że chciałbym z niego skorzystać. Pozwól, że cię zastąpię.
I nie czekając na odpowiedź Fabiusza, wziął z jego rąk kubek.
— Cała stawka — wyrzekł, zwracając się do prefekta.
— Przyjmuję... — mruknął senator.
Rzucili.
Kiedy Fabiusz spojrzał na liczbę Marka, wyciągnął instynktownym odruchem chciwą rękę po tabliczki, leżące przed nim. Ale już przysunął je był pretor prefektowi. Przegrał...
— Zdawało mi się, że zięć szczęśliwego gracza będzie w jego zastępstwie także szczęśliwym — zaśmiał się Marek — ale kaprys fortuny przekonywa mnie, iż teść i zięć to dwie odmienne osoby. Może pójdzie lepiej za drugim razem. Czy przypominasz sobie, prefekcie, ową wazę murryjską, którą Fabiusz nabył po Klaudyach?? Wystawiono ją w portyku Agryppy.
— Cały Rzym mówił z zachwytem o tem arcydziele Murrhy — odezwał się prefekt.
— A gdybym tę wazę postawił w imieniu mojego teścia? Wszakże pozwalasz? — zapytał Marek, zwracając się do Fabiusza.
Poborca zrozumiał, dokąd pretor zmierza.
Przez chwilę wahał się, żal mu bowiem było klejnotu, którego mu najbogatsi zazdrościli, pokonał jednak chciwość i wyrzekł:
— Niech ci służy...
Głos jego drżał, a usta pobladły.
Przy stole zapanowało milczenie. Gracze śledzili z powstrzymywanym oddechem kości, wirujące na polerowanej płycie srebrnej. Nawet senatorów, z których każdy posiadał dziesiątki milionów, zajęła stawka, równająca się krociom. Jeden tylko Marek chwytał czarne znaczki okiem obojętnem.
Przegrał powtórnie... Nie zdziwił się wcale, rzucił bowiem rozmyślnie jak najgorzej.
— Odeślesz jutro prefektowi wazę — rzekł do Fabiusza, oddając sąsiadowi kubek.
Utrata drogocennego sprzętu zgnębiła poborcę do tego stopnia, iż zdobył się zaledwo na pochylenie głowy. Nie mógł z siebie wydobyć słowa, chociaż usiłował zapanować nad wzruszeniem. Był tak blady, że zwrócił na siebie uwagę całego towarzystwa. Daremnie upominał go Marek wzrokiem.
Najwięcej ze wszystkich zdziwił się prefekt rozrzutności Fabiusza. Słyszał on tyle o zdzierstwach poborcy, iż nie umiał sobie na razie jego źle granego spokoju wytłómaczyć. Chcą czegoś odemnie, ale czego? — pytały jego oczy, przechodzące z Marka na Fabiusza, z Fabiusza na Marka.
Orkiestra umilkła już, balet wysunął się, niewstrzymywany przez nikogo, nie uzyskawszy ani jednego oklasku. Na dziedzińcu został tylko ochmistrz dworu, czekający na skinienie pana, niemy i cierpliwy, jak filar, o który się opierał.
Gra szła dalej, ale szczęście, spłoszone przez Marka, nie sprzyjało już Fabiuszowi. Coraz częściej sięgał po czarę, szukając w winie pociechy.
— Zabierzemy dziś Fabiuszowi kilka niewolnic germańskich — odezwał się Mucyusz, zgarnąwszy stos tabliczek. — Ma ich podobno cały legion, a same młode i urodziwe.
— Teść mój, tępiąc Germanów, zasłużył się Rzymowi, naród to bowiem niespokojny i coraz pyszniejszy — mówił Marek — Barbarzyńcy rozzuchwalili się do tego stopnia, iż upominają się jawnie o prawa ludzkie. Słyszeliście zapewne o owym prefekcie legionów, który trudzi nasze władze, domagając się wydania, czy odszukania jakiejś kobiety jego pokolenia... Trzeba być bezczelnym, żeby niepokoić prefektów i pretorów o jakąś Germankę. Małoż tych rudych krów rozszarpują dzikie bestye w naszych amfiteatrach? I do ciebie zgłaszał się podobno ów barbarzyniec. Nie byłbyś Rzymianinem, gdybyś jego śmiesznemu gniewowi dopomógł.
Prefekt słuchał uważnie, utkwiwszy badawczy wzrok w Fabiusza. Zrozumiał teraz, dlaczego mu pozwolono wygrać kosztowną wazę, poborca bowiem, opuściwszy głowę, rzucał z pod czoła płochliwe spojrzenia lisa, pochwyconego w sidła.
— I ja nie pochwalam zbytecznej pobłażliwości dla barbarzyńców — odezwał się, uśmiechnąwszy się do Marka. — Rzym zostanie dopóty Rzymem, dopóki będzie sąsiadów trzymał ręką żelazną.
— Ręką Mucyusza — zaśmiał się głos niewieści:
Senatorowie obejrzeli się zdziwieni.
Zajęci grą w kości, zapomnieli o Lidyi, która rozłożywszy się po obiedzie na sofie, ukrytej w klombie drzew palmowych, drzemała, spoczywając po nadmiernie użytym falernie. Teraz przebudziła się i ziewnąwszy szeroko, podniosła się z purpurowych poduszek.
— Ślicznieby ten wasz Rzym wyglądał — mówiła, zbliżając się do graczów — gdyby mu barbarzyńcy odmówili służby w legionach. Wojsko, prowadzone przez takich trybunów, jak Mucyusz, rozpędziłyby baby miotłami.
Mucyusz, który pił najwięcej, wytrzeszczył na heterę bezmyślne oczy. Spoglądał to na nią, to na swoje małe, chude ręce i mruczał:
— He, he, moje ręce... oho... żelazne... zobaczysz... żelazne...
Chciał się dźwignąć, ale opadł ciężko na wezgłowie sofy.
— He, he, falern — zaśmiał się głupkowato — ciężki... ołów...
— Rusz się, senatorze Romy, zwycięzco świata, pogromco barbarzyńców! — zawołała Lidya wśród ogólnego śmiechu. — Sto narodów patrzy na ciebie, a twoja celniczka czeka w domu z kijem. Bo ona ci podobno nie żałuje pieszczot bolesnych.
— Celniczka... aha... dam ja jej... ona... czekaj... zoba...czysz...
Powtórnie usiłował się Mucyusz podnieść, ale, zamiast stanąć na nogach, runął na posadzkę.
— Dam ja jej — mamrotał, gramoląc się na ziemi — ręce... że...lazne...
Marek klasnął w dłonie.
— Ułożyć pana w mojej sypialni! — rozkazał ochmistrzowi.
Po chwili wbiegli tragarze, wynieśli pijanego senatora. On wymachiwał rękami i bełkotał, śmiejąc się do siebie.
— He, he... że...lazne...
— Pierwszy trup — wyrzekł Marek, biorąc kubek do ręki — a my pracujmy dalej...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
VII.

Bramą Appijską wysunęła się zakryta lektyka, otoczona liczną świtą niewolników.
Tuniki służby nie olśniewały przechodniów jaskrawością barw i bogactwem złotych haftów. Czarne, pozbawione wszelkich ozdób, przypominały żałobny strój członków towarzystw pogrzebowych.
Na ponury orszak spoglądały z obu stron słynnej drogi Appijskiej, łączącej Rzym z południową Kampanią, grobowce kilku wieków.
Całe rody patrycyuszowskie spoczywały razem z klientami i wyzwoleńcami w pobliżu stolicy, czuwając, podług wiary ludu, nad szczęściem potomnych.
Obok starych wież, piramid i zwykłych płyt kamiennych, pokrytych pleśnią i mchem, świeciły wspaniale mauzolea, zbudowane w formie świątyń. Prowadziły do nich szerokie wschody, zdobiły je kolumny, figury alegoryczne, posągi i tablice z napisami.
Nieruchome cyprysy strzegły prochów zgasłych pokoleń, milczące, jak one. Tu i owdzie świadczyły wieńce, rozwieszone na drzwiach grobowców, o wdzięcznej pamięci żyjących. Ale nie wiele było tych śladów miłości, sięgającej w krainy cieniów.
Żałobny orszak posuwał się wolno środkiem drogi, nie zwracając uwagi na wieśniaków, śpieszących do miasta na targi wieczorne. Minął grób Scypionów, Fabiów, Hortensyów, szereg mniejszych i większych pomników, w znacznej części opuszczonych, porosłych zielskiem, i zatrzymał się dopiero naprzeciw bramy tryumfalnej Druzusa.
Tu wznosiła się wśród gęstego klombu drzew i krzewów, oddalona nieco od ulicy, wysoka okrągła wieża z kamieni gabińskich, podobna do narożnych baszt obozu warownego.
Wichry, deszcze i czas porysowały mur, utworzywszy liczne szczeliny, w których zasiały się mchy i rośliny pnące. Nad nizkiemi drzwiami murowana była stara tablica marmurowa, a na niej czernił się świeży napis, zawierający tylko dwa wyrazy: „grób Korneliów.“
Kiedy służba ustawiła lektykę obok wejścia do podziemia, wysiadły z niej Tullia i Mucya. Obie miały na sobie długie, czarne płaszcze, pokrywające zupełnie białe suknie, i niosły wieńce z liści laurowych.
— Przy grobie przodków mojego męża należy się tobie pierwszeństwo — odezwała się Tullia, podając Mucyi czarny welon — tylko bowiem z rąk urodzonej Kornelii przyjmą cienie Korneliów ofiarę chętnie, jak uczy wiara naszych ojców.
Szyderski uśmiech przemknął po jej ustach, gdy Mucya zarzuciła na głowę zasłonę.
Z twarzą zwróconą na Wschód, z podniesionemi ramionami, stojąc, modliła się przedstawicielka słynnego rodu Korneliów za spokój cieniów swoich przodków. Modliła się nie głośnemi słowami, nie formułką, przepisaną przez kapłanów, lecz niemą prośbą, wyzierającą z jej oczu, utkwionych w błękitach niebieskich. Od czasu do czasu podniosło jej pierś westchnienie, lub zadrżały rozchylone wargi.
Z szacunkiem spoglądali na nią niewolnicy.
Ci nieszczęśliwi, urodzeni do niedoli, zapomniani przez los, który nie o nich myślał, gdy stroił ziemię w wonne kwiaty i rozrzucał na niej skarby życia, mieli cześć dla wszelkiej szczerej modlitwy. Wiedzieli oni z osobistego doświadczenia, że najtkliwsza, najgorętsza prośba unika słów obfitych.
Mucya patrzała przed siebie w siną dal, owiana welonem, w którym tchnienie nadchodzącego wieczoru igrało. Zasłuchana w siebie, w myśli swoje, oderwana od otoczenia, nieruchoma, sprawiała wrażenie posągu westalki, składającej ofiarę świętemu zniczowi Rzymu. Powaga dojrzałej matrony dodawała lat jej twarzy młodej.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, pochyliła głowę i wyrzekła półgłosem:
— Niech im ziemia lekką będzie...
— Niech im ziemia lekką będzie — powtórzyli za nią niewolnicy szeptem.
Kilku z nich, rzuciwszy naokoło siebie szybkie, badawcze spojrzenie, nakreśliło na ustach palcami prawej ręki znak krzyża.
Z naczyń, które jej ochmistrz dworu podawał, lała Mucya pod mur grobowca wino i mleko i zagrzebała w ziemi własnemi rękami chleb, ciasta i owoce. Dopełniwszy ceremonii, pamiętającej Romulusa i Remusa, kazała otworzyć drzwi i weszła do podziemi.
Zapalone pochodnie oświetliły wnętrze wieży, wypełnionej od dołu do góry urnami, ustawionemi w niszach. Na samym spodzie, w szerszych i głębszych schowaniach, spoczywały sarkofagi kamienne.
Na jednym z nich, którego bok odkryty zdobiła płaskorzeźba, przedstawiająca trybuna legionów w postawie leżącej, złożyła Mucya wieniec. Potem uklękła i, oparłszy głowę na sarkofagu, pogrążyła się w niemej zadumie.
Milcząc otaczała ją służba. Żaden z niewolników nie śmiał nawet szeptem spłoszyć samotnych myśli pani. Tylko szelest płonących pochodni mącił ciszę grobu.
Dziwną rozmowę prowadziła żywa Kornelia z umarłymi. Córa wielkiego rodu, którego nazwisko wplotło się na zawsze do wieńca sławy rzymskiej listkiem niewiędnącym, błyszcząc w księdze dziejów na kartach zasługi wojskowej i obywatelskiej, skarżyła się przodkom swoim na czas, w którym jej żyć kazano.
Ona wzięła po dalekich prababkach duszę i serce matrony rzymskiej, a wszystko, co ją otaczało, starało się w niej stłumić pamięć czystych uczuć i wielkich czynów.
Jeszcze dzieckiem była, kiedy gramatycy greccy, sprowadzeni przez jej ojca z Aten, drwili w jej obecności bezkarnie ze wszystkiego, co ona czcić i szanować chciała.
Co pierwsi nauczyciele rozpoczęli, to snuli dalej retorowie i filozofowie. Szyderstwo tylko słyszała dorastająca dziewczyna z ust swoich wychowawców. Wiarę ojców nazywali mędrcy zabobonem gminu, cnotę niewieścią i obywatelską — zabytkiem z czasów barbarzyńskich.
A gdy na nią włożono dłuższą suknię i pozwolono jej brać udział w igrzyskach i biesiadach, wówczas widziała naokoło siebie tylko odwrotną stronę tego, co dostrzedz pragnęła. W teatrach zarzucano wieńcami Marullów i Parysów, przy obiadach nie zachowywano względów, należnych przyszłej żonie i matce, w salach przyjęć rozmawiano jak w domach heter. Z książek, które jej podawano, z elegii i powieści greckich i ich kopii rzymskich, buchała rozpusta, obnażająca się bezwstydnie.
Całe otoczenie — rodzice, nauczyciele, zabawy, biesiady, zebrania towarzyskie — cały, słowem, Rzym Antoninów usiłował wyssać z krwi Mucyi miłość do dawnych cnót i obyczajów, które odżyły w niej, świeże i czyste, jakby epoki Marka Aureliusza nie oddzielały od pierwszych konsulów szaleństwa cezarów, szyderstwa poetów i bluźnierstwa filozofów.
Ale daremnie wciskał się do duszy Mucyi czas nowy wszystkiemi szczelinami. Patrycyuszka drewnianego Rzymu odtrąciła od siebie zatrute owoce, któremi marmurowa, złota stolica świata karmiła swoje dzieci rozpieszczone...
Czując się obcą w epoce, w której los wyznaczył dla niej miejsce nieproszone, wycofała się Mucya ze stosunków towarzyskich. Teatr omijała, biesiad i liczniejszych zebrań unikała.
Jej rówiennice wyszły dawno zamąż.
Ona, czekając na patrycyusza, dla któregoby wielkość Rzymu była celem jedynym, najwyższym, dobiegła dwudziestego roku, nie zapaliwszy pochodni Hymenu. Szanować chciała tego, którego wola miała być jej wolą, a w otoczeniu Tulli Kornelii nie dostrzegła nikogo, ktoby odpowiadał jej pojęciom o cnotach męzkich.
W domach, z któremi prokonsulowa utrzymywała stosunki towarzyskie, spotykała Mucya albo wytwornych lekkomyślników, jak Marek Kwintyliusz, albo wyniszczonych rozpustników, jak senator Mucyusz. Każdy z tych niedobitków wielkiego rodu sprzedawał za pieniądze bez namysłu nazwisko i zasługi przodków, nie pytając o ich źródło. Prawie wszyscy poślubili córki lub wnuczki dorobkiewiczów, których miliony plamiła pamięć hańbiącego rzemiosła. A jeżeli znalazł się między purpuratami jaki mąż hartowny, to nie w Rzymie trzeba było zwykle szukać jego początku. Pokonane ludy odświeżały stan rządzący swojemi siłami najlepszemi, śląc mu wodzów, mówców, prawodawców i autorów. Nawet na tronie cezarów nie siedzieli, począwszy od Trajana, panowie z krwi rzymskiej, chociaż pochlebstwo wyszukało Antoninom protoplastów między towarzyszami królów albańskich.
Rychło zraziła się Mucya do sfer, do których należała pochodzeniem i wychowaniem. Lekceważona przez wykwintnisów rzymskich, nie znajdujących w obcowaniu z poważną patrycyuszką żadnej przyjemności, trzymała się na uboczu, wypełniając sobie życie samotne zarządem domu. Ona to prowadziła gospodarstwo Tullii i miała dozór nad niewolnikami, biorąc osobiście udział w ich pracy.
Nie wszystko jednak ocaliła Mucya z walki z pojęciami i obyczajami swego czasu. Zatruta przez krytycyzm i sceptycyzm filozofii greckiej, szukała w sobie daremnie źródła owej żywej wiary, co składa w każdej ciężkiej chwili ręce do modlitwy. Wszystko, czego ją uczono, na co patrzyła, co słyszała, burzyło w niej cześć dla Jowiszów, Marsów, Merkurych, Junon i Wener, do których się jej prababki z ufnością zwracały.
Mucya nie wierzyła w bogów swoich przodków, wierzyć nie mogła w rozpustników, wiarołomców i krzwoprzysięzców. Ci mieszkańcy Olimpu, grzeszący po ludzku, gorsi od cnotliwego człowieka, odarci przez poetów i filozofów z powagi, mocy i świętości, ośmieszeni przez histryonów, budzili pogardę w patrycyuszce, dla której surowy obowiązek był prawem najwyższem.
Rzym zdobiły wprawdzie liczne, wspaniałe świątynie, ale w marmurowych portykach nie nabożni się gromadzili. Kto tylko należał do warstwy oświeconej, lub chciał uchodzić za wykształconego, ten lekceważył ofiary, składane przez kapłanów klaskających w teatrach pantominom. Miejscem schadzek i nocnych orgii były domy bogów.
Mucya nie mogła zrozumieć, dlaczego tych samych bogów czczono równocześnie urzędownie w świątyniach, a zohydzano w teatrach i na odczytach. Jej serce proste brzydziło się takiem kłamstwem.
Patrycyuszka, zaopatrzona w świetlane wzory dawnych czasów, w cnotliwe matrony, w słynnych wojowników i obywateli, rozpoczynających każdą czynność publiczną od ofiary, w pobożnych królów, konsulów, legatów i trybunów — córa przodków, którym świadomość spełnionego obowiązku osładzała godzinę śmierci przedwczesnej, czuła bardzo dobrze, że wiara w bogów, w światy inne jest najlepszą pomoczniczką i pocieszycielką człowieka. Ale gdzież oni są, ci bogowie prawdziwi, co kierują losami ziemi, prowadząc ramię bohaterów i myśl prawodawców? Nie mieszkańców Olimpu, z których pierwszemu lepszemu histryonowi wolno drwić bezkarnie, należy się cześć i posłuszeństwo.
Owych bogów prawdziwych szukała dusza Mucyi w chwilach samotnych w księgach Grecyi, Rzymu i Egiptu, pragnąc ich z tęsknotą natury szlachetnej, którą boli pustka wewnętrza. Odepchnięta przez zwyczaje, obyczaje i pojęcia swojego czasu, chciała sobie stworzyć świat własny, któryby wypełnił próżnię w jej sercu.
Ale księgi Grecyi, Rzymu i Egiptu nie rzucały światła na ciemności, w jakich pogrążyło ją wychowanie filozoficzne. Najlepsze z pomiędzy nich odsyłały człowieka do niego samego, radząc mu czerpać z siebie moc i cierpliwość. Była to wskazówka zbyt oschła dla kobiety.
Zmęczona daremnem badaniem, szła Mucya do cieniów swoich przodków, zanosząc do nich skargę udręczonej duszy niewieściej. Nie po raz pierwszy modliła się w grobowcu, czekając na natchnienie... Bo z całej religii rzymskiej, z jej gruzów, pokrywających się pleśnią mimo świątyń i kapłanów, wyniosła tylko prastare przeczucie rasy aryjskiej — wiarę w dalsze istnienie człowieka po za grobem. Tej jednej prawdy, na której Rzym zbudował swoje ogniska domowe i ołtarze Westy, nie zabrali jej retorowie, filozofowie i histryoni.
Mucya wierzyła, że cienie przodków widzą ją, słyszą w tej chwili, i mogą przywrócić spokój duszy.
Objąwszy ramionami sarkofag trybuna, którego rocznica śmierci dziś przypadała, modliła się bez słów, wpatrzona w siebie. Całą duszę wlała w tę prośbę gorącą, błagając o promień światła.
Ale grobowiec milczał... Płomienie tylko pochodni łopotały zcicha, jak skrzydła ptaka nocnego.
Gdyj Mucya rozmawiała z cieniami umarłych, Tullia, która została na dworze, była zajęła myślami o żywych.
Dziecko czasu, z którego wykwitła, jego pojęć zwolenniczka, nie dręczyła się prokonsulowa nigdy zagadkami życia. W krwi jej nie odezwały się instynkty i upodobania dalekiej prababki. Była ona Rzymianką z epoki Antoninów, wykwintną damą, obojętną sceptyczką, oddaną życiu, chwili bieżącej. I ją wychowała filozofia i literatura grecka, ale światowej elegantce nie przyszło nigdy na myśl zapytać o wartość mądrości, która kierowała jej postępowaniem.
Jeden tylko rys charakteru wzięła Tullia po zwycięzcach świata. Duma tłumiła w niej wszystkie inne uczucia, silniejsza nawet od miłości do życia. Gdyby ją postawiono między śmiercią a hańbą, nie zawahałaby się ani na chwilę w wyborze. Czterech już przodków ułożyło się spokojnie w ciepłej kąpieli i przecięło sobie bez skargi żyły, schodząc z drogi wyrokom Nerona i Domicyana.
A właśnie o tę nadźwięczniejszą strunę jej duszy potrącały wypadki ostatnich tygodni ręką bezwzględną. Liczni wierzyciele rozrzutnej patrycyuszki, której się zdawało, że miliony nie mogą się wyczerpać, stawali się z każdym dniem najtrętniejszymi, zuchwalszymi. Zdarzyło się już kilka razy, że jakiś handlarz, niedostrzeżony nawet dawniej przez wdowę po prokonsulu, podnosił wobec niej głos... że groził.
W pierwszej chwili nie umiała sobie Tullia zdać sprawy z nowego położenia, nie przypuszczała bowiem nigdy, by mogła znaleźć się kiedykolwiek w potrzebie. Gdy jednak rządca podawał jej coraz częściej rachunki, a kupcy, jeszcze przed kilku miesiącami uprzejmi, odmawiali usług, wówczas zaczęła bankrutka rozumieć, że niewypłacalny dłużnik nie ma prawa do dumy.
Gdyby była mężczyzną, zaciągnęłaby się do służby publicznej i tworzyła sobie w prowincyach obfite źródło dochodów. Nie jeden zrujnowany panicz odzyskiwał jako namiestnik cesarski wśród barbarzyńców uronioną niezależność.
Ale Tullia mogła się przeciw upokorzeniom niedostatku bronić tylko środkami swojej płci. Uroda i przebiegłość niewieścia powinny jej wrócić, co nieopatrzność zabrała...
Wiedziała, że potrzebowała tylko skinąć na którego ze świeżych dorobkiewiczów, a każdy z nich złoży u jej stóp całą górę sesterców, płacąc hojnie za nazwisko, pokryte pleśnią wieków, i za stosunki. Ta droga jednak równała się dla jej dumy hańbie. Tylko patrycyuszowi powinna patrycyuszka — tak wierzyła — złożyć przysięgę przy ołtarzu bogów domowych, tylko potomkowi pierwszych rycerzów Rzymu mogła ślubować: gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja...
A tych patrycyuszów była za Antoninów ilość już tak szczupła, iż wybór stawał się coraz trudniejszym.
Niedobitkowie starych rodów podzielali zresztą coraz mniej przesądy Tulii. Pochwyceni ogólnym wirem scepcytyzmu i wstrętu do ubóstwa, nie poddawali genealogii posażnych panien surowemu badaniu.
Zbyt dobrze znała Tullia sfery, do których należała, by się mogła pod tym względem łudzić. Wiedziała, że duma rzymska błąkała się już tylko w jednostkach wyjątkowych, jak upiór zgasłych czasów.
Ona czuła ją w sobie, ale inni?... Wszakże ulubiony jej krewny, Marek Kwintyliusz, sprzedawał zasłużone nazwisko lichwiarzowi i ździercy.
Jedyny Publiusz, osobiście zamożny i przywykły liczyć na swoje własne siły, nie zniży się do roli posagołowcy.
Dla niego odgrywała dziś Tullia komedyę nabożnej matrony, składającej ofiary cieniom przodków, które ją tyle obchodziły, co pył, pokrywający kamienie przydrożne, nie wierzyła bowiem nietylko w bogów Olimpu, lecz we wszelkie życie po zagrobowe wogóle. Dla niego zarzuciła na siebie czarny płaszcz i przypomniała sobie obrzędy, zapomniane i zaniedbane przez czasy nowsze.
Ale Publiusz nie nadchodził. Miałżeby się Marek mylić?
Oparta o mur grobowca, wytężała Tullia wzrok w stronę bramy Appijskiej. Z miasta ciągnęły bezustannie gromadki robotników, przekupniów, żołnierzy i żebraków, udających się do szynków podmiejskich. Od strony przeciwnej wlokły się taczki i wózki wieśniaków, którzy nieśli Rzymowi swoich ogrodów plony.
Słońce zaszło już za morzem domów, zostawiwszy na zachodnim skraju nieba pomarańczową smugę, blednącą z każdą minutą. Łagodny zmrok południa osnuwał grobowce i drzewa powoli przejrzystą zasłoną, która nie zacierała ich konturów.
Tullia zaczęła się niecierpliwić. Jej brwi zsuwały się i rozsuwały, a w oczach migotały błyski ponure. Miałżeby Publiusz zapomnieć o rocznicy śmierci swojego dziada?
Ale nie... Właśnie ukazał się na drodze orszak, tak samo liczny, jak jej, i tak samo w żałobne przybrany suknie. Tullia poznała zdaleka Publiusza.
Szedł obok próżnej lektyki pieszo z Serwiuszem, otoczony tłumem klientów i niewolników.
Jeszcze się z Tullią nie zrównał, kiedy ona, przykrywszy głowę płaszczem, zwróciła się twarzą na wschód i wyciągnęła ręce. Nie modliła się, lecz spoglądała z pod czoła na drogę, badając, czy ją trybun zauważył. Ominąć jej nie mógł, bo grobowiec Kwintyliów wznosił się tuż obok wieży Korneliów.
Publiusz, stanąwszy przed wysoką piramidą z nieciosanego kamienia, wszedł do jej wnętrza z całym dworem. Zaledwo znikł, uwolniła Tullia głowę od płaszcza i opuściła ręce. Wiedziała, że ją trybun spostrzegł, bo patrzył na nią przez kilka chwil, a potem szepnął coś Serwiuszowi. Była zadowolona z dzisiejszej wyprawy.
Przejrzysty zrazu zmrok wieczorny południa stawał się coraz gęstszym. Jasne barwy szarzały w jego półcieniach, ciemne czerniały. Nieruchome cyprysy stały się jeszcze cichszemi, smutniejszemi, odcinając się wyraźnie od bladego tła nieba.
Tullia oparła się znów o mur grobowca, i splótłszy ręce na łonie, patrzyła przed siebie... Będzież ona szczęśliwą z Publiuszem, którego młodość, spędzona w obozie, nie zapowiadała uległości?... Słyszała tyle od Marka i od innych senatorów o stanowczości trybuna, graniczącej z okrucieństwem. W czasie ostatniej wyprawy wojennej na Wschodzie zmuszał on niesfornych legionistów mieczem i krzyżem do posłuszeństwa, straszny dla zuchwałych, niemiłosierny dla tchórzów. Cały Rzym opowiadał sobie o surowości Publiusza, a motłoch sarkał na niego, że męczył żołnierza od świtu do nocy ćwiczeniami, skąpiąc mu godziny wytchnienia. On i Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, byli postrachem wszystkich, którzy uważali służbę w legionach za szkołę przygotowawczą do przyszłych dostojeństw.
Będzie-li taki dziki wojownik, przywykły do rozkazywania, pobłażliwym sędzią upodobań niewieścich? Dumie Tullii pochlebiał mąż, nieubłagany dla siebie i innych; ale samowolę kobiety rozpieszczonej, wykwintnej zatrważał waleczny żołnierz, u którego czyn szedł bezpośrednio po myśli, szybki i gwałtowny.
Trzeba będzie jego szorstkość złagodzić podstępem, a potem...
Tullia zmarszczyła się, z grobowca bowiem wyszła Mucya, blada, zmęczona, z głową pochyloną.
O niej, o tej niespodziewanej rywalce zapomniała, zajęta myślami o Publiuszu.
— Gdyby ona?... Ale nie...
Prokonsulowa podniosła głowę dumnie. Nie wierzyła w zwycięztwo synowicy.
— Możemy wracać — wyrzekła, otulając się płaszczem.
Już siadała do lektyki, kiedy na progu piramidy Kwintyliów ukazał się Publiusz. Zstępował wolno po marmurowych stopniach, lejąc naokoło siebie wino z naczynia srebrnego. Gdy stanął na ziemi, oddał dzban niewolnikom i zwrócił się twarzą ku górom Albańskim. Tam, wśród tych ciemnych olbrzymów, owianych mgłą błękitną, panowali niegdyś jego przodkowie, starej Alby władcy, zanim ulegli młodej sile Romy. Tam unosiły się nad lasami jodłowemi duchy ich, czuwając nad bezpieczeństwem trzód i pasterzów, jak wierzył lud zabobonny.
Wiarę tę podzielał widocznie Publiusz, bo wyciągnął ręce w stronę gór i modlił się tak samo, jak Mucya, bez słów, zapatrzony w przestrzeń.
Na niebie, które tymczasem zbłękitniało, ukazał się duży, blado-różowy księżyc, wisząc nieruchomo nad czarną wstęgą lasów. W jego świetle srebrzystem ożyły drzewa i marmury tajemniczem życiem nieznanych ludziom istot, wymownych milczeniem grobów i szeptem cyprysów. Chłód i smutek nicości wiały nad drogą appijską.
Śniada twarz Publiusza wydawała się w blaskach miesiąca białą, a jej ostre, wyraźnie rysujące się kontury dopełniały złudzenia głowy, wykutej z marmuru. Była to głowa rzymskiego patrycyusza, imperatora, stworzona dla dłuta rzeźbiarza.
Dwie pary oczu niewieścich spoczywały na Publiuszu, śledząc jego ruchy. Obie patrzyły na niego z zajęciem, ale każda inaczej.
— Stanież się ten mąż hartowny kiedykolwiek moich zamiarów narzędziem powolnem? — pytał badawczy wzrok Tullii.
— Posłuszeństwo dla takiego pana nie shańbiłoby najdumniejszej niewiasty — mówiło uległe spojrzenie Mucyi.
Publiusz, skończywszy modlitwę, odwrócił się w stronę grobowca Korneliów.
— Pozdrowienie wam — wyrzekł, zbliżając się z Serwiuszem.
— Gdyby nie pośrednictwo cieniów przodków, nie miałybyśmy przyjemności waszego towarzystwa — odezwała się Tullia — chociaż nasze domy oddziela tylko mur. Za karę skazujemy was na służbę przy lektyce.
Ułożywszy się na poduszkach obok Mucyi, dała znak tragarzom do pochodu. Przodem pobiegli laufrowie z pochodniami, wrzeszcząc na cale gardło:
— Miejsce dla przesławnej Tullii Kornelii!
Nie wiele wrzask chłopców pomagał, na drodze bowiem rozpoczął się już ruch nocny. Co chwila spychał jakiś wóz, naładowany towarami, orszak Tullii na stronę.
Serwiusz i Publiusz postępowali z obu stron lektyki tuż obok głów pań, zająwszy miejsce wywoływaczów. Nieskorzy do rozmowy, szli w milczeniu.
Ale nie tego chciała Tullia.
— Sądziłam, że wojna czyni obojętnym na śmierć — zaczęła, zwracając się do Publiusza.
— Rzemiosło żołnierza bywa na polu bitwy okrutne — odpowiedział trybun — z czego jednak nie wynika, żeby miało odbierać wiarę w świat pozagrobowy. I nasi przodkowie zabijali i ginęli, a mimo to składali cieniom zmarłych ofiary częściej i chętniej, niż się to dziś dzieje. Czy piękna Tullia odwiedza groby Korneliów w każdą rocznicę śmierci?
Zaskoczona pytaniem, którego się nie spodziewała, Tullia nie wiedziała w pierwszej chwili, co odpowiedzieć. Krępowała ją obecność Mucyi.
— Stryjenka szanuje cienie naszych wspólnych przodków — odparła za nią Mucya, spostrzegłszy zakłopotanie prokonsulowej.
Niezadowolona z takiego obrotu rozmowy, podniosła Tullia oczy na Serwiusza.
— Mówił mi pretor Pomponiusz — wyrzekła — że zajął się gorliwie twoją sprawą, której sprzyjają wszystkie serca niewieście w Rzymie. Dla tak wiernej miłości warto żyć i umierać.
Spojrzała na Publiusza i spotkała się z jego wzrokiem, utkwionym w jej twarzy. Badał ją. Czuła to...
— Wierność jest u nas cnotą tak zwykłą, iż nie zadziwia nikogo — odpowiedział Serwiusz.
— I u nas bywało dawniej tak samo — mówiła Tullia. — Byłoby dobrze, gdyby wróciły czasy, wyśmiewane dziś przez poetów i filozofów.
— Taki lub inny czas jest zawsze w większej połowie dziełem kobiet — odezwała się Mucya. — Nie ojcowie, lecz matki wychowują dzieci.
— Znaczy to, że matki współczesne wychowują dzieci źle — zauważył Publiusz.
— Nie wychowują ich zwykle wcale, powierzają je bowiem nasamprzód niewolnicom, a następnie, gdy nadejdzie czas nauki, niewolnikom greckim — mówiła Mucya.
Wzrok Publiusza przechodził z Tullii na Mucyę i odwrotnie, porównywając stryjenkę z synowicą. To zbyt widoczne badanie zaczęło dumę prokonsulowej obrażać. Wytworna dama czuła się pod każdym względem tak bardzo wyższą od poważnej dziewczyny, zasługującej, w jej mniemaniu, jedynie na lekceważenie, iż ją sama myśl takiego współzawodnictwa draźniła.
Rozmowa nie kleiła się. Przerywana przez nocnych podróżnych, nawołujących z wozów, nie podtrzymywana przez trybuna i prefekta, rwała się ciągle.
Zajmującymi nie byli ci rozgłośni wojownicy, których nazwiska należały już do historyi Rzymu, mimo ich lat młodych. Milczący, odpowiadający krótkiemi zdaniami, jakby niechętnie, nie pociągali Tullii, przywykłej do towarzystwa wymownych i gładkich światowców w rodzaju Marka. Pierwszy lepszy paniczyk umiał zręczniej od nich poprowadzić przyjemną gawędkę, budząc śmiech wesoły. A oni odpowiadali tylko na zapytania.
O czem z nimi rozmawiać?... O tych dawnych, cnotliwych czasach, które Tullię przejmowały wstrętem? Albo może o sprawach publicznych?...
Ale wyniki obrad senatu i wieści z prowincyi obchodziły Tullię mniej od dowcipnej komedyi greckiej lub od ostatniego wyścigu woźniców cyrkowych.
Gdyby nie ci zuchwali wierzyciele...
Prokonsulowa uśmiechała się ustami, lecz w sercu jej huczał gniew. Musiała się naginać, kłamać, ona, która robiła dotąd i mówiła zawsze tylko to, co się jej podobało.
Kłamać dla pieniędzy!... Był to cios dla jej dumy.
Gdyby ten nudny Publiusz nie był Kwintyliuszem, nie zwróciłaby nawet na niego uwagi.
Milcząc, posuwał się orszak. I Tullia nie trudziła się więcej, straciwszy ochotę do rozmowy.
Wtem, gdy się lektyka zbliżała do bramy, podniosła się na drodze głośna wrzawa. Słychać było szczęk broni, klątwy, krzyki, groźby.
Publiusz i Serwiusz, kazawszy się zatrzymać orszakom, pobiegli w stronę hałasu. W migotliwem świetle pochodni ujrzeli gromadę ludzi, którzy usiłowali wtargnąć przemocą do miasta, szamocąc się z żołnierzami straży.
— Wpuśćcie nas! — wrzeszczał ogromny drab, okryty strzępami brudnej togi. — Idziemy do boskiego imperatora. Z nim będziemy rozmawiali.
— Do boskiego imperatora! — wołał tłum obdartusów, z poczerniałemi od kurzu twarzami.
Łachmany stanowiły ich ubranie, głód wyzierał z ich zapadłych oczów i policzków.
— Nie boski imperator, lecz prefekt miasta da wam posłuchanie w więzieniu — mówił naczelnik straży, stary setnik germański. — Takich włóczęgów nie wpuszcza nikt na Palatyn.
— Od jakiego to czasu nie wolno obywatelowi rzymskiemu wejść do stolicy? — krzyczał ogromny drab, machając rękami. — Nie ty, psie, będziesz dla nas nowe prawa wymyślał. Z drogi, żołdaku!
I rzucił się na setnika. Ale stary żołnierz pochwycił go za gardło i cisnął na bruk, jak szczeniaka.
— Czekać na wysłańca prefekta, hołoto! — mruknął.
A zwróciwszy się do strażników, rozkazał:
— Rozwinąć się w łańcuch!
Daremnie nacierał tłum. Żołnierze powstrzymywali go murem z tarczy, płazując zuchwalszych napastników mieczami.
Wówczas podnieśli nędzarze chude ręce do góry i zaczęli straszliwie przeklinać.
— Żeby was pioruny Jowisza spaliły... żeby was ziemia wypluła po śmierci, jak zdrajców... żeby wam Charon odmówił przewozu...
Wrzawę powiększały jeszcze wrzaski woźniców, którzy domagali się głośno, aby straż opróżniła drogę.
— Czego chcą ci ludzie? — zapytał Publiusz, zbliżywszy się do setnika.
Ukazanie się jego podziałało na żołnierzy, jak komenda. Wyprostowali się bez rozkazu i opuścili miecze. Cała załoga rzymska znała osobiście srogiego trybuna, którego pojawienie się wystarczało nieraz do uśmierzenia buntu.
— Cześć tobie, przesławny trybunie — wyrzekł setnik. — Ludzie ci chcą jeszcze dziś niepokoić boskiego imperatora i żądać od niego chleba. Mówią, że im susza tegoroczna spaliła plony, że dzieci ich i żony umierają z głodu w górach. Nie mogę ich wpuścić do miasta bez pozwolenia prefekta.
Z głośną wrzawą otoczył tłum Publiusza. Jeden krzyczał przez drugiego, a wszyscy tłoczyli się, dotykając jego szat.
— Rozstąpcie się! — zawołał Publiusz głosem tak donośnym, że zapanował nad hałasem. — Zkąd idziecie, czego chcecie? Niech jeden mówi!
Rzucił naokoło siebie spojrzeniem tak groźnem, że motłoch, uczuwszy pana, zamilkł, cofając się z głuchym pomrukiem.
Kiedy się naokoło niego utworzyło wolne miejsce, powtórzył:
— Niech jeden mówi!
Z gromady wysunął się ów ogromny drab w poszarpanej todze i zaczął:
— Nieurodzaj zabrał nam chleb... dzieci gasną w naszych oczach... nam odbiera głód moc do pracy... Do boskiego imperatora idziemy...
— Do boskiego imperatora! — zawył znów tłum.
Ale kiedy Publiusz podniósł rękę do góry, zamilkł powtórnie.
— Bogowie opuścili ubogich i cienie przodków wzgardziły naszemi ofiarami — mówił nędzarz dalej. — Nasze łąki pokrywa trawa spalona, nasze pola wydały słomę, zamiast ziarna. Opowiadają ludzie, że boski Marek Aureliusz nie gardzi nieszczęśliwymi. Do niego, do naszego pana niesiemy łzy żon i dzieci. Rozkaż, żeby nas straż wpuściła do miasta.
— Niech nas wpuszczą do miasta! — wrzasnął tłum, cisnąc się do bramy.
Po raz wtóry podniósł Publiusz rękę do góry, a kiedy ruch ten powstrzymał nędzarzy, odezwał się wśród ogólnego milczenia:
— W piersi imperatora Marka bije wielkie serce cezara i mędrca, otwarte dla wszelkiej niedoli, ale nie wasza tylko troska zwraca się do niego z błaganiem o pomoc. Cała Italia domaga się chleba, a składy rządowe są puste. Zachowajcie się dziś spokojnie po za murami miasta, jutro zaś ze świtem zgłoście się do mojego rządcy, którego uprzedzę o waszem przybyciu. Mówi do was Publiusz Kwintyliusz Warus.
Skinął głową i chciał się oddalić, kiedy spostrzegł obok siebie Mucyę. Wysiadłszy z lektyki, mimo oporu Tullii, przecisnęła się przez tłum i stanęła tuż za nim.
— Motłoch bywa niespokojny i zdradziecki — rzekł do niej Publiusz półgłosem. — Nie twoje tu miejsce.
— Zdawało mi się, że powinnam być przy tobie — odpowiedziała Mucya bez namysłu.
Spojrzeli na siebie dłużej niż zwykle. Ostre rysy jego poważnej twarzy złagodniały; jej oczy opuściły się ku ziemi.
Tłum, uspokojony na chwilę obietnicą Publiusza, zaczął się znów burzyć.
— Do jutra wytłucze zimno i głód połowę z pomiędzy nas — szemrano. — Tobie dobrze radzić, bo ciebie czeka w mieście dach bezpieczny i posiłek obfity. Idziemy do boskiego imperatora!
Już pochwycił Publiusz miecz z rąk najbliższego żołnierza, kiedy się Mucya wysunęła naprzód.
— Uczyńcie, co wam przesławny trybun rozkazuje — zawołała — dach zaś i posiłek zapłaćcie podarkiem Mucyi i Kornelii.
Zdjęła złoty, drogiemi kamieniami wysadzony naramiennik i podała go nędzarzom.
Jej dobroć odniosła skutek daleko lepszy, aniżeli groźby żołnierzy. Ubodzy zamilkli, cisnąc się do niej. Każdy usiłował dotknąć jej płaszcza, ucałować kraj jej sukni. Ona podniosła rękę nad głodną rzeszą i wyrzekła:
— Niech wam cienie przodków dadzą noc spokojną.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodała:
— Wybacz, trybunie, ale oczy moje nie znoszą widoku nędzy.
On wziął ją pod ramię i wyprowadził z tłumu,
Kiedy znaleźli się po drugiej stronie bramy, sami, bez świadków, ujął jej ręce w swoje dłonie i odezwał się:
— Dziękuję ci, Mucyo.
— Nic takiego nie uczyniłam, coby zasługiwało na twoje podziękowanie — odparła głosem drżącym.
— Patrząc na ciebie, zaczynam wierzyć, iż są jeszcze w Rzymie patrycyuszki godne czci wojownika.
Dalsze słowa przerwało nadejście orszaku Tullii.
— Coraz zuchwalszym zaczyna być ten motłoch — odezwała się prokonsulowa. — Prefekt powinien tych obdartusów rzucić lwom na pożarcie.
Nie odpowiadając na uwagę Tullii, pożegnał się z nią Publiusz i wsiadł z Serwiuszem do swojej lektyki.
— Polecamy się pamięci sąsiadów — mówiła Tullia, posyłając trybunowi uśmiech uprzejmy.
Szybko oddaliła się lektyka Publiusza. Niesiona przez ośmiu olbrzymich tragarzów, omijała zręcznie wozy ciągnące ulicami.
— Będziemy mieli rok ciężki — mruknął Publiusz po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie. — Ze wszystkich stron dochodzą wieści o nieurodzajach. Nawet hojna ziemia Egiptu zawiodła tego roku. Gdyby nas jaka niespodziewana wojna zaskoczyła, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu.
— Podobno zbierają się wolne plemiona lasów germańskich na zbrojne narady — zauważył Serwiusz.
Publiusz uśmiechnął się lekceważąco.
— Te dziecinne bunty powtarzają się na każdą wiosnę — mówił. — Nie z tej strony grozi nam niebezpieczeństwo.
Serwiusz milczał.
Gdy stanęli w domu, dowiedzieli się od odźwiernego, że pretor cudzoziemców czeka na nich od godziny.
W sali przyjęć zastali Maryusza Pomponiusza, który rozłożywszy się na sofie, czytał jakąś książkę.
— Przepraszam cię, trybunie — wyrzekł pretor - że rozgościłem się u ciebie, jak u siebie, ale chciałem się was koniecznie doczekać.
— Domyślam się, że byłeś tak uprzejmym w sprawie prefekta — mówił Publiusz, witając się z gościem.
— Przybyłem dziś wistocie do prefekta, sprawa bowiem jego zajmuje mnie podwójnie: jako pretora i jako człowieka. Pragnąłbym, aby wyjechał z Rzymu bez żalu do władz stolicy, a widzę już, że moje usiłowania nie odniosą bez jego pomocy skutku pożądanego. Ktoś stanął między mną a Fabiuszem, psując wszystko, co tylko rozporządzę.
— Pieniądze — mruknął Serwiusz.
— I ja domyślam się tak samo. Służba moja potwierdziła wszystko aż do ucieczki nieznanej niewolnicy i do zabójstwa jej stróża; na tem jednak kończą się moje wiadomości. Czy nie natrafiłeś jeszcze na ślad swojej narzeczonej? — zapytał pretor.
— Ludzie moi przetrząsnęli wszystkie kryjówki niewolników — odpowiedział Serwiusz — przebiegli wszystkie zaułki i nie złowili nigdzie najdrobniejszej wskazówki. Niewolnicy Fabiusza milczą, służba zaś prefekta miasta nie kwapi się wcale do poszukiwań. Czuję naokoło siebie pieniądze poborcy i wpływy osób znacznych.
— Trzebaby wysłać kogoś do posiadłości ziemskich Fabiusza — mruknął pretor.
— O tem właśnie myślałem — mówił Serwiusz. — Może wywiózł Tusneldę na wieś i trzyma ją w podziemiach, czekając na mój odjazd. Udam się sam na południe, a jeśli mnie ta ostatnia próba zawiedzie, wówczas...
— Pamiętaj, że jesteś w Rzymie — odezwał się trybun.
— Pamiętam o tem, że mąż ma obowiązek pomszczenia krzywdy doznanej — odparł Serwiusz.
Rzymianie milczeli, wiedząc, że nie odwiodą Germanina od zamiaru, który dojrzał w jego głowie.
Kiedy się pretor oddalił, wszedł Artemidorus i podał Serwiuszowi zwój papieru, związany różową wstążeczką, u której wisiała pieczątka woskowa.
— Od kogo? — zapytał prefekt.
— Nieznany posłaniec oddał, nie mówiąc od kogo.
Serwiusz rozerwał wstążeczkę i przebiegł szybko oczami zawartość listu.
— Nic nie rozumiem — mruknął, przeczytawszy pismo.
— Może ci pomogę — mówił Publiusz, biorąc z rąk przyjaciela papier.
„Szczera przyjaciółka czeka na ciebie z dobrą wiadomością — pisał ktoś po grecku. — Bądź dziś przed północą na Palatynie, pod murem ogrodów cesarskich, a dowiesz się reszty na miejscu“.
Podpisu nie było.
— Zagadka bardzo łatwa do rozwiązania — wyrzekł Publiusz, oddając list Serwiuszowi. — Jakaś wielbicielka naznacza ci schadzkę.
— Nie zawiązałem w Rzymie żadnych stosunków miłosnych.
— Ale podobałeś się niezawodnie niejednej Rzymiance.
— A może chce mi ktoś życzliwy wskazać ślad Tusneldy.
— Wątpię. W każdym razie włóż pod tunikę zbroję i weź z sobą Hermana i Zygfryda, noc bowiem sprzyja zarówno zbrodni, jak miłości.
Na progu sali ukazał się Artemidorus, donosząc panom, że obiad podano.

................

W kilka godzin potem przemykał się Serwiusz w towarzystwie Hermana i Zygfryda zaułkami, zdążając w stronę Palatynu. Szli szybko, oglądając się ostrożnie wokoło, ilekroć skręcali w nową ulicę.
Ale uboga część miasta spała już. Tu i owdzie tylko zataczał się spóźniony pijanica, lub odezwał się miarowy krok straży miejskiej.
— Czy miałeś z naszych lasów świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz Hermana, gdy zbliżali się po Palatynu.
— W gospodach germańskich opowiadają, że całe północne pogranicze cesarstwa rozbrzmiewa pieśnią wojenną — odpowiedział Herman półgłosem.
— Całe? — wyrzekł Serwiusz.
— Naczelnicy powaśnionych plemion podają sobie ręce w świętych gajach i ślubują sobie pomoc wzajemną.
— Długoż będzie tej zgody? — mruknął Serwiusz z odcieniem niedowierzania w głosie.
Zamyślił się i biegł dalej, prowadzony przez Hermana, który mu świecił pochodnią.
Po jakimś czasie odezwał się znów:
— Czy znalazłbyś między wyzwoleńcami germańskimi w razie potrzeby kilku takich zuchów, coby się nie cofnęli przed czynem odważnym?
— Nasi współbracia zapominają zwykle w niewoli rzymskiej o dzielności przodków — odparł Herman — ale znam pomiędzy gladyatorami dziesięciu takich, którzy uczynią wszystko, co rozkażecie.
— Pamiętaj o nich. Będą nam może potrzebni...
Zaledwo stanęli pod murem ogrodów cesarskich, kiedy się od niego ciemna postać odczepiła i zbliżywszy się do Serwiusza, wyrzekła głosem przyciszonym:
— Niepotrzebnie wziąłeś z sobą towarzyszów. Pójdź za mną!
— Krzyk puszczyka będzie znakiem, że grozi mi niebezpieczeństwo — szepnął Serwiusz do Hermana i udał się za tajemniczym przewodnikiem.
Szli wzdłuż muru, nie mówiąc do siebie ani słowa. Nagle zatrzymał się nieznajomy, otworzył furtkę i mruknął:
— Wejdź!
Gdy Serwiusz wszedł do ogrodu, zamknęły się za nim drzwi natychmiast. Inna postać wysunęła się z klombu mirt i wziąwszy go za rękę, odezwała się:
— Nie obawiaj się. Chodź za mną.
Była te kobieta.
I postępowali znów w milczeniu, posuwając się ścieżkami, wysypanemi żwirem.
Po jakimś czasie wskazała zakapturzona przewodniczka Serwiuszowi aleję z cyprysów i szepnęła.
— Idź prosto aż do końca i czekaj!
Puściła jego rękę, zostawiając go samego.
Szedł przed siebie, ciekawy rozwiązania zagadki.
Gdy dotarł do końca alei, stanął i rozglądał się uważnie.
Nie spostrzegł nikogo, chociaż noc była tak jasna, że rozróżniał dokładnie całe otoczenie.
Widział przed sobą duży okrągły plac, otoczony zewsząd drzewami mirtowemi. Białe marmurowe posągi w długich fałdzistych sukniach świeciły wokoło, odbijając wyraźnie od tła ciemnego. W środku wyrzucała fontanna z głowy orła z rozpostartemi skrzydłami wysoki strumień wody, lśniącej w błękitnawych blaskach księżyca, jak słup stopionego srebra.
Cisza tak uroczysta unosiła się nad ogrodami cesarskiemi, iż sobie Serwiusz przypomniał święte gaje germańskie. Spojrzał w górę... Te same gwiazdy błyszczały na ciemnobłękitnem niebie; jaśniejsze tylko, żywsze.
W takiem samem prawie otoczeniu, na polance leśnej, nocą, ujrzał temu rok po raz pierwszy Tusneldę. Towarzyszyła ojcu, który składał ofiary bóstwom swojego plemienia. Miłość jej miała być nagrodą za krwawy trud jego młodości. I znalazł się ktoś, co śmiał ściągnąć rękę na kobietę, którą on wybrał i ukochał. Kto?...
Serwiusz rzucił naokoło siebie wzrokiem podrażnionego wilka, jakby szukał owego śmiałka.
Wtem... Byłożby to złudzenie?... Ale nie... Oczy go nie myliły... Jeden z marmurowych posągów ożył, ruszył się i zbliżał się do niego.
Nieustraszony w boju żołnierz usłyszał własnego serca bicie. Nieznany mu lęk przeniknął go mrozem, ściskając za gardło.
Posąg niewieści, cały biały, jak wszystkie inne, otulony w draperye długiego płaszcza, szedł wolno, poważnie, szeleszcząc na żwirze.
Serwiusz ochłonął. Upiory nie dotykają stopą ziemi. Położył prawicę na sztylecie i czekał.
— Amor ulitował się nad tęsknotą twoją przysyła ci pociechę na utrapienie serdeczne — odezwał się posąg głosem żywej kobiety.
Przed Serwiuszem stała wysoka postać, której głowę zasłaniał gęsty welon.
— Ty przynosisz mi wieść o Tusneldzie? — zapytał.
— Przynoszę ci miłość tak gorącą, o jakiej nie śpiewają pieśniarze twoich chłodnych lasów — odpowiedziała nieznajoma, kładąc ręce na jego ramionach.
On patrzał na zakapturzoną kobietę zdumiony, nie domyślając się w pierwszej chwili znaczenia jej słów. Twarzy jej nie widział. Czuł tylko oddech, który wiał na niego żarem z pod zasłony.
— Dziwi cię moja miłość — mówiła nieznajoma głosem stłumionym, przysuwając się do niego tak blizko, że dotykała już czołem jego piersi. — Nie po raz pierwszy podziwiam twoją postać bohatera z głową złotopiórego orła. Znam dzieje twojego serca.
Teraz zrozumiał. Miał przed sobą jednę z owych namiętnych Rzymianek, które rzucały dumę i obowiązki pod stopy uciech zmysłowych. Wiedział doskonale, co panie świata, kochały w barbarzyńcach.
— Jeśli znasz dzieje mojego serca — wyrzekł, uwalniając się z objęć nieznajomej — to wiesz także, że w tem sercu niema miejsca na zdradę! Miłość bywa tylko jedna.
— Miłości narzeczonego i męża nie pragnę od ciebie. Na kochanka stworzył cię Amor.
— Zbyt uczona to dla mnie różnica. Do barbarzyńcy mówisz.
— Sam Jowisz potwierdza słowa moje. I on nie jednę tylko Junonę miłuje.
— Ten Jowisz wiarołomny skona niebawem.
— Ale wiecznie żyć będzie słodka zdrada Amora.
Serwiusz wzruszył ramionami.
— Tyłu znajdziesz w Rzymie chętnych do owej słodkiej zdrady...
Odwrócił się, chcąc odejść. Ale nieznajoma ujęła go za ręce i mówiła szybko szeptem namiętnym:
— Sławę ci dam i znaczenie, którego ci zazdrościć będą wszystkie ziemie germańskie... Pod stopy twoje rzucę konsulów i pretorów, przyodzieję cię w purpurę naczelnego wodza, aby imię twoje całe imperyum z czcią powtarzało.
Serwiusz słuchał uważnie. Któraż z Rzymianek mogłaby go nęcić tak dumnemi obietnicami? Znajdował się w ogrodach cesarskich... Byłażby to...
A nieznajoma tuliła się znów do niego, blizka, pokorna, prosząca. Ognie szły z jej ciała do jego rąk, ogarniając go płomieniami.
— Miłość Rzymianki wypali w sercu twojem pamięć owej bladej dziewczyny germańskiej... zniszczy jej obraz na zawsze... pokryje go popiołem... — szeptała, zarzucając Serwiuszowi ramiona na szyję.
Ale on uwolnił się po raz wtóry z objęć niepożądanych i pochwyciwszy zasłonę, odrzucił ją z głowy nieznajomej.
Promienie księżyca oświeciły śniadą twarz dojrzałej kobiety, przypominającej rysami Tullię Kornelię. Te same duże, czarne oczy jarzyły się pod czołem prostem, te same zmysłowe, wydatne usta zachęcały do pocałunków.
Sergiusz znał bardzo dobrze to oblicze wyraziste. Widział je kilka razy w amfiteatrze.
— Faustyna! — mruknął, cofając się.
Cesarzowa Faustyna, małżonka Marka Aureliusza, stała przed nim, ale już nie pokorna, prosząca, lecz wyniosła.
— Czy wierzysz teraz w prawdę moich obietnic? — wyrzekła. — Dziękczynną ofiarę bogom domowym złożyłby każdy Rzymianin, któryby się znalazł na twojem miejscu. Ugnij kolan i proś o przebaczenie.
Germanin jednak nie podzielał widocznie przekonań rzymskich, zamiast bowiem paść do stóp Faustyny, wyprostował się i odparł:
— Złotym orłom twojego małżonka przysiągłem wierność żołnierską, a miałżebym splamić cześć jego ogniska domowego?
Wyciągnął rękę w stronę pałacu cesarskiego i wyrzekł głosem stłumionym:
— Wracaj tam, do męża i dzieci...
— Zuchwały! — syknęła Faustyna. — Czy nie lękasz się zemsty imperatorowej?
— Lękam się tylko nieznanego boga i własnego sumienia, na złość bowiem ludzką mam broń, a na hańbę — śmierć.
Odwrócił się i odszedł aleją cyprysową.

................

W domu czekał na niego Publiusz, który, leżąc na twardem posłaniu pod grubą kołdrą, dyktował lektorowi listy.
Gdy się wyzwoleniec oddalił, zapytał Serwiusza:
— Czy zgadłem?
A kiedy Serwiusz potwierdził jego domysł, wyrzekł:
— Cnoty dawnych matron przeniosły się z Rzymu na prowincye.
— A jednak znam w Rzymie patrycyuszkę — zauważył Serwiusz — której powierzyłbym bez obawy cześć mojego ogniska domowego.
— Mówisz o Mucyi Kornelii?
— Znam ją dotąd mało, ale zdaje mi się, że mnie przeczucie nie myli.
— I mnie pociąga ta twarz szczera, na którą życie nie zdążyło jeszcze włożyć maski obłudy — odpowiedział Publiusz, zamyślając się.
Po chwili dodał:
— Ale w Rzymie i w moim wieku trzeba być ostrożnym, zręczność bowiem niewieścia umie na czas pewien podejść najczujniejsze oko męzkie. Mam jeszcze czas; poczekam.
Nazajutrz opuścił Serwiusz Rzym, udając się z Hermanem na południe, do posiadłości wiejskich Fabiusza.






VIII.

— Twoje gwiazdy odpowiadają tak dwuznacznie, jak wyrocznie naszych wróżbitów, gdy ich domyślności nie poprze sowite honoraryum — mówiła Tullia Kornellia, podnosząc się z sofy, na której spoczywała, słuchając wykładu nadwornego astrologa.
Egipski uczony wzruszył ramionami.
— Gwiazdy nie bywają zawsze skłonne do odpowiedzi jasnych — mruknął. — Trzeba czekać na chwilę odpowiednią.
— A kiedyż nadejdzie ta twoja chwila odpowiednia?
— Stawiam horoskop codziennie, pani.
— I zawsze bez skutku...
— Co mi gwiazdy dotąd opowiadają, jest tak ciemne, a może tylko tak niepomyślne, iż wolę badać dalej.
— Niepomyślne?!
Tullia stanęła przed astrologiem, wpatrując się w niego niespokojnym wzrokiem. Była blada.
— Niepomyślne? — powtórzyła głosem drżącym.
— W gwiazdach nie widzę pochodni hymenu, o którą pytasz — odpowiedział uczony.
— Twoje gwiazdy kłamią — zawołała Tullia gwałtownie.
Astrolog wzruszył powtórnie ramionami.
— Jeżeli nie wierzysz mojej nauce — wyrzekł — udaj się do wróżbitów. Aleksander z Abonuteichos przybył do Rzymu i udziela porady za wysokie honoraryum.
— Ten głośny prorok paflagoński, teść senatora Mummiusza Silenny Rutiliona? — zapytała Tullia.
— Ten... głośny... prorok... paflagoński — mówił astrolog, oddzielając wyraz od wyrazu. — Potok złota płynie od rana do nocy do pałacu senatora, gdzie prorok zamieszkał.
Tullia chodziła po pokoju szybkim krokiem, przeprowadzana szyderskiem spojrzeniem Egipcyanina.
— Jego boski wąż, jego Glykon zna wszystkie tajemnice nieba, ziemi i serc ludzkich — drwił astrolog, gładząc długą brodę — i nie omylił się podobno dotąd ani razu, chociaż retor Lucyan twierdzi, że nie wąż odpowiada na zapytania, lecz sługa proroka, ukryty za jego plecami. Owa głowa węża, wyglądająca z pod płaszcza Aleksandra, ma być przyrządem z papieru, poruszanym za pomocą ukrytych nici.
— Gdyby tak było, jak mówisz — odezwała się Tullia — nie ciągnęłyby śladami Aleksandra od lat kilkudziesięciu krocie wiernych.
— Będąc sam astrologiem, wiem najlepiej w co ludzie wierzą, najłatwiej zaś obałamucić mędrców, którym się zdaje, że wypalili w sobie wszelką zdolność do wierzenia.
Tullia milczała, chodząc ciągłe po pokoju. Nagle zatrzymała się przed astrologiem i wyrzekła:
— Udasz się natychmiast do Aleksandra z Abonuteichos i uprzedzisz go o mojem przybyciu.
— Wiedziałem, że tak rozkażesz — mruknął egipcyanin.
— Sąd moich czynności nie należy do ciebie — mówiła Tullia chłodno. — Uczyń, co rozkazuję.
Kiedy się astrolog oddalił, usunęła się na sofę i splótłszy ręce pod głową, utkwiła wzrok w suficie.
Nie wesołe były myśli, które wrzały pod jej czaszką, odbłyski ich bowiem chodziły ponuremi cieniami po jej twarzy. Pogardliwe usta drgały od czasu do czasu w kącikach.
Już drugi miesiąc odgrywała Tullia rolę „matrony drewnianego Rzymu“, pozbawiając się teatrów, cyrków i wesołych biesiad, a ten, dla którego ponosiła tyle ofiar, zdawał się nawet nie zauważyć jej przemiany. Zawsze uprzejmy, równy, ale obojętny, nie zdradził się Publiusz ani słowem, że bywa w jej domu w zamiarach małżeńskich. Spostrzegła tylko, że patrzy ciągle i słucha, przenosząc wzrok z niej na Mucyę i odwrotnie.
Uśmiechając się ustami, tłumiła w sobie niejednokrotnie gniew, który ją dławił. Gdyby mogła wybuchnąć!... Ale Mucya nie dawała powodu do scen gwałtownych, cicha i skromna, krzątająca się w domu, jak duch opiekuńczy. Gdyby nie jej rządność i oszczędność, zacząłby się ten złoty gmach kłamanego dostatku już rysować, góra bowiem tabliczek woskowych — niezapłaconych rachunków — rosła z każdym dniem coraz wyższa i wyższa.
Publiusz zresztą nie wyróżniał Mucyi, chociaż rozmawiał z nią chętnie. Był i dla niej tylko uprzejmym.
Podrażniona jednak zazdrość Tullii czuła, że przyjaźń trybuna skłania się w stronę jej synowicy. Mówiły jej to spojrzenia, szybkie, prawie niepochwytne, i głos, który miał zawsze tony miękkie, ilekroć się Publiusz do Mucyi zwracał.
— Miałażby ona?...
Tullia zerwała się z sofy, jakby ją ukryty gad ukąsił, i zaczęła znów biegać po pokoju. Z oczu jej sypały się iskry.
— Pókiż tego będzie? — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Nagle stanęła przed ogromnym biustem cesarza Augusta, spoczywającym na słupie bronzowym. Obejrzawszy go uważnie ze wszystkich stron, przyłożyła palce do małej nieznacznej wypukłości, znajdującej się pod piersiami i nacisnęła. Marmur otworzył się i ukazał we wnętrzu swojem, w wydrążeniu, szereg flakonów i sztyletów.
Wyjąwszy jednę z buteleczek, podniosła ją Tullia do światła.
— Trucizna Lokusty — wyrzekła półgłosem, przypatrując się ciemnemu płynowi. — Prędzej i skuteczniej usuniesz ty wszelkie przeszkody, aniżeli to moje sprawią zabiegi.
Na dworze, w ogrodzie huczał wiatr konającej jesieni, wygrywając na obnażonych gałęziach drzew pieśń zniszczenia. To wył przeciągle, to uderzał w ściany domu z wściekłością tłumionego gniewu. Teraz złagodniał, przycichł, kwiląc płaczem skrzywdzonego dziecka.
Tullii zdawało się, że słyszy niemocną skargę żywego stworzenia. Ktoś zawodził, łkał w jęku utulonego wichru, jakby prosił o zmiłowanie.
Tullia zwróciła głowę w stronę drzwi, nadsłuchując. Ucho jej chwytało z zabobonną trwogą cichy płacz wiatru, który zbliżał się coraz więcej. Już był tuż pod ścianą, już wszedł do wnętrza domu i chodził po milczących pokojach.
Tullię przebiegł zimny dreszcz, a serce jej ogarniał strach, nieznany jej dotąd.
Lękała się czegoś... Ale czego? Jakiś głos mówił do niej... Ale co?
Oglądała się podejrzliwie, ostrożnie po za siebie, jakby chciała ujrzeć coś, czego się obawiała.
Z flaszeczki, którą trzymała w ręku, z trucizny Lokusty, przechodził do jej ramienia przykry mróz i rozlewał się wolno po całem ciele, odbierając członkom sprężystość młodości.
A wicher kwilił ciągle...
Coś zaszeleściło za kotarą...
Tullia wyciągnęła przed siebie ręce i krzyknęła. Zdawało jej się, że widzi siebie samą, z bladością śmierci na twarzy, ze zgrozą w zgasłych oczach, rzucającą się na posadzce w kurczach konania.
— Ty rozkazałaś, pani?
Głos starej niewolnicy egipskiej wrócił Tullii przytomność.
Zasłoniła sobą szybko otwarty biust i wyrzekła:
— Podasz mi niebieską suknię i ciepły płaszcz. Niech Chryzyp i Sporus będą gotowi!
Gdy sługa znikła, zamknęła skrytkę i wybiegła z pokoju, jak gdyby ją upiory ścigały.
W pół godziny potem opuszczała dom pieszo, strzeżona przez dwóch gladyatorów, którzy postępowali za nią o kilka kroków.
Szła po wróżbę, po głos zakrytego jutra, ona, która nie wierzyła w bogów i w pozagrobowe życie człowieka. Słynny za Antoninów szarlatan, Paflagończyk Aleksander, miał jej powiedzieć, czy Publiusz ulegnie jej wdziękom i zręczności.
Wzięła z sobą tysiąc sesterców w złocie, tyle bowiem kazał sobie prorok płacić za posłuchanie, gdy jego wyroczni żądały osoby zamożne. Aby jej przechodnie nie poznali, ubrała się w barwne suknie hetery i włożyła na głowę kaptur wełniany.
Niepotrzebnie obawiała się spotkania ze znajomymi. Ciemny, burzliwy wieczór nie zachęcał nikogo do opuszczenia domu, wypędzając na ulicę tylko tych, których obowiązek zmuszał do znoszenia niewygód.
Opierając się wiatrowi, szła Tullia do proroka, do którego niosła, oprócz pieniędzy, zabobonną duszę sceptyków, pozbawionych wskazówek i pociechy religii. Jak prawie wszyscy oświeceni Rzymianie, wychowani przez filozofię grecką, nie lekceważyła i Tullia orzeczeń astrologii i magii. Świata pozagrobowego w rozumieniu pospolitem nie uznawała; wszelka jednak cudowność, rzeczywista lub robiona, pociągała jej wyobraźnię urokiem tajemniczości. Godzinami nieraz przypatrywała się gusłom starej Egipcyanki, zasięgając jej rady, ilekroć miała coś ważniejszego postanowić. Zapomniała dawno o modlitwach, których nauczyła się od niańki, mowę jednak snów, kości, rzuconych na półmisek, i ognia znała bardzo dobrze.
Nie zaczepiona przez nikogo, mimo stroju hetery, doszła Tullia na Kwirynał, gdzie znajdował się pałac senatora Rutiliona. Tu czekał na nią przed domem jej nadworny astrolog.
— Czy prorok przyjmuje? — zapytała.
— Sala roi się od niecierpliwych, którzy nie będą już dziś oglądali oblicza świętego męża — odpowiedział Egipcyanin.
— Ale mnie dopuści do siebie?
— Dla ciebie, pani, wyprosiłem posłuchanie.
— Nie chciałabym się narazić na uwagi obcych ludzi.
— I o tem pomyślałem. Wejdziemy odrazu na dziedziniec, gdzie bóg Glykon udziela odpowiedzi. Prorok już wie, czego pragniesz.
Zostawiwszy służbę przed drzwiami, weszła Tullia do pałacu. W przedsionku i w sali był taki tłok, że przecisnęła się z trudem do bocznego kurytarza, łączącego przednią część domu z tylną. Prowadzona przez astrologa, rzucała z pod zasłony ciekawe spojrzenia na zgromadzonych. W tłumie ludzi niższych stanów dostrzegła kilka postaci zakapturzonych, unikających, tak samo, jak ona, zetknięcia się z motłochem.
Niewidzialne ręce odsunęły przed nią ciężką kotarę, odkrywając duży dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron wspaniałemi kolumnami z białego marmuru.
Kiedy Tullia weszła do przybytku proroka, powiały na nią tak mocne odurzające wonie, że poniosła instynktowym ruchem koniec płaszcza do ust, broniąc się przed uduszeniem. Różowe, drżące, migotliwe światło zalewało salę, pokrywając filary, kwiaty i sprzęty, jakby tkaniną przejrzystą.
Dość długo trwało, zanim płuca Tullii przywykły do gęstego powietrza, a oczy jej do mroków tajemniczych. Gdy ochłonęła z pierwszego wrażenia, spostrzegła w głębi szkarłatną zasłonę, a przed nią ołtarz, na którym tlał słaby ogień, wyrzucający od czasu do czasu krwawe iskry.
Chciała się posunąć ku środkowi dziedzińca, ale ją astrolog powstrzymał.
— Bóg Glykon nie znosi blizkości śmiertelnika — odezwał się szeptem, z uśmiechem sarkastycznym na ustach i wskazał Tullii sofę, znajdującą się przy drzwiach.
Oparłszy, się plecami o filar, skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył w głąb sali drwiącemi oczyma kuglarza, którego bawią sztuki innego oszusta.
Dziedziniec zalegało milczenie, z którem zlewał się jednostajny szum fontanny, bijącej w pośród klombu kwiatów egzotycznych. Powietrze, przesycone narkotycznemi wyziewami, stawało się z każdą chwilą cięższem.
Tullia zrzuciła z siebie płaszcz, usiadła na sofie i oparła głowę na jej poręczy. Otworzywszy oczy szeroko, wlepiła je w zasłonę, czekając niecierpliwie na wyrocznię.
Ale prorok nie ukazywał się.
Zamiast jego głosu, odezwała się słodka muzyka, nucąca tęskną pieśń eolską. Żałośnie zawodziły flety przy drżącym wtórze cytr, ciche, stłumione. Czasem syknęła piszczałka, jak gad podrażniony.
Tullia, wsłuchana w śpiew omdlewający, odurzona woniami, czuła, że jej powieki zsuwają się wolno na oczy. Tylko siłą woli pokonywała senność, która ją ogarniała.
Wtem rozległ się huk, podobny do oddalonego grzmotu. Łoskot powtórzył się, bliższy, mocniejszy, i równocześnie buchnął na ołtarzu szeroki, krwawy płomień.
Tullia drgnęła, astrolog uśmiechnął się.
Zasłona rozdarła się na dwoje i na jej tle szkarłatnem, jakby wyrosła z ognia, zarysowała się sylwetka wysokiego starca. Długa siwa broda spływała na białą suknię, sięgająca aż do stóp proroka. Jego ramiona okrywał płaszcz purpurowy, z pod którego wyglądała głowa węża z twarzą ludzką.
Aleksander z Abonuteichos, słynny wieszcz paflagoński, wyciągnął przed siebie ręce i wzniósł oczy do góry. Tullii, która zerwawszy się z sofy, patrzyła na niego przez mgły różowe, zdawało się, iż jego klasycznie piękną twarz otacza aureola ognista.
Z bijącem sercem, z wytężoną uwagą, śledziła Tullia jego ruchy. On pochylał od czasu do czasu głowę, składając i rozkładając ręce.
Po jakimś czasie odezwał się głosem tak donośnym, świeżym, jakby nie lat sześćdziesiąt kilka, lecz dwadzieścia liczył.
— Bóg mój i przodek usłuchał twojej prośby, życzliwy zawsze dla tych, którzy się do niego z wiarą zbliżają. Ukorz się przed jego dobrocią!
Gdy Tullia, ująwszy płaszcz, zarzuciła go na głowę, otworzył wąż, zawieszony na szyi proroka, paszczę i równocześnie zaszeptał stłumiony, bezdźwięczny głos, wydobywający się jakby z pod ziemi:
„Rzeczą mężnej niewiasty usunąć przeszkody, które stoją na drodze jej szczęścia. Tylko odważnym sprzyjają demonowie. Wracaj do domu, bacz na swoje otoczenie i nie lękaj się śmiałego czynu, gdy go dobro twoje od ciebie zażąda“.
Znów buchnął szeroki płomień, zadudnił grzmot, zwarła się zasłona — i prorok znikł nagle, jak się ukazał.
Gdy Tullia zdjęła z głowy płaszcz, zalegały salę cisza i zmroki różowe.
Drżąca, odurzona tem, co widziała i słyszała, złożyła u stóp ołtarza pieniądze i opuściła pałac Rutiliona.
Zakapturzony mężczyzna otarł się o nią w przedsionku.
— Marek! — wyrzekła półgłosem. — Ty do proroka?
— Wysługuję się Liwii — odpowiedział wesoły pretor, witając się z prokonsulową. — Wysłała mnie, żebym się dowiedział od Aleksandra, jakie będzie nasze pożycie.
— Wszakże to pojutrze twój ślub?
— Zapominasz o obrzędzie, któremu twoja obecność ma dodać blasku. Będziesz?
— Muszę.
— I ja muszę, niestety.
— Już niestety?
— Ten drobkiewicz pokazuje mi rogi. Chciałbym się z tobą przed obrzędem zobaczyć...
— Będę jutro w amfiteatrze Flawiuszów.
— Po widowisku zajdź do mnie. Gdybyś zastała gości, nie zdziwi to nikogo, że krewna odwiedza w tak ważnej chwili krewnego. Przyjdziesz?
— Przyjdę. Dobrej wróżby ci życzę.
— Wolałbym złą — zaśmiał się pretor.
Przez całą drogę przetrawiała w sobie Tullia wyrocznię proroka, która przemówiła do jej dumy. I ona wierzyła, iż demonowie sprzyjają tylko odważnym, czynu zaś śmiałego nie lękała się córka wojowników. Miała gwałt i zabójstwo w krwi.
„Rzeczą mężnej niewiasty usunąć przeszkody, stojące na drodze jej szczęścia“. Demon Aleksandra czuł i radził, jak Rzymianin, przywykły do walki i zwycięstwa.
Wróciwszy do domu, udała się Tullia wprost do pracowni zmarłego męża i otworzywszy biust cesarza Augusta, wydobyła z niego truciznę Lokusty.
— Broń niewiasty — szepnęła, chowając buteleczkę za tunikę.
Już chciała zawołać na służbę, aby ją do snu rozebrała, kiedy na dworze, w ogrodzie zakwilił ten sam wiatr, który ją tak był przeraził.
Rzecz dziwna... I tym razem zdawało się Tullii, że płacze jakieś żywe, konające stworzenie, blizkie jej sercu. I znów wstrząsnął nią zimny dreszcz nie wysłowionej trwogi.
Zkąd w niej ten lęk niewytłómaczony?! Słyszała w amfiteatrze tysiące westchnień ostatnich, tysiące jęków i charczeń dogorywających ludzi. Nieobce były jej oczom i uszom drgania i krzyki śmierci. Bawiła się niemi, jak mimiką histryonów i zręcznością woźniców.
Dlaczego przejmowało ją kwilenie wichru taką trwogą, odbierając jej woli siłę i sprężystość?
Zabobonna Rzymianka oparła głowę o biust i imperatora, słuchając smutnej skargi jesieni. Przypominała sobie znaczenie, jakie przesąd gminu podkładał pod łkanie wiatru, i drżała na całem ciele. Rychły zgon przepowiadał płacz nocny temu, kto go zauważył...
Tullia wyjęła z po za tuniki buteleczkę i zamykając ją w skrytce, szepnęła:
— Jutro... pojutrze... nie mogę...
Chwiejnym krokiem wyszła z pracowni i udała się do dalszych pokojów. Gdy mijała sypialnię Mucyi, zastanowił ją podniesiony głos synowicy. Przystanęła i spojrzała przez otwór w zasłonie do wnętrza. Mucya siedziała na krześle w bieliźnie, a Mimut rozpłatała jej włosy.
— Ty mówisz, Mimut — pytała Mucya — że bogowie chrześcian kochają wszystkich ludzi, że wynagradzają dobrych, a karzą złych, zawsze sprawiedliwi i miłosierni?
— Wszystkich, pani — odpowiedziała niewolnica. — Dla naszego Boga nie ma bogatych i ubogich, panów i sług, wolnych i niewolnych. Nasz Bóg zrównał wszystkich, a kocha najwięcej słabych i nieszczęśliwych.
— To dlaczegóż korzystają głównie źli z darów tej ziemi, nikczemni panują nad szlachetnymi, podstępni, chytrzy nad szczerymi? Pieniądze, środek rozkoszy, lgną najchętniej do rąk brudnych, zaszczyty zaś zdobią częściej zręcznych niż zasłużonych. Dlaczegóż dzieje się wszystko na opak, kiedy się światu miał narodzić nowy, lepszy Bóg, jak wierzą chrześcianie?
Tullia słuchała uważnie. W miarę, jak Mucya mówiła, ożywiała się jej twarz. Radosny błysk rozświetlił jej oczy.
— Królestwo naszego Boga nie jest z tej ziemi, pani — objaśniała niewolnica. — Nie tu, lecz na innym świecie wymierzy Bóg chrześcian złym i dobrym sprawiedliwość.
— Na innym świecie? — pytała Mucya głosem zdziwionym. — Wy wierzycie, że człowiek żyje na świecie innym?
— Wierzymy, pani.
— Wy znacie ten świat inny? Gdzie on?
— Nie umiem ci tego powiedzieć, pani, ale nasi kapłani wiedzą, gdzie ten świat.
— Czy można mówić z waszymi kapłanami?
— Nasi kapłani nie odtrącają nikogo od siebie.
Mucya milczała zamyślona.
— Przynieś mi wody — odezwała się po chwili.
Szybko odjęła Tullia ucho od drzwi i oddaliła się cichą stopą.
— Gdyby chciała uwierzyć w ten przesąd wschodni — myślała — byłaby trucizna Lokusty niepotrzebną. Chrześciankę usunąłby z mojej drogi miecz kata.






IX.

Marek Kwintyliusz, spożywszy obiad razem z Fabiuszem, przeszedł na dziedziniec, dokąd służba zaniosła omszały dzban niedopitego falerna.
Kiedy zostali sami, odezwał się:
— Sądziłem, że będziesz teściem przyjemniejszym.
Fabiusz, który rozłożył się wygodnie na sofie, uśmiechnął się złośliwie.
— Przyszły dziad przyszłych Kwintyliów — wyrzekł — powinien pamiętać o majątku wnuków.
— Jeżeli ty będziesz ich dziadem, to ja będę ich ojcem, ojciec zaś jest bliższym od dziada — mruknął Marek, chodząc wzdłuż filarów.
— Najbliższym byłeś sobie, a mimo to...
— Mimo to straciłem fortunę patrycyuszowską, chcesz powiedzieć — wtrącił Marek żywo. — Powiedziałem to sobie już sam tyle razy, iż mógłbyś mi oszczędzić wyrzutów niewczesnych. Zresztą, radzę ci nie nadużywać mojej cierpliwości, bo...
— Bo co? — zapytał Fabiusz spokojnie, pociągając falerna.
— Bo mógłbym pożałować tego, że się z tobą łączę.
— Nie pożałujesz...
— Sądzisz, że nie ma dla mnie wyjścia? Prowincye potrzebują senatorów.
— Cobyś ty robił na prowincyi bez dworu imperatora Lucyusza, bez teatrów, cyrków i biesiad rzymskich? — mówił Fabiusz z obojętnością człowieka, który wie, że straszą go daremnie.
— I w Rzymie mógłbym zostać, gdybym się wyrzekł związku z Liwią — mruknął Marek.
Fabiusz nastawił uszu.
— Nic mi nie wiadomo o spadku, któryby ci pozwolił prowadzić dalej życie wesołego pretora — odezwał się, unosząc się na sofie.
— Krewny mój, Publiusz, ofiarował mi połowę majątku...
Fabiusz zerwał się na równe nogi.
— Czego ten pyszny trybun chce odemnie! — zawołał.
— Podniosła cię ta wiadomość! — zaśmiał się Marek. — Może będziesz teraz przyjemniejszym. Czego Publiusz chce od ciebie? Od ciebie nic, ale odemnie żąda, żebym się nie plamił pieniędzmi...
— Plamił, plamił! — przerwał mu Fabiusz z gniewem. — I wasi przodkowie bogacili się w prowincyach!
— Ale nasi przodkowie oddawali pieniądze, zabrane barbarzyńcom, ludowi rzymskiemu pod postacią igrzysk, świątyń, rynków, bibliotek, szkół i składów zbożowych; wy zaś umiecie tylko dla siebie grabić i wyzyskiwać. Nasi przodkowie płacili za dostojeństwa i władzę krwią, służbą całego życia, samobójstwem nieraz, gdy taka była wola cezarów, wasze zaś pierścienie rycerskie mają jedynie wartość kupionego sprzętu.
— Teraz stajesz się ty przyjemnym — mruknął Fabiusz.
— Chciałeś tego — odparł Marek.
Zamilkli. Pretor chodził ciągle wzdłuż filarów, pochmurny, zasępiony; Fabiusz spoglądał na niego z pod czoła, gładząc brodę.
Teść i zięć nie żywili dla siebie uczuć przyjaznych. Gdyby nie próżność pierwszego, a marnotrawstwo drugiego, rozeszliby się bez żalu, nie pragnąc powtórnego zbliżenia.
Ale wszyscy dorobkiewicze Rzymu zazdrościli Fabiuszowi związku z Kwintyliami, a wierzyciele Marka grozili mu publiczną sprzedażą domu i pamiątek rodzinnych.
Pierwszy odezwał się Fabiusz.
— Gdybyś się dobrze nad swojem położeniem zastanowił — mówił, zbliżając się do Marka — przyznałbyś mi słuszność. Nie oddając posagu Liwii w twoje ręce, mam tylko twoją przyszłość na względzie.
— Zbyteczna to troskliwość — rzucił Marek.
— Wiesz chyba sam, że nie umiesz ocenić wartości pieniędzy.
— Skąpstwo nie jest rzeczą Kwintyliusza.
— Dla wierzycieli ma Kwintyliusz takie samo znaczenie, jak wczoraj wyzwolony niewolnik.
Niecierpliwie odwrócił się Marek i zmierzywszy Fabiusza pogardliwie, wyrzekł:
— Mówiłem ci już raz, że trybun Publiusz ofiarował mi połowę majątku za zerwanie z Liwią. Straszysz mnie daremnie wierzycielami. Albo przepiszesz na mnie połowę posagu żony, albo nie stanę jutro do obrzędu.
Zamilkli powtórnie.
I znów gładził Fabiusz brodę, śledząc z pod czoła ruchy Marka. Mówi on prawdę, lub też targuje się tylko? pytały jego chytre oczy.
Małżeństwo z patrycyuszem, którego drzewo rodowe sięgało czasów przedhistorycznych Rzymu, równało się dla niego purpurze senatorskiej. Wiedział bardzo dobrze, że stosunki Marka otworzą przed nim wszystkie drzwi, zatrą jego przeszłość i poprowadzą go po stopniach zaszczytów, o których zbogacony poborca marzył od chwili, kiedy sobie powiedział, że zgarnął dostateczną ilość pieniędzy.
Dla takiego celu warto poświęcić część zdobytej fortuny, myślał Fabiusz, wrodzona jednak chciwość kazała mu bronić milionów przed lekkomyślnością znanego marnotrawcy.
Już chciał przystąpić do Marka, kiedy się ten odezwał:
— Byłoby zresztą dla ciebie bezpieczniej, gdybyś przepisał majątek na mnie, sprawa bowiem owej niewolnicy germańskiej jeszcze nieukończona.
Fabiusz drgnął. Zapomniał zupełnie o narzeczonej Serwiusza.
— Nie widzę związku między moim majątkiem a ową niewolnicą — mruknął.
— Jako były adwokat powinieneś wiedzieć, że majątek skazanego za czyn haniebny przechodzi na własność skarbu. Nie sądzę, aby boski Marek Aureliusz nie chciał wziąć twoich milionów w chwili, kiedy motłoch wyciąga do niego zewsząd ręce z wołaniem o pomoc. Nie ma podobno w Rzymie chleba dla ubogich.
Teraz przypatrywał się Marek Fabiuszowi przez zmrużone powieki, bawiąc się jego niepokojem. Poborca nie gładził już brody, lecz targał ją nerwowo.
— Niech ją Pluton pochłonie! — mruknął.
— Żeby ją pochłonął — mówił Marek. Ale wiem że nie odnaleziono dotąd nawet jej śladów. Przepadła na to, by się którego dnia ukazać pod opieką prefekta Serwiusza.
— Przepiszę na ciebie piątą część majątku — wyrzekł Fabiusz — i będę ci płacił rocznie sto tysięcy sesterców na twoje osobiste potrzeby.
— Gdyby się owa niewolnica odnalazła, znaczyłyby owe sto tysięcy dla mnie tyle, co obietnica umarłego — odpowiedział Marek.
— Dam ci czwartą część! — zawołał Fabiusz.
Ale Marek kręcił głową przecząco.
— Małoż ci jeszcze? Wszakże oddaję wszystko, co posiadam, córce, która będzie twoją żoną! Byłbyś bardzo niezręcznym mężem, gdybyś nie umiał zapanować nad piętnastoletnią dziewczyną.
Marek zastanowił się. Rzeczywiście... O tem nie pomyślał. Byłby w istocie niedołężnym, gdyby nie potrafił tak młodej żony nagiąć do swoich pojęć i nawyknień.
— Zrobisz z Liwią wszystko, co tylko zechcesz — poddawał mu Fabiusz, jak gdyby czytał w jego myślach. — Ona jest jeszcze prawie dzieckiem.
Gdyby Marek był spostrzegł uśmiech ironiczny Fabiusza, który zadawał kłam jego słowom, byłby się dalej targował. Ale był to uśmiech tak szybki, że zarysował się tylko na mgnienie oka na grubych wargach Egipcyanina.
— Tak sądzisz? — zapytał Marek.
— Nie wątpię o twojej zręczności — zapewniał Fabiusz.
— W takim razie przygotuj na jutro wszystko, co potrzebne. Świadkami będą moi klienci.
— A twoja rodzina?
— Liczyć możesz tylko na Tullię Kornelię i na dalszych krewnych, Publiusza bowiem nie śmiałem nawet prosić, Mucya zaś odmówiła.
— I ta...
Fabiusz chciał dodać obelżywe określenie, ale go wzrok Marka powstrzymał.
Kiedy się oddalił, nalał sobie Marek lampkę falerna, wypił, odetchnął i rzucił się na sofę.
Znużył go ten targ o posag.
Syn prokonsula, dziedzic wielkiego majątku, nie trudził się nigdy sprawami pieniężnemi, które za niego rządcy i rachmistrze załatwiali. Nawet wtedy, kiedy pożyczał, nie ocierał się o lichwiarzów. Podpisywał zobowiązanie, oddawał je służbie i czekał na potrzebną mu sumę, nie przypuszczając, żeby się nie znalazła.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczął rozumieć, że purpura senatorska nie broni przed natarczywością wierzycieli. Kiedy milion, wzięty od Publiusza, nie pokrył wszystkich długów, stali się handlarze tak natrętnymi, że domagali się osobistej rozmowy z pretorem. W uniżonem oddaleniu trzymał ich jeszcze wysoki urząd Marka, ale za kilka tygodni skończy się jego pretura, a wówczas?... Inny senator zasiądzie na stolicy sędziowskiej, jego zaś opadną zewsząd łupu chciwi lichwiarze.
Targując się z Fabiuszem, walczył Marek o spokój, o niezależność. Chciał się uwolnić od reszty wierzycieli i zapewnić sobie swobodne życie na długie lata.
Zdawało mu się, że związek z Liwią będzie mu tak obojętnym, jak wiele innych stosunków, które na to tylko splatał, aby je targać i rzucać. Setkom kobiet przysięgał miłość, zapominając o nich, gdy znalazł nową, świeżą zabawkę. Najpiękniejsze niewolnice nabywał pod portykiem Agryppy i sprzedawał po jakimś czasie, znudzony ich wdziękami, śpiewem i tańcem.
A jutro miał się połączyć na zawsze z dziewczyną, do której nie czuł nic, oprócz pogardy patrycyusza dla córki wyzwoleńca i handlarza. Liwii nie będzie mógł cisnąć, jak to uczynił z pierwszą żoną, tylko bowiem miliony Fabiusza utrzymają go na stanowisku senatora.
Marek ruszał się niespokojnie na sofie. Jego naturę lekkomyślną, zmienną, przerażały kajdany, które miał na siebie włożyć.
A potem ten ohydny targ!
On, Kwintyliusz, który trzymał całe wojsko gladyatorów, sprowadzał z Afryki słonie i lwy, z Hiszpanii byki, z lasów germańskich żubry i jelenie, aby zabawić w cyrku lud rzymski tak samo, jak imperator — on, patrycyusz od czasów niepamiętnych, spierał się z tym rabusiem o pieniądze, jak przekupień uliczny.
Na dnie zgniłej, sceptycyzmem i rozpustą stoczonej duszy Marka tliły resztki dumy rzymskiego rycerza, którego krew lała się na wszystkich polach bitew, gardząca śmiercią.
Czuł w sobie w tej chwili ten płomień, rozgrzewający ramię do odważnego czynu, obracający wniwecz trzeźwą rozwagę.
Zerwał się z sofy i podniósł ręce do góry, jakby się chciał uwolnić z więzów.
— Żeby ją piorun Jowisza dosięgnął! — zaklął.
— Bardzo dziękuję za uprzejme powitanie — zaśmiała się Tullia, która wchodziła właśnie na dziedziniec.
Marek zbliżył się szybko do prokonsulowej i ująwszy jej ręce, całował je serdecznie.
— Niech ci Wenus wynagrodzi za dotrzymanie obietnicy! — mówił, szczerze uradowany.
— Widzę, że przychodzę w chwili pożądanej — odezwała się Tullia, przypatrując się uważnie zmęczonej twarzy Marka. — Obawiasz się dnia jutrzejszego.
— Obawiam się niewoli, w którą się własnowolnie oddaję, niewygodnych ambicyj Fabiusza, dziwacznego wychowania Liwii, a przedewszystkiem — jednostajnego pożycia małżeńskiego. Sądziłem, że mi posag ułatwi zniesienie przykrości, na które się narażam, ale i tej pociechy mieć nie będę, bo Fabiusz broni swoich milionów z zaciętością dorobkiewicza.
— Dziwisz się temu? — wyrzekła Tullia. — Twoja przeszłość nie może wzbudzić zaufania w żadnym teściu. Cóż ci Fabiusz daje?
— Czwartą część posagu i sto tysięcy sesterców rocznego dochodu.
— Owa część czwarta pójdzie wkrótce między ludzi, a sto tysięcy nie starczy ci nawet na grę w kości.
— Wiedziałem, że znajdę w tobie orędowniczkę — zawołał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Niestety, tylko orędownictwem służyć ci mogę — wyrzekła.
— Cała moja nadzieja w młodości Liwii — wtrącił Marek.
— Lepszą doradczynią będzie ci, zdaniem mojem, próżność tych ludzi. Z tego źródła czerp, bo ono nie zawiedzie cię nigdy.
Siedzieli oboje na jednej sofie: ona, oparta ramieniem na poręczy, on obok niej z głową opuszczoną, z rękoma splecionemi na kolanach.
— Zdawało mi się, że duma patrycyusza zgasła we mnie na zawsze — mówił Marek głosem stłumionym — że nie ma w mojej krwi wystygłej miejsca na przesądy, a tymczasem budzi się we mnie od czasu do czasu ten upiór nierozumny i obrzydza mi związek z Fabiuszem.
Tullia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma.
— Byłożby to prawdą? — wyrzekła. — Nie posądzałam cię nigdy o uczucia tak staroświeckie.
— I ja wierzyłem, że niema we mnie już ani śladu patrycyusza drewnianego Rzymu, a mimo to zazdroszczę czasami Publiuszowi.
— Dzieje się to niezawodnie tylko wtedy, kiedy ci brak pieniędzy dokucza — mówiła Tullia, przypatrując się Markowi z lekceważącem współczuciem.
On żachnął się.
— A gdybyś się myliła? — wyrzekł.
— Omyłka byłaby dla mnie miłą niespodzianką, bo ty wiesz, Marku, że pragnę twojego szczęścia. Byliśmy zawsze przyjaciółmi.
Wzięła go za ręce i mówiła dalej:
— Na twojem miejscu nie lękałabym się nieznanego jutra.
— Podziękuję ci za dobrą radę.
— Ta dobra rada znajduje się tuż obok ciebie. Schyl się tylko po nią, a nie będziesz potrzebował zdobywać pieniędzy podstępem.
— Nie widzę jej...
— Za kilka tygodni, składając preturę, będziesz miał prawo do zarządu prowincyi, którego ci senat nie odmówi, gdy prośbę twoją poprą imperator Lucyusz i Publiusz. Propretura wróci ci roztrwonioną fortunę.
— Od Nowego Roku będą tylko dwie propretury wolne: jedna w kraju Partów, druga w północnej Germanii, a i tu i tam buntują się znów barbarzyńcy — odezwał się Marek.
— Lękasz się niebezpieczeństwa, ty, Kwintyliusz? — wyrzekła Tullia, puszczając jego ręce.
— Lękam się trudów, do których nie przywykłem — odpowiedział Marek. — Zarządca prowincyi niespokojnych musi być czujnym, podobnym do psa, pilnującego domu w noc burzliwą. Mam wstręt do owych drobiazgów odpowiedzialnego urzędu, do owych posłuchiwań, rozjazdów, do rozstrzygania sporów, które mnie nic nie obchodzą, do gwałtów w końcu, bez których zarząd oddalonych prowincyj nie jest możliwy. W kraju Partów lub w Germanii trzeba pracować bez wytchnienia, a moje lenistwo nie znosi wysiłku.
— W takim razie pozostaje ci tylko służba u Fabiusza — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy.
— Tullio! — zawołał Marek.
— Nie cofam słów gorzkich. Kto nie chce, nie umie rozkazywać, ten powinien służyć, bo mylisz się, jeżeli ci się zdaje, że Liwia będzie posłusznem twojej kapryśnej woli narzędziem. Córka takiego drapieżnego ojca nie może być gołębiem. Widziałam ją i słyszałam tylko kilka razy, ale widziałam i słyszałam dosyć, aby wiedzieć, co cię czeka. Liwia wzięła po ojcu stanowczość i przebiegłość, których siłę odczujesz wkrótce.
— Przerażasz mnie...
— Ostrzegam cię...
— Nie takiej pociechy spodziewałem się od ciebie..,
— Jest obowiązkiem przyjaźni mówić prawdę...
— Radź lepiej!
— Nie mogę inaczej... Jedź na prowincyę!
— Zmiłuj się! Cóż będę robił na prowincyi bez towarzystwa rzymskiego, bez cyrków, teatrów i filozofów? — mówił Marek, krzywiąc się jak dziecko.
Tullia spoglądała znów na niego z lekceważącem współczuciem.
— Rzeczywiście... Cobyś ty robił na prowincyi bez rozbawionego, filozofującego Rzymu — wyrzekła z odcieniem pogardy w głosie. — Ty możesz być tylko zięciem Fabiusza...
Marek opuścił głowę, jak skarcony chłopczyk.
— Gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Któżby się gniewał na dzieci, które się do winy przyznają! — odparła Tullia — Żeń się z Liwią i dźwigaj jarzmo dopóty, dopóki ci go upiór, drzemiący w twojej krwi, nie obrzydzi.
— Ten upiór odzywa się we mnie tak rzadko — mówił Marek.
— Tem lepiej dla ciebie. Życzę ci, żeby z dniem dzisiejszym zamilkł na zawsze.
— Ty znasz go także? — zapytał Marek.
— Ja?...
Tullia podniosła głowę. W jej oczach zapaliły się błyski stalowe.
— Ty mnie o to pytasz? — mówiła głosem twardym. — Gdybym była na twojem miejscu, nie wahałabym się ani na chwilę w wyborze drogi.
— Kobietom nie dają zarządu prowincyi.
— Ale kobiety mają sztylet i truciznę.
Stała przed nim wyprostowana, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami.
— Będziecie z Publiuszem parą dobraną — wyrzekł Marek, spoglądając na Tullię zazdrosnem spojrzeniem. — Gdybym ja miał waszą dumę!... Ale co tobie? — zawołał, widząc, że Tullia pobladła.
— Zdaje się, że Publiusz nie o mnie myśli, gdy nas odwiedza — odezwała się Tullia, spuszczając głowę.
Nagle ujęła Marka za ręce i zapytała szybko:
— Wszakże patrycyuszkę, która przyjmuje zakon chrześciański, czeka kara miecza?
— Tak nakazuje prawo — odpowiedział Marek, zdziwiony niespodzianym zwrotem rozmowy.
— A co trzeba uczynić, żeby patrycyuszkę stawić przed sądy?
— Wystarcza donieść pretorowi, że bierze udział w nocnych zebraniach chrześcian.
— A gdyby się wyparła?
— Należy ją śledzić i kazać pochwycić na gorącym uczynku.
— Dziękuję ci...
— Ręce twoje drżą, w oczach płoną błyski złowrogie, na twarzy wykwitły chorobliwe rumieńce — mówił Marek, coraz więcej zdziwiony. — Czybyś ty?...
— Ja? — zawołała Tullia, uśmiechnąwszy się pogardliwie. — Ja miałabym uwierzyć w ten przesąd motłochu i niewolników? Patrycyuszka rzymska chrześcianką, siostrą nędzarek i sług? Sądziłam, że znasz mnie lepiej.
A zbliżywszy usta swoje do ucha Marka, szepnęła:
— Mówi mi głos wewnętrzny, że Mucya przyjmie ten zabobon wschodni.
— I tybyś... — zawołał Marek.
Cofnął się o cały krok, patrząc ze zgrozą na Tullię.
— Mucya jest naszą krewną, Tullio — wyrzekł z wyrzutem w głosie.
— Najbliższą krewną jestem sobie sama — odpowiedziała Tullia, marszcząc brwi.
Było tyle nieubłaganej stanowczości w jej twardych rysach, że się Marek przeraził.
— Nie chciałbym zasłużyć na twoją zemstę — mruknął.
— Bo nie byłeś nigdy mężczyzną — odpowiedziała Tullia. — A teraz polecam cię bogom domowym, w których nie wierzysz i Hymenowi, który nie zapali dla ciebie jutro jasnych pochodni. Niech ci sen da noc szczęśliwą, biedaku!
Pogładziła twarz Marka ręką, jak matka, pieszcząca smutne dziecko i odeszła.
Przybywszy do domu, kazała zawołać jednego z niewolników, przeznaczonych do jej służby osobistej, a gdy nizki, tłusty, kosooki Greczyn stanął przed nią, wyrzekła:
— Mówiono mi, że umiesz przykładać ucho i oko do każdych drzwi.
Niewolnik zbladł. Pochyliwszy głowę, czekał drżący na wyrok, który mu słowa pani zapowiadały.
Ale Tullia uśmiechnęła się łaskawie i mówiła dalej:
— Potrzeba mi, od tej chwili twojego oka i ucha. Zbliż się!
Kiedy Greczyn przypadł do jej kolan, nachyliła się nad nim i wyrzekła głosem stłumionym:
— Chcę wiedzieć, co Mucya Kornelia robi o każdej porze dnia, w domu i po za domem, kogo przyjmuje, z kim i o czem rozmawia. Jeżeli wywiążesz się z zadania ku mojemu zadowoleniu, wówczas czeka cię nagroda, o jakiej nie marzyłeś; lecz gdybyś mnie okłamał lub zawiódł, wtedy skonasz pod chłostą lub zginiesz w więzieniu. Możesz odejść!
— Będziesz wiedziała, pani, o każdej godzinie Mucyi Kornelii — odezwał się niewolnik i dotknąwszy ustami końca trzewika Tulli, oddalił się, cofając się tyłem.
Chcąc natychmiast wykonać rozkaz pani, zbliżył się cichą stopą do pokoju Mucyi i uchylił bez szelestu kotary. Słabe światło lampy nocnej padało na puste łóżko...
Trzymając się ścian i nasłuchując uważnie, obszedł cały dom, a gdy nie znalazł nigdzie Mucyi, wyszedł do ogrodu. Ale i tu szukał daremnie.
Szukał daremnie. Mucya bowiem opuściła przed godziną dom w towarzystwie Mimut i dwóch gladyatorów germańskich, z których jeden świecił z przodu pochodnią, a drugi postępował z tyłu z obnażonym mieczem w ręku.
Otulona ciemnym płaszczem, zdążała zaułkami ku bramie Flamińskiej, a gdy wydostała się za miasto, skręciła na lewo, na drogę, wiodącą w stronę Tybru.
Nie była sama. Ze wszystkich stron ukazywały się gromadki ludzi, ciągnące w tym samym kierunku.
Okolica podmiejska stawała się coraz więcej pustą, uboższą. Tu i owdzie tylko błyszczało spóźnione światło w jakimś ogrodzie. Zdala dochodził szum rzeki, spływając się z ciszą nocną.
Mucya szła przeszło godzinę, kiedy się niewolnik, idący przodem z pochodnią, zatrzymał przed jakąś bramą i stuknął w nią trzy razy.
Ktoś odsunął okienko i wyrzekł coś półgłosem. Niewolnik zrobił na ustach znak krzyża, odpowiedział kilka słów szeptem, poczem się brama otworzyła.
Mucya znalazła się w obszernym ogrodzie, wpośród którego rysowały się na tle ciemnej nocy ciemniejsze od niej kontury ogromnej szopy. Stłumiony śpiew mnóstwa głosów wydobywał się na zewnątrz, otaczając budynek brzękiem tajemniczym.
Nasunąwszy kaptur płaszcza na głowę, weszła Mucya za niewolnikiem do szopy i stanęła pod ścianą w pobliżu drzwi. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kilkaset ludzi klęczało i śpiewało pieśń, nieznaną pogance.
Pierwszem wrażeniem, jakie Mucya odniosła na zebraniu chrześcian, było nieprzyjemne zdziwienie.
Rzymianka, przywykła do marmurowych świątyń, ozdobionych złoconemi posągami bogów, do wspaniałych kolumnad, obwieszonych bogatemi wotami i wieńcami i do wytwornych kapłanów, czuła się obcą w szopie drewnianej bez filarów, mozaiki i sztukateryi. Samo otoczenie Jowisza kapitolońskiego i innych mieszkańców Olimpu działało na zmysły, pobudzając do kornego rozmyślania, a tu, w świątyni chrześciańskiej, spoglądały na nią nagie brudne ściany, oświetlone żółtym płomieniem kilku lamp olejnych.
Przez otwarte drzwi wchodziły ciągle nowe postacie, mężczyzn i kobiet, starców i dzieci.
Mucyę mijali prawie sami nędzarze — rzemieślnicy, niewolnicy, żołnierze niższych stopni, gladyatorowie, przekupnie — same twarze smutne, uginające się pod brzemieniem życia. Ubóstwo, łachmany, rozpacz, głód, nieszczęście, wszelaka niedola napełniały szopę, padając na kolana przed bogiem, zakazanym przez imperatora i senat.
Widok motłochu nie usposabiał Mucyi życzliwie do „przesądu wschodniego.“ Wszakże była patrycyuszką, którą obyczaj wielu wieków bronił przed zetknięciem z nędzą, wyznaczając jej w teatrach, w cyrku, w świątyni nawet miejsce osobne, aby swej białej sukni nie walała o brud ubóstwa. Ją, Kornelię, odgraniczał nieprzebyty mur przywilejów społecznych i towarzyskich od szarego tłumu, który istniał na to tylko, by jej służył. Jeżeli się do niego zniżała, litując się nad poniewierką wydziedziczonych, to wiedziała, iż wyświadcza łaskę, za którą należy być wdzięcznym.
A tu, w świątyni chrześciańskiej, otaczały ją zewsząd istoty, któreby się nie odważyły do niej w żadnem innem miejscu zbliżyć, ocierały się o nią, potrącały ją, tłoczyły się wokoło niej, przyciskając ją do ściany.
Mucya nie miała pogardliwej dumy Tullii. Wychowana przez greckiego stoika, godziła się z łagodnemi rządami Marka Aureliusza, który opiekował się nawet niewolnikami. I ona nie znęcała się nad służbą, nie karała nigdy okrutnie, chętniej pobłażliwa niż sprawiedliwa, ale była to dobroć prawego serca, które nie znosi krzywdy słabego. O tem, żeby niewolnik, zrodzony w kajdanach, był jej równym, nie pomyślała nigdy córka konsulów, pretorów i trybunów. Jej, patrycyuszce, przystało być łaskawą, łaska jednak a obowiązek to dwie bardzo różne rzeczy.
Nie na to, by obrazić oczy widokiem nędzy, przyszła Mucya na zebranie chrześcian. Pozbawiona wiary w religię urzędową, chciała się przypatrzeć zblizka owemu nowemu bogu, o którym słyszała tyle opowieści sprzecznych. Filozofowie drwili z „zabobonu wschodniego,“ władza ścigała go bez miłosierdzia, nie szczędząc wyszukanych męczarni, motłoch posądzał go o wszystkie nieszczęścia, które spadały na Rzym, a wyznawcy czerpali z niego pogardę prześladowań i śmierci. Mucya widziała sama, jak niewiasty szły w amfiteatrze bez obawy pod pazury i paszcze dzikich bestyj. Starcy konali na krzyżu bez jęku, dzieci poddawały się z uśmiechem na ustach okrutnym katuszom.
Potężnym musi być Bóg, który stwarza bohaterów i pokonywa instynkt samozachowawczy. Rozumiała to bardzo dobrze Rzymianka, spadkobierczyni walecznych czynów, zapałów i poświęceń całego szeregu pokoleń. Ten ścigany, oplwany, a mimo to tak czczony Bóg, pociągał duszę patrycyuszki, dla której dumne myśli i gwałtowne uczucia nie były rzeczą obcą.
Żaden z bogów Olimpu, chociaż mieszkali w złoconych pałacach i przyjmowali ofiary z tysięcy ołtarzów, rozrzuconych po całem imperium, nie budził tak namiętnej miłości. Nietylko nie oddawano za nich życia i mienia, lecz zaniedbywano nawet ich świątynie, które świeciły w dni uroczyste pustkami, mimo skarg i nawoływań kapłanów.
Tylko Rzym rządzący z imperatorem Markiem Aureliuszem na czele brał zwykle udział w obrzędach. Ale Mucya wiedziała, iż purpuraci nie stawali przed obliczem Jowiszów, Marsów, Dyan i Wener z wiarą w sercu i pobożną modlitwą na ustach. Czcili oni zewnętrznie, nie bogów, lecz tradycye, którym stolica świata zawdzięczała swoją wielkość, przekonani, że bez tej podstawy runie gmach, zbudowany przez cnoty wieków. Religia już tylko polityczna była dla Rzymian oświeconych wiarą praojców.
Inaczej Bóg chrześcian. Za niego znosili ludzie męczarnie tak okrutne, iż drobna ich część, przecierpiana w służbie Rzymu, wystarczyłaby do rozsławienia imienia bohatera. Cały świat wysławiał dotąd nazwisko Mucyusza Scewoli za to, że oddal jednę rękę ogniowi; a chrześcianie ginęli w płomieniach, chociaż ich od tak strasznej ofiary mogło odwołanie zabobonu uwolnić.
Więc tkwiła w tym wzgardzonym „przesądzie“ siła potężniejsza od życia i jego darów? Więc to, co chrześcianie zyskiwali przez śmierć, było lepsze od tego, co tracili?
Gdzież on, ten dziwny Bóg? Gdzie jego wyobrażenie?
Na drugim końcu szopy, w głębi, spostrzegła Mucya zwykły stół, a na nim, w otoczeniu kilku świec woskowych, czarny krucyfiks. — Nic więcej...
Ubogi był chrześcianin, jak jego świątynia wyznawcy. Słusznie drwili filozofowie, iż narodził się wyłącznie dla nędzarzów.
Ale nie... Oko Mucyi, chodząc nad tłumem, zatrzymało się nagle zdziwione. Wszakże to Metella, patrycyuszka, jak ona, jedna z niewielu matron rzymskich dawnego obyczaju, wierna małżonka, wzorowa matka, hojna pani. A tam, w pobliżu ołtarza, klęczała Domicylla ze stanu rycerskiego obok starego Hortensyusza, który piastował temu lat kilka godność konsula. I Rufiusz, trybun legionów, i propretor Flaminiusz modlili się razem z niewolnikami.
Rozglądając się uważniej, policzyła Mucya kilkadziesiąt osób, zajmujących stanowiska wybitne. Wojskowi i świeccy dygnitarze ginęli w tłumie, nie usuwając się od nędzy. Nawet uczeni korzyli się przed wzgardzonym bogiem, bo oto wchodził właśnie do szopy Minucyusz Felix, głośny adwokat i retor, znakomity stylista, znany Mucyi z dzieł polemicznych i z mów wygłaszanych na rynku.
I on? Wszyscy prawnicy wyrażali się z uznaniem o jego wiedzy i zdolnościach.
Więc Bóg chrześcijan nie jest tylko przesądem ubogich i ciemnych?
Obecność osób jej towarzystwa usposobiła Mucyę lepiej do zebrania chrześcian. Gdzie była Metella i Domicylla, niewiasty szanowane powszechnie, tam mogła się i ona znajdować.
Ciekawie zaczęła się teraz nabożeństwu przypatrywać.
Słyszała nieraz, czytała nawet w pismach Frontona, że chrześcianie czczą głowę osła, zbierają się zaś dlatego w miejscach odludnych i w godzinach nocnych, by ukryć zmysłowe wyuzdanie przed czujnem okiem straży, pilnującej moralności publicznej.
Głowy osła nie dostrzegła nigdzie, a zamiast rozpustników widziała pobożnych, modlących się na kolanach. Śpiewali jakiś hymn, którego poważna melodya przypominała jej pieśni pogrzebowe. Łzami śpiewali, smutkiem skarg...
W głębi szopy, przed ubogim ołtarzem, stał wysoki starzec w białej sukni, rozkładał ramiona i pochylał się nad krucyfiksem. Spełniał zapewne ofiarę chrześciańską.
Wszystko, co Mucya dotąd widziała, nie tłómaczyło jej potęgi nieznanego boga i miłości jego wyznawców. Było to zebranie gromady ludzi różnych stanów, złączonych jakąś wspólną wiarą. Ale jaką?
Oczy wychowanki filozofii greckiej zaczęły szukać odpowiedzi na pytanie, które ją zajmowało, na twarzach chrześcian. Czegóż oni chcą od swojego boga?
Obok niej klęczało kilku niewolników bogatszych domów! Poświadczały to tuniki, ozdobione haftami.
Jeden z nich, oparłszy głowę o ścianę, patrzył przed siebie, nie biorąc udziału w śpiewie. Przykucnął w kącie, skulony, zmięty, jakby się chciał wcisnąć pod ziemię. W jego oczach i naokoło ust było tyle boleści, że starczyła za najgorętszą modlitwę. Każdy rys tej twarzy zmęczonej, zwiędłej mimo młodości, płakał krwawemi łzami.
Po raz drugi w życiu widziała Mucya taką niemą rozpacz. Przypomniała sobie wzrok skatowanej Mimuty, walającej się pod murem ogrodu i zrozumiała, czego ten niewolnik chciał od boga chrześcian. Zanosił on do Niego nędzę swoją i błagał go o zmiłowanie.
Patrycyuszka, odzywająca się do służby tylko wtedy, kiedy tego potrzeba wymagała, zastanawiała się rzadko nad duszą niewolników. Żywe sprzęty ukrywały zresztą przed nią zarówno radości, jak cierpienia, ruszając się obok niej automatycznie, układając dla niej twarz w maskę tępego posłuszeństwa.
Tu, w świątyni chrześcian, wobec boga nędzarzów, nie kłamały oczy i usta niewolników; tu wyzierała z tych oczu dusza ludzka, z tych ust płynęła skarga ludzka.
Gdziekolwiek Mucya spojrzała, wszędzie dostrzegała oblicze człowieka, które myślało, cierpiało, kochało!
I było jej, jakby ją nagły blask oświecił. Jej prawe serce ulitowało się nad milionami istot, którym okrucieństwo zwycięzców odjęło swobodę myśli, uczuć i czynów. Cichy jęk wszystkich wydziedziczonych rzymskiego świata uderzył w jej duszę szlachetną i znalazł w niej oddźwięk pokrewny.
Spojrzała w stronę krzyża... On, ten ubogi Bóg, podniósł rękę błogosławiącą nad wszelkiem cierpieniem, nauczył nieszczęśliwych pogardy dóbr i rozkoszy ziemskich, poniżył pychę, a podwyższył rozpacz, otworzył dla nędzarzów życie inne... i za to zamordowali go możni i bogaci, a prześladują samolubni.
Patrycyuszka nie dziwiła się już wydziedziczonym, że miłowali swojego boga nad to nędzne istnienie, które nie dawało im nic, oprócz poniewierki.
Ale oni, Metella, Domicylla, Hortensyusz, Rufiusz i inni, należący do warstw rządzących — za co dziękują oni bogu chrześcian? Daleko wygodniejszymi są dla nich mieszkańcy Olimpu, pobłażliwi sędziowie słabości ludzkich, któremi się sami plamią.
W szopie zaległa cisza. Kapłan, dokonawszy ofiary, odstąpił od ołtarza, a miejsce jego zajął Minucyusz Felix.
Słynny retor, średniego wzrostu mąż, spalony słońcem Afryki, które oświetlało jego kołyskę, stał, zawinięty w togę, zwrócony twarzą do zebranych i czekał na zupełny spokój. Kiedy ostatnie szepty zamilkły, zrobił w powietrzu znak krzyża i odezwał się głosem donośnym:
— Ukochani bracia i siostry w Chrystusie!
Znów czekał; potem mówił:
— Wiadomo wam, że nasi wrogowie obarczają nas wszystkiemi klęskami, które spadają na Rzym, My odpowiadamy za niepomyślną wojnę, my za pożary, zaraźliwe choroby, za nieurodzaj, suszę i powodzie. Ponieważ tego roku nietylko Italia, ale i żyzny Egipt odmówił obfitego ziarna, przeto grozi Rzymowi głód, gdy zaś panowie świata cierpią, wówczas szukają winowajców między niewinnymi. Mówię wam to, abyście się przygotowali na nowe prześladowania, które nas prawdopodobnie nie ominą. Radzę wam nie szukać rozmyślnie męczeństwa, już bowiem dosyć krwi naszej splamiło sumienie Rzymu. Nie oddawajcie się sami w ręce pretorów, nie drażnijcie nienawiści wrogów obelgami, miotanemi na ich bożyszcza, nie szukajcie śmierci własnowolnie, ale kogo Bóg wybierze do palmy męczeńskiej, ten niech się w godzinie ostatniej modli gorąco, by mu Pan panów dał moc do zniesienia złości tego świata. Ktoby zaś z was nie czuł siły do wytrzymania tortur, ten niech się schroni do grobów podziemnych — lub uchodzi w góry.
Zamilkł, rozglądając się wokoło płomiennem okiem Afrykańczyka. I Mucya spojrzała na swoje najbliższe otoczenie, szukając na twarzach chrześcian wrażenia jego smutnej zapowiedzi. Zdawało jej się, że słowa retora powinny wywołać okrzyk trwogi, że poruszą tłum, zagrożony prześladowaniem.
Ani jedna ręka nie podniosła się do góry z groźbą, ani jedne usta nie zbladły. Chrześcianie słuchali żałobnej wiadomości ze spokojem ludzi, przywykłych do nieszczęścia. Zamiast przestrachu, dostrzegła Mucya na wielu ustach uśmiech lekceważący. Ci ludzie gardzili śmiercią, jak jej przodkowie, ginący bez skargi za chwałę Rzymu.
Coraz więcej zbliżało się serce patrycyuszki do wzgardzonych sekciarzów. Zaczynała ich podziwiać i szanować.
— Kogo Pan panów wybierze do palmy męczeńskiej — mówił Minucyusz Felix dalej — temu niech w chwili okrutnej próby będzie pociechą świadomość nicości tej ziemi. Nie nas, dzieci jednego, sprawiedliwego, dobrego Boga, trwoży śmierć, straszna tylko dla tych, którzy łączą wszystkie nadzieje, z życiem i jego rozkoszami. Czemże-bo dla nas życie? Przelotną wędrówką, znikomą chwilą w bezmiarach wieczności, nędzną walką o zaspokojenie potrzeb i chuć ciała. Z cudzej krzywdy, z grzechu rodzi się wszystko to, za czem się ludzie na ziemi ubiegają. Krew zwyciężonych sączy się z purpury zwycięzców, łzy wyzyskanych lśnią na milionach bogaczów, przekleństwa sponiewieranych mnożą się nad zaszczytami pysznych. W błocie tarza się rozkosz doczesna, niesprawiedliwość podaje rękę sile, głupstwo rozumowi.
— Nasi prześladowcy rzucają nam w twarz obojętność dla spraw państwa. Ale czemże dla nas dobro Rzymu, na którego wielkość złożyło się nieszczęście licznych narodów? Nasz Bóg, ojciec i opiekun całego stworzenia, miłosierny dla wszystkich, litujący się nad słabym i ubogim, nie uznaje różnicy między zwycięzcą i zwyciężonym, wolnym a niewolnym, nie sprzyja okrucieństwu wojny, wiarołomstwu mocnych, pysze bogatych; nasz Pan nie korzy się przed zaszczytami i dostatkami tej ziemi, wynagrodzając tylko dobroć i miłosierdzie. Jakże możemy sprzyjać Rzymowi, którego potęga wyrosła z gwałtu i samolubstwa? Rzeczą przemijającą jest dla nas wszelki blask doczesny...
— Żądają od nas, abyśmy składali ofiary ich ich bogom i uwielbiali ich mędrców! Ależ oni sami drwią z tych bogów w teatrach i w księgach, a mędrcy ich pożerają się nawzajem językami, każdy z nich bowiem uczy czego innego. Jakże chcą, abyśmy szanowali bogów, którzy przestali być dla nich strasznymi? Modląc się w świątyniach, kłamią; zwracając się do swoich kapłanów, nie wierzą; rosząc ołtarze krwią zwierząt, uśmiechają się szydersko. Nędzni obłudnicy, nie mający odwagi do zburzenia świątyń, które przestały być dla nich domami bogów, mordują nas za to, że nie chcemy kłamać, jak oni.
Mucya, która słuchała dotąd z głową pochyloną, spojrzała teraz na Minucyusza Felixa. Jego ostatni argument wdarł się do jej duszy promieniami jasnego światła. W istocie... Za co tych ludzi prześladują?... To oni, obrońcy Olimpu, winni są kary, dopuszczają się bowiem bezprawia w imieniu bogów, których nie uznają.
A Minucyusz Felix mówił dalej:
— Drwią z nas, że modlimy się do Boga, którego zazdrość kapłanów żydowskich przybiła do drzewa hańbiącego. Ale kiedyż spotykała się nowa prawda z życzliwością tych, którzy zawdzięczali starej władzę bogactwa? Wszelkie słowo, wszelki czyn, brzemienny przyszłością, budził zawsze nieufność i rozkiełznywał samolubne namiętności. Zbyt nędznem i słabem stworzeniem jest człowiek, żeby mógł zrozumieć odrazu głos Opatrzności i pójść za jego wskazówkami. Śladami rozwoju ludzkości płynie krew proroków, bohaterów i mędrców, przelana przez nienawiść podłych i głupich. I nasz Bóg, chociaż dziś wzgardzony, bo przyniósł światu nową prawdę, przystępną tylko dla najlepszych i najnieszczęśliwszych chwili obecnej, zapanuje kiedyś jawnie, uznany i czczony powszechnie, do nas bowiem należy przyszłość. Kapłani grecko-rzymskich bogów i filozofowie podają nas na pośmiewisko oświeconych, a podburzają przeciw nam motłoch, ale niech przyjdą do nas i porównają naszą prawdę żywą ze swoją martwą nauką. Ich bogowie cudzołożą, kłamią, kradną, czynią nieprawości, jak najgorsi z pomiędzy ludzi; nasz Bóg karze wszelką złość, a wynagradza tylko uczciwość, czystość, dobroć i miłosierdzie; ich mędrcy uczą rozpusty, szyderskiego uśmiechu albo smutnej obojętności, biernego poddania się nieuchronnej konieczności, odbierającej śmiertelnikowi wszelką nadzieję; nasi mistrzowie zalecają skromność, umiarkowanie, wstrzemięźliwość i pocieszają nieszczęśliwego chwałą Królestwa Niebieskiego. Bo jest świat inny, lepszy, bo nie może być, żeby myśl i uczucia ginęły razem z ciałem, ich narzędziem znikomem, bo nie było nigdy prawdą, żeby życie gasło na zawsze z chwilą śmierci. Przeczucie całej przeszłości potwierdza naszą wiarę, bez której pobyt człowieka na ziemi byłby okrutną zabawką złośliwych demonów. Przeto niech was nienawiść naszych prześladowców nie straszy i nie odwodzi od nauki prawdziwej. Męczarnie ciała wynagrodzi wam Bóg sprawiedliwy szczęściem duszy, światłością wiekuistą...
Skończył...
Z kilkuset piersi wypłynęło stłumione Amen.
Wtem odezwały się na dworze szybkie, ciężkie kroki. Ten sam niewolnik, co otwierał Mucyi bramę, wpadł do szopy i, zbliżywszy się do Minucyusza Felixa, szeptał mu coś do ucha.
Retor podniósł rękę i zawołał:
— Pachołkowie prefekta miasta zbliżają się do naszego schroniska! Ktoś nas zdradził! Rozejdźcie się niezwłocznie tylną furtką i ukryjcie się w ogrodach. Nie szukajcie dobrowolnego męczeństwa!
Wolno, jakby im nie groziło żadne niebezpieczeństwo, podnieśli się chrześcianie i opuszczali szopę w porządku, prowadzeni przez Minucyusza Felixa. Dopiero na dworze rozsypali się i znikli w ciemnościach nocy.
Kiedy się Mucya, otoczona swoją służbą, wydostała za mur, rozległ się głuchy łoskot. Pachołkowie miasta stukali do bramy.
— Otwórzcie w imieniu boskiego imperatora! — wołał głos donośny.
— Nie możemy wracać bramą Flamińską, pani — odezwał się jeden z gladyatorów Mucyi.
— Lękasz się? — zapytała Mucya.
— Nie o siebie, pani. Żołdactwo mogłoby ciebie znieważyć.
Łoskot powtórzył się... mocniejszy. Pachołkowie wyważali bramę.
Gladyator wziął Mucyę na ręce i pobiegł z nią nad rzekę.
Na drodze zamigotały światła — rozległy się nawoływania — szczęk broni. Pachołkowie, przekonawszy się, że szopa pusta, przetrząsali ogrody i zarośla.
Gladyator pędził brzegiem Tybru, potykając się o kamienie. Kroki jego przyśpieszała wrzawa, zbliżająca się w stronę rzeki.
Przeraźliwy krzyk niewieści rozdarł ciszę nocną. Żołnierze ujęli jakąś chrześciankę.
Gladyator odwrócił się w biegu i nakreślił powietrzu znak krzyża.
— Niech ci Bóg da śmierć mężną — mruknął.
— Ona umrze? — zapytała Mucya.
— Tylko dla tego świata, pani — odpowiedział gladyator.
— Za co ich oni mordują? — oburzało się prawe serce Mucyi.






X.

Minucyusz Felix wrócił z sądów, gdzie bronił wyzwoleńca, któremu spadkobiercy jego dawnego pana zaprzeczyli wolności.
Nie miał on daleko z głównego rynku do domu, dworek jego bowiem stał na Palatynie, w pobliżu pałaców cesarskich.
Oddawszy służbie togę i zwoje pergaminowe, wszedł do pracowni i spoczął na twardem krześle dębowem. Ciężko opuścił ramię na poręcz i zwiesił głowę na piersi.
Bez szelestu uchyliła się zasłona i na progu ukazał się stary, siwy niewolnik, pełniący czynność krajczego.
— Śniadanie podane, panie — odezwał się głosem przyciszonym.
Minucyusz Felix nie ruszył się.
— Czy Fromencyusz nie pytał o mnie? — wyrzekł, nie podnosząc głowy.
— Dyakon zachodził do nas dwa razy — odpowiedział niewolnik.
— Czy nie mówił, ilu z naszych ujęli wczoraj pachołkowie miasta?
— W ręce ich wpadła Egipcyanka Mimut, niewolnica Mucyi Kornelii, i dwóch majtków z okrętów cesarskich.
Milczeli... Po jakimś czasie mruknął Felix:
— Krew ich splami sumienie trybuna Publiusza Kwintyliusza, którego igrzyska pretorskie odbędą się w przyszłym tygodniu.
Znów się zamyślił, potem zapytał:
— Czy rządca rozdał dziesięć tysięcy sesterców, przysłane przez Metella za wygrany proces, między ubogich naszej gminy?
— Stało się podług twego rozkazu, panie.
— Zostaw mnie samego...
— Śniadanie podane — przypomniał sługa.
— Nie mogę... Napiłem się dziś tyle żółci! — wyrzekł Felix, oddalając niewolnika ruchem ręki.
Kiedy został sam, dźwignął się ociężale z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
Ze wszystkich stron patrzyły na niego księgi i pergaminy, ustawione na półkach i w szafach. Co myśl ludzka wydała w przeciągu kilku wieków rozumnego, szlachetnego i przewrotnego, zebrał słynny retor i przetrawił w sobie. Zanim przyjął wiarę chrześcian, pytał o radę mędrców całej przeszłości, zacząwszy od kapłanów indyjskich, a skończywszy na Epiktecie i Frontonie. Burza, która szalała niejednokrotnie pod jego czaszką, pobruździła młode czoło; ból, który targał jego sercem, wziął oczom blask, a ustom uśmiech swobodny.
Znużenie malowało się na twarzy Felixa, kiedy zatrzymawszy się na środku pokoju, obrzucił wzrokiem swoją bibliotekę i odezwał się półgłosem do siebie:
— Na to myślało tyle głów i cierpiało tyle serc, aby człowiek został tem samem, zawsze samolubnem i drapieżnem zwierzęciem, karmiącem się nieszczęściem i rozpaczą bliźniego. Gwałt nazywa się ciągle cnotą, chytrość rozumem, pycha dumą, pokora nikczemnością, a dobroć głupotą. Niczego nie nauczyła się ludzkość od was, filozofowie i poeci; niczego od ciebie, historyo; niczego od natchnionych i szlachetnych. Sprzyja ona dotąd tylko tym, którzy ją bawią, lub schlebiają jej nizkim namiętnościom.
I znów spoczął na krześle, opuszczając głowę.
— Chciałbym już przejść do krainy światłości — mówił szeptem — dusi mnie cuchnące powietrze tej ziemi... Gdyby nie obowiązek wytrwania...
Powtórnie rozchyliła się zasłona i ukazał się ten sam niewolnik.
— Mucya Kornelia prosi o posłuchanie — odezwał się.
— Mucya Kornelia?
Minucyusz Felix zwrócił na starca wzrok zdziwiony.
— Czy posłyszałeś dobrze nazwisko? — zapytał.
— Kupiłeś mnie od Korneliów, panie — odpowiedział niewolnik. — Mucyę nosiłem na rękach.
— Niech wejdzie! — rozkazał Felix, podnosząc się z krzesła.
Odwiedziny panien w pracowniach retorów, filozofów i poetów nie należały w Rzymie cezarów do wypadków rzadkich, ale młodsza Kornelia była patrycyuszką dawnego obyczaju, który nie pochwalał zbytniej swobody płci pięknej. Wiedział o tem Felix i dlatego zdziwił się śmiałości Mucyi.
Kiedy weszła, pochylił głowę i przyłożywszy rękę do piersi, wyrzekł:
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała twoje dostojne nogi w moje nizkie progi.
Zanim Mucya odpowiedziała, obejrzała się uważnie po pokoju.
Felix zrozumiał znaczenie tego wzroku, bo dodał:
— Ściany moje są tak nieme i głuche, iż nawet tortury nie wydobyłyby z nich ani jednego dźwięku. Możesz wszystko mówić.
Usiedli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem, zarzuconym zwojami papieru i książkami.
— Jedna z moich niewolnic, Egipcyanka Mimut, dostała się wczoraj w moc prefekta miasta — zaczęła Mucya.
Podejrzliwie spojrzał na nią Felix, znał bowiem nienawiść patrycyuszów do chrześcian.
— Czy wolno wiedzieć, za jakie przestępstwo dosięgła twoją niewolnicę sprawiedliwość boskiego cesarza? — zapytał.
— Rodzaj tego przestępstwa znasz równie dobrze, jak ja.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz, gdy ci powiem, że byłam wczoraj świadkiem zebrania chrześcian za bramą Flamińską.
Śniadą twarz Felixa pokryła lekka bladość. Przez kilka chwil patrzył na Mucyę wzrokiem bezradnym, namyślając się nad odpowiedzią, potem uśmiechnął się gorzko i odparł:
— Wiadomością tą możesz sobie zasłużyć na wdzięczność twojego krewnego, pretora Marka Kwintyliusza, który będzie szczęśliwy, gdy zamknie urzędowanie wyrokiem zajmującym. Bo Minucyusz Felix, rzucony będzie w amfiteatrze przed lwy i tygrysy, to niezwykłe widowisko dla motłochu Rzymu! Nie obawiaj się! Zapierać się, ani bronić nie będę...
— O! — wyrzekła głosem cichym — zły musi być ten świat, kiedy podejrzewa wszędzie zdradę i nikczemność. Znam go dotąd tak mało, a widziałam już tyle nieprawości...
Po chwili milczenia dodała:
— Nieszczęście tej biednej dziewczyny płoszyło dziś sen z moich powiek. Chciałabym ją wyrwać z paszczy dzikich bestyj i wierzyłam, że mi pomożesz.
— Ty litujesz się nad Egipcyanką, ty? — zawołał Felix żywo. — Wszakże to niewolnica, zwierzę, urodzone dla śmierci niesławnej i okrutnej.
— Lituję się nad wszelkiem cierpieniem i nad wszelką nędzą — odpowiedziała Mucya.
— Mówisz jak chrześcianka...
— Mówię, jak kobieta, którą obraża widok krzywdy niezasłużonej.
— Tak uczy tylko nasz Bóg...
— Tak uczy każde serce, nie znoszące niesprawiedliwości.
W oczach Felixa błysnęła radość.
— Gdybyś ty chciała uwierzyć w naszego Boga! — zawołał, podnosząc się z krzesła. — Kornelia chrześcianka starczyłaby za tysiące innych wyznawców.
— Kornelia nie może się oddać zupełnie Bogu, który lekceważy wielkość Rzymu i złorzeczy naszej przeszłości. Kornelia bez uczuć obywatelskich, bez dumy rzymskiej, nie byłaby godną nazwiska, które jej szereg obywateli i rycerzy przekazał. Nie mam już dla twojego Boga wstrętu patrycyuszki, urodzonej do rozkazywania, uznaję jego dobroć i miłosierdzie, ale nie rozumiem jeszcze jego pokory i obojętności na sprawy państwa. Czem byłby świat bez Rzymu, a Rzym bez panowania nad światem?
Mucya utkwiła w Felixie wzrok pytający. On czuł, że czeka od niego odpowiedzi i że od tej odpowiedzi zależy jej nawrócenie. Zrozumiał, że przyszła do niego po światło, któreby rozproszyło otaczające ją mroki. Chciała być przekonaną...
Mówiła to bladość jej twarzy, świadcząca o wzruszeniu, mimo pozorów chłodu i oczy, w których zapalały się i gasły odblaski wewnętrznego niepokoju.
Nie odrazu odpowiedział Minucyusz Felix.
Głośny retor, którego nie nędza i poniewierka osobista rzuciły w litościwe objęcia krzyża, nie ubóstwo i niewola nauczyły kochać nieszczęśliwych, lecz rozmyślanie nad nicością filozofii i nad niesprawiedliwością urządzeń społecznych zaprowadziły do „wiary niewolników,“ wiedział, że do patrycyuszki nie można przemawiać językiem wydziedziczonych. Jak on, kształciła się i Mucya w szkole greckich sofistów, jak on, korzystała i ona z przywilejów stanu rządzącego, który nie miał powodu do skargi na ustrój państwa rzymskiego.
— Zanim odpowiem na twoje pytanie — zaczął Felix po dłuższym namyśle — pozwól, że postawię ci przedtem kilka pytań od siebie.
Kiedy Mucya skinęła głową na znak zgody, wyrzekł:
— W jakim celu udałaś się na zebranie chrześcian, narażając się na skutki denuncyacyi?
— Chciałam się przypatrzeć zblizka waszemu bogu — odpowiedziała Mucya.
— Kto szuka bogów nowych, ten przestał wierzyć w starych, kto zaś, szukając owych bogów nowych, nie liczy się z niebezpieczeństwem, ten nie chce, nie umie żyć bez bogów.
— Wiadomo ci tak samo, jak mnie — mówiła Mucya — że wielobóstwo ze swojemi opowieściami niemoralnemi należy już oddawna do przesądów motłochu. I ty wiesz, że tak filozofia, jak poezya przeczuwają od kilku wieków boga jedynego, lepszego i szlachetniejszego od ludzi; i tobie nie są obce marzenia Zenona, Arystotelesa, Platona, Cycerona i wielu innych mędrców o jakiejś rozumnej, sprawiedliwej Opatrzności, pozbawionej słabości ziemskich. Mówiono mi, że chrześcianie wierzą w takiego boga. Cóż dziwnego, że chciałam tego boga własnemi oglądać oczami?
— Nic dziwnego dla mnie, którego ta sama ciekawość zawiodła pod krzyż — odpowiedział Felix — ale bardzo dziwne dla wszystkich czcicieli starego porządku. Za taką ciekawość można dać głowę.
— Cóż znaczy głowa bez światła życia, bez wiary?
Spojrzeli na siebie: on badawczo, ona śmiało. Było tyle stanowczości w jej oczach, że Felix nie wątpił o szczerości jej słów dumnych. Wiedział, że nie będzie broniła głowy, gdyby jej państwo od niej zażądało.
— Bóg nasz daje za nędzę ziemską życie wiekuiste — wyrzekł głosem miękkim. — Czy wierzysz w istnienie pozagrobowe człowieka?
— Modlę się do cieniów przodków — odpowiedziała Mucya.
— Oszczędzasz mi trudu przekonywania, chrześciaństwo bowiem polega głównie na wierze w jednego Boga i w duszę nieśmiertelną.
— Znam zaciekłych wrogów waszej wiary — wyrzekła Mucya — którzy drwią z wielobóstwa i szanują cienie przodków.
— Nie naszego Boga nienawidzą owi ślepi, lecz Jego dobroć i sprawiedliwość. Nie rozumiesz? — mówił Felix, spostrzegłszy pytanie w oczach Mucyi. — Twoje prawe serce zrozumie mnie natychmiast.
Felix podniósł wzrok do góry, jakby szukał ponad sobą natchnienia, potem zaczął głosem stłumionym:
— Możni i oświeceni naszych czasów prześladują Boga chrześcian, bo ten Bóg objawił tę samą prawdę dla wszystkich ludzi: dla wielkich i małych, dla mądrych i ciemnych, a oni pragną dla siebie prawdy osobnej. Wydziedziczeni obecnego ustroju społecznego nie mają, podług nich, prawa do opieki państwa, jak gdyby najnędzniejszy nędzarz nie cierpiał, nie płakał, nie myślał i nie tęsknił tak samo, jak wszechpotężny imperator. Nienawidzą naszego Boga, bo ten Bóg, chociaż pokorny, ubogi i cierpliwy, zagraża całemu porządkowi cesarstwa rzymskiego, żądając naprawienia błędów długiej przeszłości. Głosząc tę samą prawdę dla wszystkich ludzi, znosi on niewolnictwo; opiekując się głównie wydziedziczonymi, potępia chciwość i samolubstwo; zapowiadając karę za nieprawość, a nagrodę za dobroć, przeraża gwałt i pychę; stawiając duszę ponad ciało, gromi rozpustę. Ten Bóg, pozornie uległy, jest groźniejszym od wszystkich innych, bo przyniósł światu burzę, która powieje niebawem od wschodu do zachodu, od południa do północy i zmiecie z ziemi gruzy rozpadającego się porządku. Jego tchnienie odświeży ludzkość i nakreśli jej nowe drogi marzeń, celów i czynów. Człowiek, zmęczony czczem gadulstwem filozofii i zniechęcony do bogów, z których drwi każdy, kto tylko zechce, skąpie się w chrześciaństwie, jak w cudownem źródle, które wraca siły młodości. Świat nasz zestarzał się, zwiądł, spodlał, zrobił się głupim szydercą i wyuzdanym rozpustnikiem i dlatego musi ustąpić innemu. Widzą to doskonale wszyscy samolubni, którym zwietrzałe wyobrażenia i pojęcia zapewniają wygodny, spokojny byt na ziemi, i oto powód, dla którego prześladują naszego Boga. Ale nadaremnie straszą nas krzyżami, stosami i zwierzętami cyrku. Historya nasza zaczyna się wczoraj, a jest nas już tylu, iż gdybyśmy dziś, jutro postanowili odmówić państwu podatków i żołnierza, wówczas przekonaliby się ci, co się pysznie panami świata zowią, że są nędzarzami bez naszej pomocy. Dowiedzieliby się, że chrześciaństwo przeniknęło do senatu i legionów, do sądów i szkół, rozszerzając się z szybkością prawdy, oczekiwanej gorąco! Tęsknota ludzkości, spragnionej, lepszej, szlachetniejszej wiary, roznosi nasienie naszej nauki na cichych skrzydłach po całem cesarstwie, a gdzie to nasienie padnie na płaczące serce lub zwątpioną duszę, tam wykwita wszędzie nowy chrześcianin, nowy apostoł i męczennik. Nie jesteśmy już sektą. Kościołem jesteśmy wielkim, potężnym, burzą jesteśmy, która idzie nad światem bez wycia wichrów i bez łoskotu padających drzew, a mimo to obraca wniwecz złocone świątynie i depce możnych bogów. Krzyż nasz błyśnie niebawem na koronach monarchów i na szczytach pałaców!
W miarę, jak Felix mówił, rozgrzewał się jego głos i ożywiała się twarz. W jego zmęczonych oczach błyszczał ogień młodego zapału.
— Do nas należy świat — zawołał, podnosząc rękę do góry — bo my niesiemy zmęczonej ludzkości słowa żywej wiary, szczerej nadziei i szlachetnej miłości; my dajemy zwątpiałym nowe światło, a nieszczęśliwym zmiłowanie...
Z podziwem patrzyła Mucya, której wzrok nie schodził z jego ust, na retora. Inaczej przemawiał ten afrykańczyk, niż sceptyczni, dowcipkujący filozofowie, którzy otaczali ją od lat najwcześniejszych. On nie drwił, nie odzierał człowieka ze złudzeń, lecz wierzył i kochał.
— Nie ośmieliłabym się wątpić o prawdzie tego, co mówisz — odezwała się głosem wzruszonym — ale dlaczegóż pozwalacie się prześladować, skoro posiadacie już środki do obrony?
— Mówi przez ciebie samowola Rzymianki, przywykłej do gwałtu — wyrzekł Felix. — Nie ogniem i mieczem chcemy nakłonić do siebie świat, lecz siłą naszej prawdy. Grzechy przeszłości potrzebują widocznie ofiar, pokuty, kiedy nam tak nasz Bóg nakazał.
— A Rzym? Cóż stanie się z Rzymem? — zapytała Mucya.
— Rzym albo runie, jak tyle innych państw przeszłości, jeżeli nie stanie się rzecznikiem nowej prawdy, albo, przyjąwszy naszą wiarę, będzie dalej ogniskiem świata — odpowiedział Feliks.
— Rzym miałby runąć! — zawołała Mucya. — Możliweż to?
— Nie runęłyż wierzenia i zasady, na których wielkość swoją zbudował?! — zawołał Feliks. — Świątynie jego są puste, sądy wydają zapłacone wyroki, a w legionach służą prawie sami barbarzyńcy. Dawne cnoty rzymskie błąkają się jeszcze tu i owdzie, lecz są to już tylko upiory bezpowrotnie minionej przeszłości. Jeźli Rzym nie uwierzy w nową prawdę, upierając się przy starej, której sam nie szanuje, wówczas przejdą po nim inne, świeższe narody i zdepcą go, jak sprzęt niepotrzebny.
Mucya nie przeczyła. Słowa Felixa roznieciły w jej świadomości jasny płomień. Wiedziała teraz, dlaczego istniejący porządek społeczny, pobłażliwy dla wszystkich wyznań, nienawidzi chrześciaństwa, usiłując stłumić jego wzrost. Ten Bóg cierpliwy i pokorny nie był jedynie opiekunem ubogich. Przygarniał on do siebie wszystkich niezadowolonych, których chłód gasnącego słońca męczył, nie dając im ciepła ożywczego. I ona odczuwała zimne dreszcze swej epoki.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego nas imperator i senat prześladują? — zapytał Felix, pochylając się nad nią.
A kiedy Mucya milczała, dodał głosem stłumionym:
— Dzień, w którym Mucya Kornelia przyjmie chrzest, będzie dniem uroczystym dla gminy rzymskiej.
— W Kornelii żyje jeszcze Rzymianka — wyrzekła Mucya.
— Chcesz się namyślić? — mówił Felix. — Chcesz zdusić w sobie pychę Rzymianki, zanim ukochasz całą ludzkość cierpiącą, jak nakazuje nasz Bóg? Szanuję twoje wahanie, bo wierzę, że wzmocni ono w tobie miłość do nowej prawdy. Jesteś prawą i szlachetną, a Bóg nasz narodził się tylko dla dobrych.
Wolno podniosła się Mucya z krzesła.
— Zapomnieliśmy o mojej niewolnicy — wyrzekła — której życie pragnę zachować dla jej starej matki.
— Nie wyrwiesz jej z rąk pretora, ani z paszczy lwa, chyba, żeby ci Publiusz Kwintyliusz dopomógł — odpowiedział Felix. — Gdyby się trybun na to zgodził, mógłby jej dozorca cyrku podać przed wyjściem na arenę zatruty sztylet. Jest to sposób jedyny.
— Jeźli to od Publiusza zależy, nie wątpię o skutku mojej prośby.
— A ja wątpię, trybun bowiem należy do zaciekłych wielbicieli istniejącego porządku.
— Udam się natychmiast do niego.
— Niech ustom twoim doda Bóg chrześcian siły przekonywającej — wyrzekł Felix i, uchyliwszy kotary, przeprowadził Mucyę aż na próg domu.
Spocząwszy w zakrytej lektyce, przymknęła Mucya powieki. Uporządkować chciała myśli, trzepocące się pod jej czaszką, jak spłoszone ptactwo, wpadł bowiem pomiędzy nie sęp i poruszył je z miejsc, na których uwiły sobie gniazda wygodne.
Mucya nie przypuszczała nigdy, by mogła powątpiewać kiedykolwiek o niespożytej potędze Rzymu. Wszakże panował nad światem, słał rozkazy swoje za góry i morza, przyjmował hołd powinny od królów i narodów. Jego złote orły, świecące na sztandarach legionów, strzegły granic z niezmienną wciąż grozą. Jak od kilku wieków płynęła ciągle praca licznych ludów wszystkiemi drogami do stolicy nad Tybrem, aby nakarmić, przyodziać, pouczyć i zabawić jej dumne dzieci.
Rzym stał jeszcze na opoce, utworzonej z mądrości senatu i dzielności wojska, a jednak...
To, co usłyszała z ust afrykańskiego retora, kiełkowało oddawna w duszy Mucyi. Ona, Rzymianka dawnego obyczaju, czuła się zanadto obcą wśród swojego otoczenia, by nie zauważyła różnicy między epoką, do której należała, a wzorami świetlanej przeszłości. Tak mało widziała naokoło siebie Rzymian w jej rozumieniu, a tak dużo zgreczonych wytwornisiów, szydzących ze wszystkiego, co ona czuła i kochała! Świeccy i wojskowi dygnitarze zabawiali się w filozofów, dysputowali, zamiast działać; niewiasty żyły tylko miłością niedozwoloną, zamiast chować synów na obywateli państwa.
Mucya czuła bardzo dobrze, że się świat pojęć i wyobrażeń, zwyczajów, obyczajów i cnót, które się na wielkość Rzymu złożyły, rozpada; ale nie zdawała sobie jasno sprawy z położenia: o możliwości końca obecnego stanu nie myślała nigdy.
Jej przeczucia i smutki przybrały dopiero pod tchnieniem słów Felixa kształty wypukłe... Ten Afrykańczyk widział prawdę; jego wzrok sięgał daleko.. Albo się Rzym zanurzy w źródle nowych cnót i oczyści z brudów szyderstwa, rozpusty i pychy, albo też runie, zalany falą świeżych ludów.
Zupełnie inaczej przedstawiał się teraz Mucyi Bóg chrześcian, jeszcze wczoraj tylko nadzieja wydziedziczonych. Ten Bóg, lekceważony przez samolubnych, niósł rzeczywiście zbawienie; wskazywał bowiem ludzkości nowe cele i cnoty, szersze, lepsze, szlachetniejsze od dawnych, zwiędłych. On był, zaprawdę, bogiem przyszłości...
Zdziwiła się Mucya samej sobie, że doszła tak szybko do wewnętrznego ukojenia. Tak... ten Bóg ubogi, ukrzyżowany, przemawiał do jej rozumu i serca, wypełniał w niej pustkę, która ją bolała.
I ulitowała się nad jego poniewierką, nad jego cierpieniem niewinnem.
Wtem doleciała ją stłumiona wrzawa, jakby oddalony szum zagniewanego morza, zmieszany ze świstem zbliżającego się wichru. Zdawało się, że tysiące skrzydeł łopoce w powietrzu.
Odsunęła firankę i zapytała wywoływacza o powód dziwnych głosów.
— Nie wiem — odpowiedział niewolnik, zapatrzony w stronę Kapitolu. — Coś się tam stało.
Wrzawa rosła z każdą chwilą, coraz bliższa, groźniejsza.
Coś niezwykłego działo się w mieście.
— Zatrzymamy się pod portykiem świątyni Rzymu — rozkazała Mucya, wychodząc z lektyki.
Na głównym rynku, na Forum Romanum, zakotłowało, jakby nagła burza wpadła pomiędzy sklepy i filary. Mężczyźni i kobiety zakrywali głowy płaszczami i uchodzili w boczne ulice; kupcy zapuszczali pośpiesznie zasłony i sztaby żelazne, drobni handlarze chwytali swoje stragany, pachołkowie miejscy pędzili ku Palatynowi.
Wszędzie popłoch, trwoga, nawoływania, a ponad tą zawieruchą unosił się szum coraz potężniejszy, wyraźniejszy...
Niezliczona ilość głosów ludzkich zlewała się w jeden głos olbrzymi, przeciągły, którego treści nie można było rozróżnić.
— Uchodźmy, pani — odezwał się wywoływacz — to motłoch ciągnie na Palatyn.
— Zostaniemy — odparła Mucya.
Na schodach, prowadzących z Kapitolu na Forum, ukazało się kilkudziesięciu żołnierzy. Obnażone miecze błyszczały w ich rękach, czerwone pióropusze pretoryanów powiewały na ich przyłbicach. Stanąwszy przed wejściem na rynek, utworzyli mur z piersi, pokrytych lśniącą zbroją.
Ale już toczyła się z góry fala tłumu i spadła na nich z siłą potoku, który przerwał tamę. Daremnie opierali się wojownicy. Fala powaliła ich o ziemię, przeszła po nich i popłynęła z hukiem Świętą ulicą.
Morze głów zalało rynki, place i portyki. Mężowie podnosili pięści, kobiety niosły dzieci, wyrostki powiewali strzępami płaszczów. Cały ten tłum, pokryty łachmanami, brudny, rozczochrany, ruchliwy, ciągnął pod Palatyn, wydając z siebie głosy dzikich zwierząt. Ryki, wycia, piski, groźby i złorzeczenia tworzyły razem całość przerażającą.
Mucya spojrzała w stronę pałaców cesarskich.
Tam, na jednym z dachów, zarysowała się na tle białych marmurów ciemna postać męża, ubranego w zwyczajny płaszcz filozofa.
Postać ta podniosła ręce nad wzburzonym tłumem, jakby chciała uśmierzyć jego namiętności.
Ale motłoch nie chciał zrozumieć znaczenia gestu imperatora.
Morze głów zakołysało się, zaszumiało i z jego głębi wydobył się jeden potężny okrzyk, od którego zadrżały mury świątyń i placów.
— Igrzysk i chleba... igrzysk i chleba! — huczało w powietrzu.
— Chleba, chleba... — powtarzało echo.
Marek Aureliusz, imperator filozof, trzymał ciągle ręce nad tłumem, wzniósłszy oczy do nieba.
A motłoch wył z rosnącą wściekłością, igrzysk i chleba...
Kruki, wrony i sowy, gnieżdżące się na szczytach świątyń i w szczelinach amfiteatru Flawiuszów, spłoszone wrzawą, porwały się z kryjówek i zaczęły uchodzić na wszystkie strony, ale zewsząd wpadał na nie głuchy łoskot, który falował bezustannie.
Przerażone, bezradne ptaki to skupiały się, to rozbijały w gromady, kołując z głośnym piskiem nad Palatynem.
Ohydnym wydał się Mucyi ten głodny, obdarty motłoch, domagający się krwawych igrzysk od swojego opiekuna.
Wszakże nie władcą, lecz ojcem i dobrodziejem był dla niego Marek Aureliusz, przystępny dla najuboższych, litościwy dla nieszczęścia. Z własnej szkatuły karmił i przyodziewał nędzarzy; sprzęty domowe, pamiątki po przodkach sprzedawał na potrzeby państwa, by nie obciążać obywateli podatkami.
Chociaż przed jego wolą korzyły się lądy i morza, on, bóg na ziemi, któremu służyły wszystkie rozkosze cywilizacyi rzymskiej, żył, jak wyrobnik. Sypiał na twardem posłaniu, jadał najprostsze potrawy, ubierał się w suknie mędrców, gardzących błyskotkami doczesnemi.
Wiedział o tem cały Rzym, a mimo to groził mu, złorzeczył i żałował rozrzutności Kaligulów, Neronów i Domicyanów. Bo te potwory w purpurze cezarów, bawiąc się same, schlebiały równocześnie próżniactwu tłumów.
Patrząc na Marka Aureliusza, który stał ciągle wysoko nad rozszalałym motłochem, z podniesionemi ramionami, owiany szumem ślepego gniewu i nizkich namiętności, wnikała Mucya coraz głębiej w tajemnicę nowej prawdy. Uszlachetnić trzeba spodlony lud, złagodzić jego pychę, stłumić jego pożądliwości... Sprawiż to wiara dawna, lubieżna i chciwa rozkoszy, jak najgorszy z ludzi, albo filozofia, stargana na strzępy wątpieniem, bezpłodna, zużyta?...
Marek Aureliusz pochylił się nad motłochem, chciał przemówić, ale słowa jego zagłuszył ten sam ciągle okrzyk:
— Igrzysk i chleba!...
Nagle zakołysał się znów tłum i zamilkł na chwilę. Wśród ciszy, która powstała, usłyszała Mucya za sobą tętent zbliżających się szybko koni.
Obejrzała się... Z ulicy teatralnej wypadł w pełnym galopie oddział konnych pretoryanów... Prowadził go Publiusz Kwintyliusz, przyodziany w zbroję, z obnażonym mieczem w ręku.
Przebiegł obok niej, a zatrzymawszy się tuż przed motłochem, zawołał.
— Rozstąpcie się!
Odpowiedział mu nasamprzód groźny pomruk, a potem wściekły krzyk:
— Zabić tego psa!
Wówczas odwrócił się Publiusz do żołnierzy, a zawoławszy: Rozwinąć się w łańcuch! uderzył konia pięścią w łeb i rzucił się w wir buntowników.
Widząc, jak fala ludu objęła Publiusza, doznała Mucya wstrząsającego wrażenia. Serce jej uderzyło tak silnie, że krew zalała jej mózg i oczy. Przestrach ścisnął ją za gardło i pochwycił za kolana.
Czując, że się chwieje, oparła się o ścianę świątyni.
— Zamordują go — szepnęła.
A Publiusz pruł falę motłochu, jak silniejszy od niego prąd, rozdzielając na prawo i lewo ciosy straszliwe. Jego miecz podnosił się i opadał z szybkością błyskawiczną, a gdzie się dłużej zatrzymał, tam powstawało puste miejsce.
— Zamordują go! — powtórzyła Mucya pobladłemi usty.
Dokądkolwiek spojrzała, wszędzie widziała podniesione ręce, zwinięte piersi, ruszające się głowy. Tu i owdzie tylko migotały czerwone pióropusze pretoryanów, jak maki polne, które wystrzeliły nad łan zboża. Tak mało było tych barwnych kwiatów na szarem tle brudnych łachmanów, iż się Mucyi zdawało niepodobieństwem, żeby się mogły oprzeć powodzi rąk grożących.
— Marsie, opiekunie wojowników, ocal go! — modliła się myślą. — I ty, i ty... Boże chrześcian...
Ale pióropusze posuwały się ciągle naprzód, zostawiając za sobą coraz szersze bruzdy. Motłoch chwiał się, łamał, usuwał się przed łbami końskiemi, krzycząc w niebogłosy. Bliżsi ulic zaczęli pierzchać, dalsi tłoczyli się, depcąc słabszych.
Mucya usłyszała za sobą miarowy chód regularnego wojska. To Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, prowadził piesze kohorty pretoryalne na pomoc Publiuszowi.
Na widok licznych zbroi podniósł motłoch ostatni okrzyk wściekłości i uciekał na wszystkie strony. Jeszcze przez jakiś czas było słychać oddalającą się wrzawę, potem wrócił na rynki zwykły spokój. Kupcy odchylali zasłony, drobni przekupnie wracali ze straganami, pachołkowie miejscy zajęli swoje stanowiska.
Oczy Mucyi szukały na pobojowisku Publiusza. On jechał na czele pretoryanów, zmierzając ku świątyni Rzymu. Gdy ją spostrzegł, zeskoczył z konia, oddał go jednemu z żołnierzów i zawołał:
— Wracajcie do obozu!
Żołnierze oddalili się ulicą teatralną, on zaś zbliżył się do Mucyi.
— Nie sądzę, żebyś brała udział w rokoszu motłochu — odezwał się z uśmiechem. — Korneliowie nie mieli zwyczaju błagania cesarzów o igrzyska.
— Przekonałam się właśnie, że i motłoch nie prosi, lecz żąda bardzo głośno — odpowiedziała Mucya. — Czy wracasz do domu?
— Robota moja dokonana.
— W takim razie nie odmówisz mi swojego towarzystwa. Udawałam się właśnie do ciebie, kiedy mnie to szczególne widowisko zaskoczyło.
— Ty do mnie, Mucyo?
— Dziwi cię to? Czy nie wolno prosić krewnego o łaskę?
— Prośba twoja jest już wysłuchana.
— Radzę ci być ostrożniejszym w rozdawaniu obietnic, bo mógłbyś tego pożałować.
— Ty nie możesz prosić o rzeczy takie, którychbym żałował.
— A gdyby?...
— Nie wierzę... Odeślij lektykę i służbę. Jeśli cię towarzystwo moje nie krępuje, możemy wrócić pieszo do domu.
— Obrażony motłoch mógłby się na ciebie rzucić.
Publiusz uśmiechnął się pogardliwie.
— Motłoch, to pies, który liże rękę najsroższego pana — wyrzekł. — Widziałaś, że umiem sobie z nim radzić.
— Ale i motłoch czuje i cierpi, Publiuszu — zauważyła Mucya. — Mówiono mi, że głód dokucza coraz więcej ubogim.
Publiusz zmarszczył brwi.
— Rzeczą motłochu prosić i czekać, nie żądać i zakłócać spokój publiczny — odparł. — Ciągły strach imperatorów rozzuchwalił tłumy próżniacze.
Szli obok siebie głównemi ulicami Rzymu. Ona opowiadała mu szczegóły zbiegowiska; on słuchał, rzucając naokoło siebie groźne spojrzenia.
Na rogach ulic i na placach gromadzili się rozbitkowie buntu. Wykrzykiwali i grozili pięściami oddziałom pieszych pretoryanów, które przebiegały miasto z dobytemi mieczami.
Ilekroć Publiusz przechodził z Mucyą obok rokoszan, szło za nim jakby warczenie skarconych psów. On zdawał się nie zwracać uwagi na niemocny gniew poskromionych, ale od czasu do czasu, gdy się motłoch zanadto do niego zbliżał, przykładał rękę do miecza i podnosił głowę. Było tyle groźby w jego spojrzeniu, że się przed nią najśmielsi cofali.
Przed ulicą Ogrodową zebrała się tak liczna gromada, że zamknęła przejście. Wrzawa wzmogła się na widok Publiusza.
— To on, ten zbój! — zawołał jakiś drab w dziurawej tunice — obywateli rzymskich morduje...
Kilkadziesiąt rąk podniosło się w stronę pogromcy.
— Rozstąpcie się! — huknął Publiusz.
— Zbój, morderca! — odpowiedziało mu sto głosów.
Ów drab w podartej tunice skoczył do niego i szarpnął go za płaszcz.
— Łotry! — zawołał Publiusz. — Nie wstyd wam dawać z siebie widowisko niewolnikom? Wy jesteście kwirytami, potomkami zdobywców świata! Z drogi!
I dobywszy miecza, błysnął nim w powietrzu.
— Głowę zostawi na kamieniach, kto ośmieli się kroki moje powstrzymać — dodał.
Tłum rozstąpił się, a Publiusz przeszedł niezaczepiony, prowadząc za sobą Mucyę.
— Sądziłem, że jesteś odważniejszą — odezwał się, gdy oddalili się od motłochu.
— Nie o siebie się lękałam — odparła Mucya głosem drżącym.
Trwoga zbieliła jej twarz i pogrążyła oczy sinemi obwódkami.
Publiusz ujął obie jej ręce i trzymając je w swoich dłoniach, zapytał:
— O mnie?...
— Tak się narażasz — odpowiedziała Mucya, opuszczając wzrok ku ziemi. — Modliłam się dziś za ciebie...
Milczeli przez kilka chwil. On nie puszczał jej rąk, ona nie odrywała oczu od bruku.
Potem wyrzekł Publiusz głosem miękkim:
— Gdybym zapragnął towarzyszki, któraby była ozdobą samotnego dworca Kwintyliów, a dla godnego spadkobiercy mojego nazwiska szlachetnej matki, czy chciałabyś złożyć ofiarę cieniom moich przodków?
— Ty jesteś Rzymianinem, Publiuszu, a ja Rzymianką — odparła Mucya, podnosząc na niego spojrzenie promienne.
— Zaraz po objęciu stolicy pretorskiej przyślę ci pierścień żelazny.
Ona pochyliła głowę na znak zgody; on uścisnął jej ręce serdecznie.
Z ust ich nie wybiegło ani jedno słowo gorące, ani jedno zaklęcie miłości. Mówili spokojnie, bez westchnień i przysiąg, jak dobrzy przyjaciele, którzy załatwiają sprawę powszednią. Mimo tu czuli bardzo dobrze doniosłość wyznania, które ich łączyło na życie.
Postępowali jakiś czas obok siebie w milczeniu, przygnieceni ciężarem chwili. Pierwszy odezwał się Publiusz:
— A twoja prośba, Mucyo?
— Obawiam się obrazić twoje uczucia rzymskie — rzekła Mucya zakłopotana.
— Nie mam zwyczaju cofania danych obietnic, tobie zaś nie mogę dziś niczego odmówić.
— Prośba moja zwraca się do twojego serca...
— Sądzisz, że człowiek, który skąpał przed godziną miecz we krwi buntowników, nie zrozumie mowy serca? Wojna jest rzemiosłem okrutnem, ale tylko na polu obowiązku. Nie my, żołnierze, pastwimy się z przyjemnością nad zwyciężonym. Mów, wysłucham cię z tą miłością, do jakiej masz odtąd prawo.
Mucya wahała się jeszcze, potem mówiła szybko, jak gdyby chciała zrzucić z siebie czemprędzej przykre brzemię:
— Jedna z moich ulubionych niewolnic dostała się w moc prefekta miasta... pretor skaże ją na pożarcie przez głodne lwy... Ona była mi wierną towarzyszką...
— Chcesz ją ocalić? — zapytał Publiusz.
— Stara matka mojej Mimut nie przeżyłaby jej śmierci okrutnej... Ulituj się nad nieszczęściem tych biednych ludzi...
— Jeżeli jej przestępstwo zasługuje na pobłażliwość, zrobię wszystko, żeby owa niewolnica wróciła do ciebie.
— Ta nieszczęśliwa modli się do boga chrześcijan...
— Aaa...
Publiusz zatrzymał się nagle, jakby usłyszał coś bardzo strasznego, i spojrzawszy na Mucyę wzrokiem przerażonym, wyrzekł:
— Ty wstawiasz się za chrześcianką, ty, Kornelia?
— Wszakże to ludzie, Publiuszu? — odpowiedziała Mucya z cicha.
— Ludzie? to karygodni sekciarze, którzy zagrażają spokojowi Rzymu. Wiary naszych przodków nie szanują, cele państwa lekceważą, z urządzeń społecznych szydzą, marzą o zburzeniu podwalin, na których stanęła wieczna, święta Roma. Garstka ciemnych nędzarzy opiera się z uporem głupców wszystkiemu, co rozumni i oświeceni wielu wieków uznali za dobre i pożyteczne. Motłoch, zazdroszczący posiadającym wygodniejszych warunków bytu, wymyślił sobie jakiegoś boga, który obiecuje ozłocić jego łachmany na świecie innym. To wrogowie państwa, obecnego porządku i sławy Rzymu! Przesąd ich wylągł się w podłych głowach niewolników i w zawistnych sercach zwyciężonych. Trzeba ich wytępić, wypalić ogniem, jak zaraźliwy wrzód, żeby się nie rozleli po całem ciele cesarstwa!
Nigdy jeszcze nie widziała Mucya na twarzy Publiusza tyle nieubłaganej zaciekłości. Nawet wtedy, kiedy podnosił miecz przeciw tłumom, nie tryskała z jego oczu taka nienawiść.
Zasmucił ją ten niespodziewany gniew, chociaż słowa trybuna nie były dla niej nowiną. Powtarzali je wszyscy nieprzyjaciele chrześciaństwa, wszyscy zwolennicy istniejącego porządku społecznego. I ona wierzyła jeszcze niedawno tak samo.
— Proś mnie o inny dowód miłości, Mucyo — wyrzekł Publiusz głosem ochrypłym z głębokiego wzburzenia.
A kiedy Mucya milczała, mówił dalej:
— Milczenie twoje przypomina mi daną obietnicę; rozumiem... Kwintyliusz nie może cofnąć słowa.
Po krótkiem wahaniu dodał.
— Twoja niewolnica wróci do ciebie nietknięta.
— Wdzięczna modlitwa tej biednej dziewczyny, będzie cię strzegła na polu bitwy w chwili ciężkiej — wyrzekła Mucya — ja zaś...
— O, nie dziękuj! — przerwał jej Publiusz. — Ulegając twojej prośbie, dopuszczam się występku przeciw Rzymowi. Wiem o tem.. Ale tyle lat młodych poświęciłem służbie obywatelskiej, że mogę raz zgrzeszyć z miłości dla kobiety, która mi całe swoje życie oddaje. Jednakże nie proś mnie więcej o litość dla nieprzyjaciół ojczyzny...
Zbliżali się do domu Korneliów. Publiusz, pożegnawszy się z Mucyą, stukał właśnie do swojej bramy, kiedy usłyszał za sobą ciężkie kroki żołnierza.
Jeden z setników przybocznej straży cesarskiej stanął przed nim i przyłożywszy rękę do piersi, czekał na zapytanie.
— Czy do mnie? — odezwał się Publiusz.
— Boski imperator Marek Aureliusz prosi cię, przesławny trybunie, abyś przybył natychmiast na Palatyn — odpowiedział oficer.
— Stanie się według rozkazu boskiego imperatora.
Przebrawszy się szybko w jedwabną tunikę i w białe trzewiki i zarzuciwszy na siebie togę, wsiadł Publiusz do lektyki i kazał się zanieść na Palatyn.
Pałac Marka Aureliusza, wystawiony przed stu pięćdziesięciu laty przez cesarza Tyberyusza, różnił się tylko rozmiarami od zwykłych domów zamożniejszych Rzymian. I tu wchodziło się, jak wszędzie, wprost z przedsionka do sali przyjęć, a z niej do pracowni gospodarza, oddzielonej od reszty pokojów kotarami.
Siedziby imperatora-filozofa nie pilnowała liczna straż, witająca gości wzrokiem podejrzliwym. Legion służby, ubranej w purpurowe tuniki ze złotemi haftami, nie zalegał przedsionków. Pod portykiem, przed drzwiami pałacu, przechadzało się tylko dwóch pretoryanów, a na progu sali czekał wywoływacz.
Gdyby nie strażnicy cesarscy, nie domyśliłby się nikt, że zbliża się do pana świata, do boga ziemskiego.
I w sali przyjęć nie było nic takiego, co olśniewało oko wybredne przepychem, czy wykwintem. Każdy bogatszy obywatel miał u siebie podłogi mozaikowe, ściany marmurowe, pokryte freskami dobrego pędzla, jedwabne kotary i sprzęty z drzewa cytrusowego. Ale nie wszyscy zachowali ołtarze domowe i krzesła patrycyuszowskie.
W sali Marka Aureliusza tlił święty ogień, nieustanna ofiara, składana cieniom przodków, i wznosił się na podwyższeniu tron purpurowy, ozdobiony złotym orłem. To obicie purpurowe i ten złoty orzeł były jedynemi oznakami majestatu.
Publiusz nie czekał długo. Zaledwo miał czas obejrzeć się po sali, kiedy kotara zaszeleściała i wbiegł szybkim, nerwowym krokiem mąż czterdziestokilkoletni, średniego wzrostu, wątłej budowy. Bladość bezsennych nocy, ukrytych trosk i słabego zdrowia zbieliła jego twarz, której głównym wyrazem była dobroć i łagodność. W jego dużych, czarnych, wyrazistych oczach malowało się znużenie, a z ust, rozchylonych lekko, sączyła się gorycz. W gęstych, kędzierzawych włosach, spadających w nieładzie na wysokie, sklepione czoło myśliciela, i w brodzie rozrzuconej, nie utrzymywanej starannie, świeciło mnóstwo srebrnych nitek.
Na widok tego męża pochylił Publiusz głowę, okrywała go bowiem purpurowa toga imperatora, z pod której wyglądał zwykły, ciemny płaszcz filozofa.
Zarzucił ją widocznie cesarz sam, pośpiesznie, bez pomocy służby, aby uczynić zadość obyczajowi, który nakazywał każdemu wolnemu Rzymianinowi przyjmować gościa w todze, fałdy jej bowiem nie układały się w rysunek artystyczny.
— Witaj, przesławny trybunie — odezwał się Marek Aureliusz głosem cichym, słabym, jakby zmęczonym.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
Marek Aureliusz zbliżył się do Publiusza i dotknął ustami jego twarzy. Oddawszy mu pocałunek, który należał się od imperatora starodawnym zwyczajem wszystkim członkom stanu senatorskiego, wszedł po stopniach podwyższenia i spoczął na tronie.
— Proszę — wyrzekł, wskazując gościowi ręką jedno z krzeseł.
Kiedy Publiusz usiadł, zaczął:
— Kazałem cię prosić, trybunie, by ci podziękować za pomoc dzisiejszą, nie miałeś bowiem obowiązku narażać się na gniew motłochu.
— Każdy Rzymianin ma obowiązek bronić ojczyzny w chwili ciężkiej, zwłaszcza gdy ci, którym urząd nakazuje czyn odważny, lękają się, aby im szyszak nie pogniótł utrefionych włosów, a zbroja nie pokryła sińcami zniewieściałego ciała. Ponieważ dowódcy wojska, stojącego załogą w stolicy, potracili mądre, dziś tylko do filozofowania zdolne głowy, przeto zastąpiłem ich, chociaż nie miałem do tego prawa, jako trybun zamiejscowy.
Odpowiedź Publiusza była zniewagą dla imperatora. Żołnierz obozowy wyrzucał naczelnemu wodzowi tchórzostwo załogi rzymskiej, zostającej pod jego bezpośrednim rozkazem, i ośmielił się potrącić o jego upodobania naukowe.
Marek Aureliusz zrozumiał bardzo dobrze ukryte znaczenie słów Publiusza. Wiedział, że go Rzymianie starego obyczaju nie lubili za jego przyjaźń dla uczonych, za jego łagodność i pobłażliwość dla wybryków motłochu, i że znosili nad sobą niechętnie pana w płaszczu filozofa.
Ale szlachetny cesarz był zanadto stoikiem, zbyt długo i usilnie pokonywał w sobie pychę rzymską, by miał okazać zuchwałemu patrycyuszowi niezadowolenie. Lekko tylko drgnęły jego blade usta.
Tym samym, zawsze cichym, równym głosem wyrzekł:
— Byłbym ci jeszcze więcej wdzięczny, gdybyś do uśmierzenia buntu był użył środków mniej gwałtownych, ci ludzie bowiem cierpią rzeczywiście z powodu nieurodzaju. Ani ty, ani ja nie wiemy, jak głód boli.
Publiusz milczał.
I on zrozumiał znaczenie słów imperatora. Nie dlatego, żeby mu podziękować, lecz dlatego, aby go zganić, kazał mu Marek Aureliusz stanąć przed swojem obliczem.
Zakipiała w nim krew potomka królów albańskich, krew rodu, z którym się Antoninowie nie mogli mierzyć ani szeregiem przodków, ani zasługami, chociaż ich purpura cesarska zdobiła. Nowym człowiekiem był Marek Aureliusz w porównaniu z nim, Kwintyliem.
Ale i on umiał rozkazywać twarzy, chociaż z powodów innych. Karny żołnierz wiedział, że stoi przed naczelnym wodzem, któremu należy się posłuszeństwo dopóty, dopóki jego obraz błyszczy na sztandarach legionów.
Marek Aureliusz mówił dalej:
— Nie przeczę, że sposób twój działa szybciej i w pewnych razach skuteczniej, ale i rozumne, dobre słowo bywa czasem mieczem. Przelana niepotrzebnie krew głodnych i nieszczęśliwych nie raduje bogów, którzy rozrzucili na ziemi dary swoje dla wszystkich ludzi. Lepiej zabliźniać rany, aniżeli je zadawać; lepiej nakarmić ubogiego, aniżeli pastwić się nad jego nędzą.
Było to zawiele dla Publiusza. On, ten schorowany marzyciel, chciał uczyć jego, który się wychował w obozie, niepokojony ciągłemi buntami rozprzęgających się legionów, poskramiania samowoli i niesforności motłochu.
— Są tylko trzy siły — wyrzekł — które trzymają na obroży nizkie namiętności gminu wielkich miast: wiara, praca i groza. Pierwsza opuściła już dawno Rzym, przeniósłszy się na prowincye; drugą brzydzi się motłoch stolicy, zepsuty hojnością cezarów i patrycyuszów; trzecia zaś straci moc, gdy zabraknie takich, jak ja, okrutników.
Ostatni wyraz podkreślił uśmiechem szyderskim.
Marek Aureliusz ściągnął nieznacznie brwi. Podnosząc się z tronu, odparł:
— A jednak proszę cię, trybunie, abyś na przyszłość, gdybyś się znów w podobnem znalazł położeniu, oszczędzał krwi ubogich. Mówi do ciebie imperator...
Przez kilka chwil patrzyli na siebie: cesarz i patrycyusz, zwierzchnik i podwładny; pierwszy — wyznawca ostatnich wyników filozofii greckiej, pobłażliwy, miłosierny; drugi — przedstawiciel starych tradycyi rzymskich, nieubłagany, surowy.
Spojrzenia ich krzyżowały się, jak wrogie miecze. Wzrok imperatora rozkazywał, oczy patrycyusza opierały się.
Marek Aureliusz widział w spojrzeniu patrycyusza lekceważenie. Nie lubił on niedobitków starej arystokracyi rzymskiej i otaczał się rozmyślnie ludźmi nowymi, wybierając swoich doradców z pomiędzy rodzin świeżej zasługi.
Ale ten patrycyusz, który stał przed nim z głową podniesioną, jakby jego majestat wyzywał, był jednym z najczystszych ludzi i najwaleczniejszych wojowników cesarstwa, był chlubą legionów. Takim przebacza się dumę.
— Gdy troska i ból włosy twoje zbielą, a zawody nieugięte twoje serce skruszą, wówczas nie będziesz miał do mnie żalu za życzliwe napomnienie — wyrzekł Marek Aureliusz, schodząc po stopniach tronu. — Te słowa nie imperator powiedział, lecz filozof...
Ucałował Publiusza i oddalił się szybko.
Kiedy zasłona za nim zapadła, mruknął Publiusz:
— Filozoficzna baba...
Stłumiony śmiech odezwał się w sali.
Trybun odwrócił się... Przed nim stał wysoki, smukły mąż, z głową zmęczonego fauna. Na jego gładkich ramionach błyszczały liczne pierścienie, a na nogach lśniły trzewiki, ozdobione perłami i drogiemi kamieniami. Starannie utrefione włosy pokrywał złoty proszek.
Imperator Lucyusz Werus, który wszedł do sali z jednego z bocznych pokojów w chwili, kiedy Marek Aureliusz wygłaszał ostatnie słowa, przypatrywał się Publiuszowi i bawił się jego zdziwieniem.
— Dziwisz się, trybunie? — odezwał się. — Zdawało ci się, że boskość imperatorska obdarzy cię za czyn dzisiejszy złotym łańcuchem odważnych, a odebrałeś lekcyę moralności Stoików... U nas to teraz tak, mój drogi. My kochamy motłoch, który wyje pod naszemi oknami, jak stado głodnych wilków; kłaniamy się zuchwalstwu, ośmielamy rokosze, litujemy się nad wszelką hołotą, bo my jesteśmy filozofami. Ciebie to gorszy, zbóju rzymski, okrutniku, łaknący krwi... Naucz się znosić niesforność tłumów i być powolnem narzędziem każdego, komu przyjdzie ochota zedrzeć z twojego grzbietu lepszą suknię, bo to już nie Rzym... To Ateny, gadająca, mędrkująca Grecya. I nas olśniło światło filozofii.
Każdy rys twarzy Lucyusza Werusa szydził, gdy to mówił. Śmiały się jego oczy, usta, drwił głos ochrypły.
— I ty jesteś imperatorem, boski Lucyuszu — mruknął Publiusz.
— Jestem, ale tylko wtedy, gdy chcę osiągnąć coś takiego, czego inni daremnie pożądają — odpowiedział Lucyusz Werus. — Nic mnie ta wasza polityka nie obchodzi, nic nudne obrady senatu, nic czcza gadanina na sądach. Wolę dobry śpiew, stare wino i ładne dziewczęta. Wszystko przemija, a zostaje tylko pamięć użytych rozkoszy. Jak widzisz, jestem i ja filozofem w swoim rodzaju. O, bo my teraz wszyscy filozofujemy.
Lucyusz Werus ziewnął.
— Zaczyna mnie ta cała komedya nudzić — mruknął.
A położywszy rękę na ramieniu Publiusza, wyrzekł:
— Dowiedziawszy się, że cię mój brat i teść wezwał na Palatyn, czekałem, bo mam do ciebie prośbę.
— Boscy imperatorowie rozkazują tylko — odezwał się Publiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
Lecz Werus machnął ręką niedbale.
— Dajże pokój, trybunie — wyrzekł. — Kwintyliusz drwi z boskości Antoninów, a ja z nim. Chciałem ci powiedzieć, że będę na twoich igrzyskach pretorskich, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Rozkazuj, imperatorze.
— Tego samego dnia będzie u mnie obiad, na który cię zapraszam.
— Będę zajęty w amfiteatrze...
— Możesz się spóźnić, bylebyś przyszedł.
Kiedy Publiusz milczał, mówił Lucyusz Werus:
— Wiem, że nie lubisz zebrań wesołych, ale tym razem zabawisz się doskonale. Obmyśliliśmy z twoim krewnym, Markiem, taką niespodziankę, że rozweseli ona nawet twoją powagę rzymską. Dziwisz się, że tak nastaję? Towarzystwo, którem się dotąd otaczałem, zaczyna mnie nudzić. Chcę widzieć obok siebie mężów zasługi i cnoty.
Publiusz spojrzał uważnie na Lucyusza. Czyby temu lekkomyślnikowi Marek Aureliusz zawadzał?... pytał jego wzrok bystry.
— Mam nadzieję, że mi nie odmówisz — nalegał Lucyusz Werus.
— Ty rozkazałeś, imperatorze — mruknął Publiusz.






XI.

Zapowiedź igrzysk, któremi Publiusz płacił ludowi rzymskiemu za godność pretora, uśmierzyła lepiej wzburzone umysły motłochu, aniżeli widok wojska, rozrzuconego gęsto po mieście.
Już na kilka dni przed uroczystością wystawały tłumy przed gmachami rządowemi i pomnikami, odczytując wymalowane na nich ogłoszenia.
Jakie rodzaje gladyatorów i zwierząt staną do śmiertelnych zapasów, kogo rzuci władza gwoli zabawie ludu pod kły lwów i tygrysów, czy na arenie urządzą las albo-li morze?... — obchodziło plebs rzymski więcej, aniżeli głód, skradający się wszystkiemi ulicami do stolicy świata.
Zapomnieli nędzarze o pustych śpiżarniach cesarskich, o swoich łachmanach i czczych żołądkach, o trupach nawet, któremi dumny patrycyusz zasłał był główny rynek.
„Zbój“ obiecywał świetne igrzyska: pięciuset gladyatorów, mordujących się równocześnie, dziesięć słoni, tratujących chrześcian, lwa, tresowanego do polowania na ludzi, i wiele, wiele innych przyjemnych wrażeń i wzruszeń.
Jakże mu wobec takiej hojności nie przebaczyć gwałtownego czynu, zrozumiałego zresztą u walecznego żołnierza? Namordował już tylu ludzi na różnych polach bitew... To jego rzemiosło...
Motłoch odczytywał ogłoszenia, zakładał się, kłócił, bił, rozprawiał o walce gladyatorów i zwierząt, znów kłócił się i bił, a pretoryanie uśmiechali się pobłażliwie, nie mieszając się do jego sporów.
Na rynkach i placach, w garkuchniach, szynkach i łaźniach wrzało od rana do wieczora. Rzemieślnicy rzucali warsztaty, kupcy sklepy, uliczni handlarze stragany, przekupki kosze z owocami i rybami. Gromadnie ciągnął tłum próżniaczy na narady, karmiąc się bez żalu byle czem: cebulą, czosnkiem, zielskiem, okruchami chleba. Nie czuł głodu, czekając na igrzyska, które stawiały go na równi z najmożniejszymi.
Dla niego to, dla pana, Rzymianina, urządzał hardy patrycyusz widowisko, jemu musiał się pokłonić, starać się o jego względy, bawić go, myśleć za niego. Chociaż przez jego dziurawą tunikę świeci nagie ciało, a na nogach wiszą strzępy obuwia, przymocowanego do stopy sznurkami, on, wolny obywatel, dziedzic zasług swoich przodków, patrzy w amfiteatrze i w cyrku na te same uciechy, które rozweselają oczy Cezarów i senatorów, i może klaskać, krzyczeć, wołać, udzielać lub odmawiać pokonanym gladyatorom łaski, tak samo, jak oni.
Wolno mu czasami więcej od nich. Sam imperator musi wysłuchać jego głośnej krytyki, uszczypliwych uwag, obraźliwych wykrzykników. Nawet tacy tyrani, jak Kaligula, Neron i Domicyan, gniewali się rzadko na dowcip ludu, wygłoszony w teatrach.
Radował się motłoch, że będzie przez dwa dni panem. Bo i o żołądku jego pamiętał Publiusz Kwintyliusz. Ogłoszenie donosiło, że pomiędzy walką gladyatorów a zwierząt podadzą niewolnicy gościom nowego pretora obfite śniadanie.
Zaraz poznać pana z panów po hojności...
Ci nowi senatorowie, potomkowie najniższego plebsu rzymskiego, a dość często wyzwoleńców, uważali igrzyska za przykry obowiązek, bolesny dla ich świeżej szkatuły. Bawili i oni lud, ale tylko dlatego, że tak nakazywało prawo i obyczaj. Skąpi, chciwi trzymali się ściśle w granicach przepisów cesarskich, nie dodając od siebie nic do zwykłego programu. Wynajmowali konie, zwierzęta i gladyatorów, których pan — motłoch już kilka razy oglądał, i nie myśleli nigdy o poczęstunku. Szło im nie o świetność widowiska, lecz o jego taniość...
Inaczej Kwintyliusz... Ten sprowadził z Afryki słonie i lwa tresowanego — osobliwość — i nietylko pomyślał o śniadaniu, ale otworzy prawdopodobnie w dniu uroczystym swoje skrzynie i sypnie na obywateli rzymskich deszczem złotym.
Tak samo uczynił rok temu jego krewny, Marek, gdy dziękował ludowi z rydwanu za godność pretorską. Pół miliona sesterców rozrzucili jego podskarbiowie.
Spodziewając się nietylko rozrywki, ale i zarobku, zanosili mężowie do żydowskich i egipskich handlarzy w zastaw wszystko, co miało w domu jakąś wartość: sprzęty, statki kuchenne, drobiazgi srebrne i złote. Bo żony i córki niższych urzędników i klientów chciały w dniu uroczystym błyszczeć tak samo, jak senatorowie i rycerki, w białych sukniach, i siedzieć tak samo, jak one na miękkich poduszkach. Wszakże były i one wolnemi obywatelkami, chociaż nie miały prawa do szlaku purpurowego.
Na polu Marsowem, pod portykiem Agryppy, w sklepach przy ulicy Szerokiej i na głównym rynku brzęczał bezustannie gwar niewieści. Zdawało się, że wszystkie gęsi miasta uciekły z kojców.
Rzymianki wybierały, targowały, kupowały, a handlarze zacierali ręce, zgarniając z uśmiechem zadowolenia sesterce.
I pod filarami amfiteatru wrzało niezwykłe życie już na kilka dni przed widowiskiem. Siedzieli tam podrzędni astrologowie i wróżbici, którzy przepowiadali za dobre wynagrodzenie wynik zakładów. Zabobonny i przesądny lud rzymski tłoczył się do nich: płacił i zakładał się na podstawie orzeczeń.
Kipiało miasto, jak gdyby w każdym domu miało się odbyć wesele. Bo zapowiedziane igrzyska wytrąciły nie sam motłoch tylko z utartej kolei zajęć powszednich. I na górze, w warstwach zamożniejszych, sposobiono się na widowisko, jak na wyprawę uroczystą.
Ludność stolicy, strawiona wrażeniami, o jakich prowincye nie miały wyobrażenia, nerwowa, chciwa zmiany, silniejszych wzruszeń, witała każdą nowość z chorobliwą radością przesytu. Dużo widział już Rzym, ale lwa tresowanego do polowania na ludzi będzie dopiero po raz pierwszy oglądał...
Ztąd zaciekawienie, rozprawy, gwar, zarówno w kamienicach, zbudowanych przez spekulantów dla ubogich, jak w dworcach i pałacach możnych.
Nadszedł nareszcie dzień upragniony...
Jeszcze późne słońce dnia grudniowego kryło się w gęstych mgłach nocy, kiedy się Rzym przebudził. Wszystkiemi ulicami ciągnęły lektyki i śpieszyli piesi wędrowcy do wielkiego amfiteatru Flawiuszów.
Z głuchym szumem toczył się różnorodny tłum z trzech stron: z Eskwilinu, Kapitolu i Palatynu, zalewając te same place i rynki, które przed tygodniem wzburzony motłoch był zaniepokoił.
Ale dziś już nie podnosili „panowie świata“ w dziurawych, brudnych togach grożących pięści ku Palatynowi, domagając się igrzysk i chleba. Igrzyska rozpoczną się za godzinę, a o chlebie pomyśli cesarz pospołu z senatem. To jego rzecz...
I czyściej, odświętniej wyglądał dziś ten motłoch w wypranych i połatanych togach. Ten i ów włożył na głowę wieniec z liści laurowych, krocząc dumnie, jak tryumfator.
Ponad zmieszanym gwarem kilkudziesięciu tysięcy głosów, który unosił się nad tłumem brzękiem stłumionym, górowały nawoływania niewolników, towarzyszących lektykom.
Na wspaniałych łożach spoczywały nie same tylko damy wielkiego świata. I ubożsi obywatele pozastawiali wszystko, co żydzi i egipcyanie chcieli przyjąć, aby żony i córki ich mogły się udać do amfiteatru w lektykach wynajętych. Za splendor jednego dnia będą pościli przez kilka tygodni, ale milszy im spokój domowy od dobrego obiadu.
Z weselem w duszy płynął tłum na plac teatralny, nie troszcząc się o spokój Cezarów. Wiedział, że z Palatynu nie spadnie na niego zgraja siepaczów Kaliguli, Nerona lub Domicyana, by go ukarać za przerwany sen ziemskiego boga. Dobry Marek Aureliusz znosi cierpliwie wrzawę ludu, a wesoły Lucyusz Werus, namiętny zwolennik igrzysk, czuwa prawdopodobnie sam od świtu, aby się nie spóźnić do amfiteatru.
Można bez obawy pod oknami ich hałasować...
I zaczęła się wrzawa, ale dopiero przed amfiteatrem. Legion przekupniów wrzeszczał: poduszki... poduszki... podu-u-u-szki..., inni zalecali tablice woskowe z programem widowiska; jeszcze inni podsuwali pod nos tłoczącego się tłumu pieczywo, owoce, napoje.
— Wolno... ostrożnie!... — rozlegało się nawoływanie pretoryanów, trzymających straż pod bramami.
Daremnie jednak napominali stróżowie porządku publicznego. Plebs, który musiał sobie w amfiteatrze zdobywać wygodny punkt obserwacyjny, bo tylko członkom stanu senatorskiego i rycerskiego służyło prawo stałych miejsc, brał wejścia szturmem. Kto miał niewolnika, ten pchał się naprzód za jego plecami; kogo zaś nie było stać na mocne pięści sługi, ten torował sobie drogę własnemi łokciami. Każdy chciał być pierwszym na górze, na piętrach najwyższych, aby się najbliżej areny usadowić.
Klątwy odpychanych, krzyki gniecionych, groźby silniejszych krzyżowały się bezustannie, wytwarzając wrzawę zbuntowanego motłochu.
Pretoryanie widząc, że nie oprą się rosnącej z każdą chwilą fali ludu, usunęli się na stronę i przypatrywali się tłokowi z pogardliwym uśmiechem żołnierzy, przywykłych do porządku.
— Niech się to bydło podusi — mówiły ich twarze obojętne.
Bydło nie oszczędzało wistocie kości słabszych. Zanim plebs dotarł do piętr najwyższych, pękło nie jedno żebro i wyskoczył nie jeden guz ku radości „panów świata“, którzy witali wykrzykniki boleści śmiechem brutalnym.
Uciszyło się nareszcie w amfiteatrze. Senatorowie zajęli z żonami i córkami loże najniższe, nad nimi usadowiło się rycerstwo, a piętra górne wypełnił plebs ruchliwy.
Publiczność była gotowa; brakowało jeszcze tylko dworu cesarskiego i igrzyskodawcy.
Ale oto już ciągnął.
Z Kapitolu, ze świątyni Jowisza, po uroczystem nabożeństwie, zstępował ulicą Świętą wolno, poważnie, wspaniały orszak, lśniący złotem, drogiemi kamieniami i purpurą.
Przodem szły popiersia bogów domowych Rzymu, cesarzów z przesławnego rodu Juliów i Klaudyów, genialny Cezar, mądry Augustus, bohaterski Germanikus, wielkoduszna Agrypina i przedwcześnie zamordowany Brytanikus. Dumne ich czoła zdobiły wieńce złote, a wozy i trony, na których się posuwali, otaczały kolegia kapłanów, przyodzianych w białe, powłóczyste suknie.
Za bogami narodowymi Rzymu postępowali mieszkańcy Olimpu z gromowładnym Jowiszem na czele. Każdy z królów niebieskich miał przy sobie świtę sług, żyjących z jego ołtarza. Muły i słonie, przybrane w barwne pióropusze i w chomąta, nabijane drogiemi kamieniami, ciągnęły ich wozy.
Długi szpaler dziewic poprzedzał igrzyskodawcę. Rzucały one pod jego stopy kwiaty, powiewając białemi zasłonami, które spływały aż na ziemię.
Na samym końcu jechał Publiusz. Otoczony klientami swojego domu i tłumem niewolników, stał na wysokim, złoconym rydwanie, trzymając w ręce berło patrycyusza z kości słoniowej. Z ramion jego spadał purpurowy, złotem dzierzgany płaszcz tryumfatora, a nad głową trzymał niewolnik cesarski wieniec z liści dębowych, znak zasługi obywatelskiej.
Cały ten świetny orszak spuścił się przy wtórze fletów i tub z Kapitolu na główny rynek i zbliżał się wolno do amfiteatru.
Tak namiętnie kochał lud rzymski igrzyska, iż przyznawał jego dawcy zaszczyty tryumfatora, pogromcy nieprzyjaciół.
Kiedy czoło korowodu, wkroczywszy przez bramę środkową, ukazało się w amfiteatrze, zerwała się burza oklasków. Wśród radosnych okrzyków widzów przeciągnął orszak wzdłuż muru, oddzielającego arenę od lóż senatorów, witany wrzawą nieustającą.
— Witaj, witaj! — huknęły górne piętra, gdy Publiusz stanął przed obliczem ludu rzymskiego.
Zgromiony motłoch wyciągał ręce do „zbója“, dziękując mu za widowisko tak gorąco, jak gdyby mu nigdy nie złorzeczył.
On, obojętny, z uśmiechem pogardliwym na ustach, pochylał głowę na wszystkie strony, przyjmując hołd z chłodną uprzejmością arystokraty, który lekceważy uznanie plebejuszów.
Objechawszy arenę wokoło, zeskoczył z rydwanu i udał się z klientami swoimi do loży, położonej nad bramą środkową. Tu zastał najbliższych krewnych: Marka z Liwią Fabią, Tullię Kornelię i Mucyę.
Zaledwie spoczął na purpurowej poduszce między Markiem a Mucyą, odezwał się w podziemiach areny głuchy łoskot, podobny do odgłosu dalekiego grzmotu.
Publiczność rzymska, przyzwyczajona do mistrzowskich sztuk maszynistów teatralnych, uciszyła się, czekając z powstrzymanym oddechem na niespodziankę.
Łoskot powtórzył się, arena rozstąpiła się i z głębi wychylił się ogromny pień, który rósł szybko w górę, a gdy dosięgnął najwyższych piętr, rozwinął się w drzewo rozłożyste. Stu chłopców w białych tunikach, ze złotemi skrzydełkami u ramion, kołysało się na gałęziach, a każdy z nich trzymał w ręku kosz, z którego sypał na lud deszcz fig, daktylów, pomarańcz i cukrów.
Powstała wrzawa nie do opisania. Śmiechy, wesołe okrzyki, groźby, klątwy zaszumiały w amfiteatrze. Tysiące rąk chwytało dary nowego pretora, tysiące głów przechylało się przez żelazne baryery. Z trwogą spoglądały dolne piętra na górę. Tak się tam kłębiło i wrzało, iż kipiątek mógł się przelać i lunąć na senatorów i rycerzów ciężarem niewygodnym.
Ale już zwijało się hojne drzewo, zapadając pod ziemię. Po chwili wchłonęła je czeluść, która się z łoskotem zawarła.
Z klatek, znajdujących się w murze areny, wybiegła gromada murzynków i zrównała grabiami naruszony piasek.
W amfiteatrze zapanowała cisza, bo oto otworzyły się srebrne drzwi loży cesarskiej, i na progu ukazał się marszałek dworu. Na jego widok podniosła się publiczność z miejsc i zwróciła się twarzą w stronę głównego wejścia.
Nagle wypadł ze stutysięcznej piersi jeden potężny okrzyk, który runął po za mury i rozlał się szeroko wokoło.
— Witaj, Cezarze! — wołał lud rzymski. — Witaj! — powtarzało echo, wracające przez Forum Romanum z Palatynu.
Marek Aureliusz, w todze purpurowej na ramionach i w złotej koronie na skroni, kłaniał się uprzejmie głową i ręką. Za nim wszedł Lucyusz Werus, a za imperatorami ich małżonki: Faustyna, Lucylla i najbliższe otoczenie rodziny cesarskiej.
— Witajcie wy! — odpowiedział za brata i teścia Lucyusz Werus głosem donośnym.
Gdy imperatorowie spoczęli na lożach, zagrała orkiestra marsza wojennego i rozpoczął się pochód gladyatorów.
Szli parami...
Naprzód samnitowie, niosący przed sobą tarcze tak duże, iż wyglądały im z po za nich tylko głowy; dalej trakowie z tarczami mniejszemi, ale dłuższemi, zakrzywionemi szablami; następnie sekutorowie w zamkniętych przyłbicach; mirmillonowie w zbroi gallów; półnadzy retyarowie z siatkami i widłami, w końcu jeńcy wojenni z Brytanii na wozach.
Szli wśród dźwięków marsza w szyku bojowym, owiani szumem ciekawych szeptów. Płomienne oczy Rzymianek pożerały ich kształty posągowe, wypukłe piersi, potężne muskuły i grube karki. Na ich szyszakach i przyłbicach powiewały pawie i strusie pióra, na zbrojach i broniach lśniły złote ozdoby i błyszczały drogie kamienie; ich jedwabne, różnobarwne tuniki zdobiły wstęgi i łańcuchy.
Wszystkie narodowości złożyły się na orszak tak strojny, jak gdyby go nie rychła śmierć, lecz uczta weselna czekała.
Jasnowłosy Germanin postępował obok rudego Galla, czarny Nubijczyk obok białego Słowianina. Północ i Wschód, Zachód i Południe przysłały Rzymowi jeńców wojennych, aby się panowie świata mogli bawić obrazem bitwy. Więzienia otworzyły wilgotne nory, dostarczając zbrodniarzów, skazanych na śmierć; domy gry i rozpusty wypluły marnotrawców, zuchwałych bankrutów, którzy szukali na arenie amfiteatru rozgłosu, miłości kobiet i złota. Niejeden zrujnowany potomek wielkiego rodu płacił w szrankach gladyatorskich krwią swoją za winy popełnione.
Ci ludzie różnych narodowości i stanów, wolni i niewolni, pochodzenia gminnego i szlachetnego, napiętnowani przez prawo i nietknięci przez sądy, nikczemni lub tylko nieszczęśliwi, a wszyscy silni ciałem, odważni, zręczni szermierze, postępowali w skupieniu środkiem areny, zbliżając się do loży cesarskiej. Wiedzieli oni bardzo dobrze, iż nad ich świetnym, barwnym i błyszczącym orszakiem unosi się anioł śmierci, że się lud rzymski nie ulituje nad ich ranami, łaskawy tylko dla mordercy. Wiedzieli, że muszą zabijać bez miłosierdzia, aby pozyskać oklaski i prawo życia do igrzysk następnych.
Szli w milczeniu, patrząc przed siebie, słysząc nad sobą łopot skrzydeł okrutnego towarzysza, a kiedy stanęli przed panami panów świata, przed Cezarami Rzymu, zawołali:
— Ci, co mają umrzeć, pozdrawiają was, Cezarowie!
A Cezarowie skinęli, i trąby dały znak do boju wstępnego. Szermierka tępą bronią, jak gdyby dla podraźnienia nerwów publiczności, rozpoczęła widowisko.
Uderzyły tarcze o tarcze, miecze o miecze, zachrzęściły zbroje, świsnęły siatki... Gladyatorowie, rozsypani na całej arenie, zabawiali publiczność zręcznością swoją.
Lud rzymski, znający tak dokładnie tajemnice sztuki szermierskiej, że kierował dość często walką, nie szczędząc rad głównie swym ulubieńcom, przypatrywał się uważnie bojowi próbnemu. Jego bystre doświadczone oko wyróżniło bez trudu z gromady mistrzów.
Nad areną unosił się ciągły, stłumiony gwar. Robiono nowe zakłady...
Wtem odezwał się ponury głos tuby. Orkiestra umilkła... gladyatorowie cofnęli się pod sklepienia... publiczność powstrzymała oddech...
Grobowa cisza zaległa amfiteatr.
Tuba zahuczała po raz wtóry... Publiusz, zstąpiwszy z piętra, badał ostrą broń pięciu sekutorów i pięciu retyarów, których los cisnął na pierwsze zapasy śmiertelne.
Po raz trzeci zajęczała tuba. Gladyatorowie wybiegli na środek areny... orkiestra zagrała marsza... publiczność przechyliła się przez baryery...
I znów uderzyła broń o broń, ale tym razem inaczej, głośniej, dźwięczniej. Nie o igraszkę już szło, lecz o życie.
Dziesięciu ludzi skoczyło na siebie, a wszyscy dorodni, silni, obyci z mieczem i nożem. Pół nadzy, w tylko w lekką tunikę ubrani retyarowie rzucili się na sekutorów, których ochraniały szyszaki, napierśniki i tarcze. Ale ci obnażeni szermierze mieli broń straszliwą. Niech im się tylko uda zarzucić siatkę na głowę sekutora i uwikłać w niej jego ręce, wówczas drwią z jego zbroi. Szamocącego się w pułapce przeciwnika nadzieją na widły, jak rybę na oszczep, i dobijają go sztyletem.
Zanim się walka rozgrzała, słychać było tylko głuchy brzęk wideł, uderzających o tarcze, i świst siatek. Szereg ocierał się o szereg.
Ale po kilku wstępnych zwrotach rozprzągł się łańcuch i zaczęła się gonitwa. Mąż nastawał na męża, najbliższy na najbliższego. Sekutor uciekał, czyhając na sposobność dosięgnięcia z po za tarczy mieczem przeciwnika; retyar ścigał go, podchodził, czaił się, przypadał na kolana, aby sieć dobrze zarzucić.
Równocześnie z postępującą walką rosło zajęcie publiczności. Zrazu spadały jedynie z górnych piętr odosobnione wykrzykniki zachęty, uwagi. Ktoś zawołał: zachodź z prawej! drugi dodał: pchnij śmiało! trzeci krzyknął: wal z góry!
Z każdą chwilą przybywało coraz więcej głosów, aż cały motłoch zawył:
— Huź go, bij, zabij!
Panowie świata niecierpliwili się, nie mogąc się doczekać widoku krwi.
Draźnieni, podbudzani dzikim okrzykiem publiczności, nacierali na siebie gladyatorowie z wściekłością straceńców. Pot spływał z ich czoła, oczy błyszczały, jak ślepie drapieżnych zwierząt, z gardzieli ich wydobywały się ochrypłe dźwięki gniewu.
— Huź go, bij, zabij! — zachęcał już cały Rzym, biorący żywy udział w walce.
I dolne piętra rozgrzały się. Senatorowie i rycerze przyłączyli się do motłochu. Imperator Lucyusz Werus, wychylony połową ciała z loży, machał rękami, krzyczał, jak ostatni plebejusz.
Trzech tylko ludzi zachowywało się spokojnie wśród ogólnego szału. Marek Aureliusz, odwrócony twarzą od areny, wydawał doradcom swoim rozporządzenia; Publiusz, oparłszy głowę na dłoni, spoglądał ponuro przed siebie; Mucya, zasunąwszy powieki na oczy, odbiegła myślą daleko od tej brutalnej wrzawy. Imperator-filozof miał wstręt do zabaw tłumu; waleczny żołnierz uznawał morderstwo tylko na polu bitwy lub dla dobra państwa, a patrycyuszka, w której duszy zapadła głęboko miłosierna nauka chrześcian, smuciła się okrucieństwem swojego narodu. Nie byłaby przyszła na igrzyska, gdyby nie obawa o Mimut. Chciała się własnemi oczami przekonać, czy Publiusz dotrzymał danego słowa.
W amfiteatrze rozległ się pierwszy okrzyk radości.
— Dostał... dostał!... — wołano z zadowoleniem.
Ten, który był powodem wesela publiczności, młody retyar germański, drgał na białym piasku areny, wydając z siebie tchnienie ostatnie. Z boku, który mu miecz sekutora otworzył, buchała krew ciepła, czerwona.
I znowu uderzyły widły o tarcze i świsnęły siatki. Raz po razie, następując szybko po sobie, odzywało się teraz złowrogie „Dostał!“ Siedem trupów tarzało się już na arenie. Ostało tylko trzech żywych: dwóch sekutorów i jeden retyar.
Spojrzeli po widzach... Może mają dosyć zabawy... może zwolnią ich z dalszego mordowania. Każdy z nich miał już na sumieniu życie towarzysza.
Ten wysoki, szerokich barek, wypukłej piersi retyar zabił trzech sekutorów, chociaż jego oczy niebieskie patrzą tak łagodnie, jak gdyby nie mogły znieść widoku cudzego cierpienia. Podniósł głowę, odrzucił długie, płowe włosy i rozglądał się wokoło.
— Miejcie litość nad nami! — prosił jego uśmiech smutny.
Nie na to uczył go ojciec w lasach nad Cissą dosiadać konia i robić bronią, aby zręcznością swoją bawił okrutnych gapiów. Bronić miał przeciw najeźdźcom ziemi ojczystej, prastarych dzierżaw słowiańskich, nie chciwy ziemi i krwi sąsiada. Ale legioniści zmogli go na placu boju, okuli w kajdany i powlekli do Rzymu, próżniaczej stolicy na igraszkę.
— Zamordowałem trzech... macie dosyć... — mówił jego wzrok łagodny.
— Bij, zabij! — odpowiadano wokoło z wściekłością.
Motłoch kipiał z gniewu, że jakiś tam barbarzyniec śmie się męczyć walką. Rzeczą tego psa umrzeć z radością i wdziękiem dla ucieszenia oczu panów świata. Dziękować powinien za zaszczyt, jaki mu przypadł w udziale. Tylko najodważniejszych i najdorodniejszych jeńców wojennych sprzedawano do szkół gladyatorskich. Bo zniewieściały, skarlały lud rzymski lubił patrzeć w amfiteatrze na zdrowe siły.
Więc porwał Słowianin widły oburącz i runął na najbliższego sekutora z taką mocą, że go powalił. Ale w tej chwili przypadł do niego drugi i ciął go przez głowę krótkim mieczem. Oblany krwią, zachwiał się, przyklęknął...
Podniósł rękę do góry na znak, że oddaje się na łaskę i niełaskę publiczności. Wszakżeż ona ma obowiązek zachować życie nędzarzowi, którego trud śmiertelny bawił ją przez całą godzinę.
Ale lud rzymski, obrażony zuchwalstwem barbarzyńcy, który nie chciał umrzeć dla jego przyjemności, odmówił łaski. Wyjąc: Kończcie, kończcie! zwrócił wielki palec ręki na dół.
Wtedy stała się rzecz niespodziewana. Słowiański retyar zerwał się na równe nogi i zanim się stojący nad nim sekutor spostrzegł, grzmotnął go widłami po łbie. Na drugiego rzucił się z szybkością błyskawiczną i wbił mu nóż w gardło.
Zdumione: aaa... zaszumiało w amfiteatrze. Potem zahuczała burza oklasków. Mężczyźni powiewali togami, kobiety chustkami, orkiestra grała marsza tryumfalnego. Do zwycięzcy zbliżył się niewolnik Publiusza i podał mu srebrną czarę, napełnioną złotem.
Słowiański gladyator stał na środku areny, obrzucony tysiącami zachwyconych spojrzeń niewieścich, trzymając w ręku dar patrycyusza. Nie dziękował, nie kłaniał się, nie pochylił się nawet w stronę loży cesarskiej. Opuściwszy głowę, patrzył na złoto, z którem się jego krew, ściekająca z czoła, mieszała. Wróciż mi ono wolność? — obliczało jego serce. — Wystarczyż ono na wykup? Nie, nie, jeszcze nie... Trzeba będzie dalej mordować...
Odgłos tuby spłoszył jego myśli samotne. Ukłonił się imperatorom i Publiuszowi i odszedł szybko do koszar gladyatorów.
Gromada murzynów wypadła na arenę. Jedni wywlekli trupy poległych szermierzy żelaznemi hakami, inni przekopali krwią przesiąkłą ziemię motykami i posypali ją świeżym piaskiem.
I znów stanęło na arenie dziesięciu dorodnych, zdrowych, odważnych ludzi i powtórzyło się to samo widowisko. Rzym bawił się, gladyatorowie konali...
Oddział po oddziale wychodził przed oblicze panów świata, świetny, błyszczący, i gasł w ich oczach. Gdzie przed chwilą powiewały na srebrnych szyszakach strusie pióra i lśniły zbroje złociste, tam tarzały się w kałużach krwi drgające, poszarpane ciała.
A publiczność nie nużyła się widokiem cierpienia i śmierci. Z równem zawsze zajęciem śledziła przebieg walki, biorąc w niej udział coraz żywszy. Wrzawa rosła w miarę mnożących się trupów.
Publiusz siedział ciągle z głową pochyloną, patrząc przed siebie. Czasem tylko, gdy zachwyt widzów dochodził do wybuchu ogłuszającego, obrzucał amfiteatr szybkiem spojrzeniem, w którem tliły błyski pogardy.
I on nie litował się nad gladyatorami. Był zanadto arystokratą rzymskim, aby go rozpacz niewolnika lub wyzwoleńca mogła roztkliwić, a zanadto żołnierzem, iżby uszanował dzielność człowieka uzbrojonego, który ginie dobrowolnie dla zabawy motłochu. Gdyby go los oddał na polu bitwy w ręce wroga, nie pozwoliłby zrobić z siebie płatnego histryona. Alboby się zabił, albo, zawleczony na arenę, rzuciłby się na podłych gapiów i zemściłby się straszliwie za poniewierkę. Niech giną, kiedy nie umieją zejść z tego świata z godnością...
Nie okrutna dola gladyatorów zapalała w jego oczach błyski pogardy! Gniewały go okrzyki publiczności, udającej — z po za ochronnego muru baryer — bohatera.
On, trybun legionów, wilk obozowy, znał bardzo dobrze zwyrodnione dzieci stolicy. Męczyła ich służba polna, przerażał nieprzyjaciel, straszył wódz, żądający karności i odwagi. Bankiety, teatry i bunty urządzała ta hałastra, domagając się bezustannie za próżniactwo coraz większego żołdu, krótszej służby wojskowej i niezasłużonych nagród.
Proletaryusz Rzymu, ubrany w zbroję legionisty, nie chciał dźwigać ciężarów, sarkał na ćwiczenia obozowe i skarżył się na skromne jedzenie.
A tu, w amfiteatrze, zagrzewał dzikim okrzykiem gladyatorów do męztwa, jak gdyby w jego piersi biło jeszcze nieustraszone serce zwycięzców świata. Tylko wady przodków, ich krwiożercze upodobania i chciwość użycia odziedziczył motłoch rzymski, utraciwszy ich cnoty.
A nietylko motłoch...
Obok Publiusza siedział Marek. I on zachowywał się jak ulicznik, machając rękami, wychylając się z loży. Zdawałoby się, że go walka pociąga, że skoczy na arenę i pochwyci miecz, żądny boju...
Córkę nikczemnika zaślubił ten zwyrodniały patrycyusz, bo lękał się trudów pracownego życia.
Albo Lucyusz Werus... Jak oczy jego świecą a nozdrza latają. Nie wytrzyma... rzuci się pomiędzy gladyatorów...
Złudzenie... Kiedy go Marek Aureliusz wysłał na wojnę z Partami, aby go oderwać od rozpustnej stolicy, urządzał w obozie takie orgie, że go ciężka choroba zwaliła z nóg w połowie wyprawy. Legionem śpiewaczek i tancerek wschodnich się otaczał upijał się codziennie, histryonom rozdawał złote łańcuchy i wysokie urzędy, porzucił w końcu armię, zostawszy gdzieś na prowincyi. Ani jednej bitwy nie widział ten imperator.
Nie wesołe myśli snuły się po głowie Publiusza. Gdyby barbarzyńcy znali tak, jak on, spodlenie Rzymu...
Obejrzał się podejrzliwie wokoło, jakby się obawiał, że ktoś jego smutek podsłuchuje.
Nagle pobladł. Do loży wchodził Serwiusz, którego od kilku tygodni nie widział.
Niespodziewane pojawienie się przyjaciela w chwili, kiedy myślał z trwogą o barbarzyńcach, przeraziło przesądnego Rzymianina. Gdyby ten stanął na czele ludów germańskich, zadrżałby przed jego gniewem Rzym, jak przed geniuszem Hannibala...
— Ty w Rzymie — zawołał Publiusz.
— Wróciłem przed godziną do stolicy, a dowiedziawszy się, że to dziś twoje igrzyska, pośpieszyłem do amfiteatru — odpowiedział Serwiusz, siadając za Publiuszem.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym się w dniu dla mnie uroczystym dowiedział o pomyślnym skutku twojej wyprawy.
— Jestem na tropie Tusneldy.
— Bogowie ci sprzyjają — wyrzekł Publiusz szczerze uradowany.
— Opowiem ci później szczegóły... Na arenie dzieje się coś ciekawego.
Na arenie rozpoczynało się w istocie widowisko ciekawe. Pięciuset gladyatorów różnych broni — piesi, konni i stojący na wozach brytańskich — gotowali się do walki. Podzieleni na oddziały, czekali na znak bojowy.
Zaledwo zahuczała tuba, rozbrzmiał taki szczęk i brzęk oręża, iż pokrył nawoływania widzów. Retyarowie nacierali na sekutorów, trakowie na samnitów, jeźdźcy na woźniców.
Pierwszy padający trup złamał szyk porządny. Oddziały rozprzęgły się, gromady rozbiły, przeciwnik szukał przeciwnika. Po kilku minutach zmieszały się z sobą szyszaki, zamknięte przyłbice, gołe głowy, czapki galskie, tworząc jednę ruchliwą masę, która przewalała się po arenie, jak ranny olbrzym.
Zapaśnicy, ściśnięci obręczą muru, który tamował ich ruchy swobodne, nie walczyli prawidłowo, lecz bronili już tylko życia. Z góry, z dołu, zewsząd draźnił ich wrzask widzów — obok, z przodu, z tyłu, naokoło groził im miecz przeciwnika... Dokądkolwiek spojrzeli, wszędzie czyhała na nich śmierć... Nawet spocząć, wytchnąć na chwilę nie pozwalali im panowie świata, dozorcy bowiem zagrzewali ustających batami i żelazami, rozpalonemi do czerwoności, do nieustannego mordowania.
Nie było nigdzie ratunku, możliwości ucieczki... Trzeba albo umrzeć, albo zwyciężyć.
Z wściekłością zwierząt, doprowadzonych do rozpaczy, rzucali się na siebie gladyatorowie, zapominając o prawidłowych cięciach i paradach. Retyar walił z góry po szyszakach widłami, zaniechawszy siatki i noża, samnita ciskał ciężką tarczę i bronił się mieczem, trak machał na prawo i lewo zakrzywionem szabliskiem. Byle prędzej dosięgnąć przeciwnika lub zginąć...
Szczęk i brzęk oręża, nawoływania gladyatorów i dozorców, rżenie koni, muzyka wojenna i oszalały krzyk publiczności zlewały się we wrzawę tak przerażającą, iż Serwiusz, który widział po raz pierwszy amfiteatr rzymski, drżał na całem ciele.
Nie obcą była prefektowi legionów groza bitwy, ale na polu chwały nie miał czasu do trwogi i spostrzeżeń. Kiedy spadał na czele swoich Germanów na karki krzykliwych barbarzyńców, wówczas zalewała mu krew żołnierska mózg i oczy. Ponad sobą widział tylko obowiązek rycerza w postaci sztandaru, a przed sobą nieprzyjaciół państwa rzymskiego. Szerząc naokoło siebie postrach i zniszczenie, wiedział, że broni spokoju tysięcy siół i miast, rozrzuconych na pograniczu. Zabijając, dawał życie.
A oni, ci nędznicy, za co się oni tak namiętnie, tak okrutnie mordują? Nie są sobie wrogami i nie składali przysięgi orłom Cezarów. Jeżeli ich to pyszne plemię, które się mieni królem narodów, okuło w kajdany i zmusiło do służby gladyatorskiej, to nie obciążają w tej chwili ich rąk żelaza hańbiące. Mają broń i ramiona swobodne. Na Walhallę! Jest ich pięciuset wytrawnych szermierzy, a zagryzają się, jak głodne szczury. Dlaczegóż nie rzucą się na tych nikczemników, którzy się ich rozpaczą bawią? Zanim straż cesarska nadbiegnie, wytną połowę tych okrutników. Zginą, ale zemszczą się straszliwie.
Serwiusz nie gardził gladyatorami, jak Publiusz, lecz dziwił się ich powolności. Germanin, w którego duszy czaił się bunt i tlił płomień odwetu, tłumiony przez wychowanie rzymskie, nie rozumiał śmierci tak biernej. To są psy, nie ludzie; gorsi nawet od psów, bo i zwierzę domowe, sprzykrzywszy sobie poniewierkę, ukąsi rękę niesprawiedliwą.
Kiedy się Serwiusz przyzwyczaił do dzikiej wrzawy, wówczas rozglądał się zdumionem okiem wokoło. Tak więc potężnym jest urok władzy, że czaruje nawet wtedy i zmusza do posłuszeństwa, kiedy ona straciła moc i godność? Jeżeli kto, to on wiedział, prefekt jazdy germańskiej, na kim polegała siła orłów rzymskich.
Jacy oni ohydni w tej swojej srogości!...
I on, barbarzyniec, nie ronił łez nad uciętą głową i poszarpanem ciałem. Przelana krew nie przyprawiała go o mdłości. Nie mógł się nieraz na polu bitwy doliczyć połowy swojej jazdy. Ale serca nie rozweselał nigdy widokiem niewinnego. Jego dusza miała wstręt do wszelkiej niesprawiedliwości.
A oni aż szaleją z uciechy.
Nie, nie wszyscy...
Wzrok Serwiusza, chodząc wokoło, padł na twarz Mucyi. Młoda patrycyuszka przytuliła się do ramienia Publiusza, jakby szukała u niego obrony przeciw okrutnemu widowisku. Przerażenie odebrało jej źrenicom blask, a ustom słodycz młodości. Skulona, blada, patrzyła na rzeź gladyatorów okiem szklistem.
Tej nie bawi nędza straceńców...
Życzliwie uśmiechnął się Serwiusz do Mucyi.
— Gdybyś ty kiedy odwagi mojej potrzebowała — ślubował w duszy — znajdziesz we mnie brata.
Odezwała się tuba, opadły miecze gladyatorów. Tylko połowa z nich ocalała; druga połowa zasłała arenę.
Kiedy zwycięzcy odeszli wśród oklasków publiczności do koszar, wybiegły z kryjówek czarne kruki. Gromadę murzynów prowadziło dwóch dozorców, z których jeden, niosący ogromny młot, był przebrany za bożka Merkurego, drugi za Cerbera. Stróż piekieł wkładał w rany poległych rozpalony żelazny pręt, badając, czy są gotowi do podróży ostatniej. Jeżeli który z gladyatorów jeszcze drgał, dobijał go Merkury młotem.
Pierwsza połowa widowiska miała się ku końcowi. Zostawała tylko egzekucya chrześcian, skazanych na pożarcie przez lwy.
— Taka jesteś blada — odezwał się Publiusz, nachylając się do Mucyi.
— Przekonałam się dziś, że przestałam być Rzymianką — wyrzekła Mucya głosem stłumionym.
— Zmęczył cię widok tego mordu bezcelowego?
— Obrzydliwością napełnił duszę moją ten obraz okrucieństwa ludzkiego.
— I mojego serca nie rozweselają jęki nędzników, którzy nie umieją sprzedać życia po żołniersku.
Mucya zamilkła. Czuła, że jej Publiusz nie rozumiał.
Po jakimś czasie zapytała:
— Czy jesteś pewny, że Mimut wróci do mnie?
— Kazałem jej podać sztylet zatruty i uprzedzić ją o skuteczności tej broni — odpowiedział Publiusz, zbliżywszy usta do ucha Mucyi.
Wie, że potrzebuje tylko dobrze uderzyć, a powali lwa na miejscu, owa trucizna bowiem działa piorunująco. Resztę zrobi Marek Aureliusz, który ułaskawia zawsze tych, którym się udało zabić dzikie zwierzę.
Głos trąby zwiastował nowe widowisko.
Mucya, tak biała, jak suknia, przechyliła się przez baryerę i wytężyła wzrok przed siebie. Czuła, że jej krew stygnie w żyłach, a serce, zatrzepotawszy jak spłoszony w klatce ptak, bije wolniej, wolniej, aż zdaje się ustawać.
Na arenę wypadł wspaniały lew. Zdziwił się, że ujrzał tyle ludzi. Stanął na środku i oglądał się błyszczącemi ślepiami, bijąc się po bokach ogonem.
A ci ludzie nie obawiali się króla pustyni. Zamiast przed nim uciekać, wyciągali do niego ręce i krzyczeli. Ten i ów ciskał z góry pomarańcze, daktyle, orzechy.
Gniewało to lwa, więc pomrukiwał groźnie i szczerzył zęby.
Ale jego złość niemocna bawiła motłoch. Ktoś rzucił z najwyższego piętra jabłko tak zręcznie, że trafił lwa w sam łeb. Potężne zwierzę ryknęło i skoczyło za mur. Ukarać pragnęło śmiałków.
Mur był wysoki, zaopatrzony ostremi kolcami, a nad nim siedzieli dozorcy z rozpalonemi drągami żelaznemi. Poparzony lew ryknął po raz drugi i zaczął biegać po arenie. Rozszarpie każdego, kto mu wejdzie w drogę, choćby to był człowiek najsilniejszy... Nie mając nikogo pod pazurami, tarzał się w piasku, wyrzucając z pod siebie całe tumany kurzu.
Zjawił się nareszcie wróg, godniejszy gniewu króla puszcz afrykańskich. Jedna z bocznych komórek, umieszczonych w murze obwodowym, otworzyła się i na arenę wyszła wątła, ciemna postać.
To Mimut! Mucya, spostrzegłszy w jej ręku sztylet, utkwiła wzrok w kruchej broni, jakby ją chciała natchnąć siłą. Żeby tylko dobrze uderzyła, żeby się nie zachwiała...
Mimut, znalazłszy się przed obliczem groźnego zwierza, zawahała się, jakby się chciała cofnąć. Ale trwało to tylko mgnienie oka.
Zwróciła się w stronę Publiusza, wyciągnęła ręce, błogosławiąc, potem odrzuciła od siebie daleko sztylet i padła na kolana.
— Chrześcian lwom, chrześcian lwom! — zawył lud rzymski.
Zwierzę położyło się na brzuchu i zaczęło się czołgać, jak kot, w stronę Mimut.
Powstała cisza oczekiwania...
W tej wielkiej, złowrogiej ciszy rozległ się głos Egipcyanki:
— Za Chrystusa Pana!
Mucya widziała przez mgłę, która zasuwała się na jej oczy, że się Mimut podniosła i wpadła sama w objęcia lwa, oszczędzając mu skoku.
Potem słyszała naokoło siebie głuchy szum, a w tym szumie utonęła jej świadomość. Kiedy wróciła do przytomności, leżała w swojej lektyce, przed amfiteatrem, a obok niej stali Publiusz i Serwiusz.
— To nie moja wina, Mucyo, nie moja — mówił Publiusz, podnosząc jej rękę do ust. — Ta nieszczęśliwa szukała sama śmierci.
Mucya przetarła oczy palcami i odparła:
— Wiem... widziałam... Wracaj do amfiteatru zabawiać dalej lud rzymski, a mnie pozwól odejść do domu.

................

Publiusz zabawiał dalej lud rzymski, a Mucya klęczała w swoim pokoju i ukrywszy twarz w dłoniach, korzyła się przed Bogiem chrześcian.
— Wierzę w Ciebie, opiekunie wydziedziczonych i nieszczęśliwych — mówiła z głębi przekonanego serca — w Ciebie, Boże szlachetnych i dobrych, w Ciebie, ucieczko wszystkich, których nikczemność ludzka krzywdzi i depce. Wierzę, iż podźwigniesz człowieka z kałuży krwi, w której się tarza ku swojej sromocie, i podniesiesz go do siebie, do miłosierdzia swego. Wierzę w Ciebie, Boże jedyny, prawdziwy...






XII.

Publiusz zabawiał dalej lud rzymski...
Nakarmiwszy go i napoiwszy obficie po egzekucyi chrześcian, ucieszył jego oczy walką stu zwierząt, które szarpały się i pożerały z taką wściekłością, że piasek areny stracił szybko swoją barwę.
Zapach krwi unosił się w górę, a panowie świata wdychali go z rozkoszą smakoszów, odurzających się silnym narkotykiem. Oczy ich świeciły, nozdrza latały.
Ryk dzikich bestyj i okrzyki publiczności tworzyły wrzawę tak ogłuszającą, iż sąsiad nie słyszał głosu sąsiada. Dopiero kiedy się mordowanie skończyło, mógł się Publiusz zwrócić z zapytaniem do Serwiusza:
— Czy nie mylą cię ślady, które odnalazłeś?
— Wiem na pewno, że Tusnelda żyje i przebywa w Rzymie — odpowiedział Serwiusz — uprowadził ją z więzienia pasztetnik Fabiusza, który się nad jej dolą ulitował i ukrył ją gdzieś na przedmieściu. Wiadomości te mam od jednego z wyzwoleńców poborcy.
— Gdyby ów wyzwoleniec chciał świadczyć, mógłbyś wnieść skargę przeciw Fabiuszowi — zauważył Publiusz.
— Właśnie z tym zamiarem wróciłem do Rzymu.
— Ponieważ z dniem jutrzejszym obejmuję urząd pretora, przeto zanieś skargę przed mój trybunał, a możesz być pewnym, że ci sprawiedliwość będzie wymierzona.
— Córka Fabiusza jest żoną twojego krewnego, Publiuszu.
— W obliczu sprawiedliwości nie istnieją uczucia rodzinne.
Publiusz wygłosił te słowa tak obojętnie, jak gdyby się jego bezwzględność sama przez się rozumiała.
— Uczynię, jak każesz — mruknął Serwiusz.
— Jutro dam ci do pomocy szpiegów urzędu petorskiego, którym zapowiem sowitą chłostę, jeżeli kryjówki twojej narzeczonej nie wynajdą. Mam nadzieję, że moja groźba poskutkuje lepiej od pieniędzy Fabiusza.
Marek, siedzący obok Publiusza, słuchał bardzo uważnie, chociaż udawał, że rozgląda się po lożach sąsiednich. Uśmiechając się do znajomych patrycyuszek, wyciągał uszy i zapisywał sobie każde słowo krewnego w pamięci.
Nie przeraziły go wieści, grożące jego teściowi. Zdawał się być przeciwnie zadowolony z tego, co słyszał.
Właśnie nachylił się znów Serwiusz do Publiusza, kiedy do loży wszedł jeden z podkomorzych Lucyusza Werusa i zwróciwszy się do Germanina, odezwał się:
— Boskiemu imperatorowi podobało się w łasce swojej zaprosić ciebie, znamienity prefekcie, na obiad dzisiejszy.
— Stanie się podług rozkazu boskiego imperatora — odpowiedział Serwiusz.
A kiedy się podkomorzy oddalił, zapytał:
— Czy i ciebie imperator zaprosił?
— Będziemy razem u Lucyusza — odpowiedział Publiusz — ale ja stawię się dopiero pod koniec obiadu, muszę bowiem wytrwać w amfiteatrze aż do zamknięcia widowiska. Boski lud rzymski (uśmiechnął się szydersko) nie przebaczyłby mi nigdy, gdybym uchybił obowiązkom gospodarza. Tobie jednakże radzę udać się wcześnie na biesiadę imperatora, abyś mógł z przedstawicielami władzy pomówić o swej sprawie, zanim kielich zacznie krążyć. Nie zaszkodzi nigdy, gdy się oprócz mnie, inni senatorowie za twoją krzywdę upomną. Byłoby także dobrze, gdyby Lucyusz Werus wiedział o gwałcie Fabiusza.
Na arenie szły teraz szybko po sobie widowiska mniej wrzaskliwe. Jakiegoś ojcobójcę, skazanego na śmierć przez ogień, ubrano w suknie, nasycone materyałem palnym. Płomienie buchnęły, ogarniając nieszczęśliwego, a motłoch śmiał się i dowcipkował, wołając: niewygodna tunika! Z innego zbrodniarza, przybitego do krzyża, darły dwa lwy krwawe szmaty, kłócąc się o jego kości. Trzeci smażył, pod groźbą miecza, zawieszonego nad jego głową, rękę w rozżarzonych węglach.
Pod wieczór zaczęły się dolne piętra amfiteatru powoli wypróżniać. Za Lucyuszem Werusem wyszła znaczna część senatorów, za purpuratami rycerstwo. Gdy majtkowie cesarscy, pełniący służbę na piętrach najwyższych, wypuścili z góry olbrzymią obręcz, w której tkwiło tysiące świec woskowych, konali winni i niewinni już tylko dla motłochu. Nienasycony, widoku ciągle świeżej krwi spragniony plebs rzymski witał każdą nową męczarnię ludzi i zwierząt z niegasnącym zachwytem.
Ale nareszcie wyczerpał się program dnia. Motłoch zaczął się ruszać z miejsc, kiedy go ostatnia zatrzymała niespodzianka. Obfitym żegnał patrycyusz swoich gości złotym deszczem.
Bójki, którą jego hojny dar wywołał, nie widział już Publiusz. Wsiadłszy do lektyki, kazał się zanieść na Palatyn.
Imperator Lucyusz Werus zajmował lewe skrzydło pałacu cesarskiego, urządzone tak samo, jak prawe, w którem mieszkał Marek Aureliusz. I tu wchodziło się wprost z przedsionka do sali przyjęć.
Ale w tym przedsionku i przed bramą roiło się wojsko służby. Stu pretoryanów w złoconych szyszakach i zbrojach opuściło przed Publiuszem miecze, gdy wstępował w progi siedziby młodszego imperatora. Niewolnicy różnych narodowości snuli się po wszystkich kurytarzach tak gęsto, że trzeba się było przez ich tłum przeciskać.
Publiusz, który znał rozkład mieszkania Lucyusza Werusa, szedł za odgłosem śpiewu, dochodzącego z dalszych pokojów. Nikt go nie zatrzymywał. Przed ciekawością niewolników bronił go strój senatora.
Nawet dwaj wyzwoleńcy syryjscy, pełniący służbę podkomorzych, nie zapytali go o nazwisko.
Niezaczepiony przez nikogo, stanął na progu dużej sali, w której biesiadował imperator ze swoimi gośćmi.
Naokoło trzech długich stołów, złożonych w podkowę, spoczywało na purpurowych łożach pięćdziesięciu mężów, znanych Rzymowi i prowincyom z głośnego imienia. Wieńce z róż zdobiły głowy prefektów, pretorów, trybunów, doradców cesarskich i słynnych filozofów.
Oparci łokciami na poduszkach, słuchali śpiewu niezwykłej urody Egipcyanki, której wdzięki zasłaniała tylko przejrzysta opaska, oplatająca jej biodra.
Artystka mogła posłużyć za wzór rzeźbiarzowi, rozmiłowanemu w liniach bez zarzutu, ale gości Lucyusza Werusa nie zachwyciło widocznie jej piękne ciało, spoglądali bowiem na nią obojętnym, tępym wzrokiem ludzi, przesyconych krasą niewieścią.
Każdy z tych dygnitarzy miał u siebie własne śpiewaczki i tancerki i cieszył się względami wielu dam rzymskich. Prawie wszyscy służyli w latach młodych gorliwie bogini miłości, zdobywając jej łaski bez względu na drogi i środki.
Nic nowego nie pokazał Lucyusz Werus gościom swoim. Balet widzieli, śpiew słyszeli senatorowie i filozofowie już tyle razy, iż klaskali tylko z obowiązku grzeczności.
I cóż, że taniec afrykański wykonywało dwustu chłopców murzyńskich, a po andaluzyjsku pląsało sto dziewcząt prześlicznych!
I wielka ilość skoczków nie była dla panów rzeczą obcą.
Nuda i przesyt unosił się nad świetnem zebraniem, któremu usługiwał tłum niewolników. Obok każdego z gości stał grecki krajczy, wychowany w szkole sycylijskiej. Tylko jemu wolno było podawać złote naczynia, dostarczane przez murzynów.
Obiad miał się już końcowi. Obnoszono właśnie owoce, ciasta, cukry i wino.
Kiedy artystka zamilkła, wynagrodzona niedbałym oklaskiem, zbliżył się Publiusz do imperatora.
Lucyusz Werus spoczywał w środku podkowy w purpurowej tunice, z wieńcem złotym na głowie, mając po jednej stronie prefekta miasta, a po drugiej Awidyusza Kassyusza, naczelnego wodza legionów wschodnich.
I on nie bawił się ani urodą, ani śpiewem Egipcyanki. Czerwony od nadmiernego użycia wina, ziewał bezustannie.
Ujrzawszy Publiusza, wyrzekł głosem ochrypłym:
— Witaj nam, cnotliwy Rzymianinie ze spojrzeniem Brutusa, zatruwającem każdą uciechę. Zajmij miejsce obok prefekta Serwiusza, którego wzorowa miłość zgodzi się doskonale z twoją cnotą wzorową. Warto was obu pokazywać codziennie na rynku, aby się lud rzymski uczył od was cnót rodzinnych i obywatelskich.
Znaczna część zebranych uważała sobie za obowiązek podkreślić słowa imperatora pogardliwym uśmiechem. Tylko Awidyusz Kassyusz ściągnął brwi, a Maryusz Pomponiusz, pretor cudzoziemców, przygryzł wargi.
Publiusz, uchyliwszy lekko głowy przed imperatorem, zajął wskazane miejsce, nie odpowiedziawszy ani słowa.
A Lucyusz Werus mówił dalej:
— Bo może nie wszyscy wiecie, że prefekt Serwiusz szuka już od dwóch miesięcy narzeczonej, którą mu jakiś zuchwalec sprzątnął z przed nosa. Dwa miesiące! Za wiele to czasu, aby wyssać i cisnąć najsłodszą miłość, a on tęskni ciągle. Niewiasty cesarstwa powinny mu wystawić pomnik w świątyni Wenery i modlić się do niego, jako do bóstwa wierności. Takich kochanków mało dziś w złotej, wiecznej Romie.
Senatorowie uważali sobie znów za obowiązek dziwić się stałości Serwiusza, a on, oparłszy głowę na dłoni, patrzył z pod czoła na czerwoną, nabrzmiałą twarz imperatora.
W jego spojrzeniu nie było uległości rzymskich dygnitarzów. Źle ukrywana pogarda czaiła się w niebieskich źrenicach germańskich, które miały w tej chwili połysk stalowy.
— Za taki wzrok — mówił Lucyusz Werus — zdjąłby ci Kaligula, Neron albo Domicyan z szyi piękną głowę, ale ja wypiję zdrowie twojej miłości najstarszym falernem, jaki przechowują piwnice cesarskie, bo imperatorów cieszy czasami duma poddanych. Za wiele oklasków słyszymy naokoło siebie i zawiele pokłonów widzimy.
Skinął na ochmistrza dworu.
— A ty — zwrócił się do prefekta miasta — spraw, żeby Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie szukał dłużej nadaremnie swojej narzeczonej. Chcę ujrzeć jaknajprędzej kobietę, która wzbudziła w naszym dzielnym prefekcie uczucie tak gorące i trwałe, iż nie ostygło nawet w Rzymie. Nędznych przestępców politycznych, fanatycznych chrześcian, umiecie wydobyć z pod ziemi, ale gdy idzie o to, aby wymierzyć sprawiedliwość mężowi, zasłużonemu Rzymowi, wówczas tracą wasze psy wiatr i czujność. Narzeczona Serwiusza jest warta, żeby się jej losem imperator zajął. Musi to być niewiasta wyjątkowo piękna i powabna.
Po ustach senatorów przewinął się uśmiech znaczący, a w oczach Serwiusza zamigotały błyski ponure. I on domyślił się przyczyny łaskawości cesarza. Kobieta tak wiernie kochana podrażniła ciekawość rozpustnika.
— Stanie się podług twojego rozkazu, boski imperatorze — mruknął prefekt miasta, rzucając Markowi spojrzenie pytające.
Wesoły pretor odpowiedział nieznacznem pochyleniem głowy, dając tem do poznania, że nie będzie krępował zabiegów prefekta.
Podnosząc do góry ogromny puhar murryński, napełniony stuletnim falernem, zawołał Lucyusz Werus:
— Na cześć twojej miłości, Serwiuszu!...
Przyłożył naczynie do ust i pił... Pił długo, z przerwami, krztusząc się, coraz czerwieńszy. Nabrzmiały mu żyły na czole i na szyi, a oczy stawały się coraz większe. Kiedy skończył, cisnął drogocenny puhar, chlubę skarbca cesarskiego, o mozaikową posadzkę i opadł na poduszki łoża.
— Pijcie! — zachęcał głosem, przerywanym czkawką.
Nadworny lekarz, stary Egipcyanin, który stał obok niego, pochylił się nad nim troskliwie.
— Głupiś! — mruknął Lucyusz Werus. — Nie takie miarki wychylałem. — Pijcie!
Nowy puhar krążył wokoło, a imperator spoglądał na swoich gości błędnym wzrokiem. Bezbrzeżna pogarda siadła na jego ustach.
Dźwignął się, oparł głowę na dłoni i odezwał się:
— Twoja słodka, pobłażliwa mądrość cyrenejska zawodzi, Arystomedesie.
Filozof Arystomedes, młody, przystojny Grek, ubrany w płaszcz z cienkiego sukna, z głową utrefioną, pachnący olejkami, błyszczący pierścieniami, które zdobiły jego ręce i ramiona, uniósł się na łożu i odrzekł:
— Moja mądrość odbiera strach przed nicością pośmiertną i uczy wyssać wszelki miód z kwiatu życia. Uczniowie Arystypa zmieniają rozkosz, gdy im zużyta obrzydła.
— Ale rozkoszy niezwykłych stworzyć nie potrafią — mruknął Lucyusz Werus — te zaś, które fatum odmierzyło człowiekowi, wyczerpują się zbyt szybko. Kobieta, śpiew, wino, biesiada, kości... kości, biesiada, wino, śpiew, kobieta... zawsze to samo w kółko, i nic więcej. Twoja mądrość zawodzi, Arystomedesie, bo nuży.
— Bo nie umie zachować miary w pogoni za szczęśliwością — odezwał się inny filozof, epikurejczyk Pytyasz, tłusty, czerwony Aleksandryjczyk. — Nie to jest rozkoszą, co drażni, lecz to, co zadowala, uspokaja.
— Mnie zadowala i uspokaja w tej chwili doskonały falern — zawołał Arystomedes, podnosząc do ust puhar.
— A jutro będziesz mu złorzeczył.
— Troskę o jutro zostawiam tobie...
Filozofowie rzucili sobie spojrzenie kogutów, zabierających się do walki.
Zmęczoną twarz imperatora ożywił uśmiech szyderski. Spojrzał na Marka Kwintyliusza porozumiewająco i kazał podać nowy dzban wina.
— Piję zdrowie dostojnych mędrców, którzy zaszczycili moją nudną biesiadę — zawołał. — Cześć wam, jasne słońca cesarstwa Antoninów! Blask wasz zagasił bogów i rozwidnił wszystkie tajemnice życia. Wyście zamordowali mieszkańców Olimpu językami, bo te stare niedołęgi nie były warte broni innej, wy rozproszyliście mroki strachów, które nas otaczały, wy daliście nam swobodę myśli i czynu: na cześć waszą piję!
Przyłożył puhar do ust, ale nie pił, spoglądając na filozofów.
Tylko Arystomedes i Pytyasz poszli za jego przykładem. Reszta filozofów mierzyła nieufnym wzrokiem ogromne naczynia. Stary falern zaczął już działać.
— Lękasz się marnego płynu — mówił Lucyusz Werus dalej, uśmiechając się ciągle. — Nie miałażby filozofia środków na siłę soku winnego? Ona taka mądra i potężna, ona wie i potrafi wszystko. Imperator na was czeka...
Wezwani tak wyraźnie do spełnienia puharu, pili filozofowie, cedząc wino przez zęby. Po żyłach ich krążyły już całe dzbany różnych mocnych trunków. Ten i ów oparł ociężałą głowę na poręczy.
Ale nie tego chciał Lucyusz Werus.
— Znużony mądrością Arystomedesa i Pytyasza — wyrzekł — których rady wykonywałem tak gorliwie, iż zaczynam się chwiać, jak spróchniałe drzewo, postanowiłem zmienić sposób życia. A do kogoż mam się udać po nowe wskazówki, jeśli nie do was, których głowy uginają się pod ciężarem wiedzy a łysiny promienieją, niby latarnie morskie? Udzielcie mi swojej mądrości, abym mógł dorównać choć w części boskiemu bratu i teściowi. Zaczynaj, Filipie! Powiedz, co umiesz.
Skinął na służbę. Zanim się filozof Filip, zwolennik Pytagorasa, zdołał unieść na łożu, pochwyciło go już czterech drabów i postawiło na stole, ku powszechnej uciesze zebranych.
Huknęły oklaski, rozbrzmiał pusty śmiech, a filozof oglądał się zakłopotany wokoło.
— Chcę się od ciebie dowiedzieć, jaka jest istota wszechrzeczy! — zawołał Lucyusz Werus.
— Najwyższą istnością jest liczba i dźwięk — bełkotał Filip — a świat składa się z czterech żywiołów: z ziemi, wody, powietrza i ognia.
— W twoich żywiołach niema wina, a między najwyższemi istnościami braknie imperatora. Jakże to? Dźwięk i liczba mają być mocniejsze od imperatora? Pierwszy lepszy grajek lub rachmistrz rozumniejszy odemnie? Twoja mądrość obraża majestat imperatora. Ile dajecie za nią? — zapytał Lucyusz Werus, zwracając się do gości.
— Dwa asy! — zawołał Marek.
— Za wiele — odezwał się ktoś drugi wśród ogólnego śmiechu.
— Chryzypa mi dajcie! — wyrzekł imperator.
I znów dźwignęło czterech niewolników mędrca na stół. Był nim zwolennik nauki sokratesowej.
Ten, nie czekając na zapytanie, jakby się chciał pozbyć czemprędzej nieprzyjemnego zadania, wygłosił jednym tchem:
— Idee są odwiecznemi prawidłami świata, wszystko bowiem, co widzimy, jest tylko naśladowaniem rzeczy nieistniejących w przyrodzie.
— A gdzież są owe rzeczy? — wtrącił Marek
— Nigdzie, bo żeby były, toby nie były.
Głośny śmiech przerwał wywody Chryzypa. To śmiał się Polygenes, uczeń Demokryta.
— Idee... idee... — przedrzeźniał, patrząc urągliwie na wielbiciela Sokratesa. — On widzi idee... rzeczy, które nie istnieją... ma wzrok doskonały... może być augurem. Wszystko próżność. Człowiek jest zbiorem atomów, igrzyskiem losu... życie warte tylko śmiechu.
— Wszystko próżność i nicość — wtórował mu inny filozof, należący do szkoły Heraklita. — Niema nic na świecie trwałego, rozkosz jest boleścią, rozum głupstwem, szlachetność podłością, szczerość obłudą, świat dzieckiem, co się fraszkami bawi. Płaczcie nieszczęśliwi, albowiem wszystko jest nicością...
— Oprócz miłości i wina — odezwał się Arystodemes.
— Oprócz rozumnej szczęśliwości — dodał Pytyasz.
— Głupstwo... nicość — bełkotał uczeń Heraklita, któremu falern język obezwładnił.
— Nic nie wiedzieć, nie słyszeć, nie rozumieć — mruczał sceptyk Polikrates, pijany już zupełnie — Ten mądry, kto zazdrości rozumu zwierzęciu...
— Głupcy — warczał dobrze wypasiony cynik Arystides. — Pragną rozkoszy... Złączcie się z ubóstwem, pracą i głodem... Jeżeli macie pieniądze, rzućcie je do wody, jeżeli odziedziczyliście dom, zburzcie go i zamieszkajcie w beczce, rowie, grobie...
Filozofowie, podnieceni winem, zaczęli się kłócić. Pijani wyrzucali z siebie urywane zdania, podchmieleni wykrzykiwali swoje doktryny, najtrzeźwiejsi toczyli bój na języki. Słowa: liczba, dźwięk, cztery żywioły, atomy, śmiech, nicość, próżność, płacz, idee, dusza, ciało, istota wszechrzeczy, głupstwo, rozkosz, szczęśliwość, bogactwo, ubóstwo, wolność, obojętność... unosiły się nad stołami z wrzaskiem spłoszonego ptactwa. Każdy chciał czego innego, drwiąc z teoryi przeciwnika. Ten i ów, gorętszego temperamentu, uniósł się na łożu, groził pięścią, wymyślał, wrzeszczał.
Wrzawa szynku zapełniała salę, a Lucyusz Werus, porzucony na poduszkach, dławił się ze śmiechu.
— Bawcie mnie, bawcie — wołał.
— Bawcie nas — wtórowali mu senatorowie.
— Worki, nadmuchane wiatrem pustych słów — odezwał się Marek.
— Hołota — mruczał Awidyusz Kassyusz.
Było w całem towarzystwie tylko czterech mężów, na których szczególne to widowisko nie działało rozweselająco: Publiusz i pretor Maryusz Pomponiusz spoglądali zgorszeni to na imperatora, to na filozofów, zachowujących się, jak pijany motłoch.
Odgadli oni zamiar Lucyusza Werusa.
Przesycony uciechami życia rozpustnik wymyślił sobie niezwykłą rozrywkę kosztem godności uczonych, sprowadzonych do Rzymu przez Marka Aureliusza. Zaprosił ich na biesiadę, upoił świadomie, poszczuł jednego na drugiego i podał ich na pośmiewisko nietylko senatorów, ale i służby. Jutro będzie sobie cała stolica opowiadała o nowym figlu młodszego imperatora, a Marek Aureliusz, dowiedziawszy się o pohańbieniu swoich ulubieńców, zmartwi się, jak zawsze po każdym wybryku Lucyusza.
Więc to była owa niespodzianka, jaką Werus zapowiedział! Ładnie się bawi imperator rzymski, chwytający skwapliwie każdą sposobność w celu obrażenia uczuć starszego brata.
Serwiusz nie oburzał się, lecz dziwił się coraz więcej. Wszystko, co widział dotąd w Rzymie — jego teatry, walki gladyatorów, biesiady, zebrania towarzyskie, senatorów i kobiety — nie zgadzało się bynajmniej z obrazem, jaki sobie prowincye wytworzyły o stolicy państwa.
Godność, siłę i powagę spodziewał się Germanin znaleźć w mieście miast, a zastał swawolę, rozpustę i rozkład moralny.
I znów lęgły się pod czaszką Serwiusza myśli groźne. Wszakże był synem i wnukiem wojowników, którym dopiero niemocna starość wytrąciła broń z ręki.
Spoczywając obok Publiusza, cichy, skupiony, daleki od pijanej wrzawy senatorów i filozofów, obliczał w duszy siły swojego ludu i porównywał je z legionami Rzymu. Gdyby się cała Germania przewaliła przez góry, zalałaby Italię powodzią straszliwą. Nie potrzeba nawet całej... Połowa, byle karna, rozumiejąca potęgę zjednoczenia, zamieniłaby w perzynę stolicę cesarstwa i jej złote pałace...
Ale pozwoląż się te dzikie dzieci lasów okiełznać i poprowadzić w szyku bojowym na odwiecznego wroga, ugnąż się te harde barki pod jarzmo jednej woli?
Serwiusz znał zanadto dobrze niesforność plemienia, do którego należał krwią, aby się mógł pod tym względem łudzić. Arminiusza kiedyś własna rodzina odstąpiła, a tylu innych śmiałych wodzów zgubiła samowola drużyn germańskich.
A jednak.
Krew naczelników ludów zdeptanych, rozgrzana winem, uderzała na mózg Serwiusza i budziła w nim myśli coraz zuchwalsze.
Od pogromu Arminiusza minęło przeszło sto lat. Krocie Germanów służyły od tego czasu w legionach rzymskich, ucząc się karności i sztuki wojskowej. Może dzieci gór i lasów już dojrzały, może potrafią złożyć osobiste zawiści i nienawiści na ołtarzu wspólnej sprawy. Gdyby tak było...
Serwiusz podniósł głowę nagłym ruchem. Było tyle groźby w jego chłodnem spojrzeniu, tyle siły w jego męzkiem obliczu, iż pusty śmiech utkwiłby przerażony w gardle Rzymian, gdyby wiedzieli, co się w tej chwili działo w duszy Germanina.
Ale goście imperatora nie zwracali uwagi na barbarzyńcę. Bawił ich ciągle spór filozofów, kłócących się z rosnącą gwałtownością.
Jeden tylko z pomiędzy uczonych nie brał udziału w bezładnej wrzawie. Oparty czołem o poręcz łoża, przypatrywał się gorszącemu widowisku ze smutkiem w oczach,
Dostrzegł jego milczenie Lucyusz Werus, bo, zwróciwszy się do niego, zapytał:
— A ty, poważny stoiku, ze wzrokiem płaczącego krokodyla i z brodą bawołu, czy mi nic nie powiesz? Tak dalece jest ci szczęśliwość imperatora obojętną, iż nie masz dla mnie ani jednej wskazówki? Powiedz i ty, czego twoja mądrość uczy? Uciszcie się!
Stoik, nie zmieniając postawy, odparł, kiedy filozofowie zamilkli:
— Nauka moja nie potrzebuje słów. Mówi za nią dostatecznie postępowanie boskiego Marka Aureliusza, naszego ucznia i wyznawcy.
Nazwisko starszego cesarza wpadło jak przestroga pomiędzy biesiadników. Obejrzeli się wokoło, jakby się obawiali, że wymówione imię może przywołać jego właściciela. Nawet Lucyusz Werus stracił na chwilę swobodę.
Ale tylko na chwilę.
— Że masz rozum chytry, a język ostry i giętki — wyrzekł — o tem wiemy wszyscy. Syllogizm jest siłą twojej mądrości.
— Niech nas zabawi jakim syllogizmem — zawołał Marek.
— Syllogizmem, syllogizmem — domagali się senatorowie.
Stoik uśmiechnął się złośliwie.
— Chcesz, żebym ci dowiódł, że jesteś bydlęciem? — zapytał, zwracając się do Marka.
Wesoły pretor zawahał się, nie wiedząc, co na zuchwalstwo filozofa odpowiedzieć.
Ale już wołano zewsząd:
— Dowiedź mu, dowiedź!
— Słucham — mruknął Marek, udając zaciekawienie.
— Bydlę ma głowę i nogi, i ty masz głowę i nogi: więc jesteś bydlęciem — mówił stoik głosem spokojnym.
— Jako żywo! — wyrzekł Marek, przygryzając wargi. — Ale teraz wróć mi dawną postać.
— Zaraz się stanie, o co prosisz — odparł filozof. — Bydlę pije tylko wtedy, kiedy czuje pragnienie, ty zaś pijesz zawsze: więc nie jesteś bydlęciem.
Marek podniósł się żywo na łożu, ale go ruch ręki imperatora powstrzymał.
— A mnie w co zamienisz? — zapytał Lucyusz Werus.
— Ty, boski imperatorze, jesteś bogiem na ziemi — odpowiedział filozof — stoicy zaś, jak ci wiadomo, wyłączają bogów ze swoich rozpraw.
Wyrzekłszy to, pochylił głowę przed imperatorem.
— Pozwól mi odejść — mówił — lata bowiem moje sędziwe nie znoszą długich biesiad. Boski Marek Aureliusz czeka na mnie.
Lucyusz Werus pochwycił ciężki, złoty puhar... Zdawało się, że go ciśnie na filozofa... Salę zaległa duszna cisza, zwiastun burzy...
W tej przykrej ciszy rozległ się głos Publiusza:
— I mnie pozwól odejść — wyrzekł. — Jestem znużony całodziennym trudem w amfiteatrze.
— I mnie — odezwał się Awidyusz Kassyusz.
— I mnie — dodali Serwiusz i Maryusz Pomponiusz.
Powstali wszyscy czterej i zastawili sobą filozofa.
W sali zrobiło się tak cicho, że słychać było przyciszony oddech imperatora. Jego oczy nabiegły krwią, jak ślepie podrażnionego zwierzęcia.
Nagle roześmiał się ochrypło i wycedził przez zęby:
— Jest przywilejem królów przebaczać zuchwałym i nie rozumieć obelg. Tak uczy Antistenes, a powtarza za nim mój boski brat.
Odsapnął, postawił puhar na stole i dodał.
— Niewolników i złote naczynia, które wam służyły, zechcecie przyjąć odemnie na pamiątkę dnia dzisiejszego. Abyście zaś nie byli narażeni na spotkanie z motłochem, w którym igrzyska rozbudziły złość głodnych psów, czeka na każdego z was przed pałacem powóz, zaprzężony w cztery muły. I tę drobnostkę przyjmijcie odemnie.
Skinął ręką na znak, że zwalnia filozofa z reszty biesiady i kazał podać świeżą amforę.
Kiedy się stoik i czterech jego obrońców oddalili, zawołał:
— A teraz, kiedy nam ponure spojrzenia tych głupców nie będą zatruwały boskiego falerna, pokażcie, że umiecie szanować dary Bachusa. Kogo wino przepełniło, niech je odda, aby było miejsce dla nowych puharów.
Sala jadalna imperatora stawała się coraz podobniejszą do szynkowni, odwiedzanej przez gmin. Świeże ciągle dzbany, wnoszone przez służbę, a wypróżniane przez panów, zniosły wkrótce różnicę stanowisk i majątków, pomieszały języki i stargały miękkie linie ogłady towarzyskiej. Ubogi filozof całował bogatego senatora; wytworny elegant rzucał się, jak ulicznik; mądry śmiał się głupkowato, a wszyscy wrzeszczeli i pili. Co chwila wynosili niewolnicy kogoś z biesiadników do łazienki, zkąd wytrzeźwiony gość cesarski wracał blady, z podbitemi oczami.
Jedyny Lucysz Werus nie zadawał sobie tego trudu. Gdy czuł, że traci przytomność, oddawał wino w złotą miednicę w obliczu całego zebrania, podtrzymywany przez dwóch lekarzy. Następnie zażywał jakieś lekarstwo i pił dalej.
Ale i on, chociaż starał się nie uledz sile wina, zaczął się nużyć. Męczyła go ciągła czkawka i zimny dreszcz wstrząsał jego ciałem.
— Nędznem stworzeniem jest człowiek — mruknął do Marka, który zajął obok niego miejsce Awidyusza Kassyusza. — Moją godność imperatorską oddałbym temu, ktoby wynalazł środek na przesyt. Hej wy! — zawołał do filozofów. — Kto z was chce sobie zarobić na purpurę Cezarów? Bogów mordujecie, jak szczenięta rozpruwacie wnętrzności ziemi, zaglądacie w głębiny mórz i niepokoicie gwiazdy na niebie, a słabości ludzkiej nie umiecie pokonać i życia przedłużyć. Wieniec imperatora temu, kto zwycięży ciało i nakaże śmierci posłuszeństwo. Ruszcie rozumami, mądrzy, wielcy, potężni! Nie żartuję! Za trwałą rozkosz, za niezmienne zdrowie oddam moją boskość.
Pomiędzy filozofami zabrzęczało znów, jak w ulu na wiosnę. Każdy wyrzucał z siebie garść frazesów, określeń, wniosków, słów, skacząc zwolennikowi innej szkoły do oczu.
— Uciszcie się — zawołał. — Ja was pogodzę. Co się żadnemu nie udało mędrcowi, to sprawi imperator. Pokażę wam przyczynę wszechrzeczy, a wy ją wszyscy uznacie. Lektyka!
Czterech drabów wniosło łoże purpurowe, ozdobione orłem cesarskim.
— Rzeczą godziwą, ażeby kapłani Przyczyny Wszech Rzeczy — mówił Lucyusz Werus, wchodząc do lektyki — służyli wyobrazicielowi tej przyczyny. Jam początkiem i końcem wszystkiego, co się dzieje w państwie rzymskiem, jam następcą bogów, ludzkości natchnieniem i wolą, jam owym żywiołem, którego wy szukacie. Do lektyki, filozofowie! Wy mnie zaniesiecie.
Pijani filozofowie spojrzeli po sobie bezradni.
— Śpieszcie się! — zawołał Lucyusz Werus. — A nieście ostrożnie, bo kto się potknie, ten oberwie koroną po łysinie.
Wśród śmiechu senatorów i uśmiechu niewolników, podnieśli filozofowie lektykę imperatora i szli chwiejnym krokiem za ochmistrzem dworu, który prowadził ten orszak szczególny.
Otoczony pierwszymi dygnitarzami Rzymu i wojskiem służby, ciągnął Lucyusz Werus przez dziedziniec pod oknami Marka Aureliusza, który pracował jeszcze ze swoimi doradcami.
Kiedy się korowód zrównał z mieszkaniem starszego cesarza, odezwał się Lucyusz Werus.
— Kapłani wznoszą przy obrzędach pienia. Śpiewajcie, flaminowie moi!
Filozofowie zaczęli nucić pod nosem, a senatorowie wtórowali im głośnym chórem.
Hałaśliwy orszak, okrążywszy dziedziniec, wyszedł przez bramę do ogrodu i tu zatrzymał się przed wspaniałym pałacem z białego marmuru. Kiedy służba odemknęła drzwi z drzewa cytrusowego, odezwało się wewnątrz rżenie konia.
— Łaskawie wita was mój Celer — wyrzekł Lucyusz Werus.
Gdy się lektyka wtoczyła przez próg do środka gmachu, ujrzeli filozofowie przed sobą ogromną salę, której ściany pokrywały malowidła, przedstawiające sceny wyścigowe. Na wytwornej mozaikowej posadzce stał przepyszny ogier, okryty kołdrą purpurową. Przytroczony łańcuchem, splecionym z drogich kamieni, jadł rodzynki i daktyle ze złotego żłobu.
— Oto przyczyna wszechrzeczy — mówił Lucyusz Werus, głaszcząc ukochanego konia po karku — oto wasz bóg, oto wasz mędrzec nad mędrce. Dziwicie się, nie wierzycie, łowcy słów, kowale syllogizmów? Zaraz was przekonam.
Oparł głowę na dłoni i mówił dalej:
— Celer jest mędrszym od was wszystkich, gdyż nie posiadając mowy, nie wygłasza głupstw, słuchając zaś jedynie popędów wrodzonych, nie przebiera nigdy miary. Celer jest moim przyjacielem, a ponieważ bogowie wybierają sobie przyjaciół tylko pomiędzy bogami, przeto należy mu się cześć boska. Na kolana, filozofowie, przed bogiem Celerem! Opieracie się?
Dał znak służbie... Kilkadziesiąt rąk silnych pochwyciło uczonych za barki i rzuciło ich pod nogi konia, który, przerażony, zaczął bić kopytami.
— Módlcie się do boga Celera, proście go o łaskę, bo was za krnąbność srodze ukarze — wołał Lucyusz Werus, dusząc się ze śmiechu.
— Przekonałem was? Wszyscy macie teraz jednę wiarę i jesteście zgodni, jak nowonarodzone dzieci.
Nagle zrobiła się w mieszkaniu Celera cisza. Goście i niewolnicy rozstąpili się, tworząc szeroki szpaler. Wszystkie głowy pochyliły się, jak łan zboża, nad którym powiał oddech wiatru.
Na końcu szpaleru ukazała się ciemna postać. Szła wolno, poważnie, a kiedy stanęła przed lektyką imperatora, wskazała ręką na drzwi. Na znak ten opróżniła się stajnia natychmiast. Bez szelestu, pośpiesznie opuścili panowie i słudzy pałac Celera. Został tylko Marek Aureliusz z Lucyuszem Werusem.
Długo patrzyli na siebie bracia, zanim do siebie przemówili: starszy z wyrzutem, młodszy z uśmiechem złośliwym.
— Los postawił nas na najwyższem stanowisku świata — odezwał się pierwszy Marek Aureliusz — abyśmy temu światu służyli i świecili dobrym przykładem.
— Świecimy mu też, chociaż każdy po swojemu — odezwał się Lucyusz Werus, nie zmieniając podstawy. — Ty olśniewasz go cnotą, ja zaś humorem i pomysłami, na które stać tylko imperatora.
Marek pokiwał głową.
— Lucyuszu — wyrzekł zcicha. — Pamiętaj, że bogowie zażądają kiedyś od ciebie rachunku z darów, których ci nie szczędzili.
Lucyusz rzucił się niecierpliwie.
— Bogowie? — zawołał. — Mieszkańcy Olimpu powitają mnie otwartemi ramionami, szczęśliwi, że przybywa im wesoły towarzysz. Będziemy się zarazem upijali ambrozyą i bałamucili najpiękniejsze śmiertelniczki. O bogów ty się nie troszcz: dam sobie z nimi radę, gdy mnie każesz po śmierci zaliczyć w ich poczet, czego mi jako dobry brat nie odmówisz. Z Bachusem i Amorem zawrę wkrótce ścisłą przyjaźń.
— Zanim to nastąpi, stargasz zdrowie do reszty i będziesz niedołężniejszym od słabego dziecka — mówił Marek. — Więdniejesz w oczach.
— A ty może kwitniesz! Kto pije codziennie teryaki i różne paskudne zioła? Kto trzeźwi się zimnemi kąpielami, skarży się na ciągły ból głowy, ma głos schorzałej baby, a na twarzy bladość rozpustnika? Ty pracujesz nad miarę, ja zaś używam nad miarę. Ty przepędzasz noce bezsenne nad niemądremi, nudnemi szpargałami; ja — nad ognistym puharem i w gronie wesołych dziewcząt. Przyczyna inna, ale skutek ten sam. Twoje i moje włosy zbielały przedwcześnie, twoje i moje ciało więdnieje. Cała różnica, że ja wydobywam z życia słodycz, ty zaś samą gorycz, czyli, że urządzam się lepiej od ciebie.
— Świat na nas patrzy, Lucyuszu — mruknął Marek.
— To niech patrzy mojemi oczami... Nie rzeczą moją troszczyć się o sąd świata, bo ten świat istnieje dla mnie.
— Bracie — wyrzekł Marek Aureliusz głosem miękkim. — Trwonisz olbrzymie sumy na bezmyślną rozpustę, a cesarstwu grozi nędza i wojna. Czy ty wiesz, że głód trawi ubogą ludność Rzymu.
Lucyusz żachnął się.
— Otwórz składy zboża! — fuknął.
— Składy są puste...
— Poślij okręty do Egiptu!
— Ziemia Egiptu odmówiła ziarna.
— Do Hiszpanii, Brytanii, gdzie chcesz, bylebyś mnie nie nudził.
— Motłoch grozi Palatynowi...
— Uspokoi się, gdy mu pretoryanie krwi upuszczą.
— W lasach germańskich zbiera się burza.
Lucyusz ziewnął.
— Poślij legiony, kohorty, centurye, baby, dzieci, co chcesz! — zawołał zniecierpliwiony — a mnie daj pokój. Śledzisz moje kroki, jakgdyby mnie twoje zajmowały. Chociaż mam prawo dzielić z tobą władzę, zostawiam ci panowanie niepodzielne, nie wtrącając się do spraw cesarstwa. Nie wtrącaj się i ty do mojego postępowania i pozwól mi żyć tak, jak mi moje upodobania nakazują. A jeżeli twoja natura bakalarska potrzebuje koniecznie kogoś naprawiać i uczyć, to zacznij od pani teściowej i od swego gagatka Kommoda. Ładnego imperatora przygotowujesz dla Rzymu!
Marek Aureliusz opuścił głowę. Słowa brata ugodziły w najboleśniejszą ranę jego serca.
— O, Lucyuszu — wyrzekł głosem stłumionym i oddalił się wolno, jak przyszedł.
— Chciałeś tego — mruknął za nim Lucyusz.
Pobłażliwość dla wybryków żony i syna była czarną plamą na czystem sumieniu Marka Aureliusza. Znał on bardzo dobrze postępowanie Faustyny i dzikość Kommoda, który kłół już w latach chłopięcych nauczycieli szpilkami i bił niewolników. Ale pierwsza posiadała wielki majątek, a drugi był jego dzieckiem ukochanem.
Mógłżeby uczynić, zadość obowiązkom hojnego i dobroczynnego cesarza, gdyby się z Faustyną rozwiódł? Opuszczając jego dom, wyniosłaby z niego olbrzymi posag, dziedzictwo Antoninów. A Rzym nie lubił panów ubogich.
A Kommodus? Może się jego dzika natura zmieni, może wyszlachetnieje pod wpływem życia i nauki. Wszakże sprowadził dla niego najsłynniejszych gramatyków i filozofów i otoczył go samymi ludźmi uczciwymi. I zwierzęta nabierają zwyczajów łagodniejszych.
Tak pocieszał się nieraz, przekonywał się mąż i ojciec.
I dziś, kiedy bezwzględność Lucyusza Werusa zraniła jego serce, przywołał sobie Marek Aureliusz wszystko na pamięć, co mogło tłómaczyć jego pobłażliwość. Był przedewszystkiem Rzymianinem, potem imperatorem, a dopiero na końcu mężem Faustyny. Dla dobra państwa powinien był znieść obojętnie przykrości osobiste, dobro bowiem państwa jest najwyższym celem monarchy.
Przywykły, jako filozof, do rozwiązywania każdej myśli i do badania natury ludzkiej, Marek Aureliusz wsłuchiwał się uważnie w głos własnego sumienia. Bolała go występna zmysłowość Faustyny, lecz nie czuł się winnym. Cesarz rozgrzeszał małżonka.
Ale Kommodus miał być jego następcą. Jeszcze przyszły imperator nosił na szyi złotą gałkę dziecka, kiedy go ojciec wziął w ramiona i pokazał prastarym zwyczajem wojsku, zebranemu w obozie pretoryanów. Obrońcy ojczyzny zgodzili się na wybór naczelnego wodza i okrzyknęli jego syna cezarem, tronu dziedzicem.
Od tego czasu minęło lat kilka. Z ładnego dziecka wykluł się krnąbrny, zły chłopiec, zdradzający upodobania Kaligulów i Neronów. Z gladyatorami staczał walki, z woźnicami cyrku zawierał przyjaźń, nad słabszymi się znęcał, a silniejszych lub zręczniejszych nienawidził.
Daremnie powierzył go ojciec opiece rozumnych i szlachetnych nauczycieli. Kommodus gryzł, szczypał filozofów, szydząc z ich nauk.
Miałże on, Marek Aureliusz, dla którego dobro państwa było obowiązkiem obowiązków, prawo narzucać Rzymowi tyrana? Znając naturę ludzką, wiedział dobrze, co się z takiej poczwarki rozwinie. Tylu już nikczemnych okrutników splamiło dzieje cesarstwa!
Opuściwszy głowę, szedł stroskany cesarz mirtowym szpalerem ogrodu, szarpany uczuciami wrogiemi. Walczył w nim patryota rzymski z kochającym ojcem.
Wszakże służyło mu prawo adoptacyi. Mógł usunąć syna od tronu i przysposobić któregokolwiek patrycyusza do korony, ozdobiwszy go swojem imieniem. I jego wybrał sobie i przybrał Antoninus, pominąwszy własnych krewnych.
Dotarłszy do tego samego miejsca, na którem Serwiusz odtrącił miłość Faustyny, Marek Aureliusz zatrzymał się przed posągiem Antonina. Oparłszy rozpaloną skroń o zimny marmur, podniósł oczy do nieba i mówił głosem zmęczonym:
— Oświeć duszę moją, cieniu ojca, cieniu święty, abym wiedział, co uczynić. Tak ciężko skrzywdzić własne dziecko.
Z góry, z ciemnych błękitów nocnego nieba, mrugały na niego gwiazd miliardy, a z dołu, z uśpionego Rzymu, dochodził go głuchy łoskot wozów ciągnących ulicami.
Marek Aureliusz wsłuchiwał się w ten stłumiony szum, jakby chciał z niego wyłowić głosy przeznaczenia. On jeden myślał może w tej chwili w bólu i ciężkiem umartwieniu o przyszłych losach Wiecznego Miasta, on bowiem jeden wiedział dokładnie, co mu groziło. Serce szlachetnego cesarza słyszało jęki głodnych i pieśń Germanów.
Przyłożył obie ręce do piersi.
— Ucisz się, serce — mówił — losy państw są w ręku bogów...
Zdala, z drogi Appijskiej, doszedł go jednostajny szelest jakiejś ciężkiej masy, toczącej się równomiernie po bazalcie. Szelest ten zbliżał się wolno, rosnąc, przybierając dźwięk coraz wyraźniejszy. Zdawało się, że olbrzymi wóz wiezie niezliczoną ilość narzędzi żelaznych. Coś brzęczało głucho w ciszy nocnej.
Trupia bladość pokryła twarz Marka Aureliusza. Było mu, jakby go lodowata ręka pochwyciła za gardło.
Z tego brzęku i szczęku wysnuwał się głos tajemniczy, podobny do oddalonego wycia wichru. Szedł on przed owym szelestem, uniósł się w górę i rozpłynął nad Rzymem.
— Nowa klęska! — zawołał Marek Aureliusz. — Małoż ich jeszcze na to miasto nieszczęsne?
Zakrył głowę połą płaszcza.
On wiedział, co ten brzęk oznaczał. To wracały legiony z wojny wschodniej, a wślad za niemi postępowała dżuma... zemsta zdeptanych Partów.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Część druga
I.

Marek Kwintyliusz, opuściwszy pałac cesarski, nie udał się wprost do domu. Umówiwszy się z kilku młodszymi patrycyuszami, pojechał do senatora Mucyusza, gdzie wytrwał do rana przy kościach. Przegrawszy dar Werusa: niewolnika, złote naczynia, rydwan, cztery muły, woźnicę i wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, wziął ciepłą kąpiel i kazał się zanieść do Fabiusza.
Były poborca spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu doniesiono o przybyciu zięcia. Był sam, bez służby.
Nie podniósł się nawet z miękkiej sofy na powitanie Marka. Ręką tylko skinął i wskazał mu miejsce obok siebie.
Ale Marek nie spoczął obok teścia. Ułożywszy się na drugiej sofie, przypatrywał się Fabiuszowi przez zmrużone powieki.
— Może pozwolisz grzanego wina? — zapytał Fabiusz. — Chłodno dziś na dworze.
— Dziękuję. Wina mam dosyć, przynajmniej na tydzień.
— Zapomniałem, że biesiadowaliście wczoraj u młodszego cesarza. Obiecałeś mnie wprowadzić na dwór Werusa.
— Na taki zaszczyt trzeba zasłużyć — odpowiedział Marek.
— Wziąłeś za obietnicę sto tysięcy sesterców.
— Wezmę jeszcze więcej, ale tymczasem nie czas myśleć o zaspokojeniu twoich drobnych ambicyj; czeka cię bowiem daleka i długa droga.
— Mnie?
Fabiusz spojrzał zdumiony na zięcia.
— Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Rzymu — mruknął.
— A jednak musisz to natychmiast uczynić — wyrzekł Marek.
Fabiusz uśmiechnął się złośliwie.
— Wiem, że ci moja obecność zawadza — mówił — ale to nie powód do podróży. Zdawało ci się, że zaślubiając piętnastoletnią dziewczynę, będziesz mógł rozporządzać jej majątkiem, jak swoim. Okazało się jednak, że to dziecko potrafi bronić swojego posagu, zwłaszcza, gdy mu rada ojca pomaga. Rozumiem, że chciałbyś mnie wysłać za góry i morza.
— Sam uciekniesz, nie tylko za góry i morza, ale pod ziemię nawet — wyrzekł Marek, spoglądając urągliwie na teścia. — Zucha przy mnie nie udawaj! Tusnelda się znalazła...
Fabiusz zerwał się z sofy.
— A widzisz — śmiał się Marek. — Teraz kolej na mnie drwić z ciebie. Nie uciekaj, opamiętaj się... Owej branki jeszcze nie odkryto.
Blady, drżący na całem ciele, wrócił Fabiusz na miejsce.
— Lubisz szczególne żarty — mruknął, rzucając zięciowi spojrzenie poskromionego kundla.
— A ty lubisz być zanadto mądrym — wyrzekł Marek — chociaż jako zręczny gracz kupiecki, powinieneś wiedzieć, ze struna przeciągnięta pęka. Twoja struna zaczyna, pękać...
— Owa Germanka? — pytał Fabiusz znów zaniepokojony.
— Jeszcze jej nie odnaleziono, lecz tajna straż wygrzebie ją teraz choćby z pod ziemi, bo tak nakazali imperator Lucyusz i pretor Publiusz. Dziś od samego rana spuścił prefekt miasta wszystkie swoje charty z łańcucha, a ty wiesz, że te bestye mają wiatr doskonały, gdy im chłosta grozi. Narzeczona Serwiusza żyje i ukrywa się w Rzymie, co słyszałem na własne uszy.
— Prefekt obiecał... — odezwał się Fabiusz.
— Nad prefektem stoi imperator, zaś Serwiusz umiał rozbudzić ciekawość Lucysza.
— Jesteś przyjacielem imperatora... mogłeś...
— Mogłem, ale nie chciałem...
— Nie chciałeś? Ty, mój zięć?...
— Zdawało ci się, że kupisz sobie za bezcen stosunki i wpływy Kwintyliusza. Chytry z ciebie lis, ale nie zapomniałeś, że i mój dowcip kształcili sofiści greccy. Komu się zachciewa Kwintyliusza na zięcia, ten powinien umieć otwierać szkatułę bez żalu, a ty wydzielasz mi jak niewolnikowi. Teraz pakuj za to manatki i uciekaj za góry i morza, bo jak tylko złowią ową Germankę, wniesie prefekt Serwiusz skargę o gwałt, a krewny mój, pretor Publiusz, każę ci główkę ogolić, włożyć na rączki żelazne pierścioneczki i pośle cię do kopalni sardyńskich, abyś nasycił oczy widokiem kruszców, które tak gorąco miłujesz.
Fabiusz opuścił głowę, zgnębiony.
— I cóż? — drwił Marek. — Może zechcesz mi teraz powiedzieć mowę o przymiotach oszczędności? Zaczynaj... słucham... jestem dobrze usposobiony... Jako prawnik, powinieneś wiedzieć, że za porwanie wolnej niewiasty płaci się utratą swobody i majątku, owa zaś Germanka jest nadomiar narzeczoną rzymskiego obywatela.
Zięć bawił się troską teścia. Spojrzeli na siebie: patrycyusz z pogardą, dorobkiewicz z nienawiścią.
— Prawdaż to, co mówisz? — mruknął Fabiusz. — Może chcesz tylko pieniędzy. Ile?
— Miliony twoje posiadają w tej chwili wartość śmierci — odpowiedział Marek. — Tylko czas może cię wydobyć z matni, w którą cię twoja chciwość wtrąciła.
— Radź, pomóż! — prosił Fabiusz.
— Radź, pomóż — przedrzeźniał Marek. — Wszakże masz własny dowcip, a przebiegłość była twoim głównym majątkiem. Rusz rozumem...
Zamiast rozumem, ruszył Fabiusz ramionami.
— Jesteś moim zięciem — mruknął.
— Wiem, że mnie los skuł z twoją miłą przeszłością — mówił Marek — i dlatego muszę ci pomódz, ale zapłacisz za radę.
— Rozkazuj...
— O sestercach pomówimy później, a teraz słuchaj. Opuścisz dziś Rzym i będziesz czekał w ukryciu na wiadomości odemnie. Mam nadzieję, że imperator Lucyusz zapomni rychło o owej Germance, władza zaś Publiusza nie potrwa wiecznie. Po roku obejmie jego stolicę pretorską inny senator, który nie będzie może na dźwięk złota tak nieczułym, jak mój krewny. Sprawę umorzymy, zatrzemy i wrócisz do Rzymu.
Fabiusz pochwycił ręce zięcia.
— Nie dziękuj — wyrzekł Marek. — Nie dla ciebie to czynię, lecz dla siebie. Kwintyliusz nie może być zięciem skazańca. Idzie teraz o to, dokąd cię schronić. Namiestnikami Gallii i Hiszpanii są przyjaciele Publiusza, a do Azyi wraca Awidyusz Kassyusz. Nie byłbyś tam bezpiecznym. Najlepiej zaszyć się w lasach wolnych Germanów, gdzie masz liczne posiadłości. Życzę ci szczęśliwej drogi, a córce powiedz przed wyjazdem, żeby była dla męża hojniejszą, jeżeli nie masz ochoty przebywać zbyt długo wśród barbarzyńców.
Rzuciwszy teściowi na pożegnanie spojrzenie pogardliwe, opuścił Marek pałac Fabiusza.
Był śmiertelnie znużony. Cały dzień wczorajszy przepędził w amfiteatrze, wieczór u Lucyusza Werusa, a noc przy kościach. Trzymał się ledwo na nogach.
Przybywszy do siebie, udał się natychmiast do pokoju sypialnego i spoczął w ubraniu na łóżku. Togę tylko oddał szatnemu.
Właśnie miał zasypiać, kiedy się zasłona podniosła i na progu stanęła Liwia Fabia.
Nizka, krępa, z dużą głową, a małemi oczkami, nie była żona Marka kobietą urodziwą. Mimo lat młodych, miała cerę przywiędłą.
Popatrzyła na męża, potem zbliżyła się do niego i odezwała się głosem twardym:
— Przyszłam ci podziękować za uprzejmość. Sądziłam, że wrócisz dopiero jutro rano, albo może za tydzień. Jesteś mężem wzorowym.
— Bardzo mi przyjemnie, że masz o mnie tak dobre mniemanie — odpowiedział Marek, ziewając — ale będzie mi jeszcze przyjemniej, gdy zachwyt swój nad mojemi cnotami wyrazisz później, bo w tej chwili jestem śpiący, jak widzisz.
Liwia przygryzła wargi.
— Marku! — wyrzekła.
— Liwio!
— To musi się raz skończyć...
— Cóż takiego?
— Jestem twoją żoną...
— A ja twoim mężem...
— Wcale tego nie czuję.
— A ja, niestety, zbyt troskliwie.
Liwia pochyliła się nad Markiem.
— Żądam praw swoich — mówiła głosem stłumionym, w którym kipiał gniew.
— Nosisz moje nazwisko, a na sukni szeroki szlak purpurowy, o co ci głównie chodziło. Czegoż chcesz więcej?
— Nie zniosę dłużej twojego lekceważenia.
— I cóż zrobisz?
Liwia tupnęła nogą.
— Nie pozwolę ci przebywać po za domem całemi nocami! — wrzasnęła.
— Nie pozwolisz? A jakże to sprawisz? — pytał Marek, podnosząc się na posłaniu. — Przedewszystkiem, przemawiaj do mnie ciszej, bo nie lubię kobiet krzyczących. Nie jesteś już w domu byłego poborcy.
— Jestem w domu swoim, u siebie! — wołała Liwia, nie zniżając głosu. — Ten dom należy do mnie, bo wydarłam go ze szponów lichwiarzy; wszystko, co się w nim znajduje, należy do mnie: i nazwisko twoje, i pamiątki rodzinne, i ty należysz do mnie, bo cię kupiłam.
Marek zerwał się z łóżka.
— Ejże! — zawołał. — Czy tak? Więc mnie kupiłaś? I to w jakim celu?
— Abyś mi był mężem...
— Dlaczego nie dodajesz: i panem. Powinnaś wiedzieć, że Kwintyliusz nie znosi nad sobą cudzej woli.
— Miałeś czas nauczyć się, że i Fabia nie umie być niewolnicą.
— A jednak nie byłoby nic dziwnego, gdyby córka wyzwoleńca posiadała więcej uległości od ciebie.
Na żółtą twarz Liwii wystąpił ciemny rumieniec.
— Nikczemny! — syknęła.
— Podła żmijo! — krzyknął Marek. — Męczysz mnie od kilku tygodni chciwością dorobkiewiczówny, liczącej każdy grosz; obrażasz mnie codziennie przypominaniem posagu, wyrzucasz mi wesołą młodość, jak gdybyś miała do niej prawo. Życie mi obrzydziłaś, a dziwisz się, że mi cierpliwości zabrakło! Ty mnie nazywasz nikczemnym, ty córka Fabiusza, ty śmiesz znieważać Kwintylia, niewolnico!
Marek pochwycił Liwię za ramię.
Ale w tej chwili błysnął w jej ręce sztylet.
— Puszczaj! — wrzasnęła.
Z szybkością zręcznego szermierza wyrwał Marek z dłoni żony broń i cisnął ją na posadzkę.
— Na kolana przed panem swoim! — warknął.
Ujął Liwię za kark i nagiął do ziemi.
Potem pochylił się nad nią i mówił szybkim, stłumionym głosem:
— Błyskasz mi ciągle w oczy ukradzionem złotem twojego ojca, a nie wiesz, że nad tem złotem wisi wyrok pretora. Jedno słowo z moich ust, a cały twój majątek utonie w paszczy skarbu cesarskiego. Fabiusz, zagarniając posag dla ciebie, nie przebierał w środkach, nieostrożny, mimo chytrości. Ojciec twój ucieka dziś z Rzymu przed sprawiedliwością mojego brata.
— Mój ojciec? — szepnęła Liwia przerażona.
— Owa Germanka, którą ukradł, jak cały swój majątek — mówił Marek dalej — stanie dziś, jutro przed sądem i zażąda słusznej zemsty za gwałt, dokonany na osobie narzeczonej obywatela rzymskiego, a brat mój nie odmówi tej zemsty. Znasz go...
— Ratuj go, Marku! — błagała Liwia, obejmując kolana męża.
— Powtórz teraz, że mnie kupiłaś... To ja pokrywam nazwiskiem i stosunkami waszą nikczemną przeszłość, to ja kupiłem wasze złoto, którego mi żałujecie. Gdybym był wiedział, że ono tak drogie, nie byłbym po nie sięgnął.
— Przebacz, Marku, ratuj go... — prosiła Liwia.
— Dziś prosisz, a jutro, gdy zdejmę z waszych głów niebezpieczeństwo, rzucisz mi znów w twarz obelgę i będziesz śledziła kosem okiem każdy sesterc, wychodzący z rąk moich. Znam was, plemię handlarskie. A ty naucz się, że powolność męża zdobywa się nie gniewem, lecz uległością. Rzeczą niewiasty słuchać...
Na korytarzu zaszeleściły ciche kroki niewolnika. Szybko podniosła się Liwia z kolan.
— Znakomity Fabiusz prosi o posłuchanie — odezwał się wywoływacz, uchybiwszy zasłony.
— Gdy się żona oddaliła, upadł Marek ciężko na krzesło. Gwałtowna scena, podbudziwszy jego nerwy, odebrała mu senność. Trząsł się z wyczerpania, a czuł, że nie zaśnie.
To, co się dziś stało, było skutkiem długiego szeregu przyczyn.
Zaraz nazajutrz po ślubie przekonał się Marek, że się zawiódł, licząc na młodość Liwii i hojność Fabiusza. Poborca, zabezpieczywszy posag córki wszelkiemi prawnemi dokumentami, zdjął z twarzy, uśmiech uprzejmy. Z gładkiego, podstępnego lisa, stał się lisem drwiącym. Gdy doszedł do celu, jaki sobie wytknął, zamknął szkatułę i otwierał ją tylko wtedy, gdy trzeba było płacić za nadzieję nowego zaszczytu.
A Liwia okazała się wkrótce bardzo niewygodną. Opryskliwa i samowolna, nie pozwalała mężowi zaciągać długów i uczepiła się jego ramienia z natręctwem zazdrosnej żony. Śledziła jego kroki, domagała się, żeby pozrywał dawne wesołe stosunki i zostawał ciągle przy jej boku.
Usidlony lew nie pozwolił się wprawdzie skrępować, ale stało się to kosztem jego spokoju. Ilekroć wracał nad ranem do domu z hulanki, zastawał w domu albo płacz, albo gniew, a zawsze wyrzuty.
Nie tak wystawiał sobie Marek małżeństwo z córką dorobkiewicza. Zdawało mu się, że Liwia, która wygłaszała przed ślubem zasady bezwzględnej swobody, zadowoli się świetnem nazwiskiem i blaskiem zewnętrznego otoczenia, nie narzucając mu siebie. Wesołemu pretorowi, który pił słodycz miłości z najpiękniejszych ust Rzymu, nie przyszło nigdy na myśl, żeby ta brzydka dziewczyna mogła zażądać od niego uczuć serdecznych. On, zepsuty powodzeniem wykwintniś, ulubieniec kobiet wielkiego świata, miał smak tak wybredny, iż pożądliwość jego drażniła już tylko wyjątkowo urodziwa lub niezwykle uzdolniona zalotnica. A w Liwii było wszystko pospolite, zacząwszy od gminnych rysów, a skończywszy na szorstkim głosie. Oko patrycyusza obrażała jej duża, niezgrabna ręka i płaska, szeroka noga, jej długi, niekształtny tułów i ruchy ociężałe.
Marek przecenił siły swoje, gdy mniemał, że złoto zatrze z czasem różnicę między nim a Fabiuszami. Poznawszy ich bliżej w życiu codziennem, zrozumiał, iż są rzeczy, których pieniądze nie usuwają. Każdy gest tych ludzi, pożeranych przez śmieszne ambicye, był mu wstrętnym; odpychały go ich obyczaje i zwyczaje, ich poglądy i cele. Co ogłada towarzyska przysłaniała w oddaleniu, to wyszło na jaw w stosunkach ściślejszych. Układny poborca okazał się chytrym dorobkiewiczem, a jego oświecona córka pyszną samicą.
Oparłszy głowę na dłoni, przebiegał Marek myślą ostatnie tygodnie i widział, że się pod każdym względem zawiódł. Zamiast z dziewczyną powolną, sprzągł się z kobietą gwałtowną, która chciała i umiała bronić praw małżonki; zamiast hojnego teścia, pozyskał nieprzyjemnego dozorcę swoich czynności.
Uśmiechnął się gorzko i opuścił głowę jeszcze niżej. Wypędzić żonę, dać jej rozwód? Była to rzecz tak zwykła w Rzymie Antoninów, iżby się nikt nie zdziwił. Każdy z jego przyjaciół łączył się i rozłączał po kilka razy.
Ale w jakim celu? Trzebaby się po raz trzeci ożenić, a Marek zaczynał się życiem męczyć. Coraz częściej przychodziły na niego chwile takiego znużenia, iż mu wszystko naokoło szarzało, brzydło. Zwłaszcza po nocy bezsennej, przepędzonej wesoło, czuł, że owa wesołość traci dla niego dawny urok. Rozkosze i zabawy powtarzały się bez zmiany. Po za granice wina, kobiet, pustej rozmowy i gry w kości nie przechodziła pomysłowość najrozpustniejszych towarzyszów. Zawsze to samo...
Marek wypił już morze wina, całował legion kobiet, przegrał w kości fortunę senatorską, wydrwił tysiące razy bogów, filozofów, ludzi, świat, siebie w końcu. Żadnej rozrywki nie dawało mu życie.
— Warto-ż one moich zachodów? — pytał się znudzony wczorajszą biesiadą sybaryta.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Czarne skrzydła zniechęcenia załopotały nad jego głową, nucąc mu pieśń nicości. Gdyby mu kto w tej chwili podał truciznę, wysączyłby ją bez wahania. Nie straszyła go tajemnica innego świata, bo ciągłe szyderstwo wypaliło w nim wszelką wiarę. Był zresztą, mimo zniewieściałości, zanadto potomkiem rycerskim, aby się miał śmierci lękać.
Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem nerwów, cały zimny wskutek nadużycia alkoholu, czuł rozkosz wiekuistego spoczynku.
Kiedy tak siedział, zmięty, skulony, z przymkniętemi powiekami, zaszeleściła za nim jedwabna kotara i jego ramienia dotknęła ręka niewieścia.
Sądząc, że to Liwia, nie podniósł nawet głowy.
Ale nie żona weszła do niego.
— Słaby jesteś, Marku? — zapytał dźwięczny głos Tullii Kornelii.
Marek otworzył oczy.
— To ty, Tullio? — wyrzekł, chwytając jej dłoń. — Jak dobrze, że mnie odwiedziłaś! Czuję dziś potrzebę widoku twarzy życzliwej.
— I ja także — szepnęła Tullia.
Marek spojrzał na nią zmęczonemi oczami.
— Taka jesteś blada, Tullio — mówił. — Czyby i ciebie przesyt pokonał.
— Publiusz przysłał dziś pierścień żelazny — odpowiedziała Tullia, utkwiwszy wzrok w posadzce.
— Szczęście cię wzruszyło, rozumiem...
— Nie dla mnie ten pierścień zaręczynowy.
— Nie dla ciebie? Dla kogo? — zapytał Marek zdziwiony.
— Dla Mucyi...
Marek puścił rękę Tullii.
Milczeli oboje. On oparł znów głowę na dłoni i patrzył przed siebie szklannemi oczami; ona targała nerwowo suknię.
— Szczęście nas opuściło, Tullio — odezwał się Marek po jakimś czasie. — Przeliczyliśmy się... chciałbym już przejść w krainę cieniów...
Tullia podniosła głowę dumnie.
— A ja nie — wyrzekła twardo. — Umrzeć bez zemsty, to rzecz niewolnika. Zemsta osładza zawód doznany.
Była blada, lecz bladością gniewu, który rozdął jej nozdrza i tryskał jej z oczu.
— Mucya niewinna — mówił Marek.
— Winien każdy, kto śmiał stanąć na drodze moich zamiarów, rozmyślnie, czy wypadkiem.
— To nasza krewna, Tullio.
— Już ci raz mówiłam, że jestem sobie krewną najbliższą.
— Wiem, że nie przebaczysz zniewagi. Cóż zamierzasz uczynić?
— Usunąć ją z drogi.
— Czy masz dowody?
— Będę je miała. Przyszłam do ciebie zapytać się, który pretor sądzi sprawy chrześcian?
— Sprawy obwinionych ze stanu senatorskiego należą przed trybunał Publiusza.
— Publiusza! — zawołała Tullia. — I ty mówisz, że mnie szczęście opuściło? Nawet Furye nie zdobyłyby się na zemstę okrutniejszą. Publiusz, sądzący Mucyę! Ha, ha, ha...
Śmiała się żółcią, obrażoną dumą, nienawiścią natury gwałtownej.
— Teraz przekonamy się, jak daleko sięga twoja cnota obywatelska, Rzymianinie dawnego obyczaju! Będziesz miał sposobność dowieść światu, że ród Brutusów nie wygasł jeszcze między nami.
I znów dławił ją śmiech bolesny, zmieszany z łkaniami zrozpaczonej kobiety.
— Mucya przed sądem Publiusza... ha, ha, ha... Nawet Arystofanes nie wymyśliłby sceny komiczniejszej.
Marek nie zatrzymywał Tullii, gdy uścisnąwszy jego rękę, wybiegła szybko z pokoju. Sam nieszczęśliwy, stał się obojętnym na cudzy smutek.
Tullia, wsiadłszy do lektyki, kazała tragarzom przyśpieszyć kroku. Niosła ją burza, która zwirowała spokój jej duszy.
Do ostatniej chwili łudziła się, że pokona ostatecznie Mucyę. Była kobietą urodziwą i wytworną, jak niewiele dam rzymskich. Jej giętki, przez najlepszych mistrzów greckich oszlifowany umysł tryskał ogniem drogich kamieni. Któraż inna niewiasta mogłaby stanąć godnie obok patrycyusza tak dumnego, jak Publiusz?
A ten dumny patrycyusz, cel zabiegów wszystkich matek ze stanu senatorskiego, pogardził nią, odtrącił, wybierając dziewczynę skromną, roztkliwiającą się nad nędzą niewolników! Starodawnym obyczajem przysłał dziś Mucyi przez Serwiusza pierścień żelazny...
— Nie złożycie razem ofiary przed ołtarzem bogów domowych — mówiła Tullia do siebie. — Rozdzieli was miecz kata, a może potem...
Mściwa kobieta nie traciła jeszcze nadziei. Bo nie sama tylko potrzeba wydobycia się z trudnego położenia materyalnego pchała ją do Publiusza. Odważny żołnierz i nieugięty obywatel pociągał jej dumę i budził w niej szacunek. Jeżeli uledz, to tylko takiemu mężowi...
Powoli, nieznacznie, skradało się do serca Tullii, ze czcią, jaką żywiła zawsze dla Publiusza, uczucie inne, cieplejsze. Olśniewała ją jego dzielność, przyklasnęła mu, kiedy zgromił motłoch, i brała gorący udział w jego igrzyskach pretorskich.
Coraz częściej myślała o nim w chwilach samotnych, oplatając jego orlą głowę powiewną przędzą snów kobiety kochającej.
Tak, ona go kochała. Uczuła to dziś, kiedy prefekt Serwiusz przyszedł do jej domu, jako swat Publiusza. Gdy spostrzegła w ręku barbarzyńcy pierścień żelazny, zastygła w niej w pierwszej chwili wszystka krew, a potem zebrała się w sercu i obiegła żyły wrzącym ukropem. Musiała użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem.
A ten pierścień nie był dla niej...
Tullia wcisnęła twarz w poduszkę lektyki. Nieznane jej dumie łzy gorące paliły jej powieki.
Gdy stanęła przed domem, była znów spokojna, jak zwykle. Tylko zmęczone oczy nie miały chłodnego blasku.
— Przyślij mi Trazybula — rozkazała wywoływaczowi, spocząwszy w sali przyjęć na sofie.
Nizki, tłusty, kosooki Greczyn wsunął się kocim krokiem i ucałowawszy koniec trzewika pani, czekał na zapytanie.
— Czy pamiętasz moją obietnicę? — odezwała się Tullia, przeszywając sługę spojrzeniem lodowatem.
Niewolnik pochylił głowę, przyłożywszy rękę do piersi.
— Będziesz wolnym, albo zgnijesz w więzieniu.
— Uczyniłem wszystko, co rozkazałaś, pani — mruknął Grek.
— Uczyniłeś zamało, bo nie mam dotąd wiadomości pewnych.
— Jutro, nocą, uda się Mucya Kornelia na nabożeństwo chrześcian do grobów podziemnych za bramą Appijską.
W oczach Tullii błysnęła radość.
— Czy to wiadomość pewna? — zapytała obojętnie, jak gdyby ją słowa niewolnika nic nie obchodziły.
— Stałem za drzewem pod murem w ogrodzie, kiedy Mucya Kornelia przechodziła z gladyatorem Sporusem. Umówili się, że pójdą razem do grobów. Sporus jest chrześcianinem, pani.
Tullia zamyśliła się.
— Jutro, pod wieczór — odezwała się po chwili — zaniesiesz do prefekta miasta list i postarasz się o to, żeby doszedł natychmiast jego rąk.
— Ty rozkazałaś, pani — mruknął niewolnik.
Oddaliwszy sługę, oparła Tullia głowę na dłoni i utkwiła wzrok w suficie.
— Nie sądzę, żeby chciał kochać chrześciankę — mówiła do siebie.






II.

Północ już dochodziła, a Serwiusz nie czuł potrzeby spoczynku, chociaż biegał od świtu do wieczora, zagrzewając tajną straż do starannych poszukiwań.
Groźba imperatora i Publiusza poskutkowała.
Mimo wygranej wazy murryńskiej, wypuścił prefekt Rzymu całą sforę szpiegów na miasto, przykazawszy im surowo, żeby mu dostawili Tusneldę żywą, albo odnaleźli dowody śmierci.
Już drugi dzień tropiły psy gończe, przetrząsając wszystkie nory i dziury stolicy, znane tylko policyi. Nie było podejrzanego domu, któregoby nie obwąchały.
Jutro miały się rzucić na przedmieścia.
Serwiusz spoczywał w małym pokoiku sypialnym na krześle, oparłszy głowę na dłoni. Miał na sobie zbroję, a na niej złoty łańcuch zasługi wojskowej i szarfę wyższego oficera. Obnażony miecz leżał na jego kolanach.
— Możeby was rozpiąć, panie? — odezwał się Herman, który siedział na posadzce, podłożywszy pod siebie nogi. — Jesteście znużeni, a zbroja uciska.
Serwiusz zrobił głową ruch odmowny.
— Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się — wyrzekł — że mi zbroja będzie jeszcze dziś potrzebną.
— Już późno, panie. Miasto śpi.
— Jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi czekać.
— W takim razie czekajmy.
— My znamy ten głos tajemniczy, Hermanie. Ostrzega on nieraz żołnierza.
— Dziwny to głos, panie — mówił stary setnik.
— Pamiętasz ostatnią bitwę? — zapytał Serwiusz. — Coś mi szeptało, żebym zmienił konia. Opierałem się owemu głosowi, ale tak mnie ścigał, iż go w końcu usłuchałem.
— I uczyniliście dobrze, bo Blassius, który dosiadł waszego ogiera, nie wrócił z pola krwawego. Ludzie wierzą, że to głos naszych przodków, krążących nad nami, chociaż ich nie widzimy.
— Może, może... któż przeniknie tajemnice pozagrobowe?... — mówił Serwiusz półgłosem.
Zaspany wywoływacz wsunął głowę, przez drzwi i odezwał się:
— Jakiś człowiek chce z tobą mówić, panie.
Serwiusz podniósł się żywo.
— Niech wejdzie — rozkazał, zwróciwszy oczy na kotarę.
Na jej tle purpurowem zarysowała się wątła postać chudego, bladego mężczyzny, zawiniętego w ciemny płaszcz.
— Kto jesteś, że ośmielasz się mnie niepokoić o porze tak późnej? — zapytał Serwiusz.
— Należę do tajnej straży, panie — odpowiedział głosem przyciszonym.
— Przynosisz mi wiadomość o Tusneldzie? — zawołał Serwiusz.
Szpieg wyjrzał na kurytarz, a przekonawszy się, że niewolnik się oddalił, odparł.
— Przynoszę, ale wiadomość to tylko dla ciebie.
Wskazał oczami na Hermana.
— Możesz mówić — wyrzekł Serwiusz.
Szpieg wahał się przez chwilę, potem odezwał się:
— Będę mówił, lecz tylko wtedy, gdy mi przysięgniesz na głowę ojca, że nie zrobisz żadnego użytku z tego, co ci powiem. Wiem, że Germanowie dotrzymują przysięgi.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie, panie.
— Przysięgam na głowę ojca i na cześć rycerską — wyrzekł Serwiusz, podnosząc rękę do góry.
— I ty przysięgnij!
Szpieg zwrócił się do Hermana.
— Przysięgam — mruknął setnik.
— Więc dowiedz się nasamprzód, że stoi przed tobą chrześcianin — mówił szpieg.
— Chrześcianin? — szepnął Serwiusz zdziwiony.
— Dziwisz się, że chrześcianin należy do tajnej straży? Gdybyśmy nie byli wszędzie, mielibyśmy jeszcze więcej męczenników.
— Rozumiem... Ostrzegacie swoich.
— Jesteśmy już tak liczni, że czas na obronę. Dosyć krwi naszej zbroczyło arenę amfiteatru.
— Ale Tusnelda! O niej mi mów!
— I twoja narzeczona, panie, jest chrześcianką.
— Tusnelda chrześcianką!
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Ulitował się nad jej niedolą jeden z wyznawców Baranka, który służył u Fabiusza — opowiadał chrześcianin — uprowadził ją z więzienia i ukrył w naszych grobach. W świętej ciszy cmentarzyska oświecił Bóg jej czystą duszę i przyjęła chrzest.
Serwiusz znał zanadto dobrze usposobienie rządu rzymskiego, aby nie wiedział, że jego narzeczonej grozi nowe niebezpieczeństwo. Gdyby ją pachołkowie prefekta ujęli w otoczeniu chrześcian, dałaby głowę pod miecz. A on, prefekt legionów, nie mógłby jej nawet bronić, bo uległby takiemu samemu losowi.
Nie będąc Rzymianinem z pochodzenia, nie żywił do „przesądu wschodniego“ nienawiści panów świata. Sprzyjał raczej Bogu, który zrównał wszystkich ludzi. Ale jego życzliwość nie wpłynie bynajmniej na sąd pretora. Sam Publiusz, chociaż ukarze Fabiusza za gwałt, podpisze na Tusneldę bez wahania wyrok za obrazę bogów rzymskich.
Serwiusz zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia. Zrozumiał, że tylko szybki czyn może jego narzeczoną ocalić, szpiegowie bowiem, rozszerzywszy poszukiwania na przedmieścia, wyśledzą kryjówki chrześcian, a wówczas zostanie mu tylko trup Tusneldy.
— Zaprowadź mnie natychmiast do waszych grobów — wyrzekł po dłuższym namyśle.
— Po to przyszedłem, ale pamiętaj, panie, że przysiągłeś — odparł chrześcianin.
— Nie lękaj się. Germaninowi zaufałeś.
W kilka minut potem pędziło trzech jeźdźców ulicami Rzymu.
— Z drogi! — nawoływał ciągle Herman, świecący z konia pochodnią.
Przebiegli miasto, wypadli z bramy Appijskiej.
Głucho rozlegały się na płytach bazaltowych uderzenia kopyt końskich. Grobowce zmarłych pokoleń, występujące wyraźnie ze srebrzystych półcieni blasków księżycowych, spoglądały na mężów, którzy pochyleni na karki rumaków, lecieli w ciszę nocną, jak duchy skrzydlate. Wiatr unosił ich płaszcze.
Pędzili bez wytchnienia, skupieni, milczący. Gnała ich śmierć — stały gość tych stron ponurych. Codziennie rozbrzmiewały tu trąby pogrzebowe, co kilka tygodni brzęczały kajdany chrześcian, pędzonych przed trybunał pretora.
Stróże mogił, czarne cyprysy, zadrżały od czasu do czasu, a wówczas popłynął nad ostatniemi mieszkaniami możnych rodów rzymskich tajemniczy szum, jakby podziemnej skargi echo niepochwytne.
Jeźdźcy pędzili... Minęli grobowce Scypionów, Kwintyliów, Korneliów. Na zakręcie drogi zatrzymał się chrześcianin.
— To tu wyrzekł, zeskakując na ziemię.
— Zostaniesz przy koniach — rozkazał Serwiusz, zwracając się do Hermana — zaraz wrócimy.
Szedł za chrześcianinem, który go prowadził przez ogrody, oglądając się uważnie na wszystkie strony.
Nikt nie śledził ich kroków; psy tylko odzywały się na dziedzińcach przedmieścia.
Zatrzymali się przed klombem, utworzonym z krzewów mirtowych. Chrześcianin zapalił pochodnię, nachylił się i odsunął kupę chrustu.
— Schodź ostrożnie, panie — odezwał się i spuścił się do dołu, którego otwór zasłaniał stos suchych gałęzi, posypanych piaskiem.
Kiedy Serwiusz uczynił, co mu chrześcianin polecił, znalazł się w wązkim ganku podziemnym, tak nizkim, że jego głowa dotykała sufitu. Zgęszczone, ciężkie powietrze zatamowało mu w pierwszej chwili oddech. Nie widział nic naokoło siebie, światło bowiem pochodni zmalało i drgało, jakby chciało zgasnąć.
— Nachyl się, panie, i postępuj za mną — mruknął chrześcianin.
Szli naprzód prosto przed siebie, ślizgając się po wilgotnej, gliniastej ziemi, potem spuścili się jeszcze głębiej. Bywały przejścia tak nizkie i wązkie, że trzeba się było przeciskać na kolanach.
Od czasu do czasu rozszerzał się ganek, tworząc jakby okrągłą komorę, wykutą w kamieniu. Wówczas zatrzymywał się Serwiusz, aby wyprostować skurczone członki. Migotliwy płomień pochodni stawał się spokojniejszym i rzucał smugi jaśniejsze na ściany. W jego żółtych blaskach spostrzegał Serwiusz sarkofagi, pozbawione wszelkich ozdób rzeźbiarskich. Tu i owdzie tylko widać było palmę, wyrytą niezręcznym rylcem, wizerunek dobrego pasterza, niosącego na barkach zbłąkaną owieczkę, gołąbka, krzyż lub napisy.
— To wasi wyznawcy? — zapytał Serwiusz.
— Wyznawcy i męczennicy — odpowiedział chrześcianin.
Im dalej postępowali, tem więcej było owych skromnych grobów, które się ukryły przed oczami ciekawych i prześladowców. Z prawej i lewej strony ganków mnożyły się w ścianach otwory i sarkofagi, piętrzące się w końcu jedne na drugich.
Serwiusz domyślił się, że znajduje się na cmentarzysku chrześcian i zdziwił się wielkiej ilości ofiar nowej wiary... Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie grób. Całe rodziny spoczywały w trumnach kamiennych obok siebie, żałowane i żegnane tylko przez wydziedziczonych. Znaczna część niewolników, których doczesne resztki zewsząd go otaczały, oddała głowę na Polu Hańby, lub wyzionęła ducha na arenie amfiteatru. Poszarpane, okrwawione członki pozbierali nocą współwyznawcy i ukryli je w tych smutnych, podziemnych norach.
Bo smutne i ubogie było miasto umarłych chrześcian. Nie ogrzewało go słońce, nie przyświecał mu księżyc, nie szumiały mu cyprysy cichej pieśni o nicości. Złote napisy nie przypominały światu zasług zgasłych bohaterów, którzy znieśli dla swojej wiary najokrutniejsze męczarnie. Laury i kwiaty nie zdobiły ich szarych mogił.
Otaczała ich wieczna, głucha noc, oddychająca nie wonią pól i lasów, lecz stęchlizną głębokich piwnic. Nie stłumione łkanie kochających rodzin mąciło spokój zmarłych, jeno głośny płacz nowych ofiar, wytropionych przez straż prefekta Rzymu.
Czasem tylko snuł się po tych smutnych ulicach śpiew ludzki. Ale nie była to pieśń tryumfu, radości. Nuciła ona trwożliwie, wydobywając się z głębi zbolałej piersi i szła gankami, do wcielonej skargi podobna. To modlili się chrześcianie nad grobem męczennika, błagając go, by im dał siły do zniesienia prześladowań.
Właśnie, gdy Serwiusz, postępujący w milczeniu za przewodnikiem, wchodził w nowy kurytarz, odezwała się gdzieś w oddali, jakby na innym świecie, taka pieśń stroskana.
Przystanął i odetchnął.
— Zbliżamy się zapewne do miejsca przeznaczenia — wyrzekł.
— Tak, panie — odpowiedział chrześcianin.
— Czy zastaniemy tam Tusneldę?
— Twoja narzeczona nie opuszcza nigdy naszego schroniska.
— Nigdy?...
Serwiusz odetchnął po raz wtóry. Dusiło go zgęszczone powietrze. A ona żyła tyle miesięcy w tym grobie, pozbawiona słońca i świeżego tchnienia powierzchni ziemi.
— Idźmy dalej — odezwał się chrześcianin.
— Pozwól mi utulić serce — mówił Serwiusz.
Nie widział Tusneldy od roku i miał ją odnaleźć w tak szczególnem położeniu. Żegnał ją w dworcu ojca, wśród lasów dziewiczych Markomanii, wolną, dumną córę wielkiego rodu germańskiego, a ujrzy ją w dobrowolnem, kamiennem więzieniu, ukrywającą się przed szpiegami Fabiusza i prefekta miasta.
Przyłożył rękę do piersi. Serce biło tak silnie, że nawet zbroja nie stłumiła szelestu jego uderzeń.
— Idźmy! — wyrzekł.
Szli znów prosto przed siebie gankiem, który się rozszerzał w miarę, jak zbliżali się do jego końca. Śpiew, podobny zrazu do brzęku wielkiego mnóstwa pszczół i leśnych muszek, rósł z każdą chwilą, stawał się coraz wyraźniejszym.
Serwiusz rozróżniał już głosy męzkie i żeńskie. Nuciły wspólnie pieśń, utkaną z samych prawie tonów minorowych.
Nagle rozstąpiły się ściany ganku, odsłaniając okrągłą, sklepioną kaplicę, oświetloną lampami olejnemi. W głębi znajdował się sarkofag, ozdobiony palmą, wysunięty nieco ku środkowi, a przed nim klęczał staruszek, ubrany w białe, długie suknie. Oparłszy skroń na trumnie męczennika, modlił się w milczeniu.
Kapłana chrześciańskiego otaczało kilkadziesiąt osób obojga płci i różnych stanów. Serwiusz dostrzegł między niewolnikami purpurowe szlaki rycerstwa i twarze kobiet, znanych mu z domów senatorskich.
Przebiegając szybko zebranie, zatrzymał się jego wzrok zdumiony na głowie Mucyi Kornelii. Przytulona do ściany, modliła się z oczami podniesionemi, nie łącząc swego głosu z chórem. Oderwana od otoczenia, nie zdawała się nic widzieć i słyszeć.
— I ona? — pomyślał Serwiusz. — Biedny Publiusz...
Ale gdzie Tusnelda?
Po prawej stronie sarkofagu stała wysoka postać niewieścia z rękami splecionemi na łonie. Płaszcz jasnych, złocistych włosów okrywał jej ramiona, spadając aż do kolan. Tęskne, duże, niebieskie oczy świeciły szklistym blaskiem na tle bladej, wychudłej twarzy, z której niewola i więzienie podziemne starły rumieńce zdrowia i młodości. Nagie ciało przeglądało przez dziury zużytej, starganej tuniki niewolnicy.
Serwiusz wlepił w tę kobietę wzrok przerażony. Onaż to, ta sponiewierana nędzarka? Tak-że to wygląda córka wolnego księcia germańskiego i narzeczona prefekta legionów! Rozpacz i wstyd przeszły po jej twarzy, poniewierka złamała jej postać. O, Rzymie, Rzymie!...
Patrzył ciągle, nie mogąc oderwać oczu od nieszczęśliwej. Tyle głębokiej boleści było w jej spojrzeniu, tyle goryczy w ustach.
— Tusnelda! — zawołał nareszcie, wyciągając ręce do narzeczonej.
Ona rzuciła się w tył, jakby chciała uciekać.
— Tusnelda! — powtórzył Serwiusz, torując sobie drogę przez tłum nabożnych, którzy ustali w śpiewie.
Tusnelda otworzyła ramiona, jak człowiek raniony śmiertelnie w pierś; zachwiała się i padła z głośnym płaczem w objęcia Serwiusza.
Kaplicę zaległa cisza. Chrześcianie przypatrywali się w milczeniu narzeczonym. Kapłan podniósł nad nimi ręce, błogosławiąc.
— Tak cię sponiewierali... tak cię sponiewierali... — szeptał Serwiusz, przygarnąwszy odnalezioną do siebie.
Odpowiadało mu łkanie urywane.
Wtem doszedł z głębi kurytarzów szelest żelaza uderzanego o żelazo. Chrześcianie nasłuchiwali uważnie... Szelest ten nadpływał ze wszystkich stron, zbliżając się wolno do kaplicy.
Kapłan zbladł. On znał ten szelest złowrogi.
— Módlcie się, bracia i siostry — odezwał się głosem drżącym — proście Boga o siłę w chwili ostatniej, bo staniecie wkrótce przed jego obliczem.
Zgiął kolana, oparł głowę o sarkofag męczennika i czekał spokojnie.
Ale nie wszyscy chrześcianie poszli za jego przykładem. Kilku niewolników skoczyło w boczne kurytarze, kilku innych obnażyło miecze.
— Schowajcie broń — mówił kapłan — kto się bowiem z was dopuści mężobójstwa, ten nie będzie oglądał królestwa niebieskiego.
Daremnie usiłowali się bojaźliwsi schronić. Z takim samym pośpiechem, z jakim uciekali, wracali do kaplicy. Żołnierze prefekta miasta zamknęli wszystkie przejścia, zbliżając się do matni. Już migotały ich pochodnie i rozlegały się nawoływania.
Wówczas padli chrześcianie na kolana i zanosili do Boga modły gorące. Trzech tylko gladyatorów nie chciało się poddać rozkazowi kapłana. Dobywszy mieczów, stanęli przed wejściami do kaplicy.
Serwiusz tulił Tusneldę do piersi, szepcąc jej słowa tkliwe. Tak był nią zajęty, że nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki ich otaczał. Dopiero, kiedy tuż obok niego rozbrzmiał głośny szczęk oręża i odezwały się klątwy walczących ludzi, podniósł głowę i przyłożył instynktowym ruchem żołnierza prawicę do miecza.
Gladyatorowie, zamknąwszy ciałami swojemi wejścia, bronili się z rozpaczą straceńców. Cięcia szły tak gęsto, że widać było tylko jeden blask, migający z szybkością uchodzącego węża. Ale szczupłość miejsca krępowała ruchy szermierzów. Nie mogąc dosięgnąć przeciwników, którzy zagasili pochodnie, uderzali przed siebie w ciemną przestrzeń. Sami, oświetleni lampami kaplicy, stanowili cel wygodny.
Krótko trwała walka. Pachołkowie miejscy, zakryci tarczą mroków, podpełzli bez szelestu. Prawie równocześnie zwalili się z nóg wszyscy trzej gladyatorowie, ugodzeni śmiertelnie. Krew ich obryzgała ściany i ludzi.
Z okrzykiem: „Chrześcian lwom!“ wtargnęli żołnierze do kaplicy i rzucili się na chrześcian. Nikt się nie opierał. Wyznawcy nowej wiary podawali sami ręce w kajdany.
Ogromny, rudy drab pochwycił Mucyę za włosy, podnosząc ją z klęczek.
Widok ten odebrał Serwiuszowi przytomność. Zapomniawszy, że jako dygnitarz wojsk rzymskich, powinien uszanować przedstawicieli władzy cesarskiej, uderzył zuchwałego żołdaka z taką siłą rękojeścią miecza w głowę, że mu rozbił żelazny szyszak. Ale w tej samej chwili objęło go kilkanaście ramion w pas i za nogi, usiłując go przewrócić.
Serwiusz rozparł się, otrząsnął, a uwolniwszy sobie ręce, rozdzielał razy na prawo i na lewo. Pachołkowie jednak, korzystając z ciasnoty, ścisnęli go ze wszystkich stron, a gdy mu jeden z nich zarzucił z tyłu sznur na szyję, stracił równowagę i runął w kałużę krwi, tryskającej z otwartych piersi gladyatorów!
Kilkanaście kolan przygniotło go do ziemi. Daremnie się szamotał. Spętano go, bijąc pięściami po twarzy.
Rudy żołnierz, dźwignąwszy się z ziemi, przypadł do niego i pchnął go sztyletem w pierś. Ale nóż osunął się ze zgrzytem po zbroi.
— Ten pies ma na sobie zbroję! — zawołał żołnierz i zdarł z Serwiusza płaszcz.
Zaledwo to jednak uczynił, cofnął się przerażony.
— Prefekt legionów — mruknął, pobladłszy.
— Prefekt legionów — powtórzyli za nim pachołkowie, spostrzegłszy złoty łańcuch i szarfę.
Stało się to wszystko tak szybko, że Serwiusz nie miał czasu krzyknąć, kiedy mu sznur zamknął gardło, obniżając głos.
— Dowódco! — zawołał rudy żołnierz.
Z jednego z ganków przecisnął się przez tłum setnik straży miejskiej.
— Czego tam? — zapytał.
— Spojrzyj tylko, dowódco — wyrzekł żołnierz, oświecając twarz Serwiusza pochodnią.
Setnik pochylił się nad skrępowanym.
— Prefekt Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — mruknął — zdjąć więzy.
Kiedy oswobodzono Serwiusza z łańcuchów i powrozów, wyprostował członki i podniósł się z ziemi.
— Wy jesteście żołnierzami? — wyrzekł. — Tylko zbóje napadają starców i kobiety.
— Spełniamy rozkaz prefekta miasta — odparł setnik.
— Wiem, ale prefekt nie każe się znęcać nad nieszczęśliwymi, którzy nie stawiają oporu.
— Ty nie wyznajesz przesądu wschodniego, przesławny prefekcie? — zapytał setnik.
— Wyznaję dotąd wiarę boskiego imperatora, a na cmentarz chrześcian przybyłem po narzeczoną, którą tu odnalazłem.
— Rozkaż, a wydamy ją natychmiast w twoje ręce.
Tusnelda, skrępowana jak wszyscy chrześcianie, stała obok Mucyi.
Serwiusz przystąpił do niej, patrzył długo w jej oczy i wyrzekł z naciskiem:
— Ty nie jesteś chrześcianką, Tusneldo. Powiedz setnikowi straży miejskiej, że schroniłaś się tylko do grobów podziemnych przed zemstą Fabiusza. Powiedz, Tusneldo!
W jego glosie drżała prośba gorąca.
W kaplicy zapanowało milczenie. Kilkadziesiąt oczu zwróciło się na Germankę. Ona spuściła głowę, walcząc z sobą widocznie, pierś jej bowiem podniosła się ciężko.
— Zgubiłabym duszę, gdybym się zaparła Boga chrześcian — odparła głosem złamanym — dusza zaś trwa dłużej od ciała. Przebacz, Serwiuszu...
W kaplicy zrobiło się jeszcze ciszej. Słychać było tylko szybki oddech Serwiusza. Stał przez kilka chwil z głową opuszczoną, potem wyciągnął rękę w stronę dowódcy straży i wyrzekł:
— Czyń, co do ciebie należy.
— Setnik dał w milczeniu znak do pochodu.
Bez skargi postępowali chrześcianie za żołnierzami, napełniając podziemne cmentarzysko brzękiem kajdan. Ze ścian spoglądały na nich otwarte groby, gotowe do przyjęcia nowych męczenników.
Już świtało, kiedy się smutny orszak wydostał na powierzchnię ziemi.
I znów rozległ się na bazalcie drogi Appijskiej tentent koni, ale tym razem gnało przez szarą mgłę zimowego poranku tylko dwóch jeźdźców. Trzeci — szpieg — chociaż mógł się zastawić swoim urzędem, pozwolił się spętać razem z innymi chrześcianami.
— Prędko! prędko! — wołał Serwiusz na Hermana, nagląc swojego ogiera do pośpiechu.
Stary wojak nie pytał o nic. Opowiadały mu poszarpane, krwią obryzgane suknie, sińcami pokryta twarz i pogięta zbroja prefekta, że na cmentarzysku chrześcian nietylko grzebią umarłych, lecz biją także żywych.
Publiusz budził się właśnie, kiedy Serwiusz stanął nad jego łóżkiem.
— Znalazłeś Tusneldę? — zapytał.
Spojrzawszy uważniej na przyjaciela, dodał:
— Walczyłeś o nią?
Serwiusz nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody, pracując piersią. Brakło mu tchu...
— Spotkało cię nieszczęście? Uprowadzili ją, zamordowali? — zawołał Publiusz, zrywając się z posłania.
— Tusnelda i Mucya w więzieniu! — wybuchnął Serwiusz.
— W więzieniu? Mucya?
— Chrześcianie... prefekt miasta... cmentarzysko...
— Mów wyraźnie, abym cię mógł zrozumieć...
— Ujęli je na cmentarzu chrześcian...
— Kto, kogo?
Publiusz pochwycił Serwiusza za ramię.
— Jakieś nieszczęście odebrało ci przytomność — mówił. — Obudź się, zbierz siły!
— Skrępowali je... uprowadzili... powlekli... — odpowiedział Serwiusz, padając na krzesło. — O, Publiuszu, jaki ten wasz Rzym okrutny!...
Zakrył twarz rękami i milczał, oddychając z trudem.
— Mów, mów — nalegał Publiusz.
— Zaraz... zaraz... — mruknął Serwiusz.
Nagle podniósł się ruchem szybkim i wyprostowawszy się, wyrzekł:
— Ale ja ją oswobodzę przeciw jej woli... Wydrę ją z paszczy waszej sprawiedliwości, albo zginę z nią razem. Mam dosyć tej gry obłudnej, dosyć, dosyć... Na Walhallę! Zbyt długo służyłem gasnącym blaskom słońca, które już nikogo nie ogrzewa.
Z oczu jego sypały się iskry, drżał na całem ciele.
Publiusz ujął go za ręce i odezwał się łagodnie:
— Ucho przyjaciela nie słyszało mowy obrażającej dumę Rzymianina. Uspokój się, bracie.
Ale Serwiusz nie chciał się uspokoić.
— Twoja duma rzymska zblednie, jak rozpacz niewolnika — wołał — gdy ci powiem, co dzisiejszej nocy widziałem.
Pochylił się nad Publiuszem, zniżył głos i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Twoją Mucyę sponiewierał prosty żołdak, jak ulicznicę. Za włosy ją porwał, podłą pięścią uderzył, plugawemi słowami znieważył, a potem spętał żelazem hańbiącem. Ona jest chrześcianką.
Z gardła Publiusza wypadł chrapliwy, urwany dźwięk, podobny do charczenia konającego. Chwycił się za serce i oparł głowę o ścianę. Śmiertelna bladość powlekła jego oblicze.
Długo milczeli przyjaciele.
— Jeżeli widziałeś dobrze, Serwiuszu — odezwał się pierwszy Publiusz — niech się cienie przodków nademną zmiłują, albowiem ciężką pokutę wyznaczyli mi bogowie za ich winy.
Odetchnął i szepnął:
— O, Mucyo, Mucyo, dlaczegoż mi to uczyniłaś!...
— Ocal ją! — wyrzekł Serwiusz. — Z łona jej wyjdzie ród, godny twego imienia.
— Jestem od dwóch dni pretorem Rzymu — odpowiedział Publiusz — a ona stanie przed moim sądem.
I przycisnął powtórnie rękę do serca.






III.

Na Kapitolu, przed więzieniem Mamertyńskiem, zebrał się tłum ciekawych, czekających na przeprowadzenie więźniów do sali sądowej.
Próżniaczy motłoch, żądny taniej rozrywki, obiecywał sobie zajmujące widowisko. Bo nie codziennie pozwalano mu oglądać członka stanu senatorskiego, oddanego na pastwę ulicy.
Dawniej, za cesarza Domicyana, otwierały się drzwi karceresu bardzo często przed purpurą patrycyuszowską. Przedstawiciele najzasłużeńszych rodów rzymskich przekraczali próg wilgotnej nory, wykutej w skale, aby wrócić na światło dzienne w towarzystwie kata.
Ale tę smutną przeszłość pamiętali tylko ludzie bardzo starzy.
Od chwili, kiedy Antoninowie zasiedli na tronie, drżała w Rzymie przed sprawiedliwością pretorów jedynie zbrodnia istotna. Kaprys monarchy nie straszył obywateli, denuncyacya przestała być rzemiosłem zyskownem, podłość nie wyrównywała drogi do władzy i zaszczytów. Obraza majestatu znikła zupełnie z tablic sądowych.
Motłoch nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Zamiast dziękować Markowi Aureliuszowi że szanował w każdym obywatelu godność ludzką, szemrał na „babę filozofującą,“ która pozbawiała go wrażeń przyjemnych. Bo miło nędzarzowi spojrzeć czasem w bladą twarz możnego arystokraty, drżącego przed śmiercią.
Dziś obiecywali sobie „panowie świata“ w dziurawych togach, pospołu z paniami w połatanych, brudnych sukniach, wzruszenie niezwykłe.
Mucyę Kornelię, przedstawicielkę jednego z najstarszych domów rzymskich, i Tusneldę, księżniczkę germańską, ujęli pachołkowie miejscy nocą w grobach chrześciańskich i poprowadzą je prawdopodobnie przed pretora.
Daremnie zapewniał ciekawych dozorca więzienia, że sąd odbędzie się dopiero za kilka dni. Nie wierzyli. Tłocząc się na ulicy, usiłowali nawiązać gawędkę ze strażnikiem cesarskim, który przechadzał się krokiem miarowym przed karceresem.
— Ślicznego ptaszka pilnujesz w tej rozkosznej klatce — odezwał się jakiś proletaryusz.
— Złote pazurki ma, a piórka purpurowe — dodał drugi.
— Wygodnie mu na miękkiem łożu z granitu — dodał trzeci.
Ale stary żołnierz nie zwracał uwagi na dowcipy i śmiechy motłochu. Od czasu tylko do czasu, gdy się ktoś zbliżył zanadto do karceresu, odepchnął śmiałka, grożąc mieczem.
— Niedźwiedź! — mruczano wokoło.
— Zdaje mu się, że skarbów pilnuje...
— Ścierwa strzeże...
Nagle zamilkły szepty i chychoty. Tłum rozstąpił się przed woźnymi rządowymi, którzy szli w trzech szeregach, poprzedzając jakiegoś dygnitarza.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołał jeden z liktorów, podnosząc do góry topór, tkwiący w pęku rózg.
Za przedstawicielami władzy postępował Publiusz, bez służby i klientów, ubrany w czarną togę żałoby.
— Idzie gruchać z narzeczoną — odezwał się ktoś z tłumu.
Brutalny śmiech gapiów podziękował dowcipnisiowi.
Blada twarz Publiusza była tak spokojna, jakby jej rysy zastygły. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Tylko w oczach, patrzących przed siebie, tlał żar gorączki.
Kazawszy otworzyć drzwi więzienia, zszedł Publiusz po wązkich schodach do podziemi, w których zamykano od czasów niepamiętnych przestępców stanu.
Z dołu powiał na niego zaduch wilgoci, zewsząd otaczały go mroki wiecznej nocy, rozwidnione słabo światłem lampki olejnej, którą dozorca niósł przed nim.
— Ostrożnie, panie — ostrzegał stróż. — Zranisz głowę o kamień.
Przejście było tak nizkie, że trzeba się było nachylić, aby nie uderzyć czołem o sufit.
— Jesteśmy u celu — mruknął dozorca i zaczepiwszy lampkę o ścianę, oddalił się bez rozkazu.
Publiusz ujrzał się w kwadratowym lochu, którego ściany lśniły od pleśni. W tej norze, tak małej, iż zaledwie jeden człowiek mógł się w niej swobodnie ruszać, leżała na kamiennej płycie, zasłanej słomą, kobieta z przymkniętemi powiekami.
Nie zdziwił jej, ani przeraził zgrzyt otwierających się drzwi żelaznych. Nie odwróciła nawet głowy.
Publiusz przypatrywał się tej kobiecie przez kilka chwil, potem ukląkł przed nią, ujął jej rękę w obie dłonie i przycisnął ją do ust.
— Mucyo! — wyrzekł głosem złamanym. — Czy ty wiesz, że postawią cię przed sądem moim?
Mucya podniosła się na łożu i zdjąwszy z palca pierścień żelazny, podała go Publiuszowi.
— Wiem — odpowiedziała — i wiem także, co uczynisz. Odbierz ten znak naszego związku, aby cię nie powstrzymywał od wydania wyroku na chrześciankę.
Ale Publiusz nie wziął pierścienia. Włożywszy go napowrót na palec Mucyi, wyrzekł:
— Narzeczoną moją zostaniesz nawet...
Zamilkł i odetchnął ciężko.
— Dlaczegoś mi to uczyniła! — zawołał i objąwszy Mucyę ramieniem, przycisnął twarz do jej piersi.
Ona dotknęła ręką jego głowy i mówiła:
— Złorzeczyć ci nie będę, jeśli postąpisz tak, jak ci nakazuje obowiązek Rzymianina, stojącego na straży całości państwa. Bo obywatele rzymscy nie mylą się, gdy twierdzą, że nasza wiara zagraża wielkości cesarstwa. Jak rdza stoczy chrześciaństwo wszystkie pojęcia i wyobrażenia, zasady i tradycye, na których stoi Rzym i ludy mu poddane. Z chwilą, gdy nasza prawda zwycięży ostatecznie waszych bogów, runie razem z nimi cała przeszłość, chociaż się pysznie wieczną nazywa. Jesteśmy nietylko wrogami Olimpu, ale całego wogóle porządku obecnego i dlatego powinni nas obrońcy tego porządku prześladować, dopóki posiadają władzę. Widzisz, Publiuszu, że rozumiem i tłómaczę waszą nienawiść do chrześcianstwa, przeto nie smuć się, lecz czyń bez wahania, co do ciebie należy. Nie byłbyś tym Rzymianinem, którego ukochałam, gdybyś mnie oszczędzał. I ja nie postąpiłabym na twojem miejscu inaczej.
Publiusz podniósł głowę i patrzył zdumiony na Mucyę. Słyszał zawsze o uporze chrześcian, ale nie przypuszczał, aby ów przesąd wschodni oddziaływał tak potężnie na swoich wyznawców. Ona-ż to mówiła, ona, Kornelia, Rzymianka w każdej kropli krwi, spadkobierczyni wielkich tradycyj zasłużonego rodu? Słowa jej były zdradą stanu, zbrodnią przeciw państwu.
A jednak, tak myśleć i czuć mogła tylko Kornelia dawnego obyczaju. Żadna z kobiet nowoczesnych nie wciskałaby w ręce narzeczonego miecza kata, żadna nie przypominałaby mu okrutnego obowiązku.
Wszakże on, mąż hartowny, wypróbowany w boju, ugiął się pod ciężarem tego obowiązku. Kiedy szedł do karceresu Mamertyńskiego, drżał jak listek osiki i musiał przywołać na pomoc całą siłę woli żołnierskiej, aby nie dać z siebie widowiska motłochowi.
— O Mucyo, Mucyo — mówił głosem zdławionym — dlaczego odkrywasz przedemną bogactwa duszy swojej w chwili tak strasznej? Czy ty wiesz, że złożyłem w tobie wszystkie nadzieje mojego nazwiska i wszystkie pragnienia mojego serca? Oddawszy młodość na usługi ojczyzny, zarobiłem sobie na miłość takiej, jak ty, kobiety. Ty jedna byłabyś mi ukochaną, najdroższą towarzyszką, nagrodą za długie lata poniewierki obozowej, wierną przyjaciółką wśród otoczenia, którego szanować nie mogę. Z ciebie wyszedłby nowy ród, godny twoich i moich przodków. Kocham ciebie, Mucyo! Bez twojego głosu zamilkną dla mnie ptaki pól i lasów, bez twoich oczu zgaśnie dla mnie słońce, bez twojego widoku zblednie krasa ziemi. Wyrzecz się tego przesądu niewolników, wyrzecz się, najdroższa, i bądź mi żoną i kochanką!
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, całując jej oczy, włosy, usta.
— Wyrzecz się tego przesądu — prosił. — Prawo żąda tak mało... Złożysz ofiarę na ołtarzu Romy i wrócisz do mnie... Powiedz, że się zgadzasz... powiedz...
Całą miłość swoją i boleśc włożył w głos błagalny.
— Mucyo, Mucyo! — szeptał — mówi do ciebie patrycyusz, który nigdy nikogo o nic nie prosił, przed imperatorem głowy nie schylił, a śmierć wyzywał niejednokrotnie. Przed tobą jedną się korzę, bo ty jesteś światłem mojego życia, serca mojego krwią gorącą. Patrz, w prochu się tarzam.
Rzucił się twarzą na wilgotne kamienie i całował rąbek sukni Mucyi.
A ona splotła ręce na łonie, podniosła oczy do góry i rozmawiała ze swoim Bogiem.
Była kobietą i kochała Publiusza. Młode jej serce piło z rozkoszą wyznanie miłości, które wypełniało ponure więzienie pieśnią uroczą. Nie przypuszczała, żeby ten poważny senator był zdolny do tak namiętnego uczucia. On ją miłował całą potęgą dumnego serca. Jeśli się zgodzi na jego żądanie, czeka ją na ziemi najwyższe szczęście ludzkie, jeśli zaś wytrwa w przyjętej wierze, ogarnie ją wkrótce wieczna noc.
Wieczna noc? Tak uczy sceptycyzm gasnących czasów. Ale ona wie teraz inaczej, lepiej... Wartoż poświęcić królestwo niebieskie, nie mające końca, dla krótkiego życia, dla jego złudnych radości i przelotnych zachwytów? Z ciała tylko wykwita rozkosz człowieka i przemija z ciałem. Przysięgła zresztą w ręce kapłana chrześciańskiego, że nie zaprze się nowego Boga, chociażby przyszło głowę położyć. Niewolnicy rzucają się bez trwogi pod pazury lwów i tygrysów, a ona, Kornelia, miałażby się cofnąć?
Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby się broniła przed pokusą i nie patrząc na Publiusza, wyrzekła:
— I Publiusz Kwintyliusz Warus, gdyby ślubował wiarę Bogu chrześcian, nie wyparłby się go przed żadnym trybunałem.
Publiusz dźwignął się z ziemi.
— Dla ciebie, dla ciebie jednej zrobię ofiarę z moich przekonań — mówił gorączkowo. — Wierz w swojego Boga, jeśli ci on do życia potrzebny, ale uczyń zadość wymaganiom prawa. Kochaj go sercem, a zaprzyj się ustami publicznie. Nie opieraj się, Mucyo... Waży się w tej chwili twoje i moje szczęście. Pamiętaj, że twoja hańba jest moją hańbą, twoja rozpacz moją rozpaczą. Z twojem tchnieniem ostatniem skona we mnie serce na zawsze. Bez ciebie będę, jak dom bez ogniska, jak świątynia bez ołtarza.
I znów przyciskał rąbek jej sukni do ust rozpalonych.
— Tak mnie męczysz, Publiuszu — odparła Mucya, zakrywając twarz rękami. — Utrudniasz mi spełnienie ofiary, od której mnie już nic nie odwiedzie.
— Bóg twój nie może żądać ofiary tak wielkiej — przekonywał Publiusz.
— Domaga się jej okrucieństwo długiej przeszłości, która pastwiła się nad słabym, ubogim i zwyciężonym. Potomni odpowiadają za winy przodków.
— Przelana krew twoja nie odwróci serca człowieka od rzeczy tej ziemi. Zawsze będą zwycięzcy i zwyciężeni, nasyceni i łaknący. Żaden bóg nie stłumi w naturze ludzkiej namiętności.
— Ty nie znasz mojego Boga, Publiuszu — mówiła Mucya. — Gdybyś wniknął w jego naukę, wierzyłbyś tak samo, jak ja, że śladami jego idzie miłość powszechna. Jego boskie serce ogarnęło całą ludzkość bez względu na pochodzenie, jego boski rozum rzucił jasne światło na wszystkie ciemności. W promieniach tego nowego słońca oczyszczą się namiętności człowieka i zapanuje na ziemi sprawiedliwość i miłosierdzie.
Ale rzymskiego patryoty nie przekonały słowa chrześcianki. Podnosząc się z kolan, zawołał Publiusz:
— Przekleństwo temu przesądowi niewolników, co skrada się do Rzymu manowcami pod osłoną nocy, jak podstępny wróg, i zabiera nam serca najszlachetniejsze!
— Nie znasz Boga, któremu bluźnisz, Publiuszu — mówiła Mucya, składając ręce do modlitwy.
— Znam go, znam teraz bardzo dobrze! — wołał Publiusz — i nienawidzę go pogardą Rzymianina, dla którego świat przestaje istnieć razem z upadkiem cesarstwa.
— Będę na drugim świecie prosiła za tobą, aby cię mój Bóg oświecił i przygarnął do swego serca miłosiernego.
— Nie chcę światła bez Rzymu. Nicość i wieczne ciemności przekładam nad blaski, które grożą ojczyźnie mojej pożarem.
— Zostaw mnie i czyń, co uważasz za swój obowiązek.
Jeszcze raz pochylił się Publiusz nad Mucyą.
— Mówią, że twój Bóg lituje się nad wszelką nędzą — prosił. — Ulituj się nademną, albowiem jestem bardzo nieszczęśliwy. Czy nie czujesz, że wyrywasz mi z piersi to serce, które powinnaś kochać?
— Na krzyżu mnie rozpinasz, Publiuszu... zostaw mnie, nie męcz...
Publiusz ukrył twarz w dłoniach i milczał.
Po pewnym czasie wyrzekł głosem, w którym drżały łzy powstrzymywane:
— Obyś w chwili ostatniej nie żałowała okrucieństwa tej godziny.
Podniósł ręce nad Mucyą, błogosławiąc ją, i opuścił więzienie.
Daremnie ranił na ulicy motłoch jego twarz zuchwałemi spojrzeniami, usiłując wtargnąć do tajników jego duszy. Zazdrość nędzarzów czatowała bez skutku na boleść możnego pana, aby się nią zabawić.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołali liktorowie i Publiusz odszedł w stronę rynku tak spokojny, jak gdyby wychodził z domu po nocy dobrze przespanej. I znów nie drgnął na jego twarzy ani jeden muskuł. Tylko w oczach, zakrytych dla ciekawych zmrużonemi powiekami, tlił żar wewnętrznej gorączki.
Postępował wolno, z podniesioną głową, ulicą Świętą, zmierzając w stronę amfiteatru. Już minął mównicę Juliów, kiedy mu drogę zaszedł prefekt miasta.
— Byłeś u niej? — zapytał naczelnik Rzymu.
— Nie przekonałem jej — odpowiedział Publiusz.
Prefekt zachmurzył się.
— Boski Marek Aureliusz nie będzie w tym wypadku pobłażliwym — wyrzekł. — Mówiłem z nim właśnie. Żąda on dla przykładu zastosowania do Mucyi Kornelii całej grozy prawa. Gdybyś nie zechciał przewodniczyć na sądach, zgadza się na zastępstwo.
— Kwintyliusz nie będzie się uczył od Antonina obowiązków obywatela — odpowiedział Publiusz. — Powiedz imperatorowi, że uczynię, co mi nakazuje sumienie Rzymianina. Czy dowiedziałeś się, kto cię uwiadomił o zebraniu chrześcian?
— Pismo przyniósł niewolnik Tullii Kornelii.
Publiusz nie pytał więcej. Wiedział już, że zazdrość Tullii wydała Mucyę w ręce kata. Pożegnawszy się z prefektem, udał się do świątyni Wenery i Romy.
Cicho było i pusto w marmurowym przybytku, w którym Rzym ustawił wyobrażenie swojej wielkości i potęgi. Głucho rozlegały się w ogromnym gmachu kroki Publiusza.
Był tu sam z sobą. Nikt nie podglądał tajemnicy jego serca, nie pastwił się bezczelnym uśmiechem nad jego nieszczęściem. Mógł cierpieć bez obawy narażenia się na uwagi złośliwe.
Gdy szedł środkiem świątyni, zbliżając się do kaplicy Romy, zwiesiła się jego głowa na piersi, a chód stał się ciężkim, jakby mu nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
Na tronie z kości słoniowej pod złoconem sklepieniem spoczywała Roma, trzymająca w ręce włócznię. Ponuro patrzyły jej martwe oczy z pod szyszaku.
Publiusz, zatrzymawszy się przed symbolem Rzymu, upadł na kolana. Obywatel przyszedł poskarżyć się geniuszowi ojczyzny na nędzę swoją.
W krwi jego żyły wszystkie tradycye rodu, który dostarczył państwu długiego szeregu mężów zasłużonych i niewiast cnotliwych. Dwa wieki zepsucia przeszły po nim bez śladu.
Jak dla jego przodków z czasów królów i pierwszych konsulów, było i dla niego dobro państwa celem jedynym, najwyższym, przed którym powinny ustąpić wszelkie sprawy jednostki. Miłość ojczyzny tłumiła w nim uczucia brata, przyjaciela.
A to państwo rzymskie, jego najmilsza kochanka, zaczęło się od pewnego czasu rysować, jak gmach, którego podwaliny się usuwają. Coraz mniej obywateli oddawało życie na usługi cesarstwa, coraz więcej barbarzyńców zajmowało ich miejsce. W radzie i w boju szli przodem cudzoziemcy, broniąc honoru i całości Rzymu.
Zbyt uważnie przypatrywał się Publiusz swojemu czasowi, by nie wiedział, że należy sam do wyjątków nielicznych. Od lat najmłodszych ocierał się ciągle o charaktery spodlone, o rozpustników, bluźnierców, sprzedawczyków, mędrkujących niedołęgów, pozbawionych woli i poczucia obowiązku obywatelskiego. Nie dobro państwa było gwiazdą przewodnią rządców świata, lecz jedynie interes osobisty. Jeżeli Rzym jeszcze jaśniał, groźny dla wrogów, to tylko dlatego, że ujarzmione ludy nie zdawały sobie sprawy z jego zwyrodnienia i nie oceniały należycie swojej własnej siły.
Świadomość zanikających cnót rzymskich płoszyła sen z powiek Publiusza. Nieraz, w obozie, zrywał się w nocy z twardego posłania, chwytał miecz i obchodził straże. Zdawało mu się, że słyszy naokoło, w górze, na dole, w powietrzu, pod ziemią pieśń wojenną zwyciężonych ludów, spadających na legiony, aby zdruzgotać ostatni filar Rzymu.
Innym znów razem śniły się mu bunty wydziedziczonych. Miliony niewolników ciągnęły zewsząd do stolicy świata, domagając się praw obywatelskich. Jak powódź toczyła się ta czerń na złotą, marmurową Romę, prowadzona przez fanatycznych wichrzycieli.
Nowe religie i filozofie lęgły się w norach nędzarzów, a wszystkie wrogie wierze i tradycyom, na których wzniósł się gmach państwa. Wśród tych teoryj, groźnych dla Jowisza Kapitolińskiego, przerażał patryotów najwięcej ów „dziwaczny przesąd wschodu,“ targający się na cały porządek dotychczasowy.
Nie religią było dla Publiusza chrześciaństwo, lecz przewrotną doktryną społeczną, którą należy zdeptać bez miłosierdzia, jak gadzinę szkodliwą.
Udając obojętność na rzeczy tej ziemi, zapatrzeni pozornie tylko w jakieś wymarzone Królestwo Niebieskie, krzewiciele tego przesądu bałamucili łatwowiernych śmiesznemi obietnicami szczęścia na innym świecie. Zamiast wszczepiać w maluczkich uwielbienie dla państwa, odwracali ich serca od niego, umacniając ich w nieposłuszeństwie.
Nawet bohaterstwo chrześcian było dla Publiusza wstrętne. Coby go na polu bitwy, na mównicy, na sądach, lub w senacie zachwyciło — nieustraszona odwaga, prawdomówność i pogarda śmierci — to oburzało go w amfiteatrze. Szaleńcami wydawali się mu męczennicy, dający motłochowi widowisko ze swojego uporu.
Publiusz czuł do chrześciaństwa nienawiść Rzymianina i arystokraty. Pierwszy nie znał litości dla doktryny, zagrażającej państwu, drugi brzydził się religią wydziedziczonych, którzy istnieli, podług niego, tylko na to, aby służyli panom.
A właśnie temu „przesądowi“ karygodnemu musiała uledz dziewczyna, którą on wybrał i umiłował z pomiędzy wszystkich córek Rzymu. Oczarował ją ktoś, opanował do tego stopnia, że zapomniała o obowiązkach patrycyuszki i wyrzekła się szczęścia serca niewieściego.
Mucya nie mogła nie wiedzieć, jak okrutnie zapłaciła Publiuszowi za jego miłość. Była przecież Kornelią... Upokorzyła w nim dumę, obraziła obywatela i zburzyła na zawsze spokój jego duszy.
Kiedy Publiusz, oparty głową o posąg Romy, rozmyślał nad wypadkami ostatnich dni, nienawidził jeszcze więcej chrześciaństwo. „Przesąd wschodni,“ wstrętny mu jako doktryna społeczna, stał się dla niego wrogiem osobistym. Wszakże cisnął go między obowiązek a miłość, znęcając się nad jego wolą, jak wicher nad drzewem zdruzgotanem.
Gdyby inną patrycyuszkę postawiono przed jego trybunałem, nie wahałby się chwili. Zastosowałby do niej bez namysłu brutalność prawa.
Ale Mucya, Mucya!...
Wszystkie marzenia o dalszem życiu splótł z tą dziewczyną, umieściwszy ją w samym środku uczuć tkliwych. Co było w nim miękkiego, człowieczego, przelał na nią, szczęścia jej pragnąc więcej, niż własnego.
Klęcząc u stóp Romy, przyciskał obie ręce do piersi, jakby chciał stłumić ból, który kąsał jego serce z wściekłością podrażnionej żmii.
On miał ją oddać w ręce kata, on?...
Objąwszy kolana Romy, mówił szeptem umierającego:
— Za wiele odemnie żądasz, Rzymie...
— A jednak...
Pobłażliwość dla uporu patrycyuszki rozzuchwali innych chrześcian i przesąd wschodni rozszerzy się po cesarstwie z szybkością zarazy. Obywatel rzymski nie ma prawa poświęcać dobra państwa dla szczęścia osobistego; patryota powinien zdusić serce, wydrzeć je z piersi, jeśli jego pragnienia pozostają w niezgodzie ze sprawami ojczyzny.
Tak pojmowali obowiązki swoje przodkowie Publiusza, a on wahał się...
Spojrzał na oblicze Romy i pytał jej o radę w położeniu okrutnem. Usta bogini, zawarte szczelnie, pogardliwe, nieubłagane, nie zachęcały go do litości uśmiechem łagodnym; oczy jej, patrzące w dal, nie zdawały się dostrzegać jego rozpaczy. Tyle milionów ludzi poległo dla jej sławy na krwawych polach, a ona nie zapłakała ani razu.
— Bądź Rzymianinem! — odpowiadało to oblicze surowe. — Czas przejdzie po twojej boleści, iż nie zostanie po niej ani śladu, ale imię moje przetrwa wiecznie. Któż ma poświęcić rozpacz swoją dla mojej czci, jeżeli nie ty, który jesteś mojem dziecięciem prawowitem? Bądź Rzymianinem, patrycyuszu!
Publiusz wpatrywał się dopóty w twarz Romy, ssąc z niej odwagę, dumę i okrucieństwo, dopóki się burza w jego piersi nie utuliła.
— Będę! — wyrzekł z wysiłkiem, podnosząc się z kolan.
Był tak wyczerpany, że się zachwiał, stanąwszy na nogach. Ale wyprostował się, zmarszczył brwi i opuścił pewnym krokiem świątynię.
— Do Tullii Kornelii! — rozkazał liktorom, którzy czekali na niego w przedsionku.
Prokonsulowa słuchała w pracowni zmarłego męża sprawozdania rachmistrza, gdy jej wywoływacz doniósł, że pretor Kwintyliusz prosi o posłuchanie.
Nazwisko Publiusza wywołało na jej twarzy ciemny rumieniec, zapalając w oczach błysk radości.
— Nareszcie — pomyślała — zemsta moja poskutkowała lepiej od przebiegłości.
Oddaliwszy rachmistrza, od którego dowiedziała się o ostatecznej ruinie majątku, podniosła się z krzesła, przywołując na usta uśmiech zalotny.
Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, gdy Publiusz ukazał się na progu. Spłoszył go żałobny strój pretora.
Chciała się do niego zbliżyć, powitać go serdecznie.
— Jestem bardzo szczęśliwa... — bąknęła i zamilkła, sparaliżowana wzrokiem gościa.
Tyle pogardy było w spojrzeniu Publiusza, że zbladła, tracąc zwykłą przytomność umysłu.
Z czem on do niej przyszedł? Wiał od niego chłód śmierci. Stał, spoglądając na nią z pod brwi ściągniętych, niemy, jak groźba wcielona. On kochał jeszcze tę, tę...
Tullia czuła, że krew stygnie w jej żyłach. Ogarniał ją dziwny lęk. Zdawało jej się, że słyszy ów płacz wichru, który ją już raz tak bardzo przeraził.
— Publiuszu — szepnęła, wyciągając ręce.
Ale Publiusz nie postąpił ku niej.
— Przyszedłem — odezwał się — podziękować ci za przysługę, jaką oddałaś Rzymowi. Cienie Korneliów radują się, że krew ich uświęci Pole Hańby.
Tyle było żalu w jego głosie, że Tullia nie mogła się łudzić co do znaczenia jego słów. On potępiał jej zemstę.
Przebiegłość niewieścia radziła jej: zaprzyj się! Duma jednak patrycyuszki opierała się przeciw tchórzostwu. Nie, ona nie splami się kłamstwem: to oręż niewolników.
— Uczyniłam, co mi nakazywał obowiązek Rzymianki — wyrzekła. — Nienawidzę tego przesądu.
— Uczyniłaś, co ci podszepnęła złość zazdrości — mówił Publiusz — tylko bowiem ta żółta gadzina nie sroma się okryć własnego nazwiska hańbą i oddać krewnej w ręce kata. Uczyniłaś, coby uczynił skrytobójca, czyhający za węgłem na bezbronnego, dopuściłaś się zbrodni niewolnicy, mordującej dobrodziejkę.
Po raz pierwszy w życiu spadła na Tullię taka obelga. Nikt nie ośmielił się dotąd obrazić jej nawet spojrzeniem.
Krew zalała jej mózg, oczy. Instyktownym ruchem zranionej lwicy rzuciła się ku Publiuszowi.
— Zuchwały! — syknęła.
— Podła! — odpowiedział on i ująwszy ją za ręce, odepchnął od siebie. — Nie zbliżaj się do mnie. Dotknięcie twoje plami!
Przez kilka chwil stała Tullia, przypatrując się Publiuszowi wzrokiem osłupiałym. Wracała jej przytomność. On nią pogardzał, on, którego ona wplotła do swoich snów serdecznych. On odtrącał ją od siebie, jak nienawidzoną niewolnicę! Jeśli kto, to on nie ma prawa do potępienia jej zemsty. Powie mu, czemu zdeptała uczucia rodzinne. Miłość tłómaczy wszystko.
— Kocham ciebie, Publiuszu — szepnęła, osuwając się na kolana. — Dla miłości twojej dopuściłam się czynu hańbiącego, dla niej...
— Przestań! — zawołał. — Miłość twoja znieważa. Niech się z każdej przelanej kropli tej nieszczęśliwej wylęże dla ciebie furya, abyś nie miała ani jednej godziny spokojnej na ziemi i pod ziemią! Niech się pokarm, który poniesiesz do ust, zamieni dla ciebie w żółć, woda w truciznę, powietrze w tchnienie zaraźliwe; niech każda myśl twoja będzie wyrzutem sumienia, każde uderzenie serca rozpaczą siostrobójczyni! Bądź przeklęta... przeklęta.... przeklęta...
Zakrył twarz togą i opuścił dom Tullii.
Ona klęczała na posadzce z głową opuszczoną, przygnieciona ciężarem jego klątwy...
Jej miłość znieważa? Jej dotknięcie plami? I to mówił on, Publiusz Kwintyliusz Warus, jeden z niewielu mężów, których sąd resztki uczciwego Rzymu szanował?...
Strzaskana była duma Tullii, zmiażdżone wszystko, co wypełniało jej życie. Ten, któremu niosła serce kochające, odepchnął ją z pogardą, a wierzyciele wypędzą ją jutro, pojutrze z pałacu Korneliów. Dzieci będą wskazywały na nią palcami na ulicy, wołając: Siostrobójczyni!
Tullia rzuciła się gwałtownie.
— Nie, nie, klęsce mojej nie będzie nikt urągał, nikt, nikt! — zawołała, zrywając się z ziemi. — Klątwa twoja nie spełni się, Publiuszu, nie spełni...
Otworzyła biust cesarza Augusta i wydobyła z niego truciznę Lokusty!
Przyłożyła flaszeczkę do ust... wzdrygnęła się...
Zdawało jej się znów, że słyszy naokoło siebie żałosny płacz wichru.
Odetchnęła głęboko.
— Tullia Kornelia miałaby się lękać śmierci? — dodawała sobie odwagi. — To strach dla motłochu!
Wypiła szybko truciznę, schwyciła się rękami za gardło, postąpiła kilka kroków naprzód i runęła na posadzkę.
Napój, wynaleziony przez powiernicę Nerona, oddziałał piorunująco.






IV.

Pałac sądów na głównym rynku otaczał wielki tłum ludu. Wszyscy próżniacy stolicy wylegli na place i ulice, czekając niecierpliwie na ostatni akt tragedyi, rozgrywającej się przed trybunałem pretora Kwintyliusza.
Narzeczony sądził narzeczoną.
Ruchliwi obywatele rzymscy zachowywali się dziś spokojnie. Groza położenia odebrała im mowę. Czuli oni, że za temi murami dzieje się coś takiego, co historya zapisze na kartach swoich ku wiecznej pamięci potomnych.
Sprawiedliwość walczyła z miłością...
Kto zwycięży?
Wprawdzie odpowiadała przeszłość na to pytanie licznemi przykładami zaparcia się uczuć osobistych na korzyść dobra powszechnego; ale ta przeszłość była tak daleka, iż nie mogła służyć za wskazówkę.
Ojcowie, poświęcający córki na ołtarzu ojczyzny, matki synów, mężowie żony, przyjaciele przyjaciół — ród, słowem, obywateli, w których obowiązek publiczny stłumił wszystkie inne cele i pragnienia, wygasł dawno, ustępując miejsca pokoleniom, strawionym przez pospolite samolubstwo jednostki, uważającej siebie za środek świata. Tu i owdzie błąkał się jeszcze jakiś upiór z czasów tworzącego się Rzymu, widma te jednak dawały niechęci swojej wyraz nie czynem, lecz słowem zjadliwem. Satyra zastąpiła pieśń natchnioną, krytycyzm strzaskał ramię woli męzkiej.
Miałżeby on, Publiusz Kwintyliusz Warus, być nietkniętym przez niemoc epoki, której zniewieściałość truła go od kołyski, jak wszystkich współczesnych? Zkąd wziąłby się w nim hart dawnych obywateli? Wszakże już jego pradziad, ów nieszczęsny Warus, uległ w lasach teutoburskich niesfornej sile Germanów, dziad drżał przez oszalałą nikczemnością Nerona, ojciec trzymał się zdala od spraw publicznych, a brat stryjeczny, Marek, gorszył lekkomyślnością swoją nawet rozrzutników. Córce podłego handlarza sprzedał sławne nazwisko za pieniądze.
Nie zgodził się na zastępstwo, chociaż się sam Marek Aureliusz ulitował nad jego położeniem i zwolnił go z okrutnego obowiązku.
Prawdopodobnie nie zgodził się tylko dlatego, żeby ocalić Mucyę Kornelię, którą inny pretor byłby wydał bez wahania pod miecz kata. Zacięty arystokrata nie chciał dać ludowi widowiska z hańby patrycyuszki. On ją niezawodnie uniewinni...
Tak szeptali nieprzyjaciele Publiusza, ale tłum milczał, mając przeczucie inne. Ten zaciekły arystokrata spędził młodość w obozie, żył jak niewolnik, skąpy dla siebie, a hojny dla ubogich. Na twardem posłaniu sypiał, proste potrawy jadał, biesiad unikał, teatry omijał, pracował od świtu do ciemnej nocy.
Rzym znał dokładnie zwyczaje i obyczaje swoich magnatów, a nie słyszał nigdy, żeby Publiusz brał udział w orgiach rówieśników.
Nie, ten patrycyusz nie cofnie się przed czynem obywatelskim. W nim odżyły tradycye starego Rzymu.
Z powstrzymywanym oddechem wytężał tłum wzrok w stronę bramy pałacu. Sąd odbywał się już od godziny. Powinien się niebawem skończyć, tylko bowiem dwie sprawy zapisano na tablicy.
Na najwyższym stopniu wschodów marmurowych ukazało się dwóch woźnych rządowych. Podnieśli do góry topory, wzywając lud do ustąpienia. Jeden z nich nachylił się i szepnął słów kilka.
Szept ten popłynął nad morzem głów, jak lekki powiew, zapełniając rynek szumem stłumionym.
— Skazał ją na śmierć! — szło z ust do ust.
Przestrach był pierwszym skutkiem tej wiadomości. Tłum spoglądał po sobie, przerażony bohaterstwem patrycyusza, który zdeptał własne serce dla dobra państwa.
Żaden z zebranych nie byłby się zdobył na czyn tak niezwykły, wszyscy jednak razem odczuli jego wielkość i znaczenie. Czego jednostka nie pojmowała, to zrozumiała gromada.
Geniusz gasnącego Rzymu odezwał się w samolubnym motłochu, budząc w nim cześć dla ofiary obywatelskiej.
Bez oporu rozstąpił się tłum, tworząc szeroki szpaler dla orszaku pretora.
Za liktorami ukazali się klienci, a za nimi lektyka, otoczona niewolnikami.
Z dumą spoglądał motłoch na tego pana krwi swojej, który spoczywał na poduszkach z nieruchomością posągu. Proletaryat czuł się w tej chwili Rzymianinem, narodem narodów. Ocknęły się w nim na kilka chwil instynkty przodków, co umiejąc siebie pokonać, narzucili światu wolę swoją.
— Cześć tobie, Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze ojczyzny! — zahuczało wokoło.
Męzczyźni wyciągali ręce w stronę lektyki, kobiety, podnosiły dzieci do góry.
Dwóch tylko widzów nie łączyło się z ogólnym zachwytem. Stojąc pod filarami portyku, przypatrywali się z pod brwi ściągniętych w milczeniu orszakowi Publiusza. Kiedy tłum opróżnił rynek, popłynąwszy za lektyką, odezwał się Serwiusz:
— Czy pamiętasz naszą rozmowę pod murem ogrodów cesarskich?
— Pamiętam, panie — odparł Herman.
— Mówiłeś wówczas, że mógłbyś mi dostarczyć dziesięciu gladyatorów, gotowych na wszystko.
— Moi przyjaciele czekają na wasze rozkazy.
— Zaopatrz ich w broń i w płaszcze legionistów i niech trzymają się w pobliżu domu Kwintyliusza.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie.
— Nasze wozy podróżne i ten, który otrzymałem w darze od imperatora Werusa, wyślesz dziś na noc na drogę Flamińską, na drugą stacyę pocztową. Woźnicom przykaż, by nie szczędzili koniom owsa i nie wydalali się ze stajni.
Herman pochylił głowę.
— W portyku Agryppy — mówił Serwiusz dalej — kupisz dwa ciepłe ubrania niewieście i płaszcze z kapturami. Niech usta twoje milczą przez cały dzień, a uszy będą otwarte.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie — mruknął Herman i oddalił się ulicą Świętą.
— A teraz jeszcze jedna, ostatnia próba — wyrzekł Serwiusz do siebie.
Poprawił fałd togi i udał się na Palatyn.
Szedł do Marka Aureliusza prosić go o łaskę dla Tusneldy i Mucyi, wiedział bowiem, że Publiusz nie uchyli głowy przed imperatorem.
Szedł nie do cesarza, lecz do filozofa i człowieka, którego dobroć znały wszystkie ludy, hołdujące Rzymowi. Dziecka nie skrzywdził ten mędrzec w koronie, ubogimi się opiekował, dla niewolników nawet miał serce litościwe.
Jeżeli kto, to zrozumie on, szlachetny stoik, boleść narzeczonego i zmiłuje się nad jego nieszczęściem. Zdejmie niezawodnie z Tusneldy wyrok pretora, a i Mucyi przebaczy dla zasług Publiusza.
Serwiusz wierzył w skutek swojej prośby.
W przedsionku pałacu cesarskiego powiedziano mu, że Marek Aureliusz przyjmuje tylko w rannych godzinach; ale nie zraził się odmową podkomorzych.
— Powiedz boskiemu imperatorowi, że Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, prefekt legionów, pragnie złożyć u stóp tronu duszę zbolałą — wyrzekł.
Służba cesarska, przywykła do dobroci pana, uczyniła zadość jego żądaniu.
Nie czekał długo. Po chwili wrócił jeden z podkomorzych i uchylił przed nim zasłony sali.
Serwiusz wszedł i stanął obok ołtarza domowego, zwróciwszy oczy w stronę drzwi, prowadzących do dalszych pokojów.
I znów nie czekał długo.
— Witaj prefekcie — odezwał się głos cichy i Marek Aureliusz spoczął na tronie.
Miał na sobie ciemny płaszcz filozofa. Nie zdążył nawet zarzucić togi purpurowej.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — wyrzekł Serwiusz, przykładając rękę do piersi. — Jeśli przekroczyłem zwyczaje, przyjęte na dworze cesarskim, ty mi przebaczysz, panie mój i wodzu naczelny, albowiem nie do rządcy świata przyszedłem, lecz do ojca ubogich i pocieszycieli nieszczęśliwych.
— Mów — zachęcał go cesarz. — Wiele wolno w Rzymie takim, jak ty, tarczom naszego pogranicza.
— Przybyłem do Rzymu szukać narzeczonej — ciągnął Serwiusz dalej — i znalazłem jej ślady w więzieniu poborcy Fabiusza.
— Prefekt miasta uwiadomił mnie o gwałcie Fabiusza i zarządził już środki do ukarania tego zbrodniarza. Wracaj do obozu, sprawiedliwość bowiem będzie ci wymierzona.
Serwiusz zbliżył się do tronu. Pochyliwszy głowę, mówił głosem, w którym drżała prośba gorąca:
— Narzeczona moja, uprowadzona z więzienia przez litościwego niewolnika, ukrywała się przed zemstą Fabiusza w grobach chrześcian. Tam, w tych smutnych podziemiach, poznała nowego boga, który wyciągnął ręce błogosławiące nad wszelką nędzą, pocieszając wydziedziczonych tej ziemi szczęściem innego świata. Sponiewierana dziewczyna, ścigana jak dzikie zwierzę, niepewna ani dnia, ani godziny, oczekująca ciągle śmierci sromotnej, uchwyciła się tego boga oburącz, jak chwyta konający cień życia, uwierzyła w obietnice jego kapłanów... została chrześcianką. Ty zrozumiesz i przebaczysz jej złudne nadzieje, jej występek, boski imperatorze, bo oko twoje wnika w najgłębsze tajniki serca, a myśl ogarnia i tłómaczy wszystkie obłędy ludzkie. Filozof zmiłuje się nad tą nieszczęśliwą i nie potępi jej za to, że się w chwili ciężkiej rzuciła do stóp boga, którego dobroć nauczyła ją znosić cierpliwie poniewierkę i samotność.
Serwiusz zgiął kolana.
— Zdejm z jej głowy wyrok pretora, imperatorze-filozofie — prosił — wróć mi narzeczoną...
Serwiusz, pochylony, nie widział, że się wyraz twarzy Marka Aureliusza zmieniał w miarę, jak mówił. W jego oczach, patrzących zwykle łagodnie, zaświeciły błyski stalowe, a usta uśmiechnięte z początku życzliwie, zwarły się szczelnie. Zdawało się, że jego miękkie rysy zastygły pod wpływem mroźnego powiewu.
Serwiusz nie wiedział, że ten mędrzec w koronie był mimo swojej filozofii takim samym Rzymianinem dawnego obyczaju, jak Publiusz — śmiertelnym wrogiem wszystkiego, co groziło tradycyom „narodu narodów.“ Pobłażliwy dla wszelkich religii, względny nawet dla gorszących misteryów egipskich, żywił do chrześciaństwa nienawiść wielbiciela istniejącego porządku.
Nie wiedział Serwiusz o tem, zdziwił się przeto, gdy usłyszał nad sobą twardy głos imperatora:
— Nie wiesz, o co prosisz, prefekcie. Fabiusza nie minie kara, ale nad twoją narzeczoną spełni się wyrok sprawiedliwości.
Szybko podniósł Serwiusz głowę.
On-że to mówił? Byłaż to odpowiedź Marka Aureliusza, najlitościwszego z cesarzów rzymskich? — pytały jego oczy zdumione.
Słuch go nie mylił. Imperator spoglądał na niego chłodnym, nieubłaganym wzrokiem Publiusza.
— Do łaski twojej błaganie zanoszę — prosił jeszcze. — W cesarstwie wierzą, że umiesz czuć po ludzku.
Marek Aureliusz zmarszczył brwi.
— Gdybyś był na mojem miejscu — odpowiedział — wiedziałbyś, że ponad człowiekiem stoi obywatel, a ponad obywatelem imperator. Kogo bogowie posadzili na tronie, temu nie wolno ocierać łez jednostki. Proś mnie o ci innego, prefekcie.
Serwiusz dźwignął się z kolan.
Przez kilka chwil stał złamany, poruszając ustami, jak dziecko płaczące, potem wyprostował się i wyrzekł:
— Już mi niczego od Rzymu nie potrzeba.
A zdjąwszy z szyi złoty łańcuch walecznych, złożył go na stopniach tronu i mówił:
— W ręce twoje, boski imperatorze, składam dar Rzymu, za który zapłaciłem młodością, spędzoną w jego służbie. Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, wracam bowiem do lasów ojczystych, których cichy szum utuli może żal, zatruwający mi serce.
Marek Aureliusz podniósł się z tronu.
Stali naprzeciw siebie, naczelny wódz i żołnierz — Rzymianin i barbarzyniec: pierwszy — wątły, blady, trawiony chorobą i troską, drugi wspaniały siłą, zdrowiem i świeżością.
Dwie epoki patrzyły na siebie: zachodząca — badawczo, nieufnie, wschodząca — ponuro, śmiało.
— Dlaczego odmawiasz mi pomocy swojego ramienia? — zapytał Marek Aureliusz łagodniej.
— Ramię moje strzaskała boleść — odparł Serwiusz. — Jużby ci ono nie służyło tak dobrze, jak dotąd.
— Boleść serca przemija szybko, młodzieńcze, obowiązek zaś idzie za mężem aż do grobu. Wypocznij w lasach i wróć do mnie.
— Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, naczelny wodzu — powtórzył Serwiusz.
Cesarz drgnął. Po jego twarzy przebiegły cienie groźby.
— Czynię więc, czego żądasz — wyrzekł, przeszywając Serwiusza wzrokiem przenikliwym — ale strzeż się, żeby zły demon, który wichrzy w tej chwili w twojej duszy, nie sprowadził cię po raz wtóry przed moje oblicze!
Serwiusz pochylił głowę, czekając, aż imperator zniknie za kotarą, potem odwrócił się i opuścił salę.
Szedł długim przedsionkiem, wyprostowany, dumny, ze zmarszczką na czole. Niósł w sobie burzę, której dalekie odgłosy słyszał w duszy.
Pękł ostatni łańcuch, przykuwający go do Rzymu, rozpadła się w proch cała jego przeszłość. Rycerz i prefekt legionów był znów wolnym Germaninem.
Kiedy stanął na schodach, wiodących na dół, na Forum romanum, zachodziło właśnie słońce nad Rzymem. Zachodziło krwawo, lejąc potoki różowego światła na białe, marmurowe pałace i świątynie.
Serwiusz obrzucił ponurem spojrzeniem miejsce, na którem rozgrywały się tylokrotnie losy świata, i mruknął:
— Pragniesz ciągle świeżej krwi, nienasycony pająku, coś się rozsiadł nad brzegiem Tybru, i ssiesz tysiącem paszcz soki żywotne z setek ludów... Będziesz jej miał dużo, tak dużo, że ci obrzydnie... Napijesz się tego najdroższego soku na długie lata...
Zaśmiał się ochrypło i odszedł w stronę Kapitolu.

................

Nazajutrz, o świcie, posuwał się ulicą Wysoką oddział pachołków miejskich, których prowadził główny kat Rzymu.
W środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, postępowały dwie kobiety w sukniach zbrodniarek. Szły z głowami pochylonemi, utkwiwszy wzrok w ziemi, naglone przez setnika do pośpiechu. Blade ich usta poruszały się ciągle. Modliły się...
W miarę, jak się orszak zbliżał do Pola Hańby, na którem tracono skazańców i grzebano żywcem wiarołomne westalki, rósł tłum ciekawych. Przekupnie, piekarze, mleczarze, ogrodnicy, klienci i żaczkowie szkolni, ciągnący w rannych godzinach gromadnie ulicami stolicy, przyłączali się do żołnierzy.
— Kogo prowadzą? — szeptano wolno.
A gdy się proletaryat dowiedział, że kat dopełni wyroku pretora na Mucyi Kornelii i Tusneldzie, zaległo zrazu głuche milczenie. Ubogich przeraziła surowość prawa, nie oszczędzająca patrycyuszki rzymskiej i księżniczki germańskiej. Tak wysoko stały te nieszczęśliwe po nad nimi, że nie umieli sobie zdać sprawy z ich winy.
— To chrześcianki — objaśnił ktoś z tłumu.
Chrześcianki? Mnóstwo ócz życzliwych spoczęło na Mucyi i Tusneldzie i wiele ust pobladło, szepcąc cichą modlitwę. Niejeden z obecnych dopuścił się tej samej zbrodni.
Jakiś ulicznik świsnął, sprzykrzywszy sobie powagę sceny. Odpowiedział mu drugi, trzeci, dziesiąty — odezwał się tu i owdzie brutalny śmiech motłochu.
— Chrześcian lwom! — krzyknął ktoś.
— Chrześcian lwom! — zawtórowało mu kilkaset głosów.
— Na arenę z nimi!
— Niech nas bawią!
Wtem wysunęło się z bocznej ulicy dwunastu jeźdźców, siedzących na wspaniałych ogierach kapadockich. Okrywały ich płaszcze legionistów, zaopatrzone kapturami.
Nikogo nie zadziwiło nagłe pojawienie się wojskowych, tędy bowiem szła droga do obozu pretoryanów.
Nocne straże wracały prawdopodobnie do koszar.
Żołnierze jechali prosto na tłum, rozpruwając jego falę ruchliwą bez oporu. Proletaryat usuwał się na obie strony przed łbami końskiemi.
Legioniści, złączywszy się z orszakiem, postępowali równo z nim, jakby do niego należeli. Nie było nic podejrzanego w ich ruchach. Zakrywszy głowę kapturami, spoczywali na grzbietach rumaków z ociężałością ludzi zmęczonych.
Nagle, na zbiegu czterech ulic, tuż przed Polem Hańby, ten, który jechał przodem, przewyższający resztę wzrostem o całą głowę, podniósł rękę do góry. W tej samej prawie chwili błysnęło dwanaśnie mieczów i spadły na karki pachołków miejskich.
— Chwytaj! — zawołał dowódca napastników i wskoczył w środek oddziału.
Nachylił się, objął Tusneldę wpół, uniósł ją, usadowił przed sobą i ciął mieczem na prawo i lewo. Mucyę porwał towarzysz, trzymający się jego boku, i zanim pachołkowie miejscy mieli czas ochłonąć z przerażenia, pędziła już cała gromada w pełnym galopie w stronę bramy Pincyusza.
Zamach odbył się tak szybko, że spiorunował konwój i tłum ciekawych. Kiedy dowódca straży oprzytomniał, dobiegali wrzekomi legioniści już do bramy.
— Do obozu pretoryanów! — krzyknął setnik.
Zrobił się w pobliżu Pola Hańby ruch. Pachołkowie klęli, zbierając rannych i zabitych, widzowie uciekali na wszyskie strony, roznosząc po mieście wieść niezwykłą.
Stała się rzecz niesłychana... W jasny dzień, w pobliżu obozu pretoryanów, ośmielił się jakiś zuchwalec targnąć na wyrok potężnego Rzymu...
Miasto miast zawrzało.
— Ścigać, ścigać! — rozlegało się po ulicach.
W pół godziny potem pędził oddział konnych pretoryanów drogą Flamińską z rozkazem dostawienia żywcem szalonych śmiałków. Ale Serwiusza i jego towarzyszów niosły ogiery kapadockie, które szły jak burza, dotykając zaledwo kopytami ziemi.
Około południa wróciła pogoń z pustemi rękami.
Publiusz spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu służba doniosła o niezwykłym wypadku. Domyśliwszy się odrazu sprawcy zamachu, udał się do mieszkania gościa. Tu znalazł w pokoju sypialnym Serwiusza na stole tabliczkę woskową. Podjął ją i czytał: „Ponieważ nie znalazłem w Rzymie litości, przeto zmiłowałem się sam nad sobą. Zabieram oprócz Tusneldy i twoją Mucyę, którą odnajdziesz w dworcu Radboda, gdy zrozumiesz, że miłość takiej, jak ona kobiety, jest więcej warta od waszej zwiędłej cnoty obywatelskiej. Gdybyśmy się mieli spotkać na polu bitwy, co niezawodnie wkrótce nastąpi, zapomnij, iż zaprzysięgliśmy sobie braterstwo. Oszczędzać was nie będę. Ze stajni twojej zabrałem pięć koni, które ci z drogi odeślę.“
Publiusz, odczytawszy list Serwiusza, opuścił głowę i wyrzekł półgłosem do siebie:
— Płacz, Rzymie, albowiem przybędzie ci dużo wdów i sierot...






V.

W miejscu, gdzie rzeka Aenus wpada do Dunaju, w samym rogu kąta prostego, stal warowny obóz rzymski, zbudowany przez cesarza Trajana.
Wysokie mury, tworząc podłużny czworobok, zaopatrzone wieżami i wieżyczkami, zajmowały ogromną przestrzeń, rozszerzoną jeszcze przez głębokie rowy i okopy, które broniły dostępu do obozu.
W tym olbrzymim gmachu mieściła się cała osada wojskowa.
Kilkaset domków rozłożyło się w sześciu szeregach, w równych odstępach wzdłuż murów, oddzielone ulicami. W środku obozu, zwrócony w stronę głównej bramy, wznosił się większy budynek — kwatera dowódcy, pierwszego trybuna legionów.
Obozem Batawów nazywała się ta pustelnia żołnierska, rzucona na piaszczyste wydmy naddunajskie.
Był to ostatni, rzeczywisty posterunek cesarski, zaraz bowiem po drugiej stronie rzeki rozpoczynały się dzierżawy wolnych ludów germańskich. Siedzieli tam Kwadowie, a dalej Markomanowie, Hermandurowie i Burowie, bici dziesięć razy przez legiony Rzymu, a zawsze znów podnoszący oręż buntowniczy, gdy pokolenie młodsze zapomniało o porażce starszego.
Pokonani, korzyli się przed złotemi orłami imperatorów, biorąc z ich rąk królów, książąt, prawa i obiecując daninę z krwi i pieniędzy; wylizawszy się jednak z ran, wypędzali panów, narzuconych im przez Rzym, odmawiali żołnierza i podatków i wpadali do ziem cesarskich, chciwi niewolnika i zdobyczy innej.
Głównie najbliżsi Kwadowie urządzali bezustannie wyprawy do sąsiednich prowincyj, gospodarując straszliwie w Pannonii i Noricum. Odparci przez legatów i trybunów, uciekali za Dunaj i przepadali w niedostępnych kniejach lasów dziewiczych. Począwszy od Augusta, myśleli cesarze o stanowczem poskromieniu tych ludów zuchwałych, zawsze jednak występowała w danej chwili potrzeba naglejsza i legiony, przeznaczone do miażdżenia Kwadów i Markomanów, szły na Wschód, Zachód lub do Afryki.
W ten sposób stało się, że kraje po lewej stronie Dunaju, chociaż uznawały pozornie protektorat Rzymu, uważane przez niego za ziemie lenne, troszczyły się bardzo mało o gniew albo zadowolenie stolicy świata, rządząc się i zbrojąc po swojemu.
Ale już od dłuższego czasu zachowywali się Markomanowie i Kwadowie spokojnie. Poprzednik Aureliusza, cesarz Antoninus Pobożny, mąż wielkiej prawości i dobroci, nie znoszący widoku cudzej krzywdy, nie dawał nikomu powodu do skargi. Życzliwy i łagodny dla wszystkich, względny dla barbarzyńców, umiał utrzymać z najburzliwszymi sąsiadami stosunki przyjazne. W sprawy Markomanów nie mieszał się, Kwadom zaś wyznaczył na ich własne żądanie księcia.
Obóz Batawski prowadził przez lat kilkanaście gnuśne życie posterunku, pilnującego pogranicza, któremu nic nie zagraża, drobne bowiem utarczki z oddziałami awanturników były w tych stronach rzeczą tak zwykłą, iż się o nich nawet nie powiadamiało stolicy.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczęło się znów ruszać po drugiej stronie Dunaju. Wkrótce po śmierci Pobożnego Antonina, bez żadnej wyraźnie określonej przyczyny, spadły nagle na ziemię cesarską liczne gromady Germanów, domagając się siedlisk w granicach państwa rzymskiego. Odparte przez trybunów i prefektów, ponawiały co kilka tygodni najazd, występując coraz liczniej i groźniej. Do namiestnika Pannonii przybyło nawet poselstwo, na którego czele stał markomański książę, Ballomarius, i żądało bez ogródki ustąpienia Kwadom prawego brzegu Dunaju. Już wybierały się legiony na północ, kiedy je bunt Partów z drogi nawrócił. Przez cały czas wyprawy wschodniej bronił dostępu do prowincyi pogranicznej Obóz Batawów, głównie zaś jego prefekt, Serwiusz, dzielący tu przed wojną władzę z Publiuszem.
W dwa tygodnie po zamachu Serwiusza na wykonawców sprawiedliwości spał obóz snem żołnierzy, znużonych całodziennym niepokojem. W przeddzień ukazały się po drugiej stronie Dunaju hufce konnych Germanów, a chociaż zjawiały się zdala od brzegu, należało śledzić ich ruchy i być ciągle gotowym na zaczepkę.
Ochotnicy, wysłani do kraju Kwadów na zwiady, wrócili pod wieczór z oznajmieniem, że nie dostrzegli nic podejrzanego. Nieprzyjaciele pochowali się gdzieś, czy cofnęli, zostawiwszy po sobie resztki niedopalonych ognisk.
Obóz odetchnął, rozebrał się ze zbroi, ale gęsto rozstawione straże czuwały nad jego bezpieczeństwem.
Tuż nad brzegiem Dunaju stało dwóch jeźdźców, zwróconych twarzami w stronę gór, z wytężonem uchem i okiem. Mieli oni na sobie grube płaszcze legionistów, a na nich skóry niedźwiedzie, zaciągnięte na głowy.
Milczeli, nasłuchując. Ilekroć który z nich zaczerpnął powietrza, wysnuwał się z jego ust słup szarej pary, która stygła natychmiast, osiadając szronem na brodach i wąsach.
Otaczała ich cisza pogodnej nocy zimowej, tak głęboka cisza skostniałej pustyni, że słyszeli wyraźnie szmer własnej krwi, uderzającej o skronie. Zamarzły Dunaj mienił się przed nimi wstęgą srebrzystą, a wokoło oblewało ich morze śniegów, lśniących w blaskach księżyca.
Tej tajemniczej ciszy, na którą spoglądały z ciemnych błękitów niebieskich gwiazdy roziskrzone, nie mącił szelest najlżejszy. Bo rozkaz imperatorów oczyścił po stronie Kwadów pas pięciomilowy z mieszkań ludzkich. Nikt nie stawiał tam domów, nie palił ognisk, nie polował. Rzym nie znosił bezpośredniego sąsiedztwa ludów podejrzanych, wzmacniając swoje kresy pustką.
Czasem tylko zaskrzypiały bramy obozu, który spał na białej pościeli, czarny, ogromny, jak skulony potwór, a wówczas rozlegały się nawoływania. To obchodził setnik straże, a one podawały sobie hasło na dowód, że czuwają. Głos szedł po śniegu daleko, głuchy, coraz głuchszy, aż rozbił się o ściany gór i rozpłynął bez śladu w srebrzystej przestrzeni.
— Siarczysty mróz! — odezwał się jeden z jeźdźców, otrząsając się. — Krew we mnie krzepnie.
— Psia służba! — mruknął drugi. — Żeby choć wina kropelkę.
— Zachciałeś. Służ, psie, za marny żołd, który ci ledwo na jedzenie starczy, i trzymaj gębę, bo trzcina setnika potańczy na twoim grzbiecie.
— Przesadzasz. Tyle pieniędzy, ile w obozie w jednym roku, nie oglądalibyśmy w domu przez całe życie.
— Ty jesteś ze wszystkiego zadowolony.
— A ty mruczysz ciągle.
— Bo przykrzy mi się służba na obczyźnie.
— I w domu służyłbyś jakiemu panu.
— Ten pan swój, który lepiej płaci.
— Ten swój, który swój.
Żołnierze mówili językiem germańskim. Należeli oni do jazdy Serwiusza.
Zamilkli, nasłuchując uważnie.
Po jakimś czasie zaczął znów pierwszy:
— Chyba przekłusujemy się trochę, bo zmarzniemy razem ze szkapami. Moja klacz drży podemną, jak zwiędły liść na jesieni.
— A gdyby... — wyrzekł drugi, spoglądając na obóz.
— Nie ma się czego obawiać. Setnik obchodził co dopiero straże.
Uderzyli konie piętami pod brzuchy i popędzili brzegiem rzeki. Przebiegłszy kilkaset kroków, wrócili na stanowiska.
I znów milczeli, utkwiwszy wzrok w lśniącej dali, otoczeni kłębami pary, buchającej z pysków koni.
— Nawet wilki zagrzebały się w śniegu — mruknął drugi żołnierz. — Niepotrzebnie czuwamy.
— Gdyby prefekt był w obozie, nie stalibyśmy nad rzeką, jak słupy kamienne — mówił pierwszy.
— Nasze szczęście, że go nie ma, bo zamęczyłby nas robotą.
— A ty wolisz się wylęgać w koszarach pod skórą niedźwiedzią.
— Wolę siedzieć za bezpiecznym murem przy dobrym ogniu, aniżeli tłuc się po kniejach i ścigać tych psów germańskich.
— Mówisz, jak gdyby oczy twoje nie oglądały nigdy lasów ojczystych. Te psy germańskie, to nasi bracia.
— Jacy tam bracia! To barbarzyńcy!
— A ty jesteś może senatorem?
— Jestem rzymskim legionistą i chcę się dosłużyć własnej osady, abym miał gdzie wypocząć na stare lata. Nie tęsknię za drewnianemi chatami naszych siół.
Żołnierz pierwszy nie odpowiedział nic. Rzucił tylko towarzyszowi z pod brwi spojrzenie pogardliwe.
Gdy tak stali, wsłuchani w ciszę nocy, zmącił tę ciszę szelest, idący z południa.
Odwrócili się szybko, przykładając rękę do miecza.
— Czy słyszysz?
— Coś idzie po śniegu...
— Może wilki...
— Albo kuryer cesarski...
Szmer był jeszcze tak daleki, że nie mogli rozróżnić jego przyczyny. Ale zbliżał się szybko, zmierzając prosto na obóz:
— Zdaje się, że ktoś jedzie...
— Cała gromada pędzi...
Na białem tle śniegu zaczerniało coś ciemnego.
— To ludzie! Baczność!
Pierwszy żołnierz włożył w usta zgięty palec i wydał głośny świst. Na znak ten ożywił się brzeg rzeki. Kilkunastu jeźdźców nadbiegło.
Było już teraz słychać wyraźnie chrzęst zmarzłego śniegu, zapadającego się pod kopytami koni.
— Stój, kto tam! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Cicho tam! — zabrzmiała odpowiedź.
— Prefekt! — szepnęli żołnierze i rozwinęli się w łańcuch, podnosząc tarcze do góry.
— Witajcie! — wyrzekł Serwiusz, zatrzymując dymiącego konia przed legionistami.
— Witaj, prefekcie! — krzyknęli chórem Germanowie, uderzając tarcze o tarcze.
— Domyślam się, żeście się podczas mojej nieobecności rozpróżniaczyli — mówił Serwiusz — ale dam wam zaraz robotę. Herman!
Stary setnik stanął przed wodzem.
— Za pół godziny wyruszymy na drugą stronę rzeki. Niech jazda zabierze ze sobą wszystko, co potrzebne na dłuższą wyprawę.
Nadciągnęły wozy podróżne, strzeżone przez gladyatorów, zabranych z Rzymu. W jednym z nich, urządzonym tak, że można było leżeć wygodnie, spoczywały Tusnelda i Mucya, przykryte skórami niedźwiedziemi. Ponieważ zachowywały się spokojnie, zdawało się Serwiuszowi, że śpią. Ale kiedy się nad niemi nachylił, podniosła się Tusnelda i odezwała się szeptem:
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znajdujemy się na granicy cesarstwa.
— Pamięć nie zwodzi cię. To Dunaj! — odparł Serwiusz, wskazując na rzekę.
— Co zamierzasz uczynić? — pytała Tusnelda, patrząc uważnie w twarz narzeczonego.
A kiedy Serwiusz milczał, dodała:
— Nie obawiaj się. Mucya śpi. Domyślam się, że nie do obozu nas wieziesz.
— Dowiesz się niebawem, co zamierzam — odpowiedział Serwiusz głosem przyciszonym — a tymczasem bacz, żeby Mucya nie wiedziała, gdzie jesteśmy. W chrześciance mogłaby się obudzić patrycyuszka rzymska.
Rzekłszy to, zwrócił się do gladyatorów.
— Zasłużyliście na wypoczynek i nagrodę — mówił.
— Kości nie czujemy, panie — odezwał się jeden z szermierzów.
— I moje rozłażą się, jak nogi rozbitego krzesła, ale musimy jeszcze kilka dni wytrzymać — mruknął Serwiusz.
Splótł ręce na szyi konia i nasłuchiwał w stronę obozu.
Już się tam ruszało. Legioniści, przywykli do nagłych wycieczek nocnych prefekta, zrywali się bez oporu i namysłu z posłania i zarzucali na siebie w pośpiechu zbroję, wiedząc z długiego doświadczenia, że wszelka zwłoka naraziłaby ich na karę surową. Żaden z nich nie przeczuwał nawet, iż groźny wódz nie posiadał już władzy nad nimi.
Kuryer cesarski pędził bezwątpienia do Obozu Batawów, aby zanieść konnicy germańskiej nazwisko owego prefekta, administracja bowiem rzymska odznaczała się niezwykłą szybkością, ale Serwiusz znał lepiej od niego drogi po drugiej stronie Alp. Zamiast uciekać bitym gościńcem na Akwileę, zboczył w Rawennie na lewo i ruszył wprost na Weronę i Trydent szlakami kupieckiemi ku granicy. Jechał dniem i nocą, zmieniając na stacyach konie, śpiąc na wozie, gdy mu siły odmówiły posłuszeństwa. Wprawdzie wstrzymała przeprawa przez góry jego pośpiech, lecz i kuryer cesarski musiał się w Illiryi i Panonii kopać przez zaspy śniegowe.
Serwiusz był spokojny, przekonany, że go Rzym nie uprzedził.
Jeszcze nie minęło półgodziny, kiedy się z głównej bramy obozu wysnuł drugi szereg ciemnych postaci.
Żołnierze, ujrzawszy wodza, podnieśli tarcze, chcąc wydać okrzyk, ale Serwiusz nakazał milczenie. Stanąwszy na czele swojej jazdy, przeprowadził ją bez komendy przez most i zwrócił się w stronę gór, majaczących w migotliwej dali.
Jak wojsko duchów, szli legioniści przez noc księżycową, otuleni w płaszcze i skóry niedźwiedzie. Założywszy kaptury na głowy, wili się czarną wstęgą na srebrnem tle śniegu, niemi, skupieni w sobie. Przywykli do karności, postępowali ze Serwiuszem, nie pytając, nie myśląc nawet nad tem, dokąd ich wola jego prowadzi.
On jechał ciągle prosto przed siebie, milczący, jak oni.
Minął płaszczyznę, wszedł do lasu. Kruki, wrony i kawki, ukryte na gałęziach, spłoszone brzękiem oręża i chrapaniem koni, budziły się ze snu i trzepocąc skrzydłami, sypały na jeźdźców tumany suchego śniegu.
Była już godzina druga po północy, kiedy Serwiusz, stanąwszy na skraju dużej polanki, zatrzymał się i zakomenderował głosem donośnym:
— Stój!...
A zwróciwszy się do Hermana, który postępował obok niego, szepnął:
— Niewiasty oddaj pod opiekę Hermanryka i powiedz mu, żeby je przeprowadził pod dąb wisielca. Kobiety zawadzałyby nam przy robocie.
Gdy wóz Tusneldy i Mucyi znikł w ciemnościach lasu, zawołał:
— Utworzyć koło! Sztandary do środka!
Szybko, z wprawą rutynowanych wojowników, rozwinęli się jeźdźcy w długi łańcuch i otoczyli wodza obręczą. On stał w samym środku polanki, a nad nim błyszczały złote orły cesarskie, trzymane przez chorążych.
— Germanowie! — wyrzekł Serwiusz, gdy się uciszyło.
Legioniści spojrzeli po sobie zdziwieni, po raz pierwszy bowiem od chwili, kiedy służyli pod jego rozkazami, odzywał się prefekt do nich w taki sposób. Byli dla niego dotąd tylko żołnierzami rzymskimi, o których narodowość nikt nie pytał.
— Germanowie! — powtórzył Serwiusz. — Nie dlatego, by miecze wasze splamić krwią bratnią, lecz dla narady wyprowadziłem was z obozu. Spojrzyjcie w niebo. Patrzy na nas z góry ta sama bogini, która przyświecała wszystkim wiecom naszych przodków.
Wielu z legionistów zapomnialo już o tem, że się ojcowie ich zbierali przed każdym ważnym wypadkiem w lasach, podczas pełni księżyca. Urodzeni i wychowani w granicach państwa rzymskiego, znali zwyczaje germańskie tylko z opowiadań starszych towarzyszów. Przeto urosło zdumienie jeszcze więcej.
Pochyleni na koniach, słuchali wojacy uważnie.
A Serwiusz mówił dalej:
— Prawdopodobnie zwraca się w tej samej chwili na całym obszarze ziem germańskich tysiące ócz do bladej bogini cichych nocy, prosząc ją o natchnienie, duma bowiem wolnej Germanii sprzykrzyła sobie pychę Rzymu, który się niesłusznie wiecznym nazywa. Naczelnicy plemion naszej krwi radzą w świętych gajach i podnoszą broń w stronę Południa, grożąc potędze imperatorów. Germanowie! Mówi do was nie prefekt i rycerz rzymski, lecz syn naczelnika plemienia germańskiego, wasz brat i wódz prawowity. Prefekt złożył oznaki godności swojej u stóp tronu Marka Aureliusza, wódz zaś germański pyta was, braci swoich: Kto wróci ze mną do lasów ojczystych, aby zemście ludów, znieważonych przezwiskiem barbarzyńców, przybyło kilka tysięcy mężnych ramion.
Słowa Serwiusza były tak niespodziewane, że odebrały legionistom mowę i ruchy. Oczami szeroko otwartemi spoglądali na niego, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z doniosłości jego wezwania. Chyba się przesłyszeli, albo prefekt doświadcza ich wierności... Wszakże Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie przyznawał się nigdy publicznie do narodowości germańskiej, uchodząc za pana rzymskiego...
— Nie wierzycie? — zawołał Serwiusz, domyśliwszy się powodu milczenia. — Nie ufacie prefektowi rzymskiemu?
Wziął z rąk jednego z chorążych główny sztandar i zerwawszy z niego złotego orła, cisnął go w śnieg, mówiąc:
— Niech tak runie potęga Rzymu, niech się jego imperator wije pod kopytami naszych koni!
Teraz dopiero zrozumieli żołnierze, że przemawia do nich nie prefekt rzymski, lecz zbuntowany Germanin.
I nagle rozbrzmiał wokoło brzęk mieczów i włóczni, górujący nad niechętnym pomrukiem znacznej mniejszości. Większość przechyliła się na stronę wodza.
— Zwolennicy naszych ciemięzców niech wrócą do obozu! — zawołał Serwiusz, kiedy wrzawa ustała.
Ale nie w ten sposób załatwiali Germanowie sprawy sporne. Kiedy się wierni Rzymowi wysuwali z koła, rzucili się na nich rokoszanie i rozpoczęli bitwę.
Serwiusz, który znał zwyczaje i obyczaje swojego narodu, nie mieszał się do walki. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie rzezi, czekając na jej koniec.
Czekał niedługo. Kilkaset trupów zasłało wkrótce polankę, reszta zaś utworzyła po raz wtóry koło, jak gdyby narady nic nie przerwało. Tarcze uderzyły o tarcze, miecze o miecze, włócznie o włócznie na znak zgody. Jednomyślności nie zakłócał już pomruk niechętnych, ci bowiem, co go z siebie wydali, zabarwili śnieg krwią swoją.
Serwiusz brał z rąk chorążych sztandary rzymskie jeden po drugim, a łamiąc ich drzewce, rzucał je o ziemię. Gdy znieważył ostatniego orła, podniósł tarczę do ust i zaśpiewał pieśń Arminiusza.
Podjęli ją Germanowie i zaszumiał las tysiącami głosów, które rozlewały się szeroko wokoło, płosząc uśpione ptactwo i czworonożnych mieszkańców puszczy.
Zostawiwszy zabitych towarzyszów na pastwę drapieżnym zwierzętom, odeszli rokoszanie na północ.






VI.

Gdy się Mucya przebudziła, ujrzała przed sobą rozległą kotlinę, otoczoną zewsząd górami, a na niej mnóstwo ognisk, około których siedzieli żołnierze, podłożywszy pod siebie, skóry dzikich zwierząt.
Chłodne słońce zimowe przebijało słabo przez gęstą warstwę chmur, pokrywających cały widnokrąg jednostajną, szarą barwą. Tak nizko leżały nieruchome, ciężkie obłoki, że zdawały się spoczywać na szczytach gór, porosłych jodłami.
Dokądkolwiek się oko Mucyi zwróciło, wszędzie widziało śnieg, lód, skostniałe drzewa, zastygłe wody... martwotę.
Na Rzymiance, urodzonej w słonecznej i barwnej krainie południowej, zrobił ten posępny krajobraz wrażenie przygnębiające.
Wszystko, co się z nią działo od kilku tygodni, było tak dziwne, że przypominało opowieści z romansów greckich.
Nazajutrz po zaręczynach skrępowali ją prości żołdacy łańcuchami i wtrącili do ciemnego lochu, jak występną niewolnicę, ją, Kornelię, której nie znieważyła nigdy dotknięciem ręka plebejusza. Następnie stawiono ją przed sądem, skazano na śmierć i poprowadzono na Pole Hańby, oddając na pośmiewisko motłochu.
I to za co? Za to, że miała odwagę głośno wypowiedzieć, co myśleli po cichu wszyscy oświeceni jej epoki, że wyparła się bogów, w których nikt nie wierzył. I oni, jej sędziowie i kaci, składali ofiary Jowiszowi i Wenerom tylko dlatego, że tak nakazywał obyczaj i rząd imperatora.
Szła na Pole Hańby, nie żałując życia, które mogła okupić kłamstwem. Ale szła bez miłości dla prześladowców, chociaż ją nowa wiara uczyła przebaczenia.
Sponiewierali ją, wlekli ją przez miasto; pachołkowie drwili z jej poszarpanej sukni, obrywając z niej szlak purpurowy.
Obeszli się z nią, jak ze zbrodniarką, z nierządnicą.
Wyrok śmierci przyjęła z obojętnością chrześcianki, spodziewając się na drugim świecie szczęścia wiekuistego, obelgi jednak zraniły ją boleśniej, aniżeli sądziła. Idąc na Pole Hańby, czuła, że nowa wiara nie zburzyła w niej jeszcze doszczętnie starych przesądów krwi senatorskiej. Bóg wydziedziczonych nie wyrwał z jej serca gniewu możnej pani, nie znoszącej brutalnego śmiechu ulicy. Przeto była wdzięczna Serwiuszowi, że powstrzymał rękę kata, wiedziała bowiem, że prawo pozwalało ją znieważyć jeszcze przed samą egzekucyą.
Od owej chwili straszliwej minęły dwa tygodnie. Pierwszego dnia niósł ją koń Hermana z takim pośpiechem, że nie było czasu na pytania. I później, gdy ją ułożono w wozie podróżnym obok Tusneldy, nie zbliżył się Serwiusz do niej. Orszak leciał bez wytchnienia drogą cesarską, potem piął się po górach, wisząc nad przepaściami, lub spadał w doliny, a ciągle dalej a dalej. Dopiero na kilka mil przed granicą ustała szalona jazda.
Mucya była tak znużona, że zasnąwszy w pobliżu Obozu Batawów, obudziła się nazajutrz około południa.
Przetarszy oczy, szukała Tusneldy, z którą ją wspólna niedola ściśle złączyła. Razem szły na Pole Hańby, razem uciekały, otulając się i gawędząc, gdy wóz zwolnił biegu.
Zamiast białej twarzy Tusneldy, spostrzegła obok siebie szronem pokrytą brodę wojaka, którego Serwiusz postawił na straży przy śpiącej.
Germanin uśmiechnął się życzliwie i świsnął. Na znak ten podniosły się od jednego z ognisk dwie postacie.
— Witam cię na wolnej ziemi Germanów! — wołał Serwiusz zdaleka.
A kiedy Mucya wyciągnęła do niego ręce, ściskał je serdecznie i mówił:
— Temu trzy tygodnie, w amfiteatrze stolicy, ślubowały sobie nasze dusze przyjaźń, chociaż twoja tego nie zauważyła. Patrząc na ciebie w obliczu okrutnej zabawki ludu rzymskiego, przysiągłem sobie, że będę ci bratem, gdybyś kiedykolwiek ramienia mojego potrzebowała. Nie sądziłem, że przyjdzie mi tak rychło stanąć w twojej obronie.
— A ja nie sądziłam, że będą ci wdzięczną za czyn odważny — odpowiedziała Mucya, wychodząc z wozu. — Śmierć nie była mi nigdy straszną, ale zniewaga jest silniejszą od mojej woli. Nie jestem jeszcze godną imienia chrześcianki.
— Dopóki chrześcianie będą tylko cierpliwi — mówił Serwiusz — dopóty nie zburzą istniejącego porządku, jak zamierzają. Nie bierne bohaterstwo, lecz czynne zniewala ludzi do szacunku. Jeżeli słowa moje obrażają twoją wiarę, przebacz; ale mówię jak żołnierz, który nie rozumie porażki bez zaciętej obrony. Nie służy skutecznie swojej sprawie, kto zamknąwszy oczy, biegnie w ciemności śmierci. I mnie godzina ostatnia nie przeraża, chociażby dlatego, że mi ciągle grozi, ale uległbym tylko przemocy, konieczności.
— Królestwo nasze nie jest z tej ziemi — wyrzekła Mucya.
— Wiem, że tak uczą wasi kapłani, starałem się bowiem poznać zasady wiary mojej narzeczonej, lecz o tem będziemy mówili później, gdy spoczniemy pod dachem Radboda. Teraz ogrzej skostniałe członki przy ognisku i posil się, abyś nabrała sił do dalszych niewygód. Nieraz jeszcze zajdzie słońce, zanim staniemy na miejscu.
W godzinę potem ruszyli rokoszanie w drogę. Przodem, otoczony starszyzną, jechał Serwiusz, pogrążony w milczeniu. Od czasu tylko do czasu, gdy należało zmienić kierunek, wydawał krótkie rozkazy, które wykonywano natychmiast. Znał on pas graniczny na kilkadziesiąt mil w głąb kraju Kwadów, bywało bowiem, że ścigał nieprzyjaciół aż do ich siedzib.
Zdjąwszy szyszak, który się zwiesił na lewe ramię, przyczepiony do rzemienia, nasunął na głowę kaptur płaszcza i okrył się skórą tura. To samo uczynili jego żołnierze.
W porządku wzorowym posuwało się wojsko, przemykając się drogami leśnemi. Ciągnęła nad niem gromada spłoszonego ptactwa, a wokoło odzywały się ryki i pomruki dzikich zwierząt, rozgniewanych na intruzów, którzy zakłócali ich spokój.
Wóz, wiozący Mucyę i Tusneldę, szedł w samym środku, strzeżony przez setników. Bardzo często pomagali legioniści koniom, chwytając za koła, gdy ugrzęzły w śniegu.
Obie chrześcianki rozglądały się uważnie po okolicy, chociaż każda inaczej. Tusnelda wracała do ojczyzny. Widok germańskich lasów i gór zatarł w jej pamięci obraz Rzymu i doznanych w nim krzywd. Jej młode serce witało z radością ziemię ojców, ciesząc się swobodą i nadzieją rychłego szczęścia. Co chwila wybiegały z jej ust wykrzykniki zachwytu.
— Patrz, to święty gaj, a tam osada... wieś... dom kapłana...
Ale oczy Mucyi szukały daremnie owych osad, wsi i świątyń. Rzymianka, przywykła u siebie do marmurowych miast i murowanych siół, do bitych dróg i uprawionych pól, widziała tylko pustynię, popstrzoną tu i owdzie nędznemi chałupami, skleconemi z pni dębowych, obłupanych z kory. Mieszkania Germanów stały samotne wśród lasu na polankach, lub nad brzegami rzek, dalekie od sąsiadów.
Gdy wojsko przekraczało dłuższą dolinę, wychodziły z pod ziemi jakieś stworzenia, podobne do niedźwiedzi, stojących na dwóch łapach.
— Dużo w waszym kraju dzikich zwierząt — zauważyła Mucya.
— To nie zwierzęta, to ludzie — objaśniła Tusnelda, rozśmiawszy się wesoło. — Ubożsi Germanowie zakopują się na zimę pod ziemię, chroniąc się przed mrozem, który przenika ściany z drzewa. Pod ziemią im ciepło, zwłaszcza, gdy przykryją się z wierzchu mierzwą.
— A gdzie podziewają dobytek? — zapytała Mucya.
— Mieszkają z nim razem w tych dołach.
— Nie widzę nigdzie ogrodów i śladów pól, przygotowanych do siewu.
— Ogrodów u nas bardzo mało, a pól prawie nikt nie uprawia, posiadamy bowiem tyle ziemi, iż nie mamy potrzeby wkładać w nią pracy rąk umiejętnych. Każdego roku, na wiosnę, wybiera sobie gmina świeże łany, nietknięte jeszcze sochą, a gdy ukryła na jesień plon w miejscu bezpiecznem, wówczas zwija obóz, rzuca bez żalu naprędce sklecone domy i wraca do lasów, gdzie mróz nie tak dokucza i zwierza pełno. Germanin lubi dużo powietrza i rozległe przestrzenie, i dlatego ociera się niechętnie o sąsiada blizkiego. Miast i siół w waszem rozumieniu u nas nie znajdziesz, ale za to więcej swobody.
Mucya znała opis Germanii Tacyta, sądziła jednak, że od owego czasu zmienił się wygląd ziem, przylegających do cesarstwa. Spotykała przecież w Rzymie barbarzyńców, którzy nie różnili się zewnętrznie niczem od osób jej towarzystwa. Ubierali się i żyli wykwintnie, mówili po łacinie i grecku, myśleli i czuli, jak ludzie oświeceni. Chyba nie w tych dołach, przykrytych mierzwą, uczyli się dobrego obyczaju i czytali filozofów.
— Dziwi cię ubóstwo mojej ojczyzny? — mówiła Tusnelda z uśmiechem. — Lękasz się, żebyśmy cię nie umieścili w norze podziemnej razem z bydlętami? Nie obawiaj się. Znajdziesz i u nas domy murowane, wprawdzie nie tak bogate, jak wasze, ale równie wygodne. I wasi ubodzy mieszkają latem pod mostami lub na wschodach świątyń, a zimą w wilgotnych kamiennych piwnicach. Zachodzi tylko ta różnica między ubogimi waszymi a naszymi, że nędzarz rzymski cierpi głód, germańskiemu zaś dają lasy i rzeki wszystko, co mu do życia potrzebne. U nas niema między bogatym a ubogim takiego rozdziału, jak u was. Najuboższy Markomanin może sobie upolować jelenia, złowić rybę, naciąć drzewa w boru. Jego swobody nie krępuje żaden poborca, celnik, pachołek miejski. Niech się tylko ta puszcza ustroi w barwną i wonną suknię wiosny, a pokochasz ją, jak ja ją miłuję.
Tusnelda wyciągnęła ręce na północ.
— Kocham tę rodzinną ziemię moją — mówiła głosem ciepłym — kocham jej mgliste góry i czarne bory, jej tchnienie chłodne i smutne niebo. Ludzie tu lepsi i bogowie mniej zawzięci, a taka cisza rozlewa się wokoło, że koi każdy ból, szepcąc skołatanemu sercu słowa pociechy. U was tyle gwaru i nienawiści, iż człowiek staje się człowiekowi wilkiem. Jeden zawadza drugiemu, brat zazdrości bratu, swoje tylko sprawy mając na względzie. Kocham cię, ojczyzno moja...
Germanka wpatrywała się w dalekie góry z zachwytem; Rzymianka pochyliła głowę. Pierwsza zbliżała się z każdym krokiem do Markomanii, druga oddalała się od ziemi swojej.
Mucya zaczęła rozumieć, co się naokoło niej działo. Wprawdzie otaczali ją legioniści rzymscy ale orły cesarskie nie błyszczały nad nimi. I nie w języku łacińskim rozlegała się komenda. Kiedy trębacze zadęli w rogi, odzywały się sygnały, nieznane Rzymiance.
Od czasu do czasu zamajaczyły na śniegu, na skraju lasów, w skóry przyodziane postacie. Wówczas pędził do nich jeden z chorążych, trzymających się boku Serwiusza, dawał im zdaleka jakieś znaki, a kiedy się zbliżył, rozmawiał z nimi jak przyjaciel z przyjaciółmi. Obcy wojownicy znikali w puszczy, a poseł przyłączał się znów do wojska rzymskiego.
Mucya domyśliła się prawdy. Nie żołnierze cesarscy przebywali tak spokojnie ziemię Kwadów. Ci ludzie wypowiedzieli imperatorowi posłuszeństwo i zwrócą prawdopodobnie przeciw niemu broń wiarołomną. Rokoszanom, wrogom świętej Romy, zawdzięczała życie...
Tusnelda szczebiotała ciągle wesoło, jak ptaszyna, wypuszczona z klatki, lecz Mucya nie brała udziału w jej szczęściu. Im więcej oddalała się od granicy cesarstwa, tem głośniej odzywało się w niej sumienie rzymskie.
Zdawało się chrześciance, że nowa nauka przesłoni jej całą przeszłość i wszczepi w jej krew pragnienia inne. Wierzyła w przepowiednię Minucyusza Feliksa, w rychły upadek świata, który się odwrócił od cnoty. A jednak należała do tego świata, o czem się przekonała w ostatnich tygodniach. Była patrycyuszką i Rzymianką, mimo chrztu i doznanej poniewierki.
Przed nią i za nią, wokoło postępowali jeźdźcy, którzy robili wrażenie wcielonej siły męzkiej. Patrząc na tych olbrzymów, miała Mucya przeczucie pogromu.
— Czy dużo Germanów mieszka po drugiej stronie Dunaju? — zapytała zcicha.
— Jest nas tylu — odpowiedziała Tusnelda z dumą — że gdybyśmy szli razem, zalelibyśmy cesarstwo jak powódź.
— Dlaczego więc nie idziecie razem?
— Rozdziela nas niezgoda, ale... Patrz — wyrzekła Tusnelda, zmiarkowawszy, że powiedziała zawiele — to dom rzymski.
Na wzgórzu, w miejscu odkrytem, świeciły białe ściany pałacyku, otoczonego zabudowaniami gospodarskiemi.
— Ten dom należy prawdopodobnie do jakiego naczelnika plemienia Kwadów — mówiła Mucya.
— Albo też do kupca, lub kolonisty rzymskiego — objaśniła Tusnelda.
— Chyba szalony mógłby się osiedlić w kraju nieprzyjaciół.
— Kwadowie i Markomanowie nie są nieprzyjaciółmi, lecz sprzymierzeńcami Rzymu.
— A mimo to niepokoją ciągle granice cesarstwa.
— Czyni to tylko młodzież, żądna boju i sławy.
Krótki dzień zimowy zbliżał się szybko ku zagrodowi. Dolną część lasu zalegały już mroki. Resztki światła rozwidniały tylko wierzchołki drzew, rysujących się jeszcze wyraźnie na tle płowego nieba. Zewsząd odzywały się głosy mieszkańców kniei, którzy opuszczali legowiska. Wiatr przynosił z dali, jakby z innego świata, nawoływania ludzi i pomruki zwierząt.
Gdy wojsko wyszło na rozległą polankę, zagrały rogi i rozległa się komenda, wzywająca do spoczynku. Wozy i konie umieszczono w środku obozu, rozpalono ogniska i zabrano się do wieczerzy.
Wesoły gwar zabrzęczał wokoło. Żołnierze piekli zwierzynę, upolowaną po drodze, i zabawiali się gawędką.
Czuwał tylko Serwiusz, który rozstawiał sam straże, by zabezpieczyć obóz przed napadem krajowców. Legioniści układali się już do snu, kiedy załatwiwszy się z robotą wodza, zbliżył się i on do ogniska, przy którem Herman czekał na niego.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się, biorąc z rąk setnika udo jelenie — to posiada Fabiusz w tych stronach kilka kolonij.
— Nie mylicie się, panie — odparł Herman. — Ten pies nabył w kraju Kwadów znaczne przestrzenie.
— Jutro ze świtem weźmiesz pięćdziesięciu ludzi i przetrząśniesz wszystkie kolonie, należące do Fabiusza. Mówiono mi w Rzymie, że wyjechał do Germanii. Gdyby tak było, dostawisz mi go żywcem, abym się nasycił widokiem jego trwogi.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.
— Przy tej sposobności odwiedzisz wszystkich naczelników narodu Kwadów i powiesz im, że syn Radboda wzywa ich w drugiej połowie marca na wiec. Jeżeli mogą, niech się stawią zaraz z drużynami. A teraz zobacz, czy straże czuwają.
Kiedy się Herman oddalił, oparł Serwiusz głowę na dłoni i zapatrzył się w płomień ogniska.
Naokoło niego rozlegało się już miarowe chrapanie kilku tysięcy wojowników, którzy spali tak spokojnie pod namiotami, jak gdyby leżeli na tapczanach koszarowych. Żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilę o niepewnem jutrze. Opuścili sztandary cesarskie, bo tak nakazał im dowódca. On był zawsze ich wolą i natchnieniem, a nie prowadził ich nigdy na klęskę. Zwycięztwo postępowało jego śladami nieodstępne, jak cień w pogodny dzień lata.
I teraz myślał za nich, ale w umartwieniu i trosce męża, zdającego sobie dokładnie sprawę z zuchwalstwa, jakie przedsiębrał. Bo nie było dotąd nikogo w Europie, Azyi i Afryce, ktoby zmógł tego potwora, trawionego żądzą zagarnięcia całego świata. Przerazili go Hannibal i Brennus, zaniepokoili Mitrydates, Wercyngetoryks i Arminiusz, była to jednak zawsze tylko trwoga kilku tygodni, miesięcy, po których następowały długie lata tryumfu.
Gdyby się bitwy wygrywało ilością ramion, nie ostałby się Rzym ani jednego dnia przed siłą Germanii. Ale Serwiusz był zanadto dobrym żołnierzem, żeby nie wiedział, iż wojna jest tak samo sztuką, jak każde inne rzemiosło. Trzeba je umieć, by pokonać przeciwnika.
Kiedy tak siedział i patrzył w zakrytą przyszłość, uczuł na oczach miękką rękę.
Nie podnosząc głowy, przycisnął tę dłoń do ust i wyrzekł głosem stłumionym:
— Noc wzywa cię do spoczynku, Tusneldo. Czeka cię jeszcze daleka droga.
— Większe niewygody czekają ciebie, najdroższy, a mimo to czuwasz — odpowiedziała Tusnelda.
— Jest rzeczą męża myśleć za niewiastę.
— A rzeczą niewiasty stać obok męża w chwili ciężkiej.
— A jednak chciałaś mnie opuścić dla owego boga wschodniego.
— Przysięgłam, Serwiuszu, że oddam głowę, gdy jej odemnie zażądają.
— Nie czynię ci z tego zarzutu, bo rozumiem, że mogłaś w grobach chrześciańskich stracić ochotę do życia, ale teraz, kiedy cię wydarłem z paszczy śmierci, żądam myśli twoich i uczuć dla siebie.
— Nie przestałam być chrześcianką, Serwiuszu — szepnęła Tusnelda.
— Przeszkadzać ci nie będę. Módl się do owego boga wschodniego, skoro ci on do szczęścia potrzebny, czyń to jednak w taki sposób, żebyś się nie naraziła na gniew naszych kapłanów i nie zaniedbywała obowiązków małżonki. I mnie należy się część twojego serca.
— Podzielę je między ciebie i mojego Boga. Gdy go lepiej poznasz, ukorzysz się i ty przed jego dobrocią.
— Być może, tymczasem jednak kocham Germanię i ciebie.
Serwiusz objął Tusneldę ramieniem, i tuląc jej głowę do piersi, mówił szeptem:
— Już mi się zdawało, że nie ujrzę nigdy światła twoich oczu i nie usłyszę pieśni twojego głosu. Śmierć szła śladami twojemi tak uporczywie, iż nawet moja nadzieja zaczęła wątpić. Ale nie złorzeczę losowi, bo nie poczułbym się może synem Radboda, gdyby nie krzywda, wyrządzona tobie. Bardzo cierpiałaś?
— Już nic nie pamiętam... Jestem przy tobie...
Tusnelda uśmiechnęła się do Serwiusza, podnosząc do niego wzrok płomienny.
Po raz pierwszy od chwili, kiedy się znaleźli, siedzieli obok siebie bezpieczni i szczęśliwi, nie straszeni obawą pogoni. Mimo to nie ściskali się namiętnie, nie całowali, wstrzemięźliwość bowiem ludu dziewiczego, z którego pochodzili, nakładała hamulec na ich pragnienia. Niewiasta była dla Germanina świętością nietykalną dopóty, dopóki obrządek zaślubin nie uczynił z niej jego poddanki.
— Już cię teraz nie opuszczę — mówił Serwiusz. — W godzinach spoczynku będziesz mi opowiadała o swoim bogu, który musi być lepszym od demonów Walhaili i Olimpu, kiedy ciebie i Mucyę przekonał. Ale już późno, a jutro ruszymy ze świtem w dalszą drogę.
Wziął Tusneldę za rękę i przeprowadził ją pomiędzy szeregami namiotów. Okrywszy ją w wozie podróżnym skórami, obszedł jeszcze raz straże, kazał rozpalić nowe ogniska i ułożył się sam do snu obok Hermana.






VII.

Czarno podkreśliła historya w kronikach Rzymu rok dziewięćsetny dwudziesty drugi od założenia miasta[3]. Śladami legionów, które wróciły do Italii z wyprawy wschodniej, szła zaraza i podawszy rękę głodowi, rzuciła całun śmiertelny na stolicę i prowincye.
Podstępny wróg dusił ludzi na drogach i ulicach. Zarówno wielcy, jak maluczcy padali bez możności obrony. Najzdrowszego chwytał nagle gwałtowny kaszel, potem okrywało się jego ciało sinemi wyrzutami, i ten, co wczoraj urągał bogom, sile swej ufając, rozpływał się dziś w szarych cieniach nicości.
Daremnie sprowadził Marek Aureliusz z Aten Galena. Słynny lekarz grecki, otoczony całem wojskiem pomocników, nie zdołał pokonać okrutnego mordercy, co unosił się niewidzialny nad krajem, zatruwając oddechem swoim powietrze, wodę, chleb i mury.
Daremnie zanosili kapłani modły do bogów, a czarnoksiężnicy, astrologowie i wróżbici wzywali pomocy demonów. Zaraza drwiła nawet z zaklęć Aleksandra z Abonuteichos, którego geniusz, Glikon, nakazał zabezpieczyć domy rzymskie tajemniczemi formułkami.
Lud znosił szarlatanowi pieniądze, brał za nie skrawki papieru, popstrzone niezrozumiałemi dla nikogo hieroglifami, przybijał je na progach i drzwiach — a zaraza wciskała cię mimo to do mieszkań i zabijała bez litości.
I zrobiło się smutno i pusto w mieście miast. Zamilkły rynki, place, teatry i oberże. Nikt nie miał ochoty do nieopatrzonego śmiechu i wesołej zabawy. Od świtu do nocy ciągnęły cichemi ulicami pogrzeby bez muzyki i jęku wynajętych płaczek, bez portretów przodków i tłumów przyjaciół. Z pośpiechem, ze wstrętem oddawano zmarłym ostatnią posługę, każdy bowiem widział siebie na marach, więc uciekał przed własnym obrazem. Bywały dnie, w których palono na stosach rządowych do dwóch tysięcy trupów. Wszystkie wozy publiczne zamieniono na żałobne.
Od czasu do czasu, gdy podwójny bicz głodu i zarazy doprowadził ubogich do rozpaczy, rzucał się motłoch na Palatyn, domagając się widoku imperatorów, ale zastawał bramy pałaców cesarskich strzeżone pilnie przez pretoryanów. Nawet Marek Aureliusz, zawsze chętny i uprzejmy, ukrywał się przed ludem, któremu nie mógł ulżyć w niedoli.
Wszakże uczynił wszystko, co mu nakazywał obowiązek monarchy i dobrego człowieka. Składy rządowe otworzył na rozcież i swoje własne plony oddał łaknącym. Dla siebie zachował tak mało, że jego najbliższe otoczenie sarkało na niedostatek; wyznaczył dla lekarzy miejscowych nagrody, a obcych obsypał zaszczytami.
Więcej zrobić nie mógł... Jego majestat, jego bóstwo ziemskie okazało się bezsilnem wobec potęgi nieznanej, której podobało się upokorzyć dumę „panów świata“. Przeto zamknął się w pałacu i szukał razem z uczonymi środka na straszliwego wroga.
Właśnie opuścił go Galenus. Imperator i lekarz wnikali pospołu w istotę nieznanej choroby, usiłując ją porównać z którąkolwiek z tych, które nauka już zbadała. Ale przeszłość nie dawała im wskazówek dostatecznych.
Lekarz zostawił cesarza z głową opartą na dłoni. Bóg ziemski spoczywał na zwykłem krześle dębowem, bez wysłania, przed dużym, kwadratowym stołem, zarzuconym papierami. Nie było w jego pracowni ani mebli wykwintnych, ani mistrzowskich malowideł. Gdyby nie złoty posąg Fortuny, ustawiony na podwyższeniu, nie byłby się nikt domyślił, że w tym skromnym pokoju rozgrywają się losy stu milionów ludzi.
Marek Aureliusz miał na sobie stary płaszcz filozofa, wyplamiony z przodu. Siwizną gęsto poprószone włosy spadały w nieładzie na jego szerokie czoło.
Siedział pochylony, opuściwszy białą, drobną, nerwową rękę na poręcz krzesła. Od czasu do czasu drgnął, jak gdyby go zimny dreszcz przenikał.
Nie dreszcz go męczył. Duszę myśliciela przepełniał żal człowieka, który czuje się pokrzywdzonym przez życie. Los wyniósł go ponad wszystkich śmiertelników, zrównał go z bogami, ale tylko na to, żeby jego serce napoić goryczą.
Jeżeli kto, to miał on prawo do szczęścia. Zapatrzony w świetlaną postać przybranego ojca, sumienny wykonawca woli Pobożnego Antonina, starał się stłumić w sobie w sobie wszystkie nieszlachetne pożądania i ambicye ludzkie. W domu był dobrym mężem, ojcem, bratem i panem, na tronie sprawiedliwym monarchą, w stosunkach z doradcami szczerym przyjacielem. Krzywdy cudzej nie pragnął, krwią, przelaną niewinnie, brzydził się, ubogim podawał rękę hojną, a nieszczęśliwych pocieszał.
A za to?... Żona zdradzała go bezwstydnie, ukochany syn przerażał go dzikością, brat urągał jego zasadom rozpustą i cynizmem, przyjaciele wyzyskiwali go, naród zaś drwił z jego pobłażliwości. — „Filozofującą babą“ nazywał go Rzym.
Marek Aureliusz wiedział bardzo dobrze, co się naokoło niego działo, czytał w duszach i sercach pochlebców, przenikał zamiary karyerowiczów, ale udawał, że wierzy w szczerość obłudnych uśmiechów. Jego wrodzona prawość łudziła się rozmyślnie, by nie znienawidzić człowieka, którego postanowiła kochać.
Znał on ludzi lepiej, aniżeli się tym zdawało, którzy korzystali z jego łaskawości. Wszakże patrzył na nich z dwu wyżyn: z tronu monarchy i ze stanowiska myśliciela. Ale monarcha miał pogardę dla drobnych zabiegów tej ziemi, a myśliciel tłómaczył przed sobą wszystko, nawet podłość. Chciał czynić dobrze i czynił bez względu na głupstwo i niewdzięczność.
Czasem tylko, gdy był sam z sobą, ogarniało go zniechęcenie. Wartoż być uczciwym i szlachetnym?! — pytał wówczas, a historya odpowiadała mu przecząco. Kaligula, Neron i Domicyan doznali więcej szczęścia od niego. Cóż z tego, że gniew ludu skrócił ich dni okrutne... Dopóki żyli, czerpali pełną ręką ze źródła rozkoszy, bogactwa i władzy, osiągnąwszy postrachem daleko więcej, aniżeli on dobrocią. Cześć potomnych?!... Kłamstwo, jak wszystko doczesne. Do dziś wspomina proletaryat rzymski z zachwytem krwiożerczego syna Agrypiny, wielbiąc jego rozrzutność, której okruchy spadały na niego.
Nawet bogowie byli dla nich względniejsi. Nie zsyłali na nich głodu, zarazy i ciągłych wojen, dając im urodzaje i łatwe zwycięztwa.
Marek Aureliusz podniósł głowę i zwrócił wzrok bolesny na złotą Fortunę.
— O bogowie! — wyrzekł zcicha, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Nie ze złotej nici uprzędliście pasmo życia mojego, chociaż mnie miliony waszym bratem zowią... Istniejecież wy? Nie jesteścież złudzeniem, jak wszystko, w co ludzie wierzą?
— Istniejecież wy? — powtarzał półgłosem.
Wyznając zasady stoików, głosił publicznie, że wierzy w bogów, i składał sam ofiary na ołtarzu Jowisza Kapitolińskiego. Ale bywały chwile, w których wątpił o prawdziwości podań religijnych, niepokojony podszeptami krytycyzmu. Wszakże wychował się i wzrósł w otoczeniu filozofów, od lat najmłodszych zatruwał się przeczeniem, biorąc żywy udział w ruchu umysłowym swojego czasu. Nie obce mu były zjadliwe drwiny sceptyków, oklaskiwane szczerzej i chętniej, aniżeli surowe wskazówki Zenona. Jego dusza czysta odwracała się ze wstrętem od zdawkowej bezbożności, a mimo to pociągało go w godzinach samotnych zwątpienie, jak nędzarza, zdeptanego przez życie, pociąga tajemnicza toń wód głębokich.
Rozterka wewnętrzna myśliciela, przyłączywszy się do smutków cesarza i człowieka, nie osładzała Markowi Aureliuszowi dni pracownych. Ten bóg ziemski, którego słowo obiegało setki ludów rozkazem lub wyrocznią, zazdrościł nieraz najuboższemu nicości. Ciszy pragnął i wytchnienia, a los postawił go w samym środku machiny państwowej, ogłuszając go ciągłą wrzawą.
I teraz pozazdrościł mu kilku minut gorzkiego spoczynku.
Kotara zaszeleściła i do pracowni cesarza wszedł naczelnik pretoryanów.
— Przybył kuryer od namiestnika Noricum, boski imperatorze — wyrzekł dygnitarz.
— Przynosi mi zapewne wiadomości o nowych buntach Germanów — mruknął Marek Aureliusz. — Bo cóżby innego? Mało nam jeszcze głodu i zarazy..
— Boskie oko twoje widzi daleko, panie. Namiestnik zwraca wistocie uwagę na podejrzane zachowanie się barbarzyńców po drugiej stronie Dunaju i prosi o rozkazy.
— Obóz Batawów wystarczał dotąd do utrzymania Kwadów w należytej odległości od granicy. Niech czuwa dalej.
Marek Aureliusz wziął ze stołu woskowaną tabliczkę i nakreślił na niej kilka słów rylcem.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego — wyrzekł, spoglądając uważnie na prefekta. — W milczeniu twojem słyszę wiadomość przykrą.
— Ten zuchwały Germanin, uprzedziwszy twojego kuryera, boski imperatorze — mówił prefekt — wyprowadził z obozu całą jazdę germańską i zostawił po sobie żarzewie buntu. Legioniści żądają podwyższenia żołdu i zmniejszenia lat służby.
Twarz Marka Aureliusza była tak spokojna, jak gdyby słuchał opowieści obojętnej. Tylko jego powieki drgnęły.
— Czy legioniści pełnią służbę? — zapytał zwykłym głosem.
— Namiestnik donosi, że wypowiedzieli trybunom posłuszeństwo i błaga o przysłanie energicznego legata — odpowiedział prefekt — w razie bowiem przeciwnym nie ręczy za bezpieczeństwo pogranicza. Pisze, że prowincyom naddunajskim grozi najazd liczniejszy.
Znów drgnęły powieki cesarza. Myślał chwilę, potem wyrzekł:
— Niech lektyka będzie gotowa, ale... bez orłów i bez świty.
Kiedy się prefekt oddalił, podniósł się Marek Aureliusz z krzesła, zbliżył się do posągu Fortuny i splótłszy ręce na łonie, patrzył na symbol swojego dostojeństwa.
Stał tak długo z niewymowną boleścią w dużych, wilgotnych oczach, z których wyzierała dusza znękana.
— Złota ty moja Fortuno — mówił głosem zdławionym — tak złota, iż mnie blask twój pali, jak ognie podziemne.
Ukrył twarz w dłoniach.
— A jednak wy jesteście, bogowie... — szeptał — widzę waszą rękę karzącą nad tym ludem nieszczęsnym...
Nagle zadrżał i spojrzał naokoło siebie ze zgrozą w oczach, jakby dostrzegł coś bardzo strasznego. Zdawało mu się, że słyszy trzask i łoskot zapadających się świątyń i pałaców Rzymu, a wśród tych ruin rysowały się olbrzymie postacie, przyodziane w skóry dzikich zwierząt. Krwawa łuna pożaru tworzyła tło do tego obrazu zniszczenia.
Marek Aureliusz przetarł powieki. Nie... to było tylko złudzenie, ale jedno z tych, które człowieka przeraża, chociaż nie umie sobie zdać sprawy dlaczego. Rzym stał przecież jeszcze u szczytu swojej potęgi, był metropolią świata cywilizowanego, do której ciągnęły wszystkiemi drogami poselstwa obcych królów i książąt, by złożyć hołd powinny pani wszechwładnej.
Nie, nie, to było tylko złudzenie...
Marek Aureliusz zarzucił sam na siebie togę purpurową i wybiegł szybkim krokiem z pracowni.
— Do pretora Kwintyliusza! — rozkazał tragarzom.
Czterech niewolników podniosło zwyczajną lektykę, nieozdobioną oznakami cesarskiemi.
Straż pałacowa nie zdziwiła się skromnemu orszakowi. Starszy imperator otaczał się świtą tylko wtedy, gdy udawał się do świątyni lub do senatu. Odwiedzając w mieście przyjaciół, starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nietylko kazał zdejmować z lektyki złote orły i zapuszczał firanki, ale przebierał nawet niewolników w ciemne tuniki bez haftów i galonów.
Nikt też nie domyślił się w skromnej lektyce cesarza. Niepoznany, zatrzymał się Marek Aureliusz przed domem Publiusza i zastukał sam młotkiem w bramę.
— Czy pan twój w domu? — zapytał odźwiernego.
Niewolnik, domyśliwszy się z togi purpurowej imperatora, przypadł na kolana.
— Nie lękaj się — mówił Marek Aureliusz głosem łagodnym.
Ale odźwierny skinął tylko głową, nie mogąc z siebie ani słowa wydobyć.
Cesarz spojrzał litościwie na nędzarza, któremu jego widok odebrał mowę, i wszedł do dworca Publiusza.
Już go służba, zajęta w ogrodzie, spostrzegła. Pędem wbiegł dozorca niewolników do domu, aby oznajmić panu niezwykłego gościa.
Publiusza zdziwił ten zaszczyt niespodziewany, nie należał bowiem do ulubieńców starszego imperatora. Ubrawszy się pośpiesznie w togę, udał się do sali przyjęć. Tu zastał cesarza, pochylonego nad ogniskiem domowem.
— Modliłem się do bogów twojego rodu, pretorze — odezwał się Marek Aureliusz — aby serce twoje do mnie zwrócili.
Publiusz milczał.
— Obraziłem cię kiedyś, wymawiając ci twoją gwałtowność żołnierską — ciągnął dalej cesarz — i bogowie ukarali mnie, bo przychodzę z prośbą do tej gwałtowności. Zrozumiesz mnie, pretorze, gdy ci powiem, że Germanowie naddunajscy grożą liczniejszym najazdem, a obóz Batawów wypowiedział trybunom posłuszeństwo.
— A!... — zawołał Publiusz.
— Wiem, że masz prawo odmówić mi — mówił Marek Aureliusz — bo wysłużyłeś więcej niż swoje lata w obozie; ale nie wierzę, żeby się Publiusz Kwintyliusz Warus chciał powoływać na prawo, kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Nie pamiętaj mi krzywdy i jedź nad Dunaj.
— Niebezpieczeństwo ojczyzny maże wszystkie urazy, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
— Dziękuję ci; spodziewałem się od ciebie takiej odpowiedzi. Mianuję cię legatem prowincyi naddunajskich i daję ci aż do poskromienia buntu obozu Batawów władzę dyktatorską. Cokolwiek uczynisz, będzie dobre i zyska moje uznanie, wiem bowiem, iż się w takich razach miłosierdzie równa grzechowi. Kiedy ci mam przysłać pełnomocnictwo?
— Za dwie godziny będę w drodze — wyrzekł Publiusz.
Marek Aureliusz podniósł się.
— Przyszedł na nas rok ciężki — mówił głosem drżącym — tak ciężki, iż wszyscy mężowie, których dobro państwa obchodzi więcej, aniżeli własne, powinni stanąć obok siebie w zwartym szeregu. Bądźmy odtąd przyjaciółmi, Kwintyliuszu. Może przekonasz się wkrótce, że i pod suknią filozofa bije serce obywatela rzymskiego.
Wyciągnął prawicę do Publiusza.
Trzymali się przez kilka chwil za ręce, myśliciel i żołnierz, złączeni wspólnym smutkiem. Kochali obaj Rzym nadewszystko, nad najgorętsze pragnienia osobiste, nad dumę nawet. Ta miłość zbliżyła ich, zacierając między nimi urazy i przesądy.
— Niech cię geniusz naszego narodu prowadzi — rzekł Marek Aureliusz i ucałowawszy Publiusza w twarz, opuścił jego dworzec.

................

W dwie godziny potem pędził drogą Flamińską wóz podróżny, wiozący prowincyom naddunajskim nowego legata.






VIII.

Gdyby zbuntowany legion był wiedział, kto mu przywozi odpowiedź od imperatora, nie byłby zamienił obozu na wielki dom zabawy, nazwisko bowiem Publiusza było jednem z tych, które każdy żołnierz wymawiał z czcią i trwogą.
Po odejściu Serwiusza został obóz Batawów pod komendą dwóch trybunów, których służba w legionie o tyle obchodziła, o ile była pierwszym szczeblem na drabinie urzędów senatorskich. Młodzi, prawie gołowąsi paniczykowie zajmowali wysokie stanowiska wojskowe nie wskutek zasług, lecz na mocy przywilejów rodowych. Należąc do stanu senatorskiego, mieli prawo do trybunatu bez względu na uzdolnienie i zalety osobiste.
Gdy jechali do obozu, nie spodziewali się senatorowicze służby ciężkiej. Wszakże pogranicze było spokojne, sąsiednie plemiona germańskie uchodziły za sprzymierzeńców, za lenników Rzymu... Przeto zdziwili się nieprzyjemnie, kiedy wypadło zamknąć w skrzyniach jedwabne tuniki, zdjąć z białych rąk pierścienie i włożyć na ufryzowaną głowę twardy szyszak. Serwiusz nie pozwolił im wytchnąć. Strasząc ich ciągle niespodziewanemi napadami, zmuszał ich ciągle do czujności.
Pożałowali paniczykowie animuszu rycerskiego, tem więcej, iż wolno im było rozpocząć karyerę obywatelską na stanowiskach cywilnych. Zdawało się im, że ich w kraju barbarzyńców czekają niezwykłe rozrywki, świetne polowania, hulanki w gronie wesołych towarzyszów, łatwe romanse z Germankami, a znaleźli ciągły trud obozowy.
Rokosz Serwiusza nie zmartwił ich wcale. Mogli się teraz rozebrać z niewygodnej zbroi i urządzić sobie życie według upodobania. Że po drugiej stronie rzeki ukazywały się od czasu do czasu hufce germańskie, niewiele ich to obchodziło. Siedzieli przecież w warownym grodzie, którego bramy wystarczało zamknąć — tak mniemali — by drwić z niemocnych pogróżek barbarzyńców.
I bunt Obozu nie przeraził trybunów.
Niezadowolenie wojska znali już pierwsi imperatorowie. Każdy nowy cesarz opłacał uznanie legionów hojnemi datkami pieniężnemi i obietnicą zabezpieczenia starości weteranów. W miarę jak rosła nienawiść między monarchą a stanami uprzywilejowanemi, podsycana obustronnym strachem, wzmagała się też buta armii. Legiony zrozumiawszy, że boskość Cezarów opiera się na ich mieczach, stawiały coraz zuchwalsze żądania. Co chwila przychodziły do Rzymu wiadomości o buntach obozów, rozrzuconych po imperium. Wówczas szli zwykle wysłańcy cesarscy do stacyi niespokojnych z workami złota i oznakami zaszczytnemi.
W każdym obozie znajdowała się pewna liczba urodzonych rokoszan, poddających się niechętnie karności wojskowej. Tego pierwiastku rozkładowego, który oddziaływał szkodliwie na resztę, dostarczał głównie proletaryat rzymski, rozpieszczony przez cesarzów. Motłoch stolicy przynosił z sobą do legionu pamięć igrzysk, urządzanych dla niego, i zboża, rozdawanego ze składów rządowych bez pracy. Dopóki czuł nad sobą ciężką rękę energicznego trybuna, zachowywał się spokojnie, z chwilą jednak, gdy mu władza pofolgowała, podnosił hardą głowę i wrzeszczał głośno, że mu się krzywda dzieje.
Zaraz nazajutrz po odejściu Serwiusza rozpoczął się w obozie ruch niezwykły. Agitatorowie biegali od domku do domku, rozpowiadając dziwy o nagrodach, jakie spadają na legion zbuntowany. „Jesteśmy potrzebni... Germanowie grożą... teraz pora najwłaściwsza do postawienia żądań...“ dowodzili.
Daremnie przestrzegali starsi legioniści. Żołnierz, zepsuty hojnością cesarzów, dał się namówić gromadce warchołów i udał się wieczorem przed główną kwaterę, aby wymódz na trybunach podwyższenie żołdu.
Paniczykowie nie mieli wcale ochoty do sporów z żołdactwem. Wysławszy kuryera do namiestnika Noricum z wiadomością o buncie, czekali obojętnie na odpowiedź wyższej władzy. Aby się im tymczasem nie nudziło, sprowadzili sobie z najbliższego miasta trupę wędrownych histryonów i bawili się z nieopatrznością młodzieńców, nie zdających sobie sprawy z trudnego położenia, w jakiem się znajdowali.
Za przykładem naczelników poszedł legion. Domki żołnierskie rozbrzmiewały od rana do nocy wesołą pieśnią. Zamilkły rogi i trąby, ustała komenda. Nikt nie przerywał długiego snu i nie karał za wybryki. Tylko rozważniejsi zaciągali sami bez rozkazu warty, strzegąc warowni przed nagłym napadem Kwadów.
W takim stanie przetrwał obóz cały miesiąc. Żołnierze nie spodziewali się rychłej odpowiedzi, ciężka bowiem droga dzieliła ich od stolicy. Imperator wyśle z darami jakiego senatora, a możny pan nie będzie się chciał piąć po górach i kopać przez zaspy śniegowe. Poczeka prawdopodobnie na odwilż i przybędzie nad Dunaj z początkiem wiosny.
Ale ten możny pan zbliżał się już do granicy i wiózł z sobą zamiast łask cesarskich, liktorów z wyostrzonemi toporami. Nie przeraził go trud ciężkiej drogi. Jechał tak samo, jak Serwiusz, dniem i nocą i tak samo szlakami kupieckiemi. Groza rzymska szła przed nim, a nad jego rydwanem unosiła się śmierć.
W ostatnich dniach lutego czuwała gromadka ochotników na odwachu głównej bramy, zwróconej w stronę Dunaju. Byli to przeważnie legioniści, pochodzący z krwi barbarzyńskiej, zwerbowani w Hiszpanii, Galii, Brytanii i w nadreńskich prowincyach germańskich. Przyłączyło się do nich tylko dwóch rodowitych Rzymian.
Żołnierze siedzieli naokoło ogniska, gwarząc o zaszłych wypadkach.
— Chciałbym, żeby się to już raz skończyło — mówił stary setnik hiszpański. — Nie wiadomo, czem się właściwie jest: żołnierzem, zbójem, czy włóczęgą. Gdyby Kwadom przyszło na myśl wpaść teraz na obóz, wydusiliby nas jak szczurów.
— Gdzieś się to tałałajstwo pokryło! — mruknął jakiś Gall. — Zamilkli, jakby wymarli.
— Wiem z doświadczenia — zauważył jeden z Germanów — że takiej ciszy nie można ufać. Moi ziomkowie naradzają się prawdopodobnie w głębi kraju i dla tego opuścili pas graniczny. Tylko patrzeć jak runą na nas wielkiemi kupami.
— Byłoby nam wtedy ciepło! — wyrzekł setnik hiszpański. — Żołnierz bez wodza, to jak stado owiec bez barana. Mogliby też z Rzymu przysłać prawdziwych trybunów, zamiast gołowąsych paniczyków, którzy mają takie pojęcie o służbie, jak my o teatrze. Gdyby prefekt Serwiusz lub trybun Kwintyliusz siedzieli w głównej kwaterze, nie udawaliby tchórze zuchów. Bo największą wrzawę podnoszą najpodlejsi z pomiędzy nas. Prawdziwy żołnierz nie buntuje się wtedy, kiedy nieprzyjaciel grozi.
— Gotóweś paść do nóg przesławnym trybunom i prosić ich o przebaczenie — odezwał się legionista, który wszedł właśnie na odwach.
Był to młody Rzymianin z bezczelną twarzą ulicznika wielkiego miasta.
— Zaraz widać, że nie byłeś nigdy wolnym obywatelom rzymskim — dodał, siadając na stołku. — Dawajcie wina!
— Byłem i jestem wolnym synem Hiszpanii — odpowiedział setnik — ale przysiągłem wierność i posłuszeństwo imperatorowi.
Rzymianin uśmiechnął się szydersko.
— Gdybyś się był urodził i wychował w stolicy — mówił — wiedziałbyś, że i pod Palatynem można krzyczeć bezkarnie. Kiedy tłumy grożą, wówczas bledną nawet bogowie.
— Chciałbym, żeby przysłali z Rzymu kogoś takiego, coby tobie i twoim przyjaciołom potrafił gębę dobrze zamknąć. Ładniebyś wyglądał, gdyby tak w tej chwili stanął przed tobą Serwiusz Klaudyusz albo Publiusz Kwintyliusz.
Żołnierze spojrzeli mimowoli na drzwi, jakby się obawiali, że słowa setnika mogą wywołać groźnych wodzów.
I Rzymianin rzucił po za siebie wzrok przerażony, ale nie zamilkł.
— Straszycie nas ciągle Serwiuszem i Kwintyliuszem — wołał — jak gdyby ci zbóje mieli rąk tysiące! Jedno dobre pchnięcie sztyletu, a wielkość ich runie w błoto.
— Może tak z boku, z tyłu, hę? — mruknął Hiszpan. — Tybyś to potrafił, bo nie widziałem jeszcze, żebyś szedł sam na nieprzyjaciela.
— Chyże nogi ma ten szczekacz — odezwał się Gall. — Spłoszony zając nie dogoniłby go, kiedy pomyka przed Kwadami.
Żołnierze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie widzę zupełnie potrzeby włazić dobrowolnie w łapy takiemu zwierzęciu, które nie umie nawet uczciwie bronią robić — perorował Rzymianin. — Co mi za przyjemność bić się z barbarzyńcą! Leci na człowieka z jakimś osmalonym drągiem i wali prosto w łeb.
— A tybyś wolał, żeby w powietrze — roześmiał się Gall.
— W powietrze — nie w powietrze — bronił się Rzymianin — ale zawsze lepiej mieć do czynienia z porządnym szermierzem.
— A jeszcze lepiej z dzieckiem lub niewiastą, bo można wtedy bezpiecznie zucha udawać — odezwał się jeden z Germanów.
— Jeszczeście mnie nie widzieli przy robocie — wołał Rzymianin. — Niech tylko nadarzy się sposobność, a przekonacie się, co Wirginiusz potrafi.
— Że umiesz szczekać, jak młody kundel, którego jeszcze wszystko bawi, o tem wiemy dawno — mruknął setnik hiszpański.
— Jeśli nie przestaniesz mruczeć, stary niedźwiedziu, to przekonasz się, że umiem także kąsać.
— I komary kąsają.
Wirginiusz rzucił się na Hiszpana, chwytając go za tunikę, barbarzyniec jednak otrząsnął się tylko, jak duży pies, i kopnął krzyczącego napastnika nogą.
— Waruj, zdechlaku! — odezwał się — bo cię tak butem poczęstuję, że ci zęby wyjadą z pyska razem z podłą duszą.
— Barbarzyniec! — warczał Rzymianin.
Wtem wbiegł na odwach żołnierz, pełniący straż za bramą.
— Jakieś wozy zbliżają się do obozu! — zawołał.
Legioniści zerwali się ze stołków.
— Z której strony? — zapytał setnik.
— Od południa.
— Zapewne kupcy.
— Orły cesarskie błyszczą zdaleka.
— Byłżeby to wysłaniec imperatora? Chybaby pożyczył skrzydeł od jaskółki.
W obozie zrobił się ruch. Tłumnie wylegli żołnierze przed bramę i wytężyli wzrok w stronę orszaku, który zbliżał się szybko po śniegu.
— Jakiś senator — szeptano wokoło — poprzedzają go liktorowie.
Przybysze rysowali się już wyraźnie na białem tle. Przodem i z tyłu pędziło kilku jeźdzców; w środku posuwały się duże, kryte sanie.
— Publiusz Kwintyliusz! — zawołał setnik hiszpański. — To on, poznaję jego konie.
Nazwisko to nie oddziałało jednakowo na wszystkich. Wywołało ono błyski radości w oczach starszych wojowników, a twarze młodszych pokryło bladością.
— Teraz masz sposobność pokazania, co Wirginiusz potrafi — wyrzekł Hiszpan do Rzymianina — dlaczego milczysz, jak gdyby ci język zamarzł?
W ponurem milczeniu czekali rokoszanie na swojego byłego wodza. Kiedy dojeżdżał do bramy, odkryła większość głowy i zawołała szczerze:
— Witaj, trybunie!
Ale Publiusz nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Nie podniósł ręki, nie otworzył ust, nie skłonił się nawet. Spoczywając na poduszkach sań, wodził po zgromadzonych wzrokiem, który przerażał najzuchwalszych. Nie było w tem spojrzeniu ani śladu trwogi lub litości.
Z szumem potoku wpłynął legion za Publiuszem do obozu. Buntownicy, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęli podburzać chwiejnych i obojętnych. Zrozumieli, że kto tak patrzy, ten nie przywozi łask cesarskich. Czując nad sobą miecz sędziego, dobywali wszystkich sił, by nakłonić przyjaciół porządku do oporu.
— Jeżeli tym razem ulegniemy — przekonywali agitatorowie — to nie zabłyśnie nad nami już nigdy dola jaśniejsza. Stracimy w obozie zdrowie, zostawimy nogi i ręce na polach bitew, zmarniejemy z niewygód, pozbawieni na zawsze domu i rodziny... Przy takim żołdzie nie można sobie nawet odłożyć kilku tysięcy sesterców na starość. Nie dajmy się obałamucić obietnicami... Tylekroć obiecywano, a nie dotrzymano nigdy. Trzymając się razem, zwyciężymy... Całego legionu nie będzie nikt karał, zwłaszcza, że jesteśmy potrzebni... I cóż, że przysłali Kwintyliusza? On jest wodzem walecznym — nie przeczymy; czemże jednak byłaby jego dzielność bez naszego współdziałania? I on posiada tylko dwie ręce, jak każdy z nas, i musi uledz przemocy. Niech nas jego pycha nie przeraża, bo nawet imperatorowie padali w proch przed rozgniewaną siłą legionów.
Tak przekonywali agitatorowie, broniąc własnej skóry. Niejednego z chwiejnych przeciągnęli na swoją stronę, buntowników zaś umocnili w uporze.
Jeszcze chodził gwar w tłumie, kiedy się od strony głównej kwatery odezwały rogi i trąby. Wysłaniec imperatora wzywał legionistów przed swój trybunał.
— Nie słuchajmy! — wołali agitatorowie. — Niech on do nas przyjdzie.
Ale żołnierz, przywykły iść za Publiuszem wszędzie, dokąd rozkazał, nie dał się burzycielom przekonać.
— To woła Kwintyliusz, który dzielił z nami trud obozowy — odpowiadali starsi legioniści i pociągnęli ku głównej ulicy.
Za nimi powlekli się rokoszanie.
Przed kwaterą trybunów, na mównicy polowej stał Publiusz w pełnej zbroi, z szyszakiem na głowie, w purpurowym płaszczu dyktatora, otoczony starszyzną i liktorami. Chorążowie trzymali nad nim sztandary.
Spoglądał na tłum, zbliżający się bez ładu, tym samym ponurym, nieubłaganym wzrokiem, którym go powitał... i czekał.
Kiedy się legion zebrał, podniósł rękę.
Cisza grobowa zaległa wokoło. Tysiące oczu życzliwych zwróciło się na wodza, tysiące niechętnych opuściło się na ziemię.
W tej złowrogiej ciszy rozbrzmiał szorstki głos Publiusza:
— Do szeregu!
Żołnierz, przywykły iść za tym głosem na śmierć, drgnął i zaczął się ruszać. Rychło jednak oprzytomnieli buntownicy. Kiedy się jedni szykowali, stali drudzy w miejscu, nie pozwalając utworzyć szeregu.
Wówczas wysunął się Publiusz na przód mównicy i zawołał:
— Kiedy opuszczałem Rzym, zdawało mi się, że jadę do legionu, któremu poświęciłem młode lata, a widzę teraz, że wysłano mnie do niesfornego motłochu. Na toż uczyłem was sztuki wojennej, abyście nawet nie wiedzieli, jak się przed obliczem wodza zachować? Wy jesteście żołnierzami, wy? Stadem bydła jesteście, posłusznem tylko batowi. Do szeregu!
Głuchy pomruk zawarczał w głębi tłumu. Agitatorowie nie ustawali w robocie. Większość jednak odmotała powikłany kłębek ludzki, odłączając się oddziałami od bezładnej gromady. Mimo oporu buntowników, rozwinął się na rozległym placu przed kwaterą trybunów długi, prosty łańcuch poczwórnych szeregów, który sięgał aż do głównej bramy.
— Niech żyje imperator! — zawołał teraz Publiusz.
— Niech żyje imperator! — powtórzyło za nim tysiące głosów.
I zagrały trąby i rogi, pochyliły się sztandary, zadzwoniły miecze.
Kiedy okrzyki ustały, zapanowała powtórnie taka cisza, że słychać było szelest orłów cesarskich, poruszanych wiatrem.
— Jadąc do was — mówił Publiusz — mogłem zabrać z Rzymu kohorty pretoryańskie i wezwać po drodze wierne legiony, by was zmusić siłą do posłuszeństwa, sądziłem jednak, iż wódz rozmówi się zawsze najlepiej sam, bez cudzego pośrednictwa z żołnierzem, któremu był okiem i tarczą. Przybywam do was, jak stary przyjaciel, a wy witacie mnie złem spojrzeniem psów, powaśnionych o kość. Możem spoczywał na miękkiem posłaniu, kiedyście wy drżeli z zimna na wilgotnej ziemi puszczy, możem włosy trefił i biesiadował z wieńcem na głowie, kiedyście wy łaknęli i pragnęli. Albo może przypatrywałem się zdaleka bitwom, ciskając was w paszczę śmierci, sam bezpieczny za wałem obronnym?
Po szeregach szedł stłumiony szmer. Żołnierz wiedział, że mówi do niego towarzysz jego trudów. Ten wielki pan sypiał z nim razem w polu na gołej ziemi, zawinięty w skórę, pił wodę z górskich potoków, jadł twardy, suchy chleb, znosił wszystkie niewygody, nie skarżąc się nigdy, i czuwał nawet wtedy, kiedy on, prosty legionista, urodzony do poniewierki życia, wypoczywał.
Mnóstwo serc odwróciło się od rokoszan.
— Albo może stawiałem ród i stosunki ponad zasługę — ciągnął Publiusz dalej — ślepy na rany plebejów, głuchy na wasze potrzeby? Jeśli jest między wami ktoś, czyje męztwo lub gorliwość pominęła moja uwaga, niech wystąpi i niech mi wskaże tego, którego niesłusznie odznaczyłem. Zedrzyjcie z piersi niegodnego wizerunki boskiego imperatora, a z jego rąk pierścienie!
Legion milczał. Nie, ten patrycyusz nie robił różnicy między bogatym a ubogim. Znał on wszystkich po imieniu, oceniał sprawiedliwie przymioty każdego żołnierza, wynagradzając tylko zasłużonych. Karał bez litości, ale krnąbnych i opieszałych; dla odważnych i sumiennych był przyjacielem.
I pożałował lepszy żołnierz, iż naraził się takiemu wodzowi. Wszakże łączyły go z nim długie lata wspólnej poniewierki i trwogi śmiertelnej. Silniejsza to nić od węzłów rodzinnych. Splotły ją te same cele, zlepiła krew przelana.
I nagle wyciągnęło się tysiące rąk w stronę mównicy i tysiące głosów zawołało:
— Cześć tobie Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze legionu!
Lecz burzę okrzyków przeszyły przeciągłe świsty. To mącili przewódcy rokoszu zgodę, zagrzewając swoich zwolenników, rozrzuconych po oddziałach, do oporu. Zmiarkowawszy, dokąd legat zmierza, usiłowali odwrócić od niego serca chwiejne.
— Będzie obiecywał, jak wszyscy... nie dajcie się oszukać... zamiast ładnych słówek, chcemy ulg... niech was jego wymowa nie obałamuci... Trzymajcie się, a ulegnie... — wrzeszczeli agitatorowie.
Chodziło im już teraz tylko o własne bezpieczeństwo, wiedzieli bowiem, że po za spokojem Publiusza czyha kara okrutna.
Kilku z nich pobiegło przed mównicę i zdarłszy z siebie tuniki, pokazywali plecy, naznaczone bliznami.
— Batami nas wynagradzają... setnicy łamią na naszem ciele trzciny... bobem nas żywią, jak żebraków! — krzyczał Wirginiusz.
Rozprzęgły się szeregi, pękł szyk i legion rozlał się na placu przed główną kwaterą, jak fala, wpędzona wichrem na skałę. Zmieszały się znów oddziały i utworzyły bezładną gromadę, podobną do ruchliwego wojska mrówek. Agitatorowie biegali z miejsca na miejsce, przekonywając opornych, gestykulując rozpaczliwie. Najzacieklejsi przeciskali się przez tłum, aby otoczyć mównicę.
Publiusz zrozumiał zamiary buntowników. Latały naokoło niego pięści, błyskały miecze, płonęły oczy grożące. Chcieli go przerazić...
Owiany wrzawą nienawiści, stał bez ruchu, z ręką opartą na tarczy. Wzrokiem powstrzymywał zuchwalstwo zbuntowanego żołnierza. Wiedział, że jedna chwila słabości zepchnie go w proch, pod stopy rokoszan. Już wyciągnęło się kilka rąk, by go pochwycić i zwlec z mównicy...
Tylko śmiały czyn mógł ocalić jego i legion.
Szybko, przechyliwszy się niespodziewanie, ujął najkrzykliwszego buntownika za tunikę, wciągnął go na mównicę i cisnął liktorom.
— Związać tych psów! — zawołał do gromadki legionistów, których wierność znał z czasów dawniejszych.
Tłum skłębił się, jak stado dzikich zwierząt, pożerających się w amfiteatrze.
— Nastają na życie Kwintyliusza! — podawano sobie z ust do ust i zewsząd śpieszyli przyjaciele porządku, aby zastawić sobą wysłańca imperatora.
Daremnie bronili się hersztowie rokoszu.
Roznamiętniony żołnierz bił swojego, jak wroga, i byłby wymordował wszystkich buntowników, gdyby nie trąby, które wzywały do milczenia.
Kiedy się uciszyło, kazał Publiusz wyprowadzić tego, którego oddał w ręce liktorów, na przód mównicy i pokazując go wojsku, wyrzekł:
— Oto człowiek, co znieważył sztandary waszego legionu. W chwili, gdy głód i zaraza rzucają na cesarstwo całun śmiertelny, a nieprzyjaciel grozi zewsząd, on, żołnierz, stróż porządku, przedstawiciel karności, zasmucił najszlachetniejszego z imperatorów i podniósł rękę na swojego wodza. Winienże on zdrady? Osądźcie go sami!
— Winien, winien! — zaszumiało wokoło.
— Bądźcie jego katami, jak byliście sędziami — zawołał Publiusz i zepchnął skazanego z mównicy na miecze legionistów.
Tylko drgające członki poszarpanego ciała spadły na ziemię. W powietrzu roznieśli towarzysze żołnierza.
— Podajcie Wirginiusza! — rozkazał Publiusz.
Legioniści brali szamocących się rokoszan jednego po drugim na ręce i wnosili na mównicę. Każdego z nich pokazywał wysłaniec cesarski wojsku i strącał na śmierć okrutną.
Żołnierz rzucał się z wściekłością na hersztów buntu, jak gdyby krew ich zmazywała jego własną winę. I zwolennicy nieporządku, przerażeni pogromem agitatorów, cisnęli się do przodu, by wziąć udział w mordowaniu. Mścili się za strach, który ich ogarnął.
Po godzinie wznosił się przed mównicą stos trupów, sięgający aż do stóp Publiusza. On przypatrywał się rzezi na pozór obojętnie. Pobladł tylko, a usta drgały mu nerwowo. Doświadczony wódz miał wstręt do mordu po za polem bitwy, a jednak nie mógł inaczej postąpić, wiedział bowiem, że w takich wypadkach zwycięża tylko groza.
Kiedy ostatni przywódca rokoszu wyzionął ducha, podniósł Publiusz rękę do góry.
Uciszyło się natychmiast.
— Jutro, uspokoiwszy się po trwodze dnia dzisiejszego — mówił — wybierzecie z pomiędzy siebie trzech setników, abym się od nich dowiedział, czego żądacie od boskiego imperatora. A teraz wracajcie do koszar.
Bez komendy uszykował się legion oddziałami. Zagrały trąby i rogi; wojsko przeciągnęło przy dźwiękach marsza w porządku przed wodzem. On zdjął teraz z głowy szyszak i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
— Cześć tobie, Kwintyliuszu! — odpowiedział mu legion uradowany.
Powitał żołnierzy dawnym zwyczajem... przebaczył... nie będzie więcej karał...
Spokojnie, jak gdyby nic nie było zaszło, rozeszli się legioniści po domach.
Nazajutrz nie wybrali deputacyi, nie posłali nikogo do głównej kwatery. Wszakże znali Kwintyliusza. Sam za nich zawsze myślał i czynił wszystko, co było w jego mocy. Weteranom wyznaczał we własnych dobrach kolonie, młodszych legionistów, niezdolnych do służby, obdarzał hojnie, gdy wracali pod strzechy rodzinne.
Żołnierz, uczuwszy nad sobą rękę żołnierza, zapomniał o nierozumnych żądaniach. Bez szemrania zabrał się do ciężkiej roboty, starając się zasłużyć na pochwałę wodza.
A robotę ciężką nałożył Publiusz odrazu na legion. Kazał wzmacniać obóz, sypać nowe szańce, rozszerzać rowy. Wiedział, że najazd, urządzony przez Serwiusza, nie będzie podobny do dawniejszych.
Nieraz w nocy, obchodząc straże, zatrzymywał się na wieży głównej bramy i patrzył w srebrzystą dal, z której występowały kontury gór i lasów. Taka cisza panowała po drugiej stronie Dunaju, jak gdyby tam wszelkie życie zamarło. Nie pokazywał się ani jeden jeździec. Nawet kupcy, którzy stukali często do bram obozu, przepadli gdzieś, wzgardziwszy złotem rzymskiem.
Publiusz opierał czoło o zimny mur i słuchał. Najlżejszy szelest nie dochodził go z kraju Kwadów.
Tak milczą ludzie i przyroda tylko przed wielką burzą...






IX.

Ta burza już się zbliżała, chociaż była jeszcze tak daleko, że jej straż pograniczna cesarstwa słyszeć nie mogła.
W kniejach i puszczach, na całej przestrzeni wolnej Germanii, od Renu począwszy aż do gór Dacyi, rozbrzmiewał szczęk broni i rozlegały się w świętych gajach głosy kapłanów.
Głuche zwykle lasy ożywiły się. Naczelnicy rodów ciągnęli z drużynami swojemi na wiece do głównych ognisk plemienia; sąsiad odwiedzał sąsiada, wróg godził się z wrogiem, starszyzna radziła, młodzież uczyła się rzemiosła wojennego, a wszyscy przygotowywali się na wyprawę przeciw Rzymowi.
Ani się zmówili, ani mieli bezpośrednią przyczynę do wojny.
W ziemiach, które uznawały protektorat imperatora, nie stało się nic takiego, coby tłómaczyło ruch niezwykły. Poborcy daniny uciskali wprawdzie lenników, koloniści rzymscy podburzali rozmyślnie sioło na sioło, kupcy oszukiwali łatwowiernych barbarzyńców, lecz działo się to zawsze i nikt nie obwoływał z tego powodu wieców. Gdy się dzieciom natury wyzysk cywilizacyi sprzykrzył, wówczas wymierzały one sobie same sprawiedliwość, o czem świadczyły trupy poborców, kupców i kolonistów, gnijące na drzewach, ku radości kruków i sępów.
Nie zemsta lub jakiś wyraźny cel polityczny parły wolnych Germanów ku Alpom, lecz potrzeba większych przestrzeni.
Dzikim synom puszcz i gór zrobiło się za ciasno w granicach, zakreślonych im przez Rzym. Z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, ściskała ich żelazna obręcz cesarstwa, najeżona warownemi obozami i zamkami, z czwartej, na północy, krępowało ich morze zdradliwe. A oni lubili dużo powietrza dla siebie, dla swoich stad zaś rozległe pastwiska. Żyjąc przeważnie z polowania i z hodowli bydła, niechętni znojnej pracy na roli, nie mogli istnieć bez obszernych lasów.
A te lasy nie mnożyły się w miarę przybywania ludności, która rosła tak szybko, iż podwajała się co pół wieku.
Więc zapragnął Germanin nowych, wygodniejszych siedlisk i udał się zwyczajem przodków na wędrówkę.
Pochód rozpoczął się już przed kilku laty na północy, uboższej od ziem, położonych w środku Europy. Nieznani dotąd światu cywilizowanemu Longobardowie, występujący za panowania Marka Aureliusza po raz pierwszy na widowni historycznej, zabrali żony i dzieci, wozy i bydło, i ruszyli ku południowi, o którym słyszeli tyle dziwów od kupców. Trawa tam zieleńsza i smaczniejsza, owoce wyborne, a sioła takie jasne, że bije od nich łuna światłości...
Idąc, zabierali Longobardowie po drodze drobniejsze plemiona pobratymcze, które przyłączały się z ochotą do dalekiej wyprawy. O pokarm dla siebie i dla rodzin nie potrzebowały się troszczyć nieprzejrzane tłumy, za niemi bowiem ciągnął cały ich dobytek, liczne stada bydła. Lasy zresztą dostarczały zwierzyny i drzewa, a zdroje wody.
Zdziwili się niepomiernie Markomanowie, gdy ujrzeli niespodziewanie w swoich dzierżawach krocie nieproszonych gości.
Dawniej pakował w takich razach słabszy manatki i ustępował mocniejszemu miejsca, którego wszędzie było dosyć.
Ale od pewnego czasu zmieniły się stosunki.
Główne plemiona, sąsiadujące z cesarstwem, jak Markomanowie i Kwadowie, nie miały wcale ochoty do porzucenia siedzib, w których im coraz wygodniej było. Rządzone od lat przeszło stu przez królów i książąt, wychowywanych w Rzymie, pozostając, mimo waśni i wojen, w stosunkach handlowych z południem, zaczęły się powoli cywilizować. Możniejsi Markomanowie i Kwadowie mieszkali w domach murowanych, trzebili lasy, zmuszali poddanych do uprawy roli, sprowadzali z cesarstwa wino, książki i nauczycieli. Był to wprawdzie zarodek dopiero późniejszego rozkwitu; ale już i ten pierwszy błysk innego życia przywiązywał do miejsca urodzenia.
Ludy dalsze, gdy rzucały ziemię ojców, zostawiały za sobą głuche puszcze i nędzne chaty, których nikt nie żałował, sąsiedzi zaś cesarstwa, zmuszeni do ustąpienia z dzierżaw swych przed najeźdźcami, tracili owoce pracy kilku pokoleń.
Przeto nie ucieszyli się Markomanowie odwiedzinami pobratymców, nie odznaczających się uprzejmością.
Trzeba ich było albo siłą odeprzeć, albo skierować groźny potok dzikich ludów na ziemie rzymskie.
Wybrano środek drugi.
Rzym jednak przyjął na granicy naiwne dzieci północy żelazem, zamiast chlebem i solą. Legioniści wypisali na plecach barbarzyńców, którzy domagali się siedlisk w prowincyach, mieczami taką odpowiedź, że zgromieni cofnęli się czemprędzej za Dunaj, by o niej zapomnieć.
Zdawało się, iż stanowczość legatów i trybunów obrzydzi Germanom nowe wędrówki. Tymczasem stało się wręcz przeciwnie. Dzikie ludy, przypatrzywszy się zblizka bogatym krajom imperatora, rozniosły wieść o ich cudach po wszystkich lasach, budząc wszędzie chciwość. — „Odparli nas, uderzyliśmy bowiem w liczbie zbyt małej — bronili się zwyciężeni — ale ruszymy wszyscy razem, a pęknie obręcz graniczna cesarstwa pod parciem naszej siły“!
Zachęta ta szła z roku na rok, od pokolenia do pokolenia, od ludu do ludu, aż ogarnęła całą wolną Germanię. I nagle, jakby na dane hasło, podniosła się Europa środkowa, pozazdrościwszy Rzymowi jego blasków i dostatku.
Nikt nie podbudzał i nie porządkował zrazu ruchu. Przyszedł on sam, jak zrywa się niespodziewanie burza, by oczyścić powietrze gorącego lata. Geniusz ludzkości powiał nad barbarzyńcami, posługując się ich ramionami do celów, których oni nie rozumieli.
Plemiona, bliższe kresów państwa rzymskiego, przypomniały sobie klęski, zadane im przez legiony; dalsze marzyły o bogatych łanach i pastwiskach krajów cywilizowanych. Odżyły wszystkie nienawiści i zawiści, urazy i zniewagi, przeczucia i pragnienia.
I po raz pierwszy od czasu zetknięcia się Rzymu z Germanią powstała cała rasa jasnowłosa przeciw czarnowłosym „panom świata“.
Ozowie i Longobardowie, Wiktowalowie i Hermandurowie i inne ludy niezależne parły z góry Markomanów i Kwadów. Sprzemierzeńcy i lennicy Rzymu, nie chcąc utonąć w ogólnej powodzi, musieli płynąć z nią razem. Jedno plemię porywało za sobą drugie, aż urosło tak olbrzymie wojsko, jakiego świat dotąd nie widział. Do Germanów przyłączył się słowiański naród Jazygów, wsunięty klinem między Panonię i Dacyę, rozłożony po obu stronach rzeki Cissy. Bitny, niespokojny, skory do zaczepki, postanowił przy tej sposobności załatwić dawne rachunki.
Serwiusz nie spodziewał się gruntu tak dobrze przygotowanego. Oceniając pogróżki germańskie ze stanowiska prefekta rzymskiego, lekceważył wieści o ruchu, które go dochodziły z za Dunaju w ostatnim roku. Tyle razy rozpraszał na czele swojej jazdy tłumy barbarzyńców, silniejszych liczbą dziesięć i więcej razy, iż nie przywiązywał wagi do sprawozdań szpiegów. Wiedział zresztą z tradycyi i dłuższego doświadczenia, że niezgoda, wichrząca ciągle między niekarnemi dziećmi natury, czyni wszelką większą wyprawę niemożliwą.
Tymczasem to, co widział i słyszał, gdy posuwał się w górę ku krańcom Markomanii, rzucało na przygotowania Germanów światło zupełnie inne.
Szedł najpierw przez kraj tak głuchy, iż zdawało się, że Kwadowie ulegli jakiejś zarazie; rzadko kiedy ukazywali się po drodze zbrojni mężowie. Z podziemnych nor i z zagród leśnych wychodziły prawie same kobiety, które cofały się z przestrachem na widok wojska rzymskiego, mieszkańcy bowiem pogranicza znali bardzo dobrze jazdę Obozu Batawów.
Serwiusz zmiarkowawszy, że się go barbarzyńcy lękają, kazał trąbom i rogom grać pobudki germańskie, ilekroć się do jakiej osady zbliżał.
Zrazu odpowiadała mu tylko nieufna cisza. W miarę jednak, jak się oddalał od granicy cesarstwa, odzywały się coraz częściej dźwięki pokrewne.
Z różnych stron ukazywały się teraz zbrojne hufce, zatrzymywały się zdziwione, a dostrzegłszy, zamiast orłów cesarskich, znaki polowe Markomanów, witały rokoszan okrzykami radości. Wszystkie doliny rozbrzmiewały szczękiem oręża. Cała młodzież Kwadów cofnęła się w głąb kraju, by się zdala od czujnego ucha i oka straży rzymskiej przygotować do boju.
I zaczął Serwiusz wierzyć, że się w ludach germańskich ocknęła nareszcie świadomość ich siły, a wiara ta przypinała mu skrzydła do ramion.
Prefekt imperatora stawał się z każdym dniem więcej Germaninem, marzącym o upokorzeniu pysznej Romy.






X.

Na samej granicy Markomanii[4] i Kwadyi, na rozległym pagórku stał duży dom kamienny, zbudowany w stylu rzymskim. Otoczony obszernym kwadratowym dziedzińcem, którego boki tworzył wysoki mur, zaopatrzony w rogach basztami, sprawiał wrażenie obozu warownego. Stawiał go widocznie wojownik, wychowany w szkole przemyślnych sąsiadów.
Dworzec ten świecił zdaleka dachem świecącym, ręka bowiem ludzka uprzątnęła na pół mili wokoło las i zmieniła niedostępne niegdyś knieje na łany urodzajne. Długie, wysokie zagony, przedzielone głębokiemi rowami, ciągnęły się przez całą dolinę, proste drogi i mosty, rzucone na potoki, ułatwiały dostęp do licznych zagród, tulących się, wbrew zwyczajowi germańskiemu, do stoków góry.
Nie barbarzyniec tu gospodarował. Wszędzie było widać ślady pracy cierpliwej i głowy, przywykłej do porządku.
Do tego domu zbliżała się w drugiej połowie marca gromadka jeźdźców, siedzących na małych koniach. Tylko dwaj mężowie, którzy wyprzedzili hufiec o kilka kroków, mieli pod sobą rosłe rumaki. Różnili się oni i strojem od reszty. Przyodziani w suknie z miękkiej wełny mieli na ramionach długie płaszcze futrzane, spięte pod szyją złotemi łańcuchami. Głowy ich pokrywały szyszaki rzymskie, a piersi — koszulki ogniwkowe.
Obaj, wydostawszy się z lasu, rozglądali się uważnie wokoło.
— Całe wojsko mógłby Serwiusz raczyć sokiem jęczmiennym przez kilka miesięcy — odezwał się jeden z nich, ogarniając rozległe pola spojrzeniem małych, głęboko pod krzaczastemi brwiami osadzonych oczu.
Po jego twarzy, popstrzonej gęsto piegami, zeszpeconej rudą brodą, przebiegł błysk radości.
— Stary Radbod sprowadził wistocie niepodaremnie z ziemi cesarskiej rzemieślników i rolników — odparł drugi, przystojny blondyn.
— I las poprzecinał drogami i litom zagrody pobudował.
— Widziałem — mruknął rudy.
— Trzebaby go naśladować — mówił blondyn.
— Chyba na to, żeby nam legiony zdeptały owoce długoletniej pracy! Na tem skończy się ta przeklęta wojna, w którą leziemy, jak bydło w ogień.
— Nie sądzę, żeby Serwiusz poprowadził wyprawę z naszą krzywdą.
— Serwiusz, Serwiusz, ciągle ten Serwiusz! — zawołał rudy żywo. — Cóż-bo takiego zrobił, że śpieszymy wszyscy na jego wezwanie. Nie sztuka być dobrym wodzem, gdy się stoi na czele jazdy legionów. Z takiem wojskiem potrafiłby każdy z nas zwyciężać.
— Śpieszymy na jego wezwanie — odpowiedział blondyn — bo Serwiusz jest naczelnikiem plemienia, do którego należymy, jest naszym księciem.
— Panem naszym i jego jest król Markomanii.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że losy Radboda pozostawały z królem zawsze tylko w związku luźnym. Nie król prowadził naszych ojców do boju, lecz Radbod.
— Przechodząc w służbę rzymską, utracił Serwiusz prawa swojego rodu.
— I nasz król i książę Kwadów korzą się, gdy potrzeba, przed imperatorem, a mimo to nie przestają być Germanami. Serwiusz, zrzekłszy się służby rzymskiej, odzyskał znów prawa swojego rodu.
— Rzymskiego iście adwokata ma w tobie ten zaprzaniec — mruknął rudy.
— Willibaldzie! — wyrzekł blondyn, rzucając towarzyszowi spojrzenie niechętne. — Wierności, dochowywanej naczelnikowi plemienia, zazdroszczą nam nawet Rzymianie.
Rudy, zwany Willibaldem, zamilkł, przygryzając wargi.
Po chwili odezwał się:
— Nie gniewaj się, Rudlibie, ale ty wiesz, że ród Serwiusza wydarł mojemu prawo przodownictwa.
— Odebrał je wam wiec powszechny, gdy przestaliście służyć plemieniu — odparł Rudlib.
Gdyby w tej chwili był odwrócił głowę, byłby na czole Willibalda dostrzegł głęboką brózdę, która zarysowała się pionowo między brwiami. Ale on patrzył przed siebie na dworzec Radboda, który majaczył w oddali w szarej mgle dnia pochmurnego.
— Gniazdo orle — wyrzekł półgłosem.
Słowa te wywołały na usta Willibalda uśmiech pogardliwy.
Uderzył konia piętami i puścił się wyciągniętym kłusem, powściągając wodze dopiero wtedy, gdy hufiec stanął u podnóża pagórka, na którym wznosił się dom Serwiusza.
Nikt się tu snadź nie lękał napadu, brama bowiem była na rozcież otwarta. Kiedy się jeźdźcy zbliżali do muru, doleciała ich z zewnątrz wrzawa wielkiego mnóztwa ludzi.
— Serwiusz nie szczędzi soku jęczmiennego — mruknął Willibald.
— Nas ugości niezawodnie winem rzymskiem — wyrzekł Rudlib.
Rozległy dziedziniec roił się od zbrojnych. Tysiące wojowników spoczywało pod gołem niebem na skórach niedźwiedzich, racząc się piwem, które służba obnosiła bezustannie w dużych dzbanach. Że gospodarz nie skąpił trunku, dowodziły czerwone twarze, żywe ruchy i podniesione głosy.
— Rozstąpcie się! — zawołał Willibald głosem pana, przywykłego do rozkazywania.
Wojownicy usuwali się bez oporu, tworząc szeroki szpaler. Najbliżsi podnieśli na przywitanie przybyszów do góry włócznie i tarcze.
W domu spostrzeżono już nowych gości. Kiedy Willibald i Rudlib zeskoczyli z koni, ukazał się na progu Serwiusz, przebrany po germańsku. Miał na sobie suknie przylegające tak dokładnie do ciała, że wszystkie muskuły rysowały się pod niemi wyraźnie. Bogate pukle złotawych włosów czesał na tył głowy i złączył je w węzeł. Z dawnego stroju zatrzymał tylko rzymskie buty wojskowe.
Pierwszy przystąpił do niego Rudlib, i uchyliwszy głowy, odezwał się:
— Willibald i Rudlib, waszego rodu wierni towarzysze, przybywają do was, książę, z hołdem powinnym, waszemu wezwaniu posłuszni.
Serwiusz spojrzał uważnie w otwartą twarz Rudliba, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i odparł:
— Syn Radboda wita was, szlachetni panowie, z tą samą radością, z jaką niegdyś jego rodzic ojców waszych pozdrawiał. Dom mój niech będzie waszym!
A wyciągnąwszy rękę do Rudliba, dodał:
— Szczere oczy starego Sygara, które poznaję w waszej twarzy, mówią mi, że stoi przedemną jego syn waleczny.
Rudlib uchylił powtórnie głowy.
— Pamięć nie myli was, książę — odpowiedział. — Mówi do was Rudlib, syn Sygara.
— Bądźmy przyjaciółmi, Rudlibie — wyrzekł Serwiusz.
Dwie dłonie męzkie złączyły się w uścisku serdecznym, dwie pary niebieskich, rozumnych oczu zawisły na sobie przez kilka chwil, ślubując sobie wiarę.
Scenie tej przypatrywał się Willibald z pod czoła złem spojrzeniem poskromionego kota. Gdy się Serwiusz do niego zwrócił, podniósł dumnie głowę:
— A wy, szlachetny Willibaldzie — mówił Serwiusz — zapomnijcie dawnych uraz, które waśniły nasze rody, wkrótce bowiem będziemy walczyli obok siebie w jednym szeregu.
— Stawiłem się na wasze wezwanie — odparł Willibald wymijająco.
— Spocznijcie po dalekiej drodze. Starczy i dla was soku jęczmiennego.
Rzekłszy to do drużyny swoich gości, wszedł Serwiusz do dworca, prowadząc za sobą Rudliba i Willibalda.
Jak w Rzymie, przylegała i tu bezpośrednio do przedsionka duża sala, z tą tylko różnicą, że nie miała w dachu otworu. Zamiast miękkich, jedwabną materyą krytych sof, stały ławy dębowe, zamiast wazonów z kwiatami — kołowrotki. Dwadzieścia służebnic przędło len pod okiem pani domu.
Gdy goście przekroczyli próg, podniosła się z pośród niewiast wysoka postać, ubrana w białą, szlakiem purpurowym obramowaną suknię rzymskiej patrycyuszki. Bujne, jasne włosy, spięte na karku złotą przepaską, okrywały jej obnażone ramiona miękkim płaszczem.
— Polecam twojej uwadze, Tusneldo, szlachetnych panów, Rudliba i Willibalda — odezwał się Serwiusz.
— Starać się będę, szlachetni panowie — wyrzekła Tusnelda — abyście przy naszem ognisku domowem nie uczuli braku własnych gospodyń.
Nie była to już owa nieszczęśliwa branka, zdeptana poniewierką niewoli, zwiędła w podziemiach cmentarzów chrześciańskich. Młodość i szczęście wróciły jej zdrowie i swobodę ruchów, zabarwiwszy jej twarz świeżemi rumieńcami. Zaślubiona Serwiuszowi podług obrządku germańskiego natychmiast po przekroczeniu granicy Markomanii, rządziła od miesiąca w dworcu Radboda.
— Proszę! — mówił Serwiusz, idąc przodem wązkim kurytarzem, który biegł, tak samo, jak w domach rzymskich, równolegle z pracownią pana, zakrytą z obu stron kotarami.
Gdy Willibald i Rudlib weszli do sali jadalnej, wyciągnęło się do nich kilkanaście ogromnych puharów.
— Witajcie! — zawołano zewsząd.
— Jak widzę, dzieje się wam bardzo dobrze pod gościnnym dachem księcia — wyrzekł Rudlib.
— Doskonałe piwo! — odparł jakiś otyły Markomanin, usiłując się dźwignąć z ławki, na której spoczywał, rozłożony wygodnie.
— Doskonałe — powtórzył z głupkowatym uśmiechem na zmysłowych wargach, opadłszy ociężale na skórę niedźwiedzią.
— Za dobre dla ciebie — zaśmiał się Rudlib — bo nie umiesz go pić z rozumem.
— Chciałbym widzieć, jakbyś ty po dwudziestu puharach wyglądał — bronił się grubas.
— Świeży dzban czeka, a wy tracicie nadaremnie drogi czas — odezwał się ktoś z boku.
— Mądre słowo! — mruknął grubas.
— Mądre! — przywtórzono mu wokoło z wesołym śmiechem.
Willibald i Rudlib przyłączyli się do biesiadników.
Byli to sami naczelnicy rodów, połączeni luźnym węzłem z księciem, któremu przyznawali prawo rozkazu jedynie podczas wojny. Każdy z nich posiadał własną drużynę zbrojną, składającą się z wolnych ludzi pochodzenia gminnego i licznych poddanych, zwanych litami. Oddzieleni od siebie znacznemi przestrzeniami, żyli samotnie. Spotykali się tylko na wiecach plemienia, lub w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.
Ocierając się wskutek blizkiego sąsiedztwa z cesarstwem ciągle o cywilizacyę rzymską, wzięli z niej upodobania i nawyknienia wytworniejsze. Jedli, mieszkali, ubierali się lepiej od pobratymców, posuniętych dalej na północ, i dbali o dobre uzbrojenie swoich hufców. Wielu z nich mówiło po łacinie, karczowało lasy i uprawiało ziemię. Ich gospodarstwo rolne polegało wprawdzie głównie na hodowaniu pszenicy i jęczmienia, potrzebnego do wyrabiania ulubionego trunku Germanów; ale był to już znaczny postęp w porównaniu z życiem koczującem innych plemion.
Kiedy Willibald i Rudlib spoczęli na ławach, wysłanych skórami, wrócił Serwiusz do sali.
— Nie widzę od obiadu Mucyi — wyrzekł, pochyliwszy się nad żoną.
— Pojechała, jak zwykle, do lasu — odparła Tusnelda.
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Nie była jeszcze nigdy tak długo po za domem — mówił — a nasze lasy nie są obecnie dla cudzoziemców bezpieczne. Włóczy się w nich mnóztwo zbrojnych, a i dziki zwierz budzi się pod wieczór.
— Towarzyszy jej zawsze stary Wunibald, obyty z włócznią i oszczepem.
— I Wunibalda pokona przemoc.
Tusnelda podniosła żywo głowę i spojrzała na męża niespokojnym wzrokiem.
— Roześlij gońców po lesie, najdroższy. Ona taka nieszczęśliwa, tak tęskni... — mówiła z prośbą w głosie.
— Sam jej poszukam.
Rzekłszy to, wyszedł Serwiusz przed dom i klasnął w dłonie.
Dwóch byłych legionistów, trzymających straż przede drzwiami, nadbiegło z pośpiechem.
— Niech mi Gonar przyprowadzi konia! — rozkazał Serwiusz.
A gdy się jeden z wojowników szybko oddalił, zapytał tego, który stał na miejscu:
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę udał się Wunibald z panią rzymską?
— Pojechali do świętego gaju, wodzu — odparł żołnierz.
Rozłożeni naokoło ognisk, grali Germanowie w kości.
Byli to wolni towarzysze udzielnych panów, z którymi przybyli na wiec, do stolicy naczelnika plemienia. Żaden z nich nie odłożył broni, a wszyscy pili bezustannie, jak gdyby ich żołądki miały rozmiary beczki.
Serwiuszowi, przywykłemu do karności legionów, nie podobało się to opilstwo, przeplatane ciągłemi kłótniami. Co chwila podnosił się gdzieś wpośród graczów gniewny głos. Wszczynały się bójki, rozlegały klątwy.
Wodza regularnego wojska gorszyła ta niesforność, ale książę germański zmuszał się do pobłażliwości, wiedział bowiem, że naraziłby się swoim ziomkom, gdyby im odmówił piwa, kości i prawa noszenia broni w obrębie murów domu. Jeszcze go nie obwołali wojewodą.
Dziedziniec rozbrzmiewał już od tygodnia wrzawą głosów pijanych.
Wezwani na naradę panowie markomańscy ściągali z drużynami swojemi kolejno, nie troszcząc się o to, czy zdążą na dzień oznaczony. Temu przeszkodziło polowanie, owego wstrzymała biesiada, trzeci rozstrzygał właśnie krwawy spór z wrogiem osobistym. Nikt się nie śpieszył. Germanin zbierał się do drogi wówczas, kiedy mu z tem było wygodnie.
I znów budziły się w duszy byłego prefekta legionów te same wątpliwości, które go w Rzymie niepokoiły. On nauczył się cenić w chwilach groźnych wartość każdej godziny, a jego ziomkowie trwonili nieopatrznie tygodnie. Zdołaż on nagiąć samowolnych naczelników rodów do posłuszeństwa obozowego, potrafiż zlepić z ich luźnych hufców zwartą całość, któraby mogła stawić czoło wojsku imperatora?
Pogrążony w głębokiej zadumie, wsiadł Serwiusz na konia. Kiedy go za bramą dworca owiała cisza nadchodzącego wieczoru, spojrzał w górę, w niebo i wyrzekł zcicha:
— Nieznany Boże, który patrzysz na bezprawie Romy, pomóż mi dokonać czynu zuchwałego. Bo zuchwałe jest moje przedsięwzięcie...
Dojechawszy do lasu, zadął w róg myśliwski Ponure dźwięki zatoczyły szerokie koło, podawane drzewu przez drzewo.
Kiedy się ostatnie echa rozpłynęły w przestrzeni, pochylił Serwiusz głowę i nasłuchiwał. Nikt mu nie odpowiadał.
Wówczas świsnął na konia i popędził galopem.
Ilekroć mijał jaką ścieżkę, wydeptaną przez jego poddanych, mieszkających w zagrodach, rozrzuconych w boru, powtarzał sygnał. Przebiegł już milę, kiedy pochwycił nareszcie niespokojnem uchem słaby odgłos drugiego rogu.
Odetchnął i zwolnił kroku.
Znalazł Mucyę w miejscu, w którem wykarczowany las odkrył widok na południe. Siedziała na pniu ściętego dębu, zapatrzona w ciemną wstęgę gór, tworzących granicę Markomanii. O kilkanaście kroków od niej stał wojownik germański.
Zeskoczywszy z konia, podszedł Serwiusz do owego wojownika i odezwał się do niego półgłosem:
— Doczekałeś się wnuków, a nie nauczyłeś się jeszcze wykonywać rozkazów. Nie opiekuje się dobrze niewiastą, kto pozwala jej o tej porze przebywać w lesie.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Germanin na broń.
— Za mało jednej włóczni i jednego miecza na stado wilków — fuknął Serwiusz i zbliżył się do Mucyi.
— Tusnelda niepokoi się o ciebie, Mucyo — wyrzekł, dotykając ręką głowy Rzymianki.
Ona zwróciła do niego twarz zroszoną łzami i odparła:
— Przepraszam Tusneldę i ciebie, Serwiuszu, ale mnie gwar waszego domu męczy. Tu mi dobrze. Za temi górami...
Chciała powiedzieć: „świeci słońce rzymskie,“ lecz zamilkła.
Boleść jej nie uszła uwagi Serwiusza.
— Ty płaczesz, Mucyo? — mówił z wyrzutem w głosie. — Od chwili, kiedy przekroczyliśmy granicę cesarstwa, nie schodzą z twego oblicza cienie smutku. Daremnie jestem ci ja bratem, a Tusnelda siostrą kochającą. Cisza naszych lasów nie utuliła twojego żalu, szczera gościnność germańska nie okwieciła ust twoich uśmiechem swobodnym. Tam, za temi górami, sponiewierali cię, znieważyli, cisnęli na Pole Hańby, jak córkę wyrodną. Rzym zaparł się ciebie.
— A jednak jest on kołyską przodków moich — odpowiedziała Mucya głosem złamanym.
— Dla ciebie chciał być grobem niesławnym.
— I ten grób niesławny byłby w ziemi rzymskiej.
Serwiusz milczał przez jakiś czas, potem ciągnął dalej:
— Do Rzymu, na śmierć haniebną cię nie odeślę. Może troski, które ściągają się chmurą coraz gęstszą nad głową Marka Aureliusza, odmienią jego serce i nauczą go pobłażliwości dla Boga wydziedziczonych. Wówczas wrócisz do ojczyzny, abyś była kapłanką ogniska domowego Publiusza. Dla niego to bronię twojej głowy szlachetnej.
Lekki rumieniec pokrył bladą twarz Mucyi.
— On nie przestanie być nigdy Rzymianinem — szepnęła.
— I kamienie kruszeją pod cierpliwą dłonią czasu — wyrzekł Serwiusz. — Bądź dobrej myśli i zapomnij o trwodze dni przebytych.
Nachylił się i wziąwszy Mucyę na ręce, jak dziecinę, zaniósł ją na konia.
Ona nie opierała się.
— Przebacz, Serwiuszu, niewdzięcznej — wyrzekła — że nie umie ocenić twojej dobroci; ale tęsknota za Rzymem stłumiła we mnie wszystkie inne uczucia.
Jechali obok siebie w milczeniu, wsłuchani we własne myśli. Germanina dziwiła miłość ojczyzny, której nawet doznana krzywda nie zdołała zgasić; Rzymianka bolała nad swojem położeniem, zmuszającem ją do korzystania z gościnności zbuntowanego prefekta legionów.
Smutek Mucyi odkrył Serwiuszowi nową stronę potęgi Rzymu. Rozumiał teraz doskonale siłę olbrzymiego ciała państwowego, którego poszczególne członki czuły się częściami całości jeszcze wtedy, kiedy je obcięto, wzgardziwszy niemi.
I przypomniał sobie Serwiusz słowa Publiusza. Być może, iż ten zniewieściały naród, lekkomyślny w szczęściu, podźwignie się z upadku, gdy ujrzy nad sobą prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylekroć już zdawało się, że cesarstwo ulegnie zemście zwyciężonych, a ono zdeptało ostatecznie zawsze najzuchwalszych wrogów.
Serwiusz podniósł ruchem energicznym głowę, chylącą się pod brzemieniem ciężkich myśli. On nie powinien się poddawać zwątpieniu, które usiłowało osłabić jego wolę. Jego obowiązkiem wierzyć w siebie i w siłę zjednoczonej Germanii.
Wyprostował się na koniu i zmarszczył brwi. Znał przecież Rzym. Nie obcą mu była jego sztuka wojenna i jego niemoc.
Już zbliżał się do skraju lasu, kiedy do jego ucha przypłynął na cichych skrzydłach nocy niewyraźny, daleki jeszcze odgłos rogów. Nie był to zwykły sygnał myśliwski. Jacyś żołnierze nadciągali, przygrywając sobie po drodze marsza wojennego. Serwiusz, poznawszy dźwięki pieśni rzymskiej, wyrzekł do Mucyi:
— Wracaj sama do domu. Już ci teraz nic nie grozi.
Kiedy się Mucya oddaliła z Wunibaldem, skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.
To prawdopodobnie oddział Hermana, jacyżby bowiem inni legioniści ośmielili się wtargnąć w czasach niespokojnych aż do dzierżaw markomańskich? On sam, gdy jako prefekt rzymski ścigał awanturnicze bandy pobratymców, nie oddalał się nigdy zanadto od granicy cesarstwa.
I nagle przypomniał sobie Fabiusza, którego mu obfite wypadki ostatnich tygodni przesłoniły.
Gdyby Herman pochwycił tego handlarza egipskiego i dostawił go żywcem... Na samą myśl o odwecie zakrzywiły się palce u rąk Serwiusza, jak szpony drapieżnego ptaka.
On należał do rasy, która nie przebaczała nikomu zniewagi osobistej. Samowolne dzieci natury, nie nagięte jeszcze do karności społecznej, nazywały zemstę prawem i świętym obowiązkiem wolnego człowieka. Rodzonemu bratu nie zapominał Germanin krzywdy; na dobytek i życie serdecznego druha nastawał, kiedy się czuł obrażonym.
Kilkanaście lat, przebytych w legionach rzymskich, nie stłumiły we krwi Serwiusza instynktów, odziedziczonych po przodkach. Nauczył się wprawdzie słuchać, ale tylko w boju. Po za służbą obozową uważał wymiar sprawiedliwości za swoją własność wyłączną.
A ten szachraj egipski sponiewierał mu narzeczoną i urągał jemu samemu...
Wpatrzony w błękitnawe cienie nocy miesięcznej, widział Serwiusz przed sobą wyraźnie Fabiusza, drwiącego w Rzymie z jego boleści.
— Pobawiłbym się tobą! — syknął przez zaciśnięte zęby.
Twarz jego miała w tej chwili wyraz okrutny.
Pochylił się na koniu i nasłuchiwał. Pieśń rzymska zamilkła. Jacyś jeźdźcy pędzili... Już dolatywał szczęk oręża.
Serwiusz przyłożył róg do ust i zagrał pobudkę wieczorną. Odpowiedział mu taki sam sygnał.
— Herman — mruknął. — Gdyby go złowił...
Pochylił się jeszcze więcej, wytężywszy wzrok w stronę nadbiegającego hufca.
Na drodze zarysowała się czarna masa, która przybierała z każdą minutą kształty wyraźniejsze. Serwiusz rozróżnił nasamprzód szyszaki, błyszczące na ciemnem tle płaszczów i łbów końskich, następnie poznał Hermana. Stary setnik miał coś przed sobą, jakby duże zawiniątko.
Serwiusz włożył całą swoją zemstę w oczy, powstrzymawszy oddech.
— Witaj, wodzu! — zawołało sto głosów i sto włóczni zadzwoniło o tarcze.
— Co rozkazaliście panie, sprawiliśmy — odezwał się Herman. — Naczelnicy Kwadów ciągną zewsząd do waszej okolicy. Nie mogliśmy wcześniej wrócić, bo Fabiusz uciekał z kolonii na kolonię, pożyczywszy skoków od zająca. Pochwyciliśmy go dopiero na samej granicy cesarstwa.
Podniósł owo zawiniątko do góry i cisnął je przed konia księcia.
Szybko zeskoczył Serwiusz na ziemię. Pochylił się nad skrępowanem ciałem Fabiusza i zwrócił jego twarz do księżyca. Było to oblicze trupa z zamkniętemi powiekami.
— On nie żyje! — zawołał Serwiusz, rzuciwszy Hermanowi groźne spojrzenie.
Ale w tej chwili drgnął domniemany nieboszczyk i otworzył oczy szeroko.
Długo patrzyli na siebie w milczeniu kat i jego ofiara. Szyderski wzrok Germanina pił chciwie nieme przerażenie, zastygłe w źrenicach poborcy.
— Głupi niedźwiedź germański wita cię, znamienity rycerzu państwa rzymskiego, w dziedzictwie swoich ojców — zaczął Serwiusz. — Należy ci się wypoczynek po dalekiej drodze. Zgotuję ci łoże tak znośne, iż ci go nawet rozkosznisie stolicy pozazdroszczą. Nie zbudzi cię najlżejszy szelest. Będziesz mógł śnić bez końca... zawsze... Germanowie są gościnni...
I znów przypatrywał się kat ofierze swojej, rozkoszując się jej strachem osłupiałym.
Fabiusz nie ruszał się, nie odrywał oczu od twarzy Serwiusza. Tak traci drobna ptaszyna przytomność, gdy ujrzy nad sobą szpony krogulca.
— Daremnie nagromadziłeś górę złota i zbudowałeś sobie za bramą Appijską wspaniałe mauzoleum — ciągnął Serwiusz dalej — daremnie kradłeś, oszukiwałeś, kłamałeś, wydzierałeś nędzarzom ostatniego assa. W schronisku, które dla ciebie przeznaczyłem, obejdziesz się doskonale bez pieniędzy. Za wszystkie swoje miliony nie kupiłbyś w niem skibki czarnego chleba.
Teraz zaczął Fabiusz drżeć na całem ciele.
— Nie lękaj się; zimno ci u mnie nie będzie — mówił Serwiusz. — Otulę cię i okryję tak troskliwie, iż nawet powietrze nie obrazi twojej wypieszczonej skóry. Wiem, że nie znosisz chłodu naszych lasów, obowiązkiem zaś gospodarza pamiętać o wygodach gościa.
A zwróciwszy się do żołnierzy, rozkazał:
— Wykopać dół, naciąć gałęzi.
Słowa te wyrwały z piersi Fabiusza głuchy jęk. Rzucił się jak ryba, wydobyta na ląd, i zatoczył wokoło błędnym wzrokiem.
Szukał ruchem instynktownym wyjścia z matni. Nie widział go. Choćby wołał, krzyczał, nie usłyszałby go nikt, oprócz dzikich zwierząt, odzywających się w lesie.
— Połowę majątku oddam ci! — szepnął.
— Dorzucę do twoich milionów jeszcze garść złota, ażebyś nie był do ostatniej chwili pozbawiony widoku ukochanego kruszcu — odpowiedział Serwiusz.
— Uwolnię wszystkich niewolników germańskich...
— Nie zasługuje na wolność, kto znosi cierpliwie niewolę.
— Miej litość nademną... — błagał Fabiusz.
Litowałżeś ty się kiedykolwiek nad cudzem nieszczęściem?
— Nie jam zawinił... nie moje ręce ujęły Tusneldę...
— Mówiono mi, że i twoi bogowie egipscy brzydzą się kłamstwem. Módl się do nich, bo wiesz, że nie zasłużyłeś na miłosierdzie.
Powtórnie rzucił się Fabiusz i wydobył z siebie ryk chrapliwy. Potem odwrócił się twarzą do ziemi i zamknął powieki.
Szybko wykopali żołnierze mieczami głęboki dół.
— Oswobodzić mu ręce, żeby miał czem ciało rozrywać, gdy go anioł śmierci dusić zacznie — rozkazał Serwiusz.
Rozpętanego Fabiusza zaniósł Herman do żywego grobu.
Cisnąwszy za poborcą garść złotych monet, drwił Serwiusz:
— Baw się, mój gościu, bo chyba nie prędko zaśniesz. Dobrej nocy ci życzę...
Z góry posypał się chrust, a na dole miotało się ciało ludzkie. Przez krótki czas świeciły jeszcze ręce, szamocące się wśród gałęzi, potem przykryła je ziemia.
Kiedy się nad Fabiuszem wzniosła wysoka mogiła, dosiadł Serwiusz konia i przywołał do siebie Hermana. Głosem spokojnym, jakby najzwyklejszą spełnił czynność, zapytał:
— Czy zbadałeś dokładnie usposobienie Kwadów?
— Cały naród stanie do boju przeciw Rzymowi — odpowiedział Herman. — Mówiono mi także, że do księcia Kwadów przybyło poselstwo od Jazygów. I oni ostrzą miecze i hartują włócznie w ogniu.
Serwiusz zamyślił się. Obliczył siły Jazygów i wyznaczał dla nich miejsce w przyszłej wyprawie wojennej. Wiedział, że siedzieli wybornie na koniu i strzelali celnie z łuku.
Układając plan najazdu, zapomniał zupełnie o Fabiuszu. Nawet przez chwilę nie ulitowało się serce jego nad straszliwem położeniem nędznika, torturowanego przed skonaniem długim strachem śmiertelnym. I poborca, gdyby go był w moc swoją dostał, nie byłby go oszczędzał. Świat pogański nazywał miłosierdzie słabością.
Cisza spoczynku zalegała już dziedziniec, kiedy oddział Hermana stanął przed dworcem Radboda. W drewnianych szopach, ustawionych wzdłuż murów, leżeli wojownicy pokotem, obojętni na chłód nocny. Przy jednem tylko z dogasających ognisk czuwało jeszcze trzech Markomanów, pochylonych głowami ku sobie.
Coś bardzo ważnego zajęło całą ich uwagę, bo nie odwrócili się nawet, kiedy się Serwiusz do nich zbliżył.
Grali w kości.
— Mam dosyć — mówił jeden z nich, nizki, wątłej budowy towarzysz z drużyny Willibalda. — Jeżeli nie przestaniecie, zabiorę wam nawet wolność. Szczęście mnie dziś umiłowało.
— Graj dalej! — mruknął głosem ochrypłym ze wzruszenia ogromny drab z barkami gladyatora. — Cóż cię moja wolność obchodzi?
— Byłoby mi przykro dotknąć stopą twojej głowy — wyrzekł szczęśliwy gracz. — Wzrośliśmy w tej samej osadzie.
— Jeżeli taka będzie wola bogów, to dotkniesz stopą mojej głowy i włożysz mi na szyję postronek — odparł olbrzym i rzucił na pień, służący za stół, drobną monetę srebrną.
Zawirowały kości... Trzy pary rozgorączkowanych oczu śledziły chciwie ich ruch. Olbrzym przegrał. Zaklął i odpiąwszy miecz, cisnął go przed siebie.
— Ostatni mój dobytek — wyrzekł. — Rzucaj!
Po chwili przeszła broń na stronę towarzysza Willibalda.
Przy ognisku zapanowała cisza. Olbrzym, zwinąwszy pięści, patrzył ponuro na stos pieniędzy i przedmiotów, nagromadzonych przed szczęśliwym graczem. Ważąc coś stanowczego w myśli, oddychał ciężko.
— Odegrasz się jutro, Sygarze — odezwał się po jakimś czasie trzeci Markomanin.
Ale olbrzym zawołał:
— Do jutra strawiłaby mnie złość. Albo odegram się natychmiast, albo Winfryd wprzęże mnie razem z wołem do sochy, lub uczyni ze mną co zechce. Stawiam siebie za wszystko, co mi zabrałeś. Rzucaj!
Winfryd ociągał się.
— Ty wiesz, Sygarze — mówił — że słowo męża znaczy tyle, co przysięga, co wyrok starszych plemienia. Pamiętaj, że w zagrodzie czekają na ciebie żona i dzieci.
Sygar żachnął się.
— Rzucaj, kiedy mówię! — zawarczał. — Nie od ciebie będę się uczył poszanowania danego słowa.
— Upamiętaj się...
— Rzucaj! — krzyknął olbrzym.
Woli jego stało się zadość. Kości znowu zawirowały i Sygar przegrał wolność.
Długo patrzył osłupiałym wzrokiem na złowrogą liczbę, która go swobody pozbawiła, blady, niemy; potem padł na twarz przed Winfrydem i wyrzekł:
— Już nie jestem twoim towarzyszem, lecz bydlęciem. Bierz mnie...
Mógł się jednem uderzeniem pięści pozbyć słabszego znacznie pana, mógł siłą odzyskać, co mu nieżyczliwy los odebrał, mógł w końcu uciec i schronić się w nieprzebytych kniejach, ale poszłaby za nim wzgarda wszystkich mężów germańskich, dla których zobowiązanie osobiste było prawem najwyższem.
Już się Winfryd podniósł, by na znak objęcia własności dotknąć stopą głowy Sygara, kiedy się Serwiusz odezwał:
— Czy dwóch poddanych wystarczy za tego głupca? — zapytał.
Widok księcia przeraził Winfryda.
— Wygrałem go, książę — bąknął zakłopotany.
— Widziałem i nie zaprzeczam ci prawa własności, lecz szkoda ramion Sygara do pracy niewieściej. Daję ci za niego dwóch poddanych — mówił Serwiusz. — Czy dosyć?
— Sygar należy od tej chwili do was, książę.
— Będziesz służył w mojej straży przybocznej — odezwał się Serwiusz do Sygara. — Gdybyś pod moim bokiem dotknął kości, każę cię powiesić.
To rzekłszy, udał się do domu.
Sala była już pusta. Czuwała jeszcze tylko Tusnelda, schylona nad kołowrotkiem.
— Ty nie śpisz — mówił Serwiusz, całując żonę w oczy. — Zasłużył na spoczynek, kto opuścił łożnicę z gwiazdą poranną.
— Sen ucieka od żony, gdy mężowi grozi niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo jest najwierniejszym towarzyszem wojownika.
— Pili za wiele wina... Kłócą się...
— Opilstwo i spory nie dziwią nikogo na ziemi germańskiej.
— Kilku z nich nie chce wojny... grożą tobie...
— Grożą? Mnie?
Serwiusz uśmiechnął się z niedowierzaniem...
— Przekonał ich ten rudy, co przybył przed wieczorem — szeptała Tusnelda, tuląc się do męża. — Zejdź dziś z drogi ich pijanemu gniewowi.
W tej chwili doleciała z sali jadalnej wrzawa podniesionych głosów.
— Oni się tam pozabijają! — zawołał Serwiusz i odsunąwszy Tusneldę, pobiegł do swoich gości.
Nadszedł w samą porę, już bowiem dobyli panowie markomańscy mieczów, by zwyczajem barbarzyńców rozstrzygnąć spór doraźnie. Rozgrzani winem i kłótnią, doskakiwali do siebie, obrzucając się obelgami.
— Tylko tchórz cofa się przed czynem odważnym! — krzyczał Rudlib.
— Tylko głupiec lezie w pułapkę! — wołał Wilibald.
— Po łbie tego lisa! — zawyło kilku Markomanow, otaczających Rudliba.
— Bij, zabij! — huknęli zwolennicy Wilibalda.
Błysnęła broń.
Wtem rozległ się potężny głos Serwiusza.
— Rozstąpcie się!
Ale kłębek szamocących się ciał nie odmotał się.
— Nie słuchać go! — wrzeszczał Willibald. — Jeszcze mu wojna nie oddała władzy nad nami. Bij, zabij!
Zadzwoniły miecze.
Wówczas wpadł Serwiusz pomiędzy walczących, a wytrąciwszy Willibaldowi oręż z rąk, powalił go uderzeniem pięści.
Zręczność i niezwykła siła fizyczna podziałały skuteczniej na dzieci natury, aniżeli słowa rozumne. Kiedy Serwiusz wezwał zapaśników po raz wtóry, aby się rozstąpili, nie oparł się jego woli ani jeden głos. Z niemym podziwem spoglądali naczelnicy rodów na swojego księcia.
A on, podniósłszy obnażony miecz do góry, obrzucił gromadę spojrzeniem orła i mówił wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:
— Ja, syn Radboda, wodza waszych ojców, ogłaszam z tą chwilą w lasach, podległych mojemu rozkazowi, wojnę przeciw Rzymowi. Jeśli znajduje się między wami ktoś, kogoby siła legionów przerażała, niech wystąpi, a otworzą się przed nim bramy mojego dworca, by mógł wrócić bez przeszkody do niewiast i dzieci.
Czekał, dając panom czas do namysłu. Kiedy się nikt nie odezwał, cisnął miecz na stół i wyrzekł:
— Oto odtąd wasza wola, wasze prawo jedyne. Miecz mój będzie waszym wodzem i sędzią.
Teraz zawołał Rudlib:
— Cześć wam, książę!
I zaszumiało w sali: Cześć wam, wodzu!

KONIEC TOMU TRZECIEGO.
XI.

Zdziwili się nazajutrz goście Serwiusza, gdy ich trąby i rogi o świcie ze snu zbudziły. Dotąd nie przeszkadzał im nikt w wypoczynku po nadmiernie użytych trunkach. Jak w domu, wylegiwali się i tu do białego dnia na skórach niedźwiedzich, nie troszcząc się nawet o konie.
Tylko niewiasty witały w barbarzyńskiej Germanii wschód słońca. One krzątały się od samego rana w domu i w szopach, przeznaczonych dla zwierząt. One przyrządzały strawę, przędły len, chowały dzieci, a gdy było potrzeba, szły do lasu z toporem, a w pole z sochą.
Wolny Germanin, bez względu na wiek, stan i majątek uważał próżniactwo w czasie pokoju za przywilej płci mocnej. Łowy, piwo, kości i ćwiczenia rycerskie wypełniały mu życie. W braku towarzystwa przepędzał cały dzień przy ognisku, obojętny świadek pracy niewiast i służby.
Z gniewnym pomrukiem przecierali Germanowie zaspane oczy; lecz gdy się dowiedzieli, że panowie obwołali wczoraj księcia wojewodą, książę zaś ogłosił natychmiast stan wojenny, zrywali się bez oporu na równe nogi i śpieszyli pod swoje znaki.
Nie odrazu znalazł towarzysz towarzysza, jeździec konia, pieszy — tarczę i włócznię. Rozrzuceni bez porządku na dziedzińcu, szukali wojownicy swoich panów. Jeden wpadał na drugiego, silniejsi przepychali się przez tłum, nie szczędząc klątw i kułaków.
Z uśmiechem lekceważenia przypatrywali się byli legioniści rzymscy tej bieganinie. Oni, chociaż stali obozem nie w obrębie murów dworca, lecz w dolinie, która się rozciągała u stóp góry, czekali już w szyku bojowym na dalsze rozkazy. Krótka komenda, rzucona przez setników, wystarczała, by każdy zajął swoje miejsce.
Nareszcie ustały nawoływania i klątwy; wrzawa milkła — drużyny skupiły się naokoło swoich naczelników.
Właśnie wychodził Serwiusz z domu. Miał pod długim płaszczem germańskim, sięgającym aż do kostek, zbroję z łusk srebrnych, a na głowie po obu stronach szyszaka orle skrzydła, rozwinięte jak do lotu.
Tysiące oczu zwróciło się na jego postać wyniosłą i szmer uwielbienia powiał nad szeregami.
— Witajcie, towarzysze! — zawołał, dosiadłszy konia.
Okrzyk, podobny do szumu zrywającej się nad lasem burzy, odpowiedział na jego pozdrowienie.
— Cześć wam, książę i wodzu! — huknęło kilka tysięcy mężów równocześnie.
Okrzykiem tym potwierdzili Germanowie wybór swoich panów. Prefekt rzymski był od tej chwili uznanym przez całe plemię wojewodą.
Kiedy się uciszyło, kazał Serwiusz utworzyć naczelnikom koło i w te do nich odezwał się słowa:
— Gdyby się siłę potężnych wrogów druzgotało ilością ramion i odwagą, moglibyśmy ruszyć bez przygotowania przeciw Rzymowi, pierwszych bowiem dostarczy nam wolna Germania więcej aniżeli ich potrzebujemy, a drugą odziedziczyliśmy po sławnych przodkach. Ale najmocniejsze ramię nie oprze się przez czas dłuższy karnemu żołnierzowi, odwaga zaś ulegnie ostatecznie zawsze sztuce wojennej.
Uważnie słuchali naczelnicy rodów. Jeden tylko Willibald wydął wargę pogardliwie i mruknął:
— I nam nie są obce podstępy Rzymian.
W oczach Serwiusza błysnęło tak groźnie, że Willibald cofnął konia i przyłożył ruchem instynktownym prawicę do rękojeści miecza.
Przez kilka chwil trwało głuche milczenie. Zdawało się, że książę rzuci się na zuchwałego wielmożę. Ale on zmarszczył tylko brwi i mówił dalej:
— Gdybyście chcieli słuchać głosu wymownej przeszłości, wiedzielibyście, że niezgoda i pycha sprowadziły na naszych przodków wiele klęsk. One zamordowały wielkiego Arminiusza, skrępowały ręce słynnym bohaterom, przegrywały bitwy, one to były najwierniejszymi sprzymierzeńcami Rzymu. Kto się chce z tym olbrzymem zmierzyć, powinien być karnym i przebiegłym, jak on. Ja was nauczę karności legionów, a biada temu — tu podniósł głos — ktoby się ośmielił woli mojej sprzeciwić...
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem wyzywającem, jakby czekał na odpowiedź. Ani jedne usta nie poruszyły się. Willibald przygryzał wargę, opuściwszy głowę.
Po chwili zaczął znów Serwiusz.
— Szlachetny Rudlib zabierze swoją drużynę i przebiegnie sioła, poddane mojemu rozkazowi. Wszyscy wolni mężowie, zdolni do noszenia broni, mają się stawić w mojej stolicy przed następną pełnią księżyca. Gdyby się który z nich ociągał, każecie go powiesić jako zdrajcę, bez odwołania się do mojego sądu. Najdalej za miesiąc czekam was z powrotem.
— Stanie się podług waszego rozkazu, książę — wyrzekł Rudlib i wycofał się natychmiast z koła.
— A wy, szlachetni panowie — mówił Serwiusz do reszty naczelników — tracicie z dniem dzisiejszym na czas pewien władzę nad swojemi drużynami. Moi setnicy nagną waszych ludzi do karności legionów, was zaś nauczę ja sam sztuki słuchania i rozkazywania. Herman!
W pełnym galopie nadbiegł stary setnik.
— Wy rozkazaliście, książę — mruknął.
— Podzielisz drużyny szlachetnych panów na dwadzieścia oddziałów, do każdego z nich dołączysz po stu naszych ludzi, jednego setnika i dwóch podsetników i będziesz się starał, żebym po miesiącu mógł pochwalić owoce twoich trudów. Mianuję cię naczelnikiem obozu.
— Oczy mojego wodza ucieszę po miesiącu widokiem karnego wojska — odezwał się Herman.
— Zaprowadzisz w obozie porządek rzymski.
— Stanie się podług rozkazu.
W ponurem milczeniu słuchali panowie germańscy rozporządzeń Serwiusza, które się nie wszystkim podobały. Ale za dumną postacią księcia stał błyszczący mur, zbudowany z trzech tysięcy piersi, pokrytych żelazem. Jedno skinienie, a ten mur runie na nich i zmiażdży ich swoim ciężarem. Groźna postawa byłych legionistów nie zachęcała do oporu.
Więc kiedy się Serwiusz zwrócił do naczelników i zawołał: Za mną, szlachetni panowie! — podążyli za nim wszyscy, aby rozpoczęć pod jego kierunkiem naukę słuchania i rozkazywania.
Biały dzień nie dziwił się odtąd lenistwu wojowników germańskich i ustała wrzawa głosów pijanych.
Jeszcze późne słońce budzącej się dopiero wiosny nie rozwidniło na wschodzie lesistych szczytów gór, kiedy trąby nawoływały do porannej kąpieli. Oddziałami zanurzali się Germanowie w strumieniu, który przecinał dolinę, i pluskali się bez wstrętu w mroźnej wodzie.
Zaraz po śniadaniu, po zupie jęczmiennej, zaprawionej szczyptą soli, zmieszanej z popiołem, rozpoczynały się ćwiczenia wojskowe. Pod dozorem byłych setników rzymskich uczyli się barbarzyńcy prawidłowej szermierki i sztuki walczenia podług komendy.
I teraz nie skąpił Serwiusz ulubionego piwa, ale ograniczył jego ilość i pozwolił je tylko po ukończeniu pracy dziennej wydawać.
Dzieci natury, nieprzywykłe do twardego porządku regularnego wojska, sarkały zrazu na surowość zwierzchników; ale kiedy Serwiusz kazał jakiemuś śmiałkowi, który podniósł rękę na Hermana, tę rękę odciąć, a dwóch innych, niezadowolonych z pożywienia, zakuć w dyby i wrzucić do lochu na post trzydniowy — ustały szemrania. Wszakże on sam, książę plemienia, zrywał się przed świtem z posłania, trudził się z panami do wieczora, jadł ze wspólnego kotła i udawał się ostatni do łożnicy.
Przykład wodza naginał powoli najoporniejszych.
Wśród tych przygotowań do wojny zapomniano o Mucyi. Nikt nie pomyślał, że rozlegający się ciągle szczęk oręża musiał szarpać serce Rzymianki, pożeranej tęsknotą za ojczyzną. Nawet Tusnelda, na której głowie spoczywał ciężar nakarmienia licznej rzeszy, nie mogła poświęcić gościowi dużo czasu.
Zostawiona samej sobie, przepędzała Mucya znaczną część dnia po za domem. Szedł za nią nieodstępny Wunibald, mchem starości pokryty Germanin, milczący, uważny, gotowy każdej chwili do obrony cudzoziemki, powierzonej jego opiece. Szły za nią oprócz niego dwa olbrzymie psy, chowane do polowania na grubszego zwierza. Niejednego już wilka zadusiły, niejednemu niedźwiedziowi stawiły mężnie czoło.
Dosiadłszy konia od samego rana, udawała się Mucya do lasu, kierując się zwykle ku południowi. Chciała być jaknajbliżej utraconej ojczyzny, a jak najdalej od owego szczęku oręża, który ją niesłychanie męczył.
Już nie pamiętała doznanej poniewierki. Niebezpieczeństwo, jakie groziło „świętej Romie,“ przesłoniło jej własną krzywdę i zatarło w jej sercu żal do nieubłaganej sprawiedliwości panów świata. Gdyby mogła przypiąć skrzydła do ramion i wzbić się wysoko ponad te knieje i góry i pobiedz do swoich, aby ich ostrzedz przed burzą! Bo Mucya zrozumiała bardzo dobrze, że to, co się naokoło niej działo, różniło się stanowczo od dawniejszych wypraw germańskich na Rzym. Słyszała tyle o potędze, drzemiącej w nieokiełznanej sile barbarzyńców, iż domyśliła się celu postępowania Serwiusza. On chciał tę siłę bezładną wzmocnić świadomością i porządkiem, chciał walczyć z cesarstwem jego własnemi środkami.
Gdyby mu się udało...
Mucya wiedziała, że ostatnia wojna z Partami osłabiła legiony, zdziesiątkowane nadomiar przez zarazę. Możeby imperator zapobiegł wybuchowi, gdyby znał jego rozmiary. Tyle wojen stłumiła w zarodzie zręczność senatorów, wysłanych w porze właściwej do niezadowolonych ludów z darami i obietnicami...
Ale daremnie szukała Mucya wyjścia z matni, w której się znajdowała. Od granic cesarstwa oddzielała ją nieprzebyta puszcza, posłuszna tylko krajowcom. Zabłądziłaby — pożarłyby ją dzikie zwierzęta, lub pozbawili wolności barbarzyńcy. Wiedziała od służby, że Markomanowie pilnują na dwadzieścia mil wokoło wszystkich dróg, ścieżek i przesmyków, broniąc ziemi Serwiusza przed ciekawością rzymską. Kilku śmielszych szpiegów odpokutowało już na gałęzi za odwagę. Poznano ich pod przebraniem wędrownych kupców i powieszono bez sądu.
Kilkakrotnie usiłowała Mucya zbliżyć się do rękodzielników, pochwyconych jeszcze przez ojca Serwiusza w pogranicznych prowincyach cesarstwa. Część ich mieszkała w lasach we własnych zagrodach, zajęta wyrabianiem sprzętów domowych i gospodarskich, tarczy i włóczni.
Nikt nie strzegł tych byłych obywateli rzymskich. Zwycięzca pozbawił ich wprawdzie wolności, zamieniwszy ich na swoich poddanych, na t. zw. litów, ale nie skrępował ich ruchów. Pracowali oni na swobodzie, płacąc tylko panu czynsz w zbożu, gdy byli rolnikami, lub pod postacią innych wytworów, stosownie do rzemiosła, jakie wykonywali.
Porozumienie się z tymi pół-niewolnikami nie przedstawiałoby żadnych trudności, gdyby się stary Wunibald nie był przypiął do śladów Mucyi z uporem cienia. Całemi godzinami stał za nią, oparty o drzewo, lub postępował obok niej. Tak mu Serwiusz nakazał.
Już Mucya straciła nadzieję wydostania się choćby na kilka chwil z pod opieki niewygodnego stróża, kiedy jej wypadek pomógł.
Pewnego wieczora, gdy zbliżali się właśnie do osady, zamieszkanej przez litów i wolnych Germanów, zaczęły się nagle konie niepokoić. Psy, najeżywszy sierść, warknęły gniewnie i rzuciły się w gąszcz, zkąd dochodziło chrapanie.
— Niedźwiedź, pani! — mruknął Wunibald i, wskazawszy ręką na osadę, pobiegł za psami.
Korzystając ze sposobności, podcięła Mucya konia i puściła się cwałem ku wsi. Wiedziała, że ostatnia zagroda należała do jakiegoś jeńca rzymskiego, widywała bowiem często na progu chaty śniadego, czarnowłosego męża, zajętego wyplataniem koszyków.
Zastała go i dziś przy robocie.
— Bądź pozdrowiony! — odezwała się po rzymsku, stanąwszy tuż obok niego.
Lit drgnął, ale milczał.
— Szum lasów germańskich nie usypiał cię do snu — mówiła Mucya, dotknąwszy ręką głowy ziomka — kiedy ci łono matki było domem najmilszym. Nie chłodne słońce barbarzyńców spaliło twoje włosy i ozłociło twoje oblicze.
Na twarz jeńca wypłynął ceglasty rumieniec, ale jego usta nie otworzyły się. Podejrzliwie obejrzał się wokoło, badając, czy niema kogo w pobliżu.
— Lękasz się? — ciągnęła Mucya dalej. — Nie obawiaj się zdrady. Mówi do ciebie Mucya Kornelia.
Szybko podniósł jeniec głowę.
— Mucya Kornelia? — szepnął, utkwiwszy w Mucyi oczy zdziwione.
— Ty znasz to imię?
— Któżby go u nas nie znał, pani! Tyle sławy rzymskiej wplotło się w to imię rozgłośne. Marek Korneliusz odbierał odemnie przysięgę w legionach.
— Mówisz z jego synowicą.
Jeniec pochwycił rąbek sukni Mucyi i przycisnął go do ust:
— I ciebie ujęli? — szepnął.
— Naszej ojczyźnie grozi wielkie niebezpieczeństwo — mówiła Mucya. — Zdobyłby sobie wieniec obywatelski, ktoby dotarł do Obozu Batawów.
Jeniec spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim się patrzy na dziecko, domagające się gwiazdki z nieba. Uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
— Nie znasz rozmiarów i tajemnic puszczy, która nas oddziela od granic cesarstwa. Barbarzyńcy czuwają w czasach niespokojnych nad każdą ścieżką, a co ich oczy pominą, to zwietrzą drapieżne bestye.
— Dla obowiązku niema gór i przestrzeni. Zwalcza on wszystkie przeszkody.
Rzymianin potrząsnął głową i nachylił się nad swoją robotą.
Milczeli. On wyplatał koszyk, ona patrzyła przed siebie, pogrążona w zadumie.
Z lasu doleciał tentent galopującego konia.
— Mój stróż się zbliża — wyrzekła Mucya szybko. — Więc niema możności przedarcia się do granicy? — zapytała.
Jeniec wzruszył ramionami.
— Ale można pójść ich śladem, gdy wyruszą w krwawą drogę — mówiła Mucya. — Czy będziesz mi towarzyszył?
Jeniec skinął tylko głową na znak zgody, bo już nadbiegał Wunibald, wlokący za sobą zabitego niedźwiedzia.
Na drugim końcu osady wszczął się w tej chwili gwar zmieszanych głosów ludzkich i zwierzęcych. Działo się tam coś niezwykłego, bo ze wszystkich chat wybiegali zagrodnicy, śpiesząc w stronę, z której wrzawa dochodziła.
I Mucya podcięła konia. Gdy zrównała się z tłumem, ujrzała na jego czele młodą, zupełnie nagą kobietę, prowadzoną na postronku przez starego Germanina. Szła z głową opuszczoną, owiana płaszczem złocistych włosów, pokryta błotem i ranami. Zewsząd sypały się na nią kamienie, grudy ziemi, klątwy, obelżywe słowa i grube śmiechy. Kto mógł dosięgnąć, siekł ją rózgami. Nawet psy szczekały na nią zajadle.
Osłabiona upływem krwi, upadła pod kopyta konia Mucyi i wyciągnęła do niej ręce błagalnie.
— Puśćcie tę niewiastę! Dlaczego się nad nią znęcacie? — zawołała Mucya po germańsku.
— To wiarołomna! — zahuczało wokoło. — To nieczyste zwierzę!
I dwóch mężów ujęło nieszczęśliwą pod ramiona i powlokło ją ku lasowi. A cała wieś, starcy, niewiasty, dzieci, ścigała niewierną żonę złorzeczeniami.
Mucya wiedziała, że ją właśni bracia cisną na pastwę drapieżnym bestyom, mszcząc się za hańbę, jaką pokryła ich gniazdo. I nie znajdzie się nikt w całej wolnej Germanii, ktoby się nad nią zmiłował...
Splótłszy ręce na szyi konia, wracała Mucya wolno do domu. Przed jej pamięcią stanął w tej chwili Minucyusz Feliks, nawrócony retor afrykański, gdy mówił o potrzebie skąpania świata cywilizowanego w źródle nowych cnót i celów.
Byliżby barbarzyńcy powołani do odświeżenia rodu ludzkiego, oni, którzy żywią taką cześć dla słowa męża, a karzą tak okrutnie wiarołomstwo niewiasty?...
Patrycyuszka „drewnianego Rzymu“ odczuła zdrowie duchowe barbarzyńców i smutek wżerał się coraz głębiej w jej serce.






XII.

Publiusz stał na najwyższem piętrze głównej wieży Obozu Batawów i patrzył przez okno strażnicze na północ.
U jego stóp, na dole, w domkach żołnierskich panowała cisza spoczynku. Wojownicy, odmówiwszy wieczorną modlitwę, ułożyli się do snu bez troski o jutro niepewne.
To niepewne jutro wisiało nad obozem od początku wiosny. Codziennie przybywał z kraju Germanów jakiś kolonista lub kupiec rzymski, uchodzący przed groźbą rychłej wojny. Ale minął kwiecień i maj i czerwiec miał się ku końcowi, a po drugiej stronie Dunaju nie błysnęła ani jedna włócznia.
Daremnie zapuszczali się śmielsi ochotnicy w głąb Kwadyi. Nie napotkawszy nigdzie zbrojnych hufców, wracali z wiadomościami uspakajającemi; barbarzyńcy albo wyruszyli przeciw któremu z plemion pobratymczych, albo rozbiegli się po lasach i polują.
Jednego tylko Publiusza nie zwiodło dziwne zachowanie się sąsiadów. Zdobywszy trybunat na kresach północnych, znał on bardzo dobrze zwyczaje Germanów. Wiedział z doświadczenia osobistego, że nie przekraczali oni Dunaju większemi gromadami nigdy na wiosnę i jesienią. Ponieważ nie posiadali dostatecznej ilości łodzi, przeto ciągnęli latem po opadnięciu wód brodami lub przesuwali się zimą po lodzie. Tylko drobniejsze hufce wpadały do cesarstwa w każdej porze roku, gotowe zawsze do śpiesznej ucieczki.
Im dłużej trwała cisza złowroga, tem gorliwiej czuwał Publiusz nad bezpieczeństwem prowincyi, powierzonych jego opiece. Objeżdżał ciągle warownie, rozrzucone wzdłuż granicy, odbywał przeglądy wojska, kazał pozrywać mosty i pilnować dniem i nocą wszystkich brodów.
Wszakże za temi lasami i górami, które milczały tak uporczywie, jak gdyby wszelkie życie w nich zastygło, rozkazywał Serwiusz. Były prefekt rzymski nie poprowadzi na legiony bezładnych tłumów, wie bowiem z góry, że nieokiełznana odwaga ulegnie ostatecznie zawsze rozważnej sztuce wojennej. On przygotowuje się do wyprawy z sumiennością przezornego wodza. Nie łupu pożąda jego zuchwalstwo, lecz zwycięztwa.
Bo trzeba być zuchwałym, żeby się chcieć zmierzyć z potęgą Romy. Najsilniejsi padali u jej stóp, porażeni jej piorunami. Nawet ciężko chory lew bywa jeszcze groźniejszym od zdrowego jelenia.
Publiusz, chociaż nie lekceważył Serwiusza, nie wątpił ani na chwilę o jego pogromie. Wierzył, że odeprze go sam, bez pomocy innych wodzów pogranicznych.
Czasem tylko, gdy pokonany całodziennym trudem rzucał się na twarde łoże i nie mogąc zasnąć wskutek nadmiernego zmęczenia, obliczał siły cesarstwa, ogarniało go przykre uczucie trwogi przed czemś nieznanem. Nie o siebie się lękał, strach bowiem był obcy jego odwadze. Jakiś cichy, w najskrytszych zakątkach serca patryoty utajony głos mówił mu o legionach, zdziesiątkowanych przez ostatnią wojnę i zarazę, o buntach żołnierza i o zniewieścieniu trybunów.
Duma rzymska odpowiadała temu głosowi pogardliwym uśmiechem, ale on szeptał ciągle, przypominając liczne klęski, zadane „panom świata“ przez barbarzyńców. Gdyby się wszyscy porozumieli...
Wówczas zrywał się Publiusz z posłania, kładł na siebie z gorączkowym pośpiechem suknie, obchodził bramy i mury, a kiedy się przekonał, że straże czuwają, szedł na główną wieżę i wpatrywał się z takiem wytężeniem w lasy germańskie, jak gdyby chciał siłą wzroku wydrzeć tajemnicę, która się wpośród nich zaczaiła.
I dziś nie znalazł spoczynku. Zaledwo przymknął powieki, zdawało mu się, że widzi olbrzymią falę, toczącą się z szumem całego morza na Obóz Batawów. Pędziła z hukiem, podmyła mury, wyważyła bramy, rozbiła wieże i zatopiła domki żołnierskie.
Publiusz, rozbudzony tem widziadłem, zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Dlaczego zwlekają? — mówił do siebie, — niechby już raz przyszli, abym im mógł obrzydzić chęć niepokojenia cesarstwa.
— Czy nic nie dostrzegłeś? — zapytał legionisty, który trzymał straż na wieży.
— Góry milczą ciągle, wodzu, a lasy nucą kołysankę ptakom — odpowiedział żołnierz. — Nawet kupców nie widzieliśmy od tygodnia po drugiej stronie rzeki.
Publiusz oparł głowę na dłoni i wpatrzył się w cienie nocy, jak to czynił codziennie od kilku tygodni.
Jeszcze księżyc nie obrzucił pyłem srebrzystym brzegów Dunaju. Na ciemnem niebie świeciła tylko gwiazda wieczorna blaskiem fosforycznym, śląc ziemi długie, drżące promienie.
Publiusz wsłuchiwał się w ciszę, pomagając uchem oku. Ale żaden dźwięk podejrzany nie przypływał z lasów, które odcinały się czarną wstęgą od tła jaśniejszego od nich widnokręgu.
W poblizkich błotach przypominały sobie żaby ubiegłej wiosny radości i zawody. Nie chórem grały, jak w maju i w pierwszej połowie czerwca. Któraś odezwała się leniwo, od niechcenia. Po chwili odpowiedziała jej druga, trzecia, czwarta — w przestankach — nagle zarechotały gromadą, wszczynając wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby się nawzajem pożerały. Nie była to harmonijna pieśń młodości, lecz ochrypły krzyk walczących z sobą wrogów.
Po raz pierwszy zastanowiła Publiusza ta wrzawa bezładna, przesiąkła nienawiścią. Słyszał ją codziennie, ale nie zwracając na nią uwagi. Dziś drażniło go wszystko. Już od samego rana czuł w sobie niepokój, który przenosił go bezustannie z miejsca na miejsce. Zwiedził kilka warowni, popłynął na drugą stronę Dunaju, wrócił do obozu, chodził od bramy do bramy, zrzędził na setników, dostrzegał opieszałość w służbie tam, gdzie jej wcale nie było.
Znał on ten niepokój bardzo dobrze, poprzedzał bowiem zawsze w jego życiu wypadki ważniejsze.
Może już idą? Może zbliża się groźba Serwiusza, skradając się z ostrożnością drapieżnego zwierzęcia, zakryta górami.
Publiusz wytężył znów wzrok, ale jego siłę odparły ciemności nocy.
— Dlaczego te żaby tak wrzeszczą? — mruknął, zwracając się do żołnierza, jakby czekał na odpowiedź.
Zrozumiawszy niestosowność zapytania, spojrzał uważnie na legionistę i wyrzekł:
— Ty jesteś Rufiusz z czwartej kohorty?
— Ty wiesz, przesławny legacie — odparł żołnierz, który stał pod murem, wyprostowany, z oczami zwróconemi na wodza.
— Walczyłeś pod mojemi rozkazami w Dacyi. Pamiętam cię. Służyłeś dobrze boskiemu imperatorowi. Dlaczego nie widzę na twojej piersi znaków łaski naczelnego wodza?
Legionista wahał się przez chwilę, potem wyrzekł głosem cichym:
— Boski imperator rozdziela oznaki swojej łaski zasłużeńszym odemnie.
— Znam legionistów nie tak walecznych, jak Rufiusz, a mimo to ozdobionych naramiennikami i portretem imperatora. Nie przypominam sobie, żebyś się kiedy upomniał o należną twojej odwadze nagrodę. Dla czego?
Żołnierz milczał zakłopotany.
— Pyta cię twój wódz — nalegał Publiusz.
— Służąc uczciwie sztandarowi, któremu zaprzysiągłem wierność, pełnię tylko obowiązek — mruknął wojak.
— Mówisz jak patrycyusz, ale i patrycyusza boli brak uznania. Obowiązek bez nagrody jest ciężarem zbyt wielkim dla sił śmiertelnika. Zgłosisz się jutro do pretoryum po naramiennik walecznych.
— Ty rozkazałeś, wodzu — odparł legionista głosem tak obojętnym, że się Publiusz zdziwił.
Wziąwszy z muru pochodnię, oświecił jej płomieniem twarz wojownika i wpatrzył się w nią bystro.
— Nie przypominam sobie także — odezwał się po chwili — ażebyś brał kiedykolwiek udział w buntach obozowych, a tylko krnąbnych nie cieszy uznanie wodza. Dla czego nie dziękujesz?
Żołnierz, który pobladł lekko pod badawczem spojrzeniem Publiusza, wahał się znów z odpowiedzią.
— Pyta cię Kwintyliusz, przyjaciel walecznego żołnierza — wyrzekł Publiusz po krótkiem milczeniu. — Może cię setnik niesłusznie znieważył, może stała się inna krzywda... Wszystkiego wiedzieć nie mogę.
— Troskliwe oko twoje dostrzeże każdą niesprawiedliwość, a prawe serce kocha każdą, choćby najdrobniejszą zasługę — odpowiedział legionista. — Wiedzą o tem wojownicy całego cesarstwa.
— Więc dlaczegóż rozmawiasz ze mną jak z obcym?... Obowiązkiem moim nagrodzić odwagę i gorliwość w służbie.
— Przebacz, wodzu, ale dusza moja nie pragnie zaszczytów tej ziemi.
Wyrzekłszy to, opuścił legionista głowę, jakby czekał w pokorze na wyrok.
Jego dusza nie pragnie zaszczytów tej ziemi?... Takie same słowa słyszał Publiusz już gdzieś. Ale gdzie, kiedy?
Zaszczytów, dostatków i rozkoszy tej ziemi pożądają wszyscy śmiertelnicy, widząc w ich osiągnięciu jedyny, najwyższy cel życia. Ubodzy zazdroszczą bogatym, słabi mocnym, nieuznani sławnym, słudzy panom. Tak było zawsze i będzie do wygaśnięcia rodu ludzkiego. Od czasu tylko do czasu wznosi się jakiś mędrzec lub bohater ponad zwykłe pragnienia człowieka.
Kto nauczył tego prostego żołnierza mowy tak dumnej, żeby się jej żaden Kwintyliusz, Korneliusz lub Klaudyusz nie powstydził? Byłżeby on uczniem Epikteta?
Publiusz przypatrywał się legioniście ze zdumieniem. Nagle błysnęły jego oczy groźbą... Przypomniał sobie, gdzie słyszał takie same słowa. To oni, ci nienawistni mu chrześcianie, ci przewrotni sekciarze uczyli pogardy dla łask i urzędów cesarskich przez nienawiść do Rzymu. Słowa podobne obiły się o jego uszy niejednokrotnie w sali sądowej.
Przysunąwszy pochodnię tuż do twarzy legionisty, zawołał:
— Ty jesteś chrześcianinem!
Żołnierz milczał.
— Czy wiesz, że zwolenników tego szkodliwego zabobonu rzucają tygrysom, jak padlinę?
Żołnierz nie ruszył się.
— Przysiągłeś wiarę sztandarom boskiego imperatora!
Teraz podniósł legionista głowę i spojrzawszy śmiało w oczy Publiusza, odezwał się:
— Łaska twoja, wodzu, postanowiła mnie wynagrodzić za gorliwość w służbie, co znaczy, że dochowuję wiary sztandarom boskiego imperatora. Jeżeli Rzym płaci swoim walecznym śmiercią hańbiącą na arenie, to przyjmę to odznaczenie z posłuszeństwem, jakie przystoi żołnierzowi.
W jego głosie nie było ani cienia szyderstwa. Drżał w nim ból tłumiony, przesiąkły uległością.
Groźba zgasła w oczach Publiusza. Oddał pochodnię żołnierzowi i wyrzekł:
— Zgłosisz się jutro po naramiennik walecznych, a w pierwszej bitwie postarasz się zginąć za cześć świętego Rzymu. Zasłużyłeś sobie na śmierć zaszczytną.
Legionista wyprostował się znów pod murem, a Publiusz wrócił do okna.
Bolesne były myśli, które rodziły się pod czaszką patrycyusza rzymskiego. Prosty żołnierz, syn barbarzyńcy, zawstydził go, przypominając mu obowiązki zwierzchnika wobec podwładnego. Bo nie grozi się karą hańbiącą wojownikowi, co oddaje życie za honor sztandaru. Na polu bitwy nie pyta nikt o taką lub inną wiarę. W legionach służyli oddawna wyznawcy różnych bogów i ginęli ochoczo za wielkość Rzymu.
Ten chrześcianin upokorzył go, lekceważył jego łaskę. Zadawalniał się spełnianiem obowiązku, dochowywaniem zaprzysiężonej wiary, jak patrycyusz dawnych czasów, któremu ubogi Rzym nie miał jeszcze czem płacić za waleczność i cnotę obywatelską.
Więc tak potężnym jest ów przesąd wschodni, że usuwa różnicę pochodzenia, wychowania i stanowiska społecznego, podnosząc duszę ciemnego nędzarza do pojęć mędrca i pana?...
Publiusz, chociaż nienawidził „przewrotnych doktryn niewolników“, zdawał sobie dokładnie sprawę z ich znaczenia. Wszakże tłumiło chrześciaństwo w człowieku pragnienia samolubne, a wzmacniało w nim równocześnie wszystko to, co obywatel cnotą nazywa. Uczyło ono pogardy dóbr tej ziemi, poczucia łączności jednostki z całością, panowania nad zmysłami i bezgranicznego oddania się sprawie ogólnej. Na takich podwalinach wznoszą się gmachy, twardsze od srogości całych wieków.
Gdyby chrześcianie byli zwolennikami prastarych tradycyi rzymskich, nie skąpiłby im Publiusz uznania, jeżeli bowiem kto, to szanował on wszelką ofiarę z pragnień osobistych. Ale ci sekciarze wołali głośno przed trybunałem pretora i pod mieczem kata, że słońce świętej Romy gaśnie, że Bóg ich strąci Jowisza Kapitolińskiego z tronu złocistego i zajmie jego miejsce. Rzuceni w paszcze lwów i tygrysów, rozpięci na krzyżu, rozrywani na strzępy hakami, smażeni na rozpalonych kratach, urągali potędze imperatora uśmiechem obojętnym. Ich bohaterstwo było zbrodnią stanu, którą należało zdusić, jak gadzinę szkodliwą. Bo niechby liczba ich wzrosła, niechby wojsko...
Publiusz pobladł, przerażony dalszemi wnioskami. Teraz przypomniał sobie, że spotykał pod wieczór nad rzeką gromadki żołnierzów, pochylonych ku sobie głowami, jakby się wspólnie modlili. Gdy go dostrzegli, chowali coś za tuniki i rozchodzili się szybko. Byliżby to chrześcianie?
I ból gwałtowny zatargał sercem patryoty rzymskiego. Zewsząd straszyły groźby... On je widział, przeczuwał raczej, a nie mógł ich pochwycić, bo zbliżały się zdradziecko pod osłoną tajemnicy. Gdyby wszyscy wrogowie istniejącego porządku wystąpili do boju jawnego, wytrzymałby Rzym niezawodnie i zgromił ich nienawiść. Ale oni ostrzą miecze w niedostępnych kniejach, w podziemnych norach i w zaułkach wielkich miast, pełzając do swoich celów z przezornością wężów. Któż policzy ich ramiona?...
Nad lasem, po drugiej stronie rzeki, na wschodnim skraju zamajaczyła właśnie słaba łuna, jakby odblask dalekiego światła. Po chwili wyjrzał z pod koronkowej zasłony wierzchołków drzew rąbek tarczy różowej, która odcinała się wyraźnie od ciemnego nieba. Łuna rozpływała się, tarcza podnosiła się szybko w górę i nad borami zawisł duży, czerwony księżyc. Chociaż go aureola promienna nie otaczała, zdawało się Publiuszowi, że tryska z niego potok krwawego światła, które się po całym rozlewa widnokręgu. Dokądkolwiek spojrzał, na prawo, na lewo, przed siebie, wszędzie widział krew.
Równocześnie witały żaby wschód miesiąca wrzawą tak wstrętną, jakby chciały przerazić krzykiem świadka swoich sporów.
Ale on posuwał się obojętnie szlakami niebieskiemi, tracąc po drodze jaskrawą barwę i niezwykłe rozmiary. Im się więcej oddalał od czarnej wstęgi lasów, tem mniejszą była jego tarcza i bledszem światło. Malał i żółkł z każdą chwilą.
Już odbił się wysoko od widnokręgu i płynął równo, spokojnie w błękitnych przestworzach, obrzucając ziemię pyłem srebrzystym. Jego blaski tajemnicze zdjęły zasłonę z gór, drzew i wód, rozproszywszy ciemności nocy.
Zrobiło się tak jasno, że Publiusz odróżniał dokładnie pnie dębów, ściętych po drugiej stronie Dunaju.
Coś tam zaszeleściło. To jeleń zbliżał się krokiem poważnym do rzeki. Stanął nad wodą, podniósł głowę, spojrzał na księżyc, napił się i odszedł wolno, jak przyszedł.
Publiusz wytężył znów wzrok w stronę gór markomańskich, które, spowite w szarą mgłę, zamykały północny skraj widnokręgu niby olbrzymy, broniące przystępu do zaczarowanej krainy.
Kiedy tak stał i patrzył, wlawszy całą wolę w oczy i uszy, zdawało mu się, że z uroczystej ciszy pogodnej nocy nie płynie ku niemu stłumiony szmer bardzo jeszcze dalekiej wrzawy. Nagle zawołał:
— Idą!
Rufiusz, trzymający się ciągle pod murem w postawie wyprostowanej, poruszył się, jakby się chciał zbliżyć do okna. Ale go obecność legata przykuła do miejsca.
— Idą! — powtórzył Publiusz. — Czy oczy twoje umieją czytać w mgle nocnej? — zapytał legionisty.
— Straż nocną powierzają mi zwykle setnicy — odparł żołnierz.
— Spojrzyj tam! — rozkazał Publiusz, wyciągając rękę na północ. — Czy widzisz te wysokie, wązkie cienie, które rysują się na tle gór, oświetlonych blaskiem księżyca?
Wzrok żołnierza poszedł w kierunku wskazanym.
— Orle twoje oko nie myli cię, wodzu — wyrzekł Rufiusz po dłuższem milczeniu. — To dym z olbrzymich ognisk. Germanowie idą...
— Będziemy mieli jutro dzień gorący — mówił Publiusz.
— Złożę znużone cielsko na krwawem polu, jak rozkazałeś — mruknął Rufiusz. — Tyle się napracowałem...
Wódz spojrzał na żołnierza, który stał z głową pochyloną. I ulitował się możny pan nad nędzarzem, urodzonym do śmierci niesławnej.
— Odpuść mi, Rufiuszu — wyrzekł Publiusz głosem miękkim. — W żyłach twoich nie płynie krew pierwszych rycerzy Rzymu, przeto nie wiesz...
Nie dokończył myśli, pomiarkowawszy się, żeby wyzwoleniec germański nie zrozumiał boleści Rzymianina.
— Odpuść mi i nie pamiętaj zniewagi — powtórzył, wyciągając prawicę do Rufiusza.
A stary wojak przypadł do jego kolan, objął je i całował.
— Nie żal zginąć pod okiem takiego wodza, jak ty, przesławny panie — mówił głosem zdławionym. — Nie straszna zresztą jest śmierć dla nędzarza, który nie zostawia na ziemi nic, okrom krótkiej pamięci takich, jak on, biedaków. Dzień jutrzejszy połączy mnie na drugim świecie z tymi, których tu kochałem; wróci mi drogie oblicze matki, narzeczonej... Nie żałuj mnie, wodzu, gdyż zazdrości raczej jestem godzien...
W duszy Publiusza błysnęło, jakby ją wielki blask oświecił. Zrozumiał nareszcie tajemnicę chrześciaństwa, widział źródło, z którego tryskała jego siła przedziwna. Ten wydziedziczony istniejącego porządku, nie doznawszy szczęścia na ziemi, spodziewał go się na innym świecie.
Teraz wiedział, dlaczego przesąd wschodni zatruwał swoją słodką trucizną nieszczęśliwych i dobrych, dla czego wytwarzał fanatyków i bohaterów.
Ten prosty żołnierz oddawał życie tak samo, jak on, za honor Rzymu, z tą tylko różnicą, że jemu, patrycyuszowi, płaciła ojczyzna za wierną służbę władzą i purpurą senatorską, a jego, ubogiego wyzwoleńca, nieznaczną śrubkę w machinie państwowej, wynagradzała złotą blaszką z podobizną imperatora. Nazwisko Kwintyliusza zapisze historya na swoich kartach nieśmiertelnych, imię zaś Rufiusza zmiesza się z milionem innych, które czas cisnął do otchłani zapomnienia. Jakżeż mieć żal do tego biedaka, że pociesza się szczęściem innych światów?...
— Jeżeli ci bogowie twoi pozwalają dochować przysięgi, złożonej sztandarowi — odezwał się Publiusz po dłuższem milczeniu — to módl się do nich w chwili ciężkiej.
Rzekłszy to, dotknął ręką głowy Rufiusza i zeszedł wolno z wieży.
Nie śpieszył się, nie kazał rozbudzić legionu, chociaż wiedział, że Germanowie ukażą się ze wschodem słońca po drugiej stronie Dunaju. Niech sen da żołnierzowi siły, których będzie jutro potrzebował. Przed nagłym napadem bronią obozu straże...
I jak skazaniec, znużony długiem czekaniem na wyrok, staje się obojętnym na wszelkie groźby, tak uczuł się Publiusz nagle spokojnym. Obszedłszy jeszcze raz główne bramy, udał się do swojego mieszkania, spoczął na łożu i zasnął natychmiast.

................

Jeszcze wschodzące słońce nie ozłociło wód Dunaju, kiedy w obozie rozbrzmiały pobudki bojowe. Szybko wdziewał na siebie żołnierz suknie i zbroje, bo niezwykłe wzywały go dźwięki. Ponury głos tuby, używanej w wojsku rzymskiem podczas bitwy, oznajmiał mu dzień krwawy.
Z głównej kwatery wychodził już Publiusz, otoczony starszyzną i chorążymi. Wstąpił na mównicę polową i czekał na legion. Kiedy go otoczyli piesi i konni, łucznicy kreteńscy i balearscy procownicy, w te do nich przemówił słowa:
— Towarzysze! Do waleczności zagrzewać was nie będę, gdyż wiecie równie dobrze, jak ja, co należy czynić w obliczu nieprzyjaciela. Przypomnę wam tylko, że zwycięzców czeka moja pamięć i łaska boskiego imperatora, zwyciężonych zaś niewola u barbarzyńców. Broniąc czci i potęgi świętego Rzymu, bronicie własnej swobody, która jest najwyższem dobrem człowieka na ziemi. Pamiętając o tem, zwyciężycie albo zginiecie. Niech żyje imperator!
— Niech żyje imperator i jego legat! — huknęło wojsko.
— A ty, Marsie — mówił Publiusz dalej, odkrywając głowę — któryś ludowi rzymskiemu tysięcy wygranych bitew nie pozazdrościł, prowadź i dziś nasz oręż, jak to czynisz od wielu wieków. W boskie ręce twoje składamy nasze życie i naszą sławę.
W obozie zaległa na kilka chwil taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęk łańcuchów, poruszanych w stajniach przez konie. Stary i młody, wierny i niewierny, Rzymianin i barbarzyniec, wszyscy zapomnieli w obliczu śmierci o swoich wątpieniach i różnicach wyznań i modlili się w skupieniu, polecając się opiece istot potężniejszych od człowieka.
Pierwszy Publiusz nakrył głowę szyszakiem i, zwróciwszy się do prefekta obozu, rozkazał:
— Łucznicy i procownicy będą bronili przystępu do najbliższych brodów; na mury wytoczyć maszyny pociskowe; jazda niech będzie w pogotowiu!...
Wydawszy to rozporządzenie, udał się z przyboczną świtą na dach głównej wieży, zkąd mógł śledzić ruchy najeźdźców.
Jeszcze nie było nic widać, chociaż słońce, wypłynąwszy już na niebo, odsłoniło cały pas pograniczny. W oddali tylko, wzdłuż stoków gór zapalała się i gasła niezliczona ilość światełek, posuwających się w kierunku obozu.
Publiusz wpatrywał się uważnie w te błyski.
— Idą wielką gromadą i dobrze uzbrojeni. Żelazne ostrza włóczni mienią się w słońcu — odezwał się do otoczenia.
— Nie staną nad brzegami rzeki przed południem — zauważył jeden z młodszych trybunów. — Mamy czas...
Zaledwo domówił tych słów, zahuczały lasy, ciągnące się wzdłuż Dunaju, po stronie germańskiej, jakby się sto huraganów zerwało nagle w puszczy. Na prawo, na lewo, wokoło zadrgało powietrze wrzawą tak rozległą że doświadczeni wojownicy spojrzeli zdziwieni po sobie.
Znali oni bardzo dobrze tę wrzawę, która poprzedzała każdy napad Germanów, ale tak potężnego łoskotu jeszcze żaden z nich nie słyszał. Daremnie zwracał Publiusz ucho to w tę, to ową stronę. Nie można było odróżnić, zkąd idzie okrzyk wojenny barbarzyńców. Zdawało się, że wszystkie drzewa skrzypią, wszystkie gałęzie szumią, że lasy ruszyły i zmierzają ku granicy rzymskiej. Groźna pieśń nadpływała zewsząd, płosząc mieszkańców kniei. Ogromne stada ptaków wirowały nad wierzchołkami odwiecznych dębów i sosen, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Orły i wrony, sępy i kraski, jastrzębie i sójki, drapieżnicy i śpiewacy leśni złączyli się w jednę gromadę, połączeni przestrachem. Z borów, najbliższych Dunajowi wypadły całe stada żubrów, łosiów, jeleni i bawołów i wskakiwały na oślep do wody pod strzały łuczników.
Publiusz spojrzał ku górom, na owe światełka, które mnożyły się z każdą chwilą, na las, coraz głośniejszy, potem skinął na najstarszego z chorążych i zapytał go szeptem:
— Czy rozumiesz, co się dzieje?
— Rozumiem — mruknął chorąży. — Takiego najazdu germańskiego jeszcze cesarstwo nie widziało.
— Pojedziesz natychmiast do Rzymu — nie będziesz oszczędzał ani koni, ani siebie — nie spoczniesz dopóty, dopóki nie staniesz przed prefektem pretoryanów i nie opowiesz mu, co oczy twoje widziały, a uszy słyszały. Szczęśliwej drogi!
— Nie spocznę, wodzu — wyrzekł chorąży i zbiegł szybko z wieży.
A wrzawa szła ku obozowi coraz głośniejsza i bliższa. Rozlała się tak szeroko wokoło, że wchłonęła w siebie wszystkie odgłosy dnia. Nawet Dunaj zdawał się milczeć.
Publiusz przechylił się przez baryerę, otaczającą dach, zasłonił ręką oczy od słońca i patrzył. Wtem przedarły się przez jednostajną wrzawę krótkie nawoływania rogów i prawie jednocześnie ukazał się na skraju lasu nieprzejrzany łańcuch konnych. Wypadli, przebiegli przestrzeń, oczyszczoną z drzew, wypuścili na łuczników i procowników, rozstawionych po drugiej stronie rzeki, grad strzał, cofnęli się, i rozłamawszy się na dwie połowy, popędzili wzdłuż Dunaju, jedni na wschód, drudzy na zachód.
Dziwnie wyglądali ci jeźdźcy. Pokryci od szyi do pięt jakąś szarą skorupą, przylegającą szczelnie do ciała, siedzieli na małych, zwinnych koniach, zabezpieczonych, tak samo jak oni, przed pociskami. U zwierząt było widać tylko duże otwory, zostawione dla oczu.
Byli to Jazygowie, plemię słowiańskie, najlepsi łucznicy pomiędzy barbarzyńcami. Tkwiąc w pancerzu, sporządzonym z kopyt końskich, podchodzili śmiało pod strzały kreteńczyków, nadzwyczaj pożyteczni w walce podjazdowej.
Publiusz zmarszczył brwi, ujrzał bowiem przed sobą przeciwników, których się nie spodziewał. Odgadł natychmiast ich plan: chcieli przejść Dunaj, zdala od miejsc, bronionych przez straż rzymską.
Już otwierał usta, by wysłać naprzeciw nich jazdę posiłkową, kiedy się za łańcuchem pierwszym ukazał drugi i trzeci. Drugi wykonał takie same zwroty, jak pierwszy, trzeci zaś złączył się w dziesięć większych oddziałów i stanął wprost brodów najbliższych obozowi.
Teraz snuli się z lasów piesi wojownicy, uzbrojeni w miecz, tarczę i włócznię. Olbrzymi wzrost, atletyczna budowa ciała i złociste włosy zdradzały ich pochodzenie. To nadciągali Germanowie, a szli w takim porządku, jak gdyby nie barbarzyńcy się zbliżali, lecz regularne wojsko rzymskie. Prowadzili ich byli legioniści. Publiusz poznał ich zdaleka po małych okrągłych tarczach i po lśniących napierśnikach. Nawet pióropuszów nie zdjęli z szyszaków.
Już dotarły pierwsze szeregi do lewego brzegu Dunaju, już wypełnił się cały pas pograniczny, jak go daleko najbystrzejsze oko mogło ogarnąć, głowami ludzkiemi i końskiemi, a las stękał ciągle pod stopami ukrytych jeszcze najeźdźców i wzdłuż stoków gór błyszczała bez przerwy nieprzejrzana ilość światełek.
Więc to mrowisko, które Publiusz widział przed sobą, a które przewyższało liczbą dziesięć razy jego legion, uszczuplony przez rokosz Serwiusza, było tylko drobną cząstką powodzi, co spadała na cesarstwo?...
Bo to nie zwykły najazd... To żywa powódź!... To idzie nareszcie na Rzym owa zemsta barbarzyńców, zapowiadana przez patryotów od lat stu... owa olbrzymia fala, która straszyła Publiusza w sennych widzeniach.
Zrozumiał on szybko, iż teraz już nie o boju zaczepnym myśleć należy, lecz o obronie.
— Cofnąć łuczników i procowników! Wszyscy na mury — niech się ołów topi, a wrząca woda niech kipi nieustannie w kotłach! — rozkazał.
Mury wytrzymają ich nacisk — rozważał. — Jeśli nie prowadzą z sobą maszyn oblężniczych, nie dopuszczę ich do obozu.
Ale oto rozstąpił się tłum barbarzyńców i z lasu wyszedł długi szereg wozów, strzeżonych przez konnicę. Tarany, wieże i domy na kółkach dostrzegł na nich Publiusz.
Wówczas pochylił głowę, przymknął powieki i modlił się gorąco do Marsa.
— Ukaraj tego zdrajcę! — prosił.
A tego, którego nazwał zdrajcą, witali właśnie Germanowie okrzykiem tak potężnym, iż powietrze zadrgało znów na kilka mil wokoło. Stał on na wzgórzu, otoczony naczelnikami rodów, cały zakuty w srebrne łuski. Orle skrzydła poruszały się na jego szyszaku, biały płaszcz powiewał na jego ramionach.
Kiedy się uciszyło, wskazał Serwiusz ręką na Obóz Batawów. Na znak ten odezwały się rogi i Jazygowie rzucili się pierwsi do Dunaju. Za nimi ciągnęli Kwadowie i Markomanowie, dalej jakieś ludy, nieznane Publiuszowi, wlokące za sobą na tratwach maszyny oblężnicze.
Przejście odbywało się równocześnie w tylu miejscach, że nie można było nawet myśleć o powstrzymaniu barbarzyńców. Sami Jazygowie wybiliby łuczników i procowników legionu do nogi. A brodami szły takie tłumy, że się woda w rzece podniosła.
Więcej ze zdumieniem, niż z trwogą, przypatrywało się wojsko rzymskie tej masie głów, które, widziane z góry, zdawały się wypełniać cały Dunaj. Legionista kresowy, przywykły do łatwych zwycięztw z sąsiadami, lekceważył ich ilość.
Już stanęły tysiące na prawym brzegu i zamiast zmierzać wprost na obóz, posuwały się na południe, tworząc z obu stron ogromne półkole, które zwężało się ciągle w miarę, jak przybywały nowe siły.
— Okrążają nas — zauważył jeden z trybunów.
— Prowadzi ich prefekt Serwiusz — mruknął Publiusz.
Germanów prowadziła rzeczywiście ręka doświadczonego wodza, zwykle bowiem rzucali się oni odrazu, z ogromnym krzykiem na nieprzyjaciela, i albo zwyciężali po krótkim boju, albo uchodzili.
Dziś nie spieszyli się. Otoczywszy Obóz Batawów z trzech stron, zatrzymali się i czekali cierpliwie na sygnały. Byli setnicy rzymscy przebiegali ciągle przed szeregami, przynosząc rozkazy Serwiusza.
Już słońce odbyło połowę dziennej wędrówki, kiedy się w kilku miejscach odezwały równocześnie rogi i Jazygowie, rozwinięci w długi łańcuch, rozpoczęli walkę. Podbiegli w pełnym galopie pod samą warownię, wypuścili strzały i cofnęli się z takim samym pośpiechem. Krwawą tę igraszkę powtarzali bezustannie, niepokojąc łuczników i procowników.
Pod ich osłoną zbliżały się miarowym krokiem regularnego wojska dwa szeregi pieszych wojowników, przyodzianych w napierśniki i spodnie skórzane. Wyobrażenie smoka z roztwartą paszczą, znak polowy Kwadów, nieśli przed nimi chorążowie.
Szli, przeciw zwyczajowi germańskiemu, w milczeniu, a gdy podeszli na odległość pocisków rzymskich, zakrył się pierwszy szereg z przodu tarczami, drugi zaś podniósł swoje do góry, broniąc głów przed strzałami.
Daremnie wysilali się procownicy, by złamać ten mur ruchomy. Kwadowie postępowali w szeregu tak zwartym, że nie zostawili najdrobniejszej szczeliny dla pocisków. Z głuchym łoskotem spadały kamienie na dach z tarczy, nieszkodliwie dla napastników.
A tuż za piechotą skrzypiały maszyny oblężnicze, posuwane na kołach przez ręce niewidzialne. Ciągnęły tarany, wieże, olbrzymie ślimaki, wozy, napełnione drabinami i wiązkami chrustu, domki, zaopatrzone okienkami. Pchali je ludzie, ukryci w ich wnętrzu.
Cały ten tabor poruszał się ku zdumieniu Rzymian w największym porządku, bez zwykłych okrzyków germańskich.
W chwili, kiedy Kwadowie, przekroczywszy rów, wdarli się na wał, rozległa się komenda, podawana setnikowi przez setnika. Z błyskawiczną szybkością odchylił pierwszy szereg tarcze i chmura włóczni zawisła nad murami, prażąc obrońców obozu. Stało się to tak nagle, że zanim się Rzymianie spostrzegli, zakrył Germanów znów dach z tarczy.
Prawie równocześnie przypadli Jazygowie i drugi szereg Kwadów cisnął swoje włócznie.
Głośne klątwy odpowiedziały z góry na zręczność barbarzyńców. Żołnierz rzymski zrozumiał teraz, że ma przed sobą przeciwnika, który może się stać strasznym.
W samą porę wezwała tuba z dachu głównej wieży maszynistów do roboty, bo tarany nieprzyjacielskie szły prosto ku bramom. Zawarczały koła i deszcz kamieni posypał się na przyrządy napastników.
Ale zagrożonym taranom śpieszyły na pomoc dwa nowe szeregi Kwadów i tłumy półnagich olbrzymów, obrosłych rudym włosem, uzbrojonych tylko w tarczę i w drąg, zaostrzony przy końcu w ogniu.
Teraz dopiero podnieśli Germanowie okrzyk wojenny. Z pod tarczy ich wydobywały się przeraźliwe głosy, wzbijające się ponad obóz groźbą okrutną.
— Na Rzym, na Rzym! — huczało wokoło.
Nowe szeregi Kwadów, wyrzuciwszy włócznie, rozstąpiły się, robiąc miejsce dla półnagich olbrzymów. Na oślep, bez zachowania ostrożności, skoczyła ta dzicz do taranów i wozów z drabinami. Z góry posypały się strzały, kamienie, polał się ołów stopiony, bryzgnęła wrząca woda, i śmierć przestała ofiary swoje liczyć.
Gromadami padali Germanowie, ale na trupie jednego barbarzyńcy stawało trzech żywych, a każdy świeży wojownik, draźniony coraz więcej zapachem krwi, widokiem zabitych i odurzony rosnącą wrzawą walki, zważał coraz mniej na pociski. Z wściekłością ranionego zwierzęcia uderzali poparzeni taranem w mur i pięli się po drabinach.
Bez potrzeby wzywała tuba Rzymian do czujności. Żołnierz, widząc przed sobą karne szeregi i nieprzejrzane tłumy, zmiarkował, że broni nie obozu, lecz własnego życia. Podwajał, potrajał siły, nie czuł ran, lewą ręką pracował, gdy mu wróg prawą obezwładnił.
Strzały Jazygów, włócznie Kwadów, pociski, wysyłane z wież ruchomych, padały tak gęsto i celnie, że po dwóch godzinach ubyła na murach trzecia część obrońców.
Już zdołali Germanowie otworzyć kilka wyłomów; już snuł się po obozie dym, wydobywający się z domków, zapalonych wiązkami chrustu, rzucanemi z zewnątrz...
A do warowni zbliżały się nowe szeregi; lecz nie smoka Kwadów, jeno orła Markomanów nieśli przed niemi chorążowie. Ich krótkie miecze, podobne do rzymskich, połyskiwały zdaleka.
Spostrzegł ich Publiusz i ściągnął brwi. Stał on ciągle na dachu głównej wieży. Jazygowie, poznawszy naczelnego wodza po sztandarach, powiewających nad jego głową, zasypywali go strzałami. Kilka z nich odbiło się o srebrny napierśnik, dwie zerwały mu pióropusz z szyszaku, dwie inne przeszyły tuż obok niego jednego z chorążych, który runął przez baryerę w przepaść; ale on zapomniał o sobie, pochłonięty przez walkę. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, iż jego życiu grozi ciągłe niebezpieczeństwo.
Z głową, podaną naprzód, z głęboką, pionową zmarszczką nad orlim nosem, z ustami zamkniętemi szczelnie, śledził przez zmrużone powieki ruchy nieprzyjaciół nakształt drapieżnego ptaka, co szuka miejsca, z któregoby się mógł rzucić na upatrzoną ofiarę. Jakaś celna strzała Jazyga rozwiązała mu złotą spinkę, podtrzymującą płaszcz na prawem ramieniu, a on nie podniósł nawet ręki, by ująć osuniętą suknię. Nie słyszał, nie widział nic, co się do niego odnosiło. Widział tylko nowe szeregi Germanów i słyszał wycie napastników.
Bo półnaga dzicz, rozbijająca sobie czerepy o mury, nie krzyczała, lecz wyła, rozwścieczona oporem Rzymian. Walka doszła już do tego stopnia zapamiętałości, gdzie człowiek traci przytomność, nieczuły na rany, obojętny na śmierć. Germanowie, oblani krwią, pokryci oparzelinami, pięli się po drabinach, ciskając do wnętrza obozu zapalony chrust — Rzymianie, ścigani ciągle strzałami Jazygów, wychylali się nieostrożnie z kryjówek.
— Łucznicy i procownicy z murów! — rozkazał Publiusz. — Włócznicy i szermierze na wyłomy!
Nie owej wyjącej tłuszczy się obawiał. Dałby sobie z nią radę, gdyby jej Kwadowie i Markomanowie nie przeplatali.
Obrzucił wzrokiem badawczym siły napastników. Już stały tysiące karnego żołnierza, posłusznego komendzie, pod murami, a z prawej i lewej strony obozu odcinały się jeszcze od ruchliwego tła bezładnych tłumów liczne oddziały, które czekały w zwartych szeregach na znak do boju.
Nienawiści tego olbrzymiego wojska nie wytrzyma jego legion. Niech się tylko Markomanowie, zaopatrzeni w broń rzymską, wedrą na mury, a rozpocznie się rzeź straszliwa. Kogo miecz uczonego żołnierza nie dosięgnie, tego dobiją drągi dziczy lub zadusi dym pożaru. Zachodzące słońce oświetli gruzy i martwe twarze wojowników, którzy sobie na śmierć zaszczytniejszą zasłużyli...
Obozu Batawów nie obroni... Choćby jego włócznicy i szermierze przetrzymali barbarzyńców do nocy, spotka ich jutro los nieuchronny. Dla niego ma każde ramię wartość dużą, a nieprzyjaciel może kłaść pod mury takie stosy trupów, że po nich siły nowe wtargną bez przeszkody do wnętrza warowni. I żywa noga nie wyjdzie z tej klatki.
Gdy wypadnie znienacka z obozu, zostawi połowę żołnierza po drodze, lecz druga połowa przedrze się przez zastępy germańskie, by służyć dalej Rzymowi...
Szybko porządkowały się te myśli w głowie Publiusza. Pochylił się jeszcze więcej ku przodowi, jak zwierz gotujący się do skoku.
Szukał wyjścia z matni... Ale nie znalazł nigdzie miejsca otwartego. Na północy krępował jego ruchy Dunaj, na wschodniej i zachodniej stronie obozu kłębiło się mrowisko najeźdźców, a bramy południowej strzegł sam Serwiusz. Widocznie wiedział ten zdrajca, że się walka nie rozegra na murach, bo oszczędzał wyborowego żołnierza, trzymając znakomitą jego większość przy sobie. Tylko półnagą dzicz ciskał pełną garścią pod strzały Rzymian.
A jednak trzeba zakończyć to bezcelowe mordowanie i ocalić dla Rzymu część legionu...
Publiusz wyprostował się i rzekł do swoich podkomendnych głosem stanowczym:
— Utorujemy sobie mieczem drogę przez ten motłoch. Kogo Mars zachowa przy życiu, ten stawi się pojutrze w Jurarum. Tam się złączymy i policzymy.
Zamilkł, czekając, czy który z naczelników kohort nie wtrąci jakiej uwagi. A kiedy się żaden z nich nie odezwał, bo wszyscy zdawali sobie dokładnie sprawę z położenia, w jakiem się znajdowali, rozkazał:
— Kohorta pierwsza wypadnie bramą wschodnią, druga zachodnią, reszta południową. Jazda oczyści przed nami pole — łucznicy i procownicy rozwiną się po bokach — szermierzów i włóczników ustawić w klin podwójny, bokiem szerszym do środka. — Starać się utrzymać szyk bojowy do ostatniej chwili. — Oddziały, oderwane od całości, niech się trzymają razem. — Mieć ciągle na uwadze, że się barbarzyńców zwycięża porządkiem i szybkością.
Skinął na trębaczów i dodał jeszcze:
— A teraz do widzenia, towarzysze, pojutrze w Jurarum, albo za kilka godzin w krainie cieniów.
Pożegnał podkomendnych przyjaznem spojrzeniem i zeszedł pierwszy z wieży.
Właśnie dochodzili Markomanowie do warowni...
Nagle, ku zdumieniu barbarzyńców, rozwarły się bramy i na karki ich wypadła jazda rzymska. Uderzenie było tak niespodziewane i tak gwałtowne, iż złamało odrazu w trzech miejscach żywy łańcuch, opasujący mury. Długie miecze konnych wykosiły w przeciągu kilkunastu minut szeroką drogę dla pieszych. Zanim się napastnicy pomiarkowali, co się stało, opróżnił się obóz bez przeszkody.
Publiusz szedł ze swoim oddziałem ku południowi, wprost na stanowisko Serwiusza. Postępując w środku wojska, panował nad jego ruchami.
Nie mylił się... Serwiusz czuwał... Z pagórka, na którym stał, pędzili trębacze na wszystkie strony, niosąc Germanom nowe rozkazy. Ale usłuchali ich tylko Markomanowie i Kwadowie, którzy zsuwali się z pośpiechem w zwarte szeregi. Półnaga dzicz, podniosłszy przeraźliwy okrzyk, rozpoczęła bój na własną rękę. Część jej wpadła przez opuszczone mury do obozu, część rzuciła się na Rzymian.
Daremnie miotała się dzicz jak opętana. Miecze Rzymian odbijały ciosy drągów i kładły każdego, kto się zbliżył na długość ramienia. A gdy który z legionistów padł, ugodzony przez wroga, wciągano go do środka i lukę wypełniał natychmiast inny żołnierz.
W milczeniu, bez okrzyków, z wytężoną ciągle uwagą, szedł oddział Publiusza, prowadzony jego okiem.
Wtem zaszumiało wokoło. To krążyli znów Jazygowie, jak stado sępów, i zasypywali straceńców strzałami. Tylko trzy razy odpowiedzieli im łucznicy i procownicy rzymscy. Wyrzuciwszy resztę pocisków, cofnęli się do środka, niezdolni do dalszej walki.
Coraz częściej odzywała się teraz komenda setników: Zwieraj się! Trupy zaczęły tak gęsto padać, że ich żywi nie mogli już z sobą zabierać.
— Zakryć się tarczami! — ostrzegała tuba.
Bo z dwóch stron zbliżały się zwarte zastępy piechoty markomańskiej, niosącej świeże siły. Żołnierz Serwiusza nie śpieszył się. Gdy się półnaga dzicz przed nim rozstąpiła, podszedł tuż do oddziału rzymskiego, cisnął włócznię i dobył miecza.
I rozbrzmiał szczęk oręża. Szermierz potykał się z szermierzem, równy z równym.
Daremnie upominali setnicy ciągle: Zwieraj się! Za wielu nacierało... Wkrótce rozprzęgły się szeregi boczne i nieprzyjaciel zaczął się wżerać w tułów oddziału. Tam, gdzie miecz otworzył drogę, wpadali rudzi olbrzymi i rozszerzali otwór drągami.
Legionista bronił się z rozpaczą gladyatora, walczącego na arenie o prawo do życia. Ale jego ramię, osłabione pracą kilku godzin, zaczęło omdlewać.
I w chwili, kiedy wojsko rzymskie utrzymywało już tylko wysiłkiem szyk bojowy, zadudniła ziemia pod kopytami wielkiego mnóstwa koni.
Publiusz spojrzał przed siebie... To pędził sam Serwiusz na czele jazdy markomańskiej... Leciał zrazu prosto, a kiedy się zrównał z czołem oddziału, zwrócił się nagle na lewo i wpadł z boku klinem z taką siłą na Rzymian, że rozbił ich na dwie połowy.
Zachwiały się szeregi... Centurya zmieszała się z centuryą i czujność naczelnego wodza stała się zbyteczną. Jak woda do spękanego naczynia, tak wciskali się piesi Markomanie ze wszystkich stron do wnętrza oddziału. Prysł szyk bojowy i mąż godził na męża...
Publiusz obejrzał się... Wokoło niego połyskiwały miecze nieprzyjacielskie. Otaczały go zewsząd, chciwe sztandarów rzymskich.
Więc dobył własnej broni. Teraz był i on tylko jednostką, prostym żołnierzem, którego życie zależało od osobistej zręczności.
Wspiął konia i rzucił się naprzód. Ze spokojem pewnego swej ręki szermierza, rozdawał ciosy, zastawiając się tarczą. Postępowali za nim chorążowie i garstka legionistów. Szli, a gdzie ich miecze błysnęły, tam lała się struga czerwona.
Tuż obok Publiusza biegł żołnierz, nie należący do jego zwykłego otoczenia. On bronił głównie osoby wodza, on odbijał ciosy Markomanów.
Kiedy oko Publiusza spoczęło na nim, runął na twarz, zalany krwią. Podniósł się jeszcze, wyciągnął rękę i zawoławszy: „Spełniłem, wodzu, co rozkazałeś!“ padł na zawsze.
Był to Rufiusz, chrześcianin...
Publiusz chciał się pochylić nad wiernym towarzyszem, by mu zamknąć powieki, lecz nieprzyjaciel groził już tak blizko, że nie miał ani chwili do stracenia. Pierwszego barbarzyńcę, który się otarł o niego, ciął przez łeb, drugiego pchnął pod żebra, trzeciemu rozpłatał brzuch, czwartego zwalił z konia, ugodziwszy go włócznią.
Daremnie jednak bronił się, przytomny i szybki. Przemoc obezwładni jego zręczność, bo stu ramion nie dali mu bogowie, a sto mieczów ujrzał naokoło siebie. Jeszcze kilka sekund, a złamie się i jego waleczność, zwyciężona liczbą.
Już podał naprzód głowę, jak ścigany zwierz, który leci bez pamięci na śmierć niechybną, kiedy usłyszał tuż za sobą komendę germańską.
Znał on dobrze ten głos dźwięczny... Odwrócił się, by pomścić klęskę legionu na jej sprawcy, lecz w tej samej chwili spadła na jego szyszak tarcza Serwiusza. Zachwiał się i zsunął z konia.
Zaszumiało mu w uszach, zakipiało pod czaszką i gęsta mgła zasnuwała mu oczy. Zdawało mu się jeszcze, iż słyszy szept: „Leż spokojnie, nie ruszaj się!“ że czuje jakiś ciężar, przygniatający go do ziemi, potem już nic nie słyszał i nie czuł...
Stracił przytomność...

................

Kiedy się przebudził, owiewała go taka cisza, jak gdyby krwawa stopa wojny nie przeszła nigdy po tych stronach. Zamilkły okrzyki barbarzyńców, ustał szczęk oręża...
Otworzył oczy... Z góry, z nieskalanych najdrobniejszym obłoczkiem błękitów pogodnej nocy letniej spoglądał na niego księżyc, ten sam, który oświetlał wczoraj Obóz Batawów, pogrążony w śnie tysięcy ludzi zdrowych i ufnych w swoje siły. I te same gwiazdy mrugały niezmiennie na sklepieniu niebieskiem, chociaż morze jęków i ostatnich westchnień popłynęło ku nim, skarżąc się bogom na śmierć okrutną.
Ani jedno światełko nie zbladło.
Publiusz przymknął znów powieki.
Przed zwierciadłem jego pamięci przesuwały się wypadki ubiegłej doby, od owej chwili począwszy, kiedy spostrzegł dym z ognisk germańskich, aż do uderzenia Serwiusza, które mu odebrało przytomność. Po raz pierwszy w życiu uległ na polu bitwy, zgromiony tak straszliwie, jak jego pradziad Warus w lasach teutoburskich.
Pokonała go nie sztuka Serwiusza, lecz pycha rzymska, lekceważąca barbarzyńców. Gdyby nie był pominął przestróg, których mu koloniści i kupcy, osiedleni w kraju Kwadów nie szczędzili, byłby zgromadził w obozie większe siły, pościągał na jedno miejsce wszystkie wojska, rozrzucone wzdłuż granicy. Piastował przecież godność nadzwyczajnego legata imperatora. Rozkazów jego słuchały trzy prowincye: Windelicya, Recya i Noricum.
Zawinił-że wobec ojczyzny, zgrzeszył-że lekkomyślnością lub brakiem rozwagi?... Sumienie wodza i żołnierza nie wyrzucało mu nic. Uczynił, co do niego należało, przytomny aż do chwili utraty świadomości.
Zwyciężyła go pycha rzymska, zaszczepiona w jego krwi przez wieki tryumfów wojennych, pospołu z gniewem bogów. Bo tylko zagniewane potęgi nadziemskie mogły spuścić na cesarstwo taką powódź, jakiej dzieje dotąd nie zapisały. Wszakże przeprawiały się przez Dunaj ludy, o których Publiusz nawet z powieści nie słyszał. I jak daleko jego oko mogło dosięgnąć, wszędzie falowały tłumy, ginące w szarej dali. Cała ziemia północna stanęła pod bronią, by strzaskać świętą Romę. Takiego najścia nie mógł nikt przewidzieć, bo nie znała go przeszłość.
Nie, nie zawinił... Każdy inny wódz byłby na jego miejscu tak samo postąpił.
Publiusz chciał się dźwignąć z kałuży skrzepłej krwi, która go ziębiła, ale jego nogi przykuwał do ziemi znaczny ciężar. Wyciągnął rękę... Leżał pod trupem konia. Dobywszy wszystkich sił, usunął przeszkodę i podniósł się z trudem.
Naokoło niego tarzały się stosy wojowników rzymskich i germańskich, spoczywających zgodnie obok siebie. Obraz ten obejmowała zewsząd rama, utkana z łun pożarów. Palił się Obóz Batawów, jak pochodnia, płonęły osady i miasta okoliczne wieńcem ognistym. Barbarzyńcy świecili sobie wśród pochodu. Byli już tak daleko, że przestrzeń wchłonęła ich wrzawę.
Publiusz nasłuchiwał. Może odezwie się jaki głos, wzywający pomocy, może oszczędziło okrucieństwo wojny jeszcze kogoś, oprócz niego, aby miał towarzysza w tej strasznej godzinie.
Ale ci, których zwycięzcy zostawili na krwawem polu, nie potrzebowali już niczego od żywych. Uśpieni snem ostatnim, przestali łaknąć, pragnąć, nienawidzieć i cierpieć. Nie przebudziły ich nawet ochrypłe krzyki sępów, które krążyły nad pobojowiskiem. Pozwalali sobie bez oporu - wydzierać oczy i szarpać ciało.
Publiusz opuścił głowę.
Jakby dla ukarania jego dumy, zostawili bogowie tylko jego samego na cmentarzysku legionu, jego, który witał zawsze z uśmiechem lekceważenia pogróżki barbarzyńców. A i on zawdzięczał dalszy pobyt na ziemi jedynie wspaniałomyślności przyjaciela. Bo rozpatrzywszy się w położeniu, domyślił się, że go Serwiusz ogłuszył rozmyślnie uderzeniem tarczy i przywalił koniem, aby go wyrwać z mściwych rąk Markomanów.
Więc Rzym może się stać podobnym do owych nędzników, których przykuwał od tylu wieków do swojego rydwanu tryumfalnego, może wić się u stóp mocniejszego, podły niewolnik, błagający o litość tego, którego deptał?...
— O bogowie, bogowie! — szeptał Publiusz, i posłał niebu spojrzenie, pełne wyrzutu. — Gdzie byłeś, Marsie, kiedy mój ukochany legion pękał, jak kruche naczynie? Nie służył-żem ci wiernie od lat najmłodszych?...
A niebo milczało niezmiennie pogodne i tak słodko uśmiechnięte, jak gdyby kołysało do snu najszczęśliwszy ze światów. I księżyc nie zwracał uwagi na krwawe pole, chociaż się jego promienie łamały w tysiącach szklistych, szeroko rozwartych oczów.
Nie po raz pierwszy widział Publiusz pole, zasiane trupami, wielu bitew świadek i kierownik. Ale po raz pierwszy został sam, jedyny żywy między umarłymi. Była w tej okrutnej samotności, którą dzieliły z nim tylko stada sępów, taka groza, że pragnął gorąco, aby się którykolwiek z poległych dźwignął z twardego posłania i przemówił do niego głosem ludzkim, choćby to był półnagi barbarzyniec. Żywy człowiek pożądał człowieka żywego, zapomniawszy o różnicy między wrogiem a przyjacielem.
I kiedy tak stał, wytężywszy wzrok i słuchał, zdawało mu się, że od strony Obozu Batawów, po przez mgły srebrzyste nocy księżycowej, płynie ku niemu stłumiony szelest, jakby stąpań istot żyjących odgłos daleki.
Pochylił się, wstrzymał oddech...
Na tle blednącej łuny zarysowały się czarne cienie, które zbliżały się do miejsca pogromu. Jakieś brudne światełko migotało przed niemi.
Publiusz podjął miecz i tarczę i szedł ku tym cieniom poprzez stosy trupów. Każdego legionistę otaczał wał barbarzyńców. Sprzedali drogo życie...
Cienie poruszały się nad krwawem polem... Światełko stawało się coraz wyraźniejsze...
To błądzili dwaj żywi jeźdźcy wśród umarłych i szukali kogoś przy blasku pochodni. Posuwali się wolno, oświetlając twarze poległych.
Gdy Publiusz rozróżnił kształty ludzkie, wówczas przystanął i zawołał po rzymsku:
— Kto idzie?
Jeźdźcy zatrzymali się na sekundę i nasłuchiwali, z której strony głos nadchodzi, potem rozległ się tętent galopujących koni.
— Publiusz... Publiusz! — zadzwoniło w ciszy nocnej dźwiękiem tak radosnym, że Publiusz zadrżał.
Wszystka krew zbiegła się w jego sercu, a potem rozlała się ukropem po całem ciele.
Byłażby to ona? Ona tu?
Skoczył naprzód, przypadł do jeźdzców... Jeden z nich zsunął się z konia i padł w jego objęcia.
— Publiusz, Publiusz! — szeptała Mucya, łkając zcicha na piersi ukochanego.
A on tulił ją do siebie i całował jej włosy, zapomniawszy o nienawiściach patryoty rzymskiego. Bogowie zesłali mu ją w najcięższej godzinie życia, jako najdroższą, najsłodszą pociechę za okrutny ból dnia ubiegłego. Jego najlepszy przyjaciel, ten, który chciał z nim dzielić trudy wędrówki doczesnej, wierny aż do ostatniego tchnienia, stanął przy nim wówczas, kiedy byłby nawet wroga powitał z radością.
Rzymski patrycyusz był w tej chwili tylko nieszczęśliwym człowiekiem, zdeptanym robakiem, wdzięcznym bez granic za szczery uścisk, za słowo kochające.
Nie pytał, zkąd przyszła. Miał ją przy sobie, obejmował jej ciało drżące, wdychał jej oddech ciepły.
I odczuł ten mąż hartowny, nieubłagany dla siebie i dla innych, rozkosz miłości, potęgę związku dwóch serc, stopionych w jedno. I tulił coraz namiętniej Mucyę do siebie.
A ona szeptała urywanemi słowy:
— Pożerała mnie tęsknota za Rzymem... W nocy straszyły mnie widma Korneliów... W dzień męczyła wrzawa barbarzyńców... Tylu ich było, o, tak dużo... Serce moje wyrywało się do was, do zagrożonych, ale on, Serwiusz, śledził bezustannie kroki moje... Wrócić do was nie mogłam... Kiedy wyruszyli w krwawą drogę, biegłam ich śladami... Towarzyszył mi jeden z poddanych Serwiusza — nasz... jeniec wojenny... Ty go wynagrodzisz, Publiuszu... Ty pozwolisz mi służyć ojczyźnie... być z wami w chwili ciężkiej... Ty wiesz, że zajmowałam się w domu leczeniem niewolników... Znam sztukę lekarską... Pójdę w twoim orszaku w przebraniu męzkiem i pocieszać będę konających, a rannych pielęgnować... Może mi Rzym przebaczy, że się serce moje odwróciło od jego bogów... Nie mogłam inaczej, Publiuszu, nie mogłam... A jeśli nie. Tam, gdzie tyle pocisków pada, znajdzie się także jeden dla Kornelii... Tylu mojej krwi złożyło głowę na polach sławy... a życie bez ciebie, bez Rzymu dusi mnie, jest męczarnią...
I znów zakwiliło na piersi Publiusza ciche łkanie kobiety, pozbawionej przez dumę panów świata ogniska domowego za to, że chciała się modlić do Boga ubogich i wydziedziczonych.
— Ty nie oddasz mnie powtórnie w ręce kata — prosiła Mucya — ty pozwolisz mi żyć, jak mi nakazuje moja wiara, dla nieszczęśliwych i cierpiących, albo umrzeć, jak mi nakazuje moja krew, śmiercią Rzymianki za ojczyznę. O, ty nie wiesz, jak zniewaga boli Kornelię...
Publiusz objął jej głowę, jakby ją chciał zastawić przed ciosem.
Miał-że on już prawo do bezlitośnej dumy rzymskiej? Nie był-że i on nieszczęśliwym i cierpiącym? Może go jutro ciśnie pod stopy zwycięzcy...
— Będziemy służyli razem ojczyźnie, Mucyo — wyrzekł. — Może widok naszej hańby nawróci serce twoje do odwiecznych podań Rzymu..
— O Publiuszu! — zawołała Mucya, całując jego ręce.






XIII.

Przed pałacem cesarskim w Rzymie odbywała się w pierwszych dniach września szczególnego rodzaju licytacya.
Rozłożone na długich stołach, wabiły kupców, przedmioty, dostępne rzadko dla pospolitych śmiertelników. Świeciły tam szczerozłote naczynia, przeznaczone do osobistego użytku imperatorów, błyszczały sznury ogromnych pereł, słynny zbiór cesarza Adryana, mieniły się w słońcu suknie cesarzowej Faustyny, cel zazdrości strojniś stolicy. I rydwany stały rzędem, i lektyki, sprzęty cytrusowe, i rzeźby i cenne pamiątki po dawnych monarchach. Wszystko, co Marek Aureliusz odziedziczył po swoich poprzednikach, co sam zebrał i otrzymał w darze od królów barbarzyńskich, wynieśli pretoryanie przed pałac.
Tłumy ciekawej gawiedzi zalegały pałac, zamknięty zwykle dla motłochu. Tłoczyli się pauprzy i handlarze uliczni, przeciskali się przez ciżbę Żydzi i Egipcyanie; niewolnicy torowali pięściami drogę dla zbogaconych celników i poborców. Mnóstwo kobiet z ludu okrążało stoły i dotykało brudnemi palcami szat cesarzowej.
— Oto wezgłowie, na którem spoczywał boski Trajan w przeddzień śmierci — wołał podkomorzy cesarski, pełniący służbę komornika. — Dziesięć tysięcy sesterców! Kto da więcej?
Głośny śmiech odpowiedział na tę cenę.
— Nie warte asa — odezwał się ktoś w tłumie. — Boski Trajan sypiał na sianie, jak żebrak.
— Kto da więcej? — powtórzył podkomorzy.
— Sto tysięcy! — zawołał głos dźwięczny i do stołu zbliżył się senator Maryusz Pomponiusz, były pretor cudzoziemców.
— Sto tysięcy! Czy nikt nie da więcej? — zapytał podkomorzy.
— I pięć! — wtrącił jakiś gruby poborca.
— Jeszcze pięć! dodał drugi.
— Piętnaście!
— Dwadzieścia!
Liczba rosła szybko, podbijana przez dorobkiewiczów. Wezgłowie Trajana poszło za trzykroć.
— Chcą się przypodobać imperatorowi — szeptano wokoło. — Pragną przykryć purpurą rycerską podłość całego życia.
— Oto miecz boskiego Tytusa — odezwał się znów podkomorzy. — Wielki imperator otrzymał go w darze od zgromionej Judei. Dwadzieścia tysięcy sesterców! Kto da więcej?
I podniósł do góry broń, wysadzoną drogiemi kamieniami.
— Odeprzyjcie nim barbarzyńców! — zawołał jakiś obdartus, cisnąwszy w stronę pretoryanów, którzy otaczali podkomorzego, garść prażonego bobu. — Od czego jesteście? Za co ubieramy was w pióropusze i złocone pancerze i karmimy, jakby dziki, tuczone na stół cesarski.
— Próżniaki, niedołęgi! — zahuczało wokoło.
— Tylko burdy umieją wyprawiać...
— I niepokoić wieczorami obywatelki...
— I gruchać na polu Marsowem w gajach mirtowych...
— I krzyczeć ciągle, że im się krzywda dzieje...
— Trutnie...
— Pasibrzuchy...
— Na plac boju z nimi! — ryknął motłoch. — Niech nie uszczuplają chleba ubogim... Tak go mało w Rzymie...
Z pod szyszaków pretoryanów strzeliły w stronę ludu spojrzenia pełne nienawiści, i kilka rąk dotknęło rękojeści mieczów. Ale przed pałacem cesarskim kłębił się tłum, a stołów strzegło tylko dwudziestu żołnierzy. Na pięściach rozniósłby ich plebs stolicy, rozwścieczony wiadomościami, które nadchodziły z prowincyj północnych, coraz dziwniejsze, groźniejsze.
Bo stała się rzecz tak niesłychana, iż zatrwożyła najodważniejszych. Germanowie zalali równocześnie Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię, zburzyli ogniem i mieczem cały kraj po prawej stronie Dunaju, zamienili w perzynę wsie i miasta, uprowadzili krocie niewolnika, przeszli góry, nieznieważone dotąd ich stopą, i zbliżali się teraz, jak chmura gradowa, do granic samej Italii.
Rzym nie chciał w pierwszej chwili uwierzyć w takie zuchwalstwo, lecz kiedy kuryerzy nadbiegali codziennie, wzywając pomocy, wówczas zadrżał i złorzeczył wojsku. Dali się pobić barbarzyńcom! — krzyczał motłoch na ulicach — zniewieścieli na leżach zimowych. Trzeba im upuścić krwi, bo zatyli z próżniactwa...
Żołnierz nie zniewieściał, ani zatył; uległ tylko przewadze, której się nikt nie spodziewał.
Jak tylko nadeszła wiadomość o pogromie Obozu Batawów, wyruszył natychmiast prefekt Victorinus z połową przybocznej straży cesarskiej. Zdeptali go Germanowie, zanim dotarł do Alp, więc teraz spieszył jego śladami z resztą pretoryanów nowy prefekt, głośny wojownik, Marek Makryniusz Windeks. W domu została tylko gromadka, niezbędna do utrzymania porządku w stolicy.
Ale motłoch zapomniał, że pierwszy prefekt położył już głowę, drugi zaś biegł bez wytchnienia pod włócznie i strzały barbarzyńców; nie uwzględniał, iż zaraza wydusiła trzecią część legionów. Jego straszyło dniem i nocą widmo Hannibala i Brennusa i złorzeczył, przerażony, wojsku i utrudniał gniewnym pomrukiem zadanie rządowi, który z chwilą, kiedy Germanowie przekroczyli Alpy, zrozumiał grozę położenia i wytężył wszystkie siły, by odwrócić od Rzymu cios nieprzewidziany.
Już ciągnęły lądem i płynęły morzem legiony, rozrzucone na wybrzeżu Afryki i w prowincyach wschodnich, już gotował się do drogi żołnierz, wypoczywający w Italii po wyprawie na Partów, dopełniony świeżemi siłami. Gladyatorów i niewolników skarbowych uzbroił Marek Aureliusz, szkoły szermierskie i więzienia kazał otworzyć, nie pogardziwszy nawet zbrodniarzem. Kto posiadał dwoje zdrowych ramion, ten przestawał być zabójcą, oszustem, złodziejem, byle się legiony, porwane przez zarazę, znów zabliźniły.
Aby zaś obywatel uboższy, wycieńczony przez nieurodzaj ubogiego roku, nie sarkał na nowe podatki, wystawił cesarz-filozof całą ozdobę swojego pałacu na sprzedaż publiczną.
— Dwadzieścia tysięcy za miecz boskiego Tytusa! — wołał podkomorzy. — Kto da więcej? Nie skąpcie pieniędzy na wzmocnienie legionów, od ich bowiem dzielności zależy spokój waszego ogniska. Gdy one runą, zdepce stopa barbarzyńców i wasze szczęście. Kupujcie, kwiryci, kupujcie! Hojność wynagrodzi wam po ukończeniu wojny łaska boskiego imperatora.
Głównie ostatnia obietnica przyśpieszyła licytacyę.
Do stołów cisnęli się celnicy, adwokaci i przedsiębiorcy budowli rządowych, którzy grabili zbyt bezczelnie w prowincyach. Ten chciał przejednać rząd za chciwość nadmierną, ów za gwałt, wytoczony przed trybunał pretorów, trzeci, żądny zaszczytów, mniemał, iż płacąc za drobiazg znaczną sumę, zwróci na siebie uwagę rozdawców godności i tytułów.
I zbogaceni kupcy otworzyli kiesy szeroko. Bo schlebiało wyzwoleńcowi, że jego żona będzie błyszczała w sukniach cesarzowej, a jego dzieci będą jadły z naczyń, używanych dotąd tylko przez władców świata.
Próżność, grzech i głupstwo podały sobie ręce, by napełnić skarb państwa. Nikczemność stała się sługą cnoty. Dorobkiewicze różnego rodzaju podbijali się ku głośnej uciesze motłochu z zaciekłością handlarzów, kłócących się o strzępy fortuny magnackiej.
Temu wyścigowi samolubstwa i chytrości przypatrywało się zdaleka dwóch patrycyuszów. Stali przed głównemi drzwiami pałacu i śledzili przebieg licytacyi.
— Mógłbyś kupić ten stół cytrusowy — odezwał się jeden z nich. — Drażnił zawsze twoje oko wybredne.
Zagadnięty wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi.
— Sto tysięcy sesterców za stół, który ocalał z pałacu złotego Nerona! — wołał podkomorzy.
— Nawet cena przystępna — zauważył pierwszy patrycyusz.
— Potroją ją niebawem te kruki, co się wypasły na krzywdzie ubogich i słabych — mruknął drugi.
— Marek Kwintyliusz wyraża się jak głodny cynik.
— Albo jak stoik, jeźli wolisz tę nazwę — odparł Marek.
— Wesoły pretor stoikiem? — zaśmiał się senator Mucyusz. — Może przyodziejesz się w dziurawą opończę, posypiesz głowę popiołem, zamiast złotym proszkiem, i będziesz wołał z Heraklitem: płaczcie, albowiem wszystko jest głupstwem i nicością. W mowie twojej słyszę znużenie kilku nocy bezsennych. Wyśpij się dobrze, a zasmakujesz znów w słodkiej mądrości boskiego Epikura.
Marek milczał.
Nie był to już ów nieopatrzny młodzieniec, który odpowiadał na każde słowo poważniejsze pustym śmiechem. Jakiś głęboki ból, czy zawód przeszedł po jego gładkiej twarzy i zostawił ślady swoje naokoło ust i pod oczami.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie licytacyi. Nie zbliżył się nawet do stołów, chociaż zwiedzanie wystaw starożytności należało dawniej do jego rozrywek ulubionych.
— Dwakroć pięćdziesiąt! Kto da więcej? — wołał podkomorzy.
— Cena jeszcze możliwa — zauważył Mucyusz. — Kup, Marku, bo sprzęt ten godzien zaprawdę twoich zbiorów.
— Nie dla Kwintylia takie zbytki — odparł Marek. — Dziś stać tylko handlarzy i złodziejów na stoły cytrusowe.
Uważnie spojrzał Mucyusz na niego.
— To już nie znużenie kilku nocy bezsennych — wyrzekł. — Ty mówisz o zbytkach, ty? Któż drugi w całem cesarstwie mógłby zakupić cały pałac imperatorów, nie zmieniając trybu życia?
— Mówisz o milionach mojej żony...
— Mówię o milionach męża Liwii Fabii...
— Powinieneś wiedzieć, że prawo broni majątku żony przed rozrzutnością męża, jak dorobkiewicze nasze upodobania nazywają. Byłeś przecież pretorem. Słyszałem także, że i twoja połowica znosi się sama z rachmistrzami.
— Aaa... — mruknął Mucyusz. — Nie chciałem, wierzyć, gdy mi mówiono, że się zawiodłeś na hojności Fabiusza. To plugastwo pożąda naszych stosunków i nazwisk z namiętnością ostatniej miłości, ale chciałoby płacić jaknajtaniej za owoc poświęceń i trudów długiego szeregu wieków. Łatwiej ukraść choćby tysiąc milionów, aniżeli posiadać prawo do purpury patrycyuszów.
— Patrycyuszów? Jesteśmyż naprawdę patrycyuszami, ty i ja? — mówił Marek. — Nasi ojcowie składali na ołtarzu ojczyzny wszystko, co od niej wzięli, my zaś chcielibyśmy tylko czerpać ze skarbnicy jej dostatków i zaszczytów, nic w zamian nie dając.
— Marku! — zawołał Mucyusz, rozśmiawszy się wesoło. — Jeźli masz ochotę na stół cytrusowy, pożyczę ci pieniędzy, bo rozumując dalej w tym kierunku, gotóweś dojść do głupstw owych głodnych filozofów, którzy, zazdroszcząc nam purpury i pałaców, bredzą o znikomości rozkoszy tej ziemi. Zrzędzi w tobie golizna, a i ja znam szaleństwa tej wiedźmy zawistnej. Ile ci potrzeba, mów!
Ale Marek nie odpowiadał śmiechem na śmiech.
Patrząc przed siebie, odparł głosem cichym:
— Gdybyś tak, jak ja, pił przez ośm miesięcy z gorzkiego kielicha upokorzenia, obrażany od świtu do zmierzchu każdym ruchem i słowem wstrętnej ci kobiety, gdybyś się musiał targować o każdego sesterca z przebiegłością handlarza, możeby ci obrzydły pieniądze, twoim wstydem zdobyte. Duszą mnie te przeklęte miliony, obmierzła mi ta klatka złocona, którą opłaciłem swobodą! Nie przypuszczałem nigdy, żeby krew Kwintyliów krążyła jeszcze z taką siłą w moich żyłach. Chciałem się nagiąć do położenia, złamać w sobie, zdeptać potomka królów albańskich, przywoływałem do pomocy całą mądrość sceptycyzmu, lecz daremne były moje wysiłki. Nie mogę znieść upokorzenia, nawet za cenę wszystkich skarbów tej ziemi, nie mogę...
Tyle szczerego dźwięku było w głosie Marka, że się Mucyusz przestał uśmiechać. I jego twarz zniszczoną owiały cienie smutku.
Milczeli czas jakiś, potem odezwał się Mucyusz:
— Jestem od ciebie szczęśliwszy, Marku, bo we mnie zgasła już gwałtowność Mucyów. Nie w boju, lecz w radzie służyli przodkowie moi, i prawdopodobnie dlatego wziąłem po nich usposobienie giętsze, złagodzone zresztą przez krew matki, która pochodziła z rodziny wyzwoleńców egipskich. Wy, Kwintyliowie, wzrastaliście z mieczem w ręku, a żołnierz zwycięża lub ginie.
— Zwycięża lub ginie — powtórzył Marek zcicha, jakby do siebie, wodząc zamyślonym wzrokiem po tłumie.
Potem zwrócił się nagle do Mucyusza i wyrzekł:
— Czy ty wiesz, że najazd Germanów nie jest zwykłą igraszką barbarzyńców, lecz groźbą Hannibala? Ta dzicz toczy się olbrzymią falą wprost na Rzym. Za miesiąc może ona stanąć przed bramami miasta miast.
— Powstrzymają ją legiony — odparł Mucyusz spokojnie. — Już idą...
— Wszyscy idą! — wołał Marek — młodzi i starzy, nowozaciężni i weterani, patrycyusze i plebeje, wyzwoleńcy nawet i niewolnicy, wszyscy, wszyscy.
— Wystarczą legiony — wtrącił Mucyusz obojętnie.
Wtem zachwiała się fala ludu i rozłamała się na dwie połowy, tworząc pośrodku ulicę szeroką.
— Kuryer z pola walki! — płynął wokoło szept stłumiony.
Na placu ukazał się pretoryanin na spienionym koniu, cały pokryty kurzem i błotem. Wyciągnął rękę do góry — chciał mówić — nakazywał milczenie...
A kiedy nastała taka cisza, iż słychać było przyśpieszony oddech konia, dobywającego ostatnich sił, zawołał głosem, który rwał się kawałami z jego gardła:
— Germa...no...wie... pod Akwi...leą...
Przez kilka chwil zdawało się, że wieść niespodziewana poraziła lud rzymski, odebrawszy mu zdolność ruchów. Z głowami, zwróconemi w stronę złowróżbnego gońca, z rozwartemi ustami, stali panowie świata, przykuci do miejsca.
Germanowie pod Akwileą! — znaczyło to samo, co: stolica zagrożona!
Potem zakołysał się znów tłum i z jego łona buchnął ku pałacom cesarskim bezkształtny krzyk osłupienia, trwogi i groźby.
Koń pretoryanina, spłoszony nagłą wrzawą, wspiął się na tylnych nogach rzucił się naprzód. Ale już zalały ulicę głowy ludzkie i podniesione ręce.
— Zabić tego kruka! — zawołał ktoś w pobliżu żołnierza.
— Niech zapłaci za tchórzostwo towarzyszów!
— Na ziemię z nim! Zdeptać go, jak nędznego robaka!
Motłoch, mszcząc się za przestrach, ściągnął pretoryanina z konia i pastwił się nad niewinnym.
Gdy się to działo przed pałacem, siedział Marek Aureliusz w swojej pracowni przy stole, pochylony nad stosem woskowanych tabliczek. Brał je kolejno — odczytywał — nakreślał rylcem kilka słów, a załatwiwszy sprawy bieżące, cofnął się w krześle i zapatrzył się przed siebie szklistym wzrokiem człowieka, dla którego otoczenie przestało istnieć.
Myśli jego pobiegły daleko, za Alpy, nad Dunaj, do ziemi, która budziła już kilka razy zazdrość wolnych Germanów. Mieszkał tam naród barbarzyński, od lat stu złączony z Rzymem, dostarczający legionom bitnego żołnierza, rolnictwu zaś cierpliwego robotnika. I Retowie i Norikowie byli niegdyś wrogami cesarstwa, lecz rozumna polityka imperatorów, gdy nie mogła ich zgnieść, uśmierzyła ich dobrocią, ustępstwami. Szkodliwi sąsiedzi stali się zrazu pożytecznymi sprzymierzeńcami, a następnie, kiedy zasmakowali w cywilizacyi, wiernymi poddanymi, którzy prześcigali gorliwością w pełnieniu obowiązków rodowitych Rzymian.
Gdyby otworzyć dla pewnej ilości Kwadów i Markomanów prowincye naddunajskie i pozwolić im się osiedlić między współplemieńcami... Ludności miejscowej, przetrzebionej przez zarazę, przybyłyby świeże siły robocze, a legionom — zdrowe ramiona, których gnuśniejąca Italia wytwarzała coraz mniej... Nie po raz pierwszy zażegnywała polityka rzymska w ten sposób burzę. Gdzie się nie da podejść, tam trzeba podpełznąć, gdzie grozi zbyt wielka liczba, trzeba ją zmniejszyć, rozbiwszy ją na części drobniejsze... Kwadowie i Markomanowie, dopuszczeni do cesarstwa, będą najlepszym wałem obronnym przeciw najazdom północnym... — Dziel, kłóć między sobą nieprzyjaciół i panuj...
Ta stara zasada polityki rzymskiej nie zgadzała się wprawdzie z pojęciami etycznemi stoicyzmu, który wychował imperatora-filozofa, ale Marek Aureliusz był w tej chwili tylko głową państwa, zagrożonego przez potężnego wroga. Myśliciel ustąpił przed cesarzem, człowiek prywatny przed władcą...
Niezwykły najazd Germanów zaskoczył Rzym w godzinie tak ciężkiej, iż walka na całej linii północnej stała się niemożliwą. Zanim legiony, rozstawione na kresach południowych i wschodnich, nadbiegną — dotrą barbarzyńcy do granic Italii. Gdyby się udało oderwać od nich najgroźniejszych — Kwadów i Markomanów — odparliby legaci resztę, półnagą dzicz, bez wielkiego wysiłku.
Marek Aureliusz był tak zajęty swojemi myślami, że nie zauważył wrzawy, chociaż wnikała wszystkiemi szczelinami do wnętrza pałacu.
Teraz podniósł się, aby przywołać pretoryanina, czekającego za kotarą na jego rozkazy, lecz jeszcze nie doszedł do drzwi, kiedy do pracowni wbiegł szybkim krokiem mąż nizkiego wzrostu, przyodziany w strój senatorski.
Był to Fronton, znakomity pisarz, zaciekły wróg chrześcian i pierwszy doradca starszego cesarza.
— Germanowie pod Akwileą! — szepnął dygnitarz pobladłemi ustami.
Wiadomość ta oddziałała tak piorunująco na Marka Aureliusza, że patrzył długą chwilę na swojego pomocnika tępym wzrokiem, jakby jego słów nie zrozumiał, a kiedy pojął ich znaczenie, pochylił głowę i przycisnął rękę do serca.
— Stoją pod Akwileą — mówił Fronton. — Za dni dziesięć mogą być pod murami stolicy... Niech bogowie oświecą twój rozum, panie, abyśmy wiedzieli, co czynić należy...
Już cesarz ochłonął z pierwszego wrażenia.
Podniósłszy głowę, odezwał się zwykłym, przyciszonym, monotonnym głosem:
— Senatorowie Celiusz, Pizo i Hortensyusz udadzą się natychmiast do Akwilei, do obozu barbarzyńców, i stawią się przed Wadomarem, królem Markomanów, z darami mojemi. Wręczywszy mu krzesło kuralne, togę, dzierzganą palmami, i koronę, przypomnę mu dawne stosunki przyjazne, jakie łączą Markomanię z Rzymem od czasów króla Marboda. Jeżeli Wadomar wróci za Dunaj, ukarze podżegaczów najazdu i zaprzysięże nowe przymierze, wówczas przebaczę mu jego zuchwalstwo i otworzę dla najuboższych jego narodu Recyę, Noricum i Panonię. Niech pomogą odbudować krainę, którą zniszczyli. Tego buntownika Serwiusza pominą senatorowie przy układach. Żądam, by go Wadomar wydał żywego w moje ręce.
Frontona nie zdziwiły bynajmniej rozporządzenia cesarza, domyślił się bowiem odrazu, dokąd zmierzają. Najgwałtowniejsi imperatorowie rzymscy uginali bez namysłu hardego karku przed koniecznością, gdy tego wymagało dobro państwa. Usunąwszy chwilowe niebezpieczeństwo, oddawał później sowicie upokorzeniem za upokorzenie. Ich obrażona duma miała długą i mściwą pamięć.
— Jutro ze wschodem słońca — mówił Marek Aureliusz dalej — złożą kapłani wszystkich wyznań, uznanych przez Rzym, ofiary swoim bogom. Na Kapitolu będę błagał sam władcę Olimpu o łaskę dla cesarstwa. Za trzy dni wyruszę w pole, pod Akwileę, by wolę moją poprzeć siłą. Jeszcze nie zgasł wśród barbarzyńców urok legionów.
Skinął ręką na znak, że rozporządził już wszystko, i odwrócił się od Frontona. Gdy został sam, spoczął ociężale na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Nie był nigdy żołnierzem, ani z temperamentu, ani z wychowania. Kształcony od lat najmłodszych przez stoików greckich, przenosił życie kontemplacyjne nad czynne. Najszczęśliwszym czuł się w letniej rezydencyi, w górach albańskich, gdzie otoczony słynnymi mędrcami swojego czasu, zdala od łoskotu machiny rządowej, mógł bez przeszkody czytać, pisać i rozmyślać.
Nie lubiąc ćwiczeń rycerskich, przybrał sobie do boku, zaraz po śmierci Antonina Pobożnego, młodszego brata, ogłosiwszy go drugim imperatorem. Sądził, że młodzieniec zamiłowany w igrzyskach, koniach i przygodach awanturniczych, będzie uprawiał bez wstrętu rzemiosło wojenne i zastąpi go na polu bitwy. Jedynie dlatego podzielił się z nim władzą. Ale Lucyusz Werus roztrwonił siły swoje w bezmyślnej rozpuście, wyuzdany jak Neron, gnuśny jak Witeliusz. Nie podporą, lecz przeszkodą był mu ten lubieżnik, marnotrawca i pijak, dający z siebie stolicy ciągle zgorszenie. Jego gwałty, dopełniane na obywatelkach, musiał pokrywać i zacierać, jego długi płacić i znosić nierozumne wybryki.
Marek Aureliusz westchnął z głębi duszy. Ciężyła mu korona, ciężyło życie, niepokojone zazdrością milionów. Gdyby mógł rzucić purpurę, przesiąkłą krwią tylu imperatorów... Marzyłby wówczas w swojej ukochanej bibliotece o znikomości rozkoszy tej ziemi... Bo wszystko przemija, a wiecznie trwa tylko to, co duch zostawia po sobie.
Ale nie... On był Rzymianinem i cesarzem. Jemu nie wolno spoczywać w chwili, kiedy zemsta wzgardzonych ludów wyje u wrót Italii. On musi być walecznym i przytomnym, musi zdusić w sobie upodobania i wstręty i stać się wcieleniem obowiązku obywatelskiego, aby jego przykład wlał w przerażony naród nowy zdrój wiary i nadziei.
Tak... On stanie sam na czele legionów i poprowadzi je na wroga. Blask potęgi imperatorskiej, splecionej z długiego łańcucha zwycięztw i tryumfów, olśni i porazi barbarzyńców. Samo imię cesarza, władcy świata, starczy za wojsko. Zbyt długo i zbyt dotkliwie czuli Germanowie na sobie rękę imperatorów, by nie mieli zadrżeć na ich widok...
Marek Aureliusz dźwignął się z krzesła. Jego policzki zabarwiły ceglaste wypieki, a w oczach malowało się znużenie. Zarzęziło mu w gardle — zakaszlał. Sięgnął ręką po naczynie, znajdujące się na stole, i przyłożył je do ust. Pił chciwie miksturę, przyrządzoną dla niego przez samego Galena, zwaną teryakiem. Wątłe zdrowie zawodziło go coraz bardziej.
Kotara zaszeleściła i do pracowni wsunęła się cichą stopą wysoka postać niewieścia. Zbliżywszy się do cesarza, dotknęła ręką jego czoła i spojrzała mu uważnie w oczy.
— Znów kaszlesz? Nie przecz, słyszałam. I oczy masz podkrążone i skronie zimne. A prosiłam, żebyś tyle nie pracował.
— Prosiłaś? — mruknął Marek Aureliusz zdziwiony.
Nie przypominał sobie już bardzo dawno, ażeby stan jego zdrowia obchodził cesarzową. Więc chciała czegoś od niego...
— Jeszcze wczoraj mówiliśmy obszernie z Galenem o wyczerpaniu twoich sił — kłamała Faustyna, oplatając szyję męża białem, okrągłem ramieniem. — Potrzeba ci dłuższego wypoczynku.
— Spocznę może niebawem na zawsze — odparł Marek Aureliusz.
— Właśnie doniósł mi Fronton, że wybierasz się sam na pole walki — mówiła Faustyna, tuląc głowę pieszczotliwie do piersi męża. — Wiadomość ta rzuci żałobę na całą rodzinę. Jesteś chory, nie lubisz wojskowości, nie znosisz wrzawy obozowej. Dlaczego zadajesz umyślnie gwałt swojemu usposobieniu? W polu zastąpi cię Awidyusz Kassyusz, Makryniusz Windeks lub Publiusz Kwintyliusz.
— Awidyusz Kassyusz jest potrzebny w Afryce, a Windeks na kresach północnych — wyrzekł Marek Aureliusz, uwalniając się z objęć żony. — O mnie się nie troszcz, albowiem bogowie, posadziwszy mnie na tronie Cezarów, nauczą mnie spełniać ich obowiązki. Jest rzeczą imperatora dzielić trudy żołnierza, gdy ojczyźnie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Rozumna rada znaczy czasami więcej od czynnego współudziału. Mógłbyś kierować wojną z Rzymu.
— Nie czas już dziś na rady rozumne. Tylko obecność imperatorów zdejmie trwogę z żołnierza, przerażonego szczęściem barbarzyńców. I Lucyusz włoży na siebie twarde suknie wojny.
— Tak się o ciebie lękam...
— Już postanowiłem — wyrzekł Marek Aureliusz szorstko.
Faustyna pochyliła głowę z uległością.
— Wola twoja jest prawem najwyższem dla każdego Rzymianina, nie wyjąwszy małżonki — mówiła. — Niech bogowie czuwają nad twojem świętem życiem i niech przyozdobią twój rydwan tryumfalny znakomitymi jeńcami.
Przez kilka chwil stała pogrążona w myślach, przygryzając dolną wargę, potem błysnęło w jej oczach złowrogo i odezwała się:
— Mam nadzieję, że dołożysz wszystkich starań, by pojmać żywcem owego zdrajcę, owego buntownika, co sprowadził na cesarstwo taką burzę. Chcę go widzieć w kajdanach pod kołami twojego rydwanu.
— Mówisz o Serwiuszu? — wtrącił Marek Aureliusz.
— Mówię o tej żmii, co wyhodowawszy się na naszem łonie, kąsa rękę dobrodzieja. Jeśli ten potwór wpadnie w twoje ręce, oddaj go w moją moc, a zdepcę tak jego pychę, że pozazdrości najnędzniejszemu z nędznych. Będzie służył ostatniej z moich niewolnic, jej pies posłuszny, jej sprzęt wzgardzony, aż go żółć zadusi.
— Ty znałaś osobiście tego buntownika? — zapytał cesarz, zdziwiony nienawiścią, syczącą w głosie żony.
Faustyna, pochyliwszy głowę, by ukryć rumieniec przed badawczym wzrokiem męża, odparła wymijająco:
— Imię jego zna dziś i nienawidzi każda Rzymianka.
Rzekłszy to, oddaliła się szybko.
Kiedy kotara za nią zapadła, uśmiechnął się Marek Aureliusz z goryczą.
Więc dlatego przypomniała sobie język i pieszczoty lat dawno ubiegłych? Ona znała Serwiusza, ale ten pyszny barbarzyniec wzgardził jej względami...
— Oddam go w twoją moc, bo najsroższy sąd nie ukarze go okrutniej od obrażonej miłości własnej namiętnej kobiety — mruknął cesarz.
Klasnął w dłonie. Gdy na znak ten ukazał się we drzwiach pretoryanin, zapytał:
— Czy boski Lucyusz Werus nie opuszczał dziś pałacu?
— Boski imperator biesiadował dziś u siebie — odparł strażnik cesarski.
— Gdyby senator Fronton przybył, niech czeka na mnie.
Zarzuciwszy na siebie togę, udał się Marek Aureliusz do mieszkania brata.
Lucyusz Werus spoczywał po obiedzie na dziedzińcu, na łożu złoconem, pod baldachimem purpurowym. Sina bladość pokrywała jego twarz, bujne włosy, zlepione potem, spadały w nieładzie na nizkie czoło.
Leżał bez ruchu, opuściwszy ręce po obu stronach ciała. Od czasu do czasu otwierał usta, jak ryba wydobyta z wody, spragniony powietrza.
— Bawcie... mnie... — mruczał, ale mu czkawka przerywała słowa.
Nikt go nie zabawiał. Goście, widząc, że go wino powaliło, wysunęli się bez pożegnania, żądni, tak samo, jak on, wypoczynku. Zostali przy nim tylko: przyboczny lekarz, podkomorzy i jego dwaj nieodstępni towarzysze, Marek Kwintyliusz i senator Mucyusz.
— Lękam się powtórnego napadu apopleksyi — mówił lekarz, pochyliwszy się nad imperatorem. — Byłby to początek końca. Szkoda tak hojnego pana.
— Pije bez miary — odezwał się podkomorzy — a znosi coraz mniej. Od pewnego czasu traci przytomność po jednym dzbanie falerna.
Lekarz nacierał skronie i górną wargę cesarza olejkiem arabskim i wciskał mu w usta gąbkę, nasyconą teryakiem.
— Jestem bogiem — mruknął Lucyusz Werus, rzuciwszy się niecierpliwie — składajcie ofiary, śmiertelnicy... muchy brzęczą... gniewają boga... wypędźcie muchy.
Usiłował podnieść rękę, by usunąć gąbkę, lecz ręka opadła bezwładnie.
— Nie chcę ambrozyi — majaczył, otrząsając się ze wstrętem — wrócę na ziemię... na Olimpie niema takiego wina... Stary Jowisz, stary osieł... nie zna się na trunkach...
I śmiał się głupkowato.
Od strony skrzydła pałacu, zajmowanego przez Marka Aureliusza, zbliżały się szybkie kroki, zmierzające w stronę, w której Lucyusz Werus spoczywał.
— Starszy imperator! — szepnął Marek Kwintyliusz i cofnął się przed Mucyuszem szybko za fontannę dziedzińca.
Kiedy Marek Aureliusz spostrzegł, w jakim stanie jego brat się znajduje, pochylił głowę zawstydzony. Tylekroć był świadkiem takiej samej sceny, a mimo to nie mógł się oswoić z upokarzającemi skutkami pijaństwa.
— Lucyuszu! — odezwał się, kładąc rękę na zimnem czole brata.
— Nie chcę... puśćcie mnie... — mamrotał Lucyusz Werus. — Mama Junona stara, szpetna baba... pies by jej nie powąchał... wolę młode śmiertelniczki... Wasz Olimp podła buda egipska... sama w niej starzyzna...
— Lucyuszu! — mówił Marek Aureliusz, chwytając brata za ramiona. — Przebudź się! Barbarzyńcy pod Akwileą!
— Akwilea? — bełkotał Lucyusz Werus, otworzywszy błędne oczy. — Ohydna dziura... niema nawet porządnego cyrku.
— Przebudź się! — zawołał Marek Aureliusz — albo ci przytomność wróci okrzyk Markomanów, dobywających bram Rzymu.
— Markomanów?... Doskonali woźnice... wyborni szermierze...
Marek Aureliusz splótł ręce na łonie i spoglądał na brata wzrokiem, pełnym żalu i wyrzutu. Godnego wybrał sobie towarzysza.
— A wy — odezwał się po dłuższem milczeniu do lekarza i podkomorzego — moglibyście lepiej swojego pana pilnować. Za trzy dni podąży boski Lucyusz Werus ze mną pod Akwileę. Gdyby z jego powodu nastąpiła zwłoka, przypomni wam więzienie mamertyńskie obowiązki waszej służby!
Rzuciwszy zaś w stronę fontanny spojrzenie pogardliwe, zawołał głosem, silniejszym niż zwykle:
— Ukrywasz się daremnie przed okiem mojem, Marku Kwintyliuszu. W żyłach twoich płynie krew twórców Rzymu, a zawstydzają cię wyzwoleńcy i niewolnicy. Hańba na twoją głowę... O Rzymianie, Rzymianie!...
Rzekłszy to, oddalił się wolno. Gdy się znalazł w swojej pracowni, padł na krzesło i mówił do siebie:
— Dlaczego nie urodziłem się za czasów pierwszych konsulów! Nawet umrzeć nie warto za lud tak spodlony... A jednak trzeba bronić... bronić aż do tchnienia ostatniego... Imperatorowi nie wolno wątpić...

................

Marek i Mucyusz zbliżył się znów po odejściu starszego cesarza do Lucyusza Werusa, który zaczął wracać powoli do przytomności.
— A to cię pozdrowił! — śmiał się Mucyusz. — Może włożysz na siebie żelazną tunikę i pokażesz na polu bitwy, czegoś się od szermierzów nauczył... Władałeś zawsze dobrze mieczem i włócznią. Lekarze twierdzą, że zmiana życia i miejsca odświeża takich niedołęgów, jak my. Gotów jestem doświadczyć na sobie skutków tej końskiej kuracyi, gdybyś mi zechciał towarzyszyć.
Marek milczał.
— Bo rozważ tylko — szydził Mucyusz dalej. — W stolicy będzie straszliwie nudno, kiedy boski Lucyusz Werus wyruszy w pole z całym dworem, a woźnice cyrkowi i gladyatorowie staną pod sztandarami. Ten stary zrzęda pędzi podobno wszystkich na wojnę. Cóż tu będziemy robili bez cyrku i amfiteatru, bez baletu i śpiewaczek Werusa? Osowiejemy z nudów.
Marek nie odpowiadał.
— Tyś już osowiał — zaśmiał się Mucyusz. — Miarkuję, że ci Liwia Fabia osłodziła życie nad miarę. Miłe z niej stworzonko, a śliczna, a smaczna, brrr... Możnaby drapnąć przed nią do krainy cieniów.
— I twoja połowica nie zdobyłaby jabłka przed sądem Parysa — mruknął Marek.
— Wdzięki jej nie zakłócały nigdy mojego spokoju — rzekł Mucyusz. — Cóż mnie one mogą obchodzić? Byle płaciła moje długi, niech sobie dorobi jeszcze dwa garby na plecach i trzecie kose oko, jeśli tę sztukę potrafi. Małoż kobiet urodziwych w Rzymie? I cóż? Idziemy na wojnę? Zabawi nas zmiana zajęcia, a że możemy tam oberwać drągiem barbarzyńcy po łbie, nic w tem dla ciebie groźnego. Jesteś Kwintyliem. Guzy, połamane żebra i różne przedziurawienia ciała nie są w twoim rodzie nowiną.
— Wody — odezwał się Lucyusz Werus.
Szybko podał mu lekarz złoty puhar.
— Śmieszne — mówił cesarz, pijąc chciwie wodę. — Niktby nie uwierzył, że i woda może czasem smakować. Dlaczego? Wytłómaczcie mi to, kowale mądrych słówek bez treści.
Szukał pogardliwym wzrokiem filozofów.
— Drapnęli — mruknął. — Ci czciciele nicości nie lubią widoku pozornej śmierci. Wyć będą, jak głodne wilki, gdy ich Charon wciągnie za kark do łódki.
Ziewnął, przeciągnął się i splunął.
— Nic mądrego nie wymyślili bogowie, stworzywszy ziemię i ludzi. Zawsze to samo.
— Boski Marek Aureliusz gotuje ci przyjemną rozrywkę — odezwał się Mucyusz.
— Był tu — zawołał Lucyusz żywo. — I cóż? Zabawił się moim widokiem?
— Po swojemu.
— Ronił łzy nad moim upadkiem?
— Zabiera cię z sobą na wojnę.
— Doskonale — wyrzekł cesarz ku zdumieniu Mucyusza. — Bawiłem się wybornie w czasie wyprawy na Partów, a pobyt w stolicy znudził mnie już straszliwie. Nowe położenie, nowe wrażenia... Jedziemy na wojnę. A teraz zostawcie mnie, przyjaciele, Morfeuszowi. I wam przyda się trochę snu, abyście mogli wytrzymać wieczerzę u Lidyi.

................

Już świtało, kiedy Marek Kwintyliusz wstępował w progi swojego dworca, otoczony licznym orszakiem niewolników.
Zaspany szatny chciał odebrać od niego suknie, ale on odsunął go ruchem ręki i wyrzekł:
— Nie potrzeba. Zostawcie mnie samego... Niech wywoływacz czuwa...
Służba oddaliła się bez szelestu, a pan ułożył się w sali przyjęć na sofie i zapatrzył się w migotliwe światło lampy, panującej nad klombem kwiatów afrykańskich.
Oto wrócił znów z jednej z owych uczt, których ubodzy zazdrościli bogaczom. Sycylijski kucharz zadowolił najwybredniejszych smakoszów, różnorakie wina lały się potokiem, stoły uginały się pod wspaniałą zastawą, tancerki i śpiewaczki oplatały biesiadników wieńcem uroczym, Lidya, hetera magnatów stolicy, siliła się na dowcip i swobodę.
Było wszystko, oprócz wesela.
Lucyusz Werus ziewał, Mucyusz milczał, reszta gości oglądała się ciągle na drzwi, jak gdyby ich za nie wypierało niechętne spojrzenie skąpego gospodarza.
A on, Marek, zwany dotąd wesołym pretorem?
On spożywał tyle razy te same smakołyki, widział te same tańce, słyszał te same śpiewy i dowcipy, iż nie zdawał sobie już nawet sprawy z uczucia, jakie go ogarniało. Nudził się, czy bawił? Ani się nie nudził, ani bawił. Uciechy stołu, dzbana i miłości były mu poprostu obojętne.
Znał na pamięć pomysły najlepszych kucharzów rzymskich, upijał się setki razy najwyższemi winami, ssał rozkosz miłości z ust najpiękniejszych zalotnic, od cesarzowej Faustyny począwszy, a skończywszy na Lidyi.
Starożytne nazwisko, znaczny majątek, młodość, uroda i wesołe usposobienie otworzyły przed nim narozcież bramy raju ziemskiego, pozwalając mu czerpać pełnemi garściami ze skarbca szczęścia człowieczego.
Czerpał, chwytał, brał z chciwością namiętnego temperamentu południowego, aż się pewnego poranku obudził i zdziwił: co go jeszcze wczoraj pociągało i rozgrzewało, zbladło dziś i wystygło, spłowiałe i spopielone. Nie smakowały mu najlepsze potrawy, do wina miał obrzydzenie, uśmiechnął się szydersko w objęciach pięknej kobiety, ziewał w teatrze, w cyrku, na odczytach retorów i wierszopisów.
Przez pewien czas łudził się, że to stępienie zmysłów jest tylko skutkiem chwilowego przesytu. Więc wycofał się z hulaszczego grona i oddał się w ręce lekarzów, wierząc, iż po wypoczynku wróci miłość do nawyknień całego życia.
Kiedy ani dłuższy pobyt w uroczej willi pod Neapolem, ani kąpiele morskie i ćwiczenia szermierskie nie roznieciły w jego krwi dawnej żądzy, rzucił się wprawdzie znów w wir uciech stolicy, lecz czynił to już bez przyjemności. Przebrał miarę — przesycił się na zawsze.
A razem z gasnącą nieopatrznością młodości odstępowało go i zdrowie. Męczyły go biesiady, nie znosił nocy bezsennych, płacił drogo za każdy wybryk. Coraz częściej przebywał w domu, powstrzymywany chorobą.
Więc wysączył już do dna kielich życia, nie zostawiwszy sobie na dalsze lata ani jednej kropelki...
Marek nie roztkliwiał się wcale nad swojem położeniem. Ze spokojem i obojętnością sceptyka patrzył po za siebie i przed siebie, szukając w przeszłości i przyszłości jakiejś zachęty do dalszego pobytu na ziemi.
Po za sobą widział hałaśliwe biesiady, strwonione miliony, morze wina, pusty śmiech, cyniczne rozprawy, legion kobiet uwiedzionych, a przed sobą przykrą, chorą starość, niemożność używania i nieuleczalny przesyt.
Od czasu do czasu zdawało mu się, że na dnie jego istoty drzemie jeszcze siła, która wróci mu miłość do życia. Dotknięty do żywego skąpstwem żony, wspinał się z gniewem rasowego rumaka, podciętego batem, miotał się, groził rozwodem, przyjęciem posady w prowincyach, lecz gdy ochłonął, zapominał o męzkiem postanowieniu, dziwiąc się sam swojej niecierpliwości. Na wieść o klęskach, zadanych legionom przez barbarzyńców, uderzyło w nim serce rzymskiego patrycyusza. W pierwszej chwili chciał biedz pod orły cesarskie, jak to czynili jego ojcowie; nazajutrz jednakże, rozmyśliwszy się, wytłómaczył sobie, iż się wojna bez niego obejdzie. Cóżby on robił w obozie, on, którego źle ułożone fałdy jedwabnej tuniki uciskały, który nie znosił najdrobniejszego pyłu na sukniach i trzewikach? Zawadzałby tylko, stałby się pośmiewiskiem grubego żołdactwa...
Więc i owa siła, która odzywała się w nim od czasu do czasu, owa duma Kwintyliów, nie posiadała dość mocy, by złamać jego znieczulenie? Owe wybuchy, gasnące tak szybko, jak przychodziły, były tylko dalekiem, słabem echem gwałtowności, co szalała niegdyś we krwi jego przodków? Rozpusta pospołu ze sceptycyzmem strawiły w nim wolę, unurzawszy w błocie wszystko to, co ludzkość wielkiem i świętem nazywała?
Jednego tylko wstydu nie zatracił. Kiedy go dziś Marek Aureliusz znieważył, uczuł nagle wszystką krew w mózgu. Nie nauczył się dotąd obojętności wobec upokorzenia, a przykrości z tego powodu będą się mnożyły równomiernie z nadchodzącą starością.
Marek przebiegł w myśli jeszcze raz przeszłość i przyszłość, uprzytomnił sobie bezbarwne, bezradosne, szare i chłodne jutro, potem ziewnął i mruknął:
— Mam tego dosyć... Drzwi dla każdego otwarte... Tylko głupcy nie odchodzą, kiedy się nudzą.
Klasnął w dłonie.
— Niech mi łazienny przygotuje natychmiast ciepłą kąpiel ze wschodnich olejków — rozkazał, gdy wywoływacz stanął na progu. — Chór ateńskich śpiewaczek będzie w sali przyległej nucił pieśni wesołe.
— Czekaj! — wyrzekł, kiedy się niewolnik chciał oddalić.
Po dłuższym namyśle dodał:
— Rachmistrze stawią się niezwłocznie przedemną; dozorca niewolników rozbudzi moich gladyatorów i woźniców i przyprowadzi ich na dziedziniec, ale tylko moich. Służby Liwii Fabii nie chcę widzieć. Możesz odejść.
Wywoływacz znikł za kotarą, Marek zaś wziął ze stolika tabliczkę z kości słoniowej, pociągniętą woskiem, i pisał na niej złotym rylcem. Kiedy skończył, podniósł się z sofy, a zbliżywszy się do szaf, w których stały popiersia zmarłych Kwintyliów, przypatrywał się poczerniałym twarzom swoich przodków z drwiącym uśmiechem.
Odmiennemi postępowaliśmy drogami, wy i ja — mówił do siebie — a mimo to, złączy nas ten sam koniec. I mnie pokryje wkrótce proch ulicy i wchłonie w siebie noc nicości, jak to z wami dawno już uczyniła. Wam druzgotali na polach bitew czerepy, łamali kości... w domu na rynkach, obsypywał motłoch obelgami, gdy gromiliście z mównicy obywatelskiej jego nierozum i samolubstwo... imperatorowie znęcali się nad wami, lękając się waszej dzielności... żołnierz, którego byliście okiem i uchem, zasmucał was buntami. Mojego zdrowia strzegli lekarze, usuwając z ciała troskliwie najdrobniejszy pryszcz... motłoch ubóstwiał mnie za garść złota, którą rzucałem od czasu do czasu między głodnych, a Lucyusz Werus nazywa mnie bratem. Wy spędziliście życie, w znoju i trudzie, nie zaznawszy słodyczy ziemi, nie wiedząc, co rozkosz i spoczynek, co wesoły śmiech i szał miłości; ja przebiegłem ścieżkę, usłaną weselem, uciechami, bezustanną biesiadą. Kto żył lepiej? Dzieje twierdzą, że wy, wszyscy zaś wytworni ludzie mojego czasu, że ja. Czemże są dzieje? Wiązanką spłowiałych kartek, odczytywanych tylko przez nudnych uczonych. Drwię sobie z dziejów i z pamięci potomnych, która nie przeniknie grubych murów grobowca Kwintyliów. Niech mnie po śmierci oplwają. Nie dojdzie to do mojej wiadomości. Żyłem lepiej od was i umrę lepiej, bo was niepokoiły jeszcze w ostatniej godzinie losy Rzymu, a mnie...
Machnął ręką.
— Z chwilą, gdy zimny oddech śmierci zgasi we mnie na zawsze płomień świadomości, mogą się całe Alpy zwalić na miasto miast. Czuć tego nie będę.
Marek milczał czas dłuższy, potem mruknął jeszcze:
— Tak spoglądacie na mnie, śliczne maski, jak gdyby wam słowa moje nie smakowały. Nie lękajcie się! Wstydu wam nie zrobię w chwili ostatniej, odrobina bowiem waszej krwi niemądrej została we mnie, nie strawiona sceptycyzmem i znużeniem. Żyłem jak wychowaniec epoki filozofów, lecz umrę jak Kwintyliusz drewnianego Rzymu.
Uśmiechnął się do siebie.
— Zdziwią się jutro moi przyjaciele... Liche to bohaterstwo ludzkie, kiedy można do niego dojść tak różnemi drogami.
Właśnie wchodzili rachmistrze Marka. Było ich trzech, wszyscy wolni obywatele.
— Ty rozkazałeś, przesławny panie — odezwał się najstarszy z nich, sześćdziesięcioletni Syryjczyk.
— Ty kochasz życie? — zapytał Marek, przypatrując się starcowi z politowaniem.
— Mam wnuki, panie — odpowiedział rachmistrz, nie zdziwiony wcale słowami Marka.
Rozpieszczony szczęściem patrycyusz miewał dość często dziwaczne pomysły.
— Przypominam sobie... masz wnuki — mówił Marek, wydobywając z tuniki sporą kiesę napełnioną złotem. — Wiem także, iż marzysz dla nich o losie świetniejszym, aniżeli go tobie bogowie wydzielili. A gdy w naszych czasach nawet osły pozłocone zasiadają bez przeszkody na krzesłach senatorskich, weź to odemnie dla swoich wnuków... Służyłeś mi wiernie...
I znów nie zdziwił się rachmistrz. Marek Kwintyliusz trwonił miliony nie tylko dla siebie samego. Był zawsze hojnym panem.
Objąwszy patrycyuszowi kolana, szepnął starzec:
— Wdzięczna pamięć moich wnuków wynagrodzi ci dobroć, przesławny panie.
Marek uśmiechnął się niedowierzająco. Wziął ze stolika tabliczkę woskową i mówił:
— To pismo oddasz za godzinę senatorowi Mucyuszowi i wykonasz ściśle, co ci rozkaże. Wszystko, co do mnie należy, moje zbiory monet, rzeźb, broni, naczyń murryjskich, wszystkie sprzęty i pamiątki po Kwintyliach, konie, muły, rydwany, suknie, śpiewaczki i tancerki wystawisz jeszcze dziś na głównym rynku na sprzedaż publiczną i wręczysz pobrane pieniądze skarbnikowi boskiego imperatora na koszta wojny. Wyłącz tylko popiersia moich przodków, gdyż te są własnością Publiusza Kwintyliusza.
Teraz dopiero spojrzeli rachmistrze zdumieni na Marka. Wybierałżeby się na wojnę, on, rozkoszniś i wygodniś, lękający się najmniejszego trudu? Może... Któż odgadnie kaprysy wielkiego pana.
— Potrzebuję jeszcze waszej obecności jako wolnych obywateli — wyrzekł Marek.
Skinął na rachmistrzów i udał się na dziedziniec.
Tu zastał już gladyatorów i woźniców, ustawionych w dwóch szeregach. Było ich stu, wszyscy rośli i zbudowani atletycznie, synowie Gallii, Hiszpanii i Germanii.
— Bądź pozdrowiony, przesławny panie! — zawołali niewolnicy jednogłośnie.
— Bądźcie pozdrowieni — odpowiedział Marek.
Powiódł po nich wzrokiem znawcy. Żaden z panów rzymskich nie mógł się poszczycić tak wyborowym oddziałem szermierzów. Mnóstwo wygranych zakładów zawdzięczał im Marek, całe góry wieńców i burze oklasków. On lubił swoich gladyatorów i woźniców, obsypywał ich zawsze podarunkami, pamiętał o ich wygodach, a oni płacili mu za troskliwość przywiązaniem i wiernością. Każdy z nich dałby za niego bez namysłu gardło.
— Jacy to będą żołnierze! — myślał Marek, przypatrując się z upodobaniem olbrzymim postaciom gladyatorów.
A podniósłszy rękę na znak, iż nakazuje milczenie, zawołał głosem donośnym:
— Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Na jego słowa odpowiedział gwar zdumienia. Żaden z niewolników nie zgiął kolana.
— Nie wytrzeźwiał jeszcze po wczorajszej biesiadzie... żartuje sobie z nędzarzów — mówiły ich oczy pytające.
Ale Marek nie żartował.
— Wracam wam wolność — wołał — pod warunkiem, iż zapłacicie za nią Rzymowi na polu bitwy. Jeszcze dziś zgłosicie się do prefekta naszej dzielnicy, aby odebrał od Was przysięgę żołnierza. Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Teraz uwierzyli wyzwoleńcy. Z głośnym krzykiem, wyciągając ramiona w stronę ukochanego pana, padali na marmurową posadzkę, a Marek posuwał się wolnym krokiem wzdłuż szeregów i kładł na każdą głowę pochyloną obie ręce, powtarzając: jesteś wolny! Towarzyszyły mu w tej drodze stłumione łkania i błogosławieństwa.
Kiedy wyzwolił ostatniego gladyatora, zwrócił się do rachmistrzów i wyrzekł:
— A wy, kwiryci, będziecie świadczyli w urzędzie przesławnego cenzora, że wróciłem tym wiernym sługom wolność. Żegnajcie mi!
Nie czekał na podziękowania i oddalił się szybko, mrucząc do siebie:
— Teraz mogę odejść... Nie posiadam już nic własnego na ziemi, oprócz życia, które mi cięży. Ale mądry odchodzi bez bólu, bez strachów śmierci...
— Przynieś mi wina całą amforę — rozkazał pokojowcowi, gdy wrócił do sali.
Przyłożył do ust omszały dzban stuletniego falerna i ssał z niego chciwie odwagę i znieczulenie.
Kiedy wysączył ostatnią kroplę, cisnął naczynie na posadzkę i stanął przed szafami antenatów.
— I cóż? — mówił. — Czy jesteście ze swojego potomka zadowoleni? Byłem choć raz w życiu, przed samem rozwiązaniem tej głupiej komedyi, Kwintyliem. Wszystko oddałem Rzymowi... spłaciłem dług nazwisku, któremu zawdzięczam w części rozkosze tej ziemi. Żołnierz albo zwycięża albo ginie. Do zwycięztwa braknie mi siły i woli, przeto ginę...
Zaśmiał się szydersko.
— O co się ludzie na tej ziemi nie ubiegają? O nazwisko, o dźwięk pusty. Głupcy...
Chwiejnym krokiem udał się do łazienki. Tu odesłał służbę, rozebrał się sam i ułożył w wannie porfirowej.
W przyległej sali śpiewał chór dziewcząt greckich namiętne pieśni o winie i miłości, o życiu i użyciu, o wiośnie i radości; w łazience unosił się odurzający zapach woni arabskich, na dworze wzbijało się właśnie słońce na pełne niebo, zwiastując dzień pogodny.
— Głupcy — mruczał Marek i otworzył sobie żyły nożem.

................

W chwili, kiedy potomek pierwszych twórców sławy rzymskiej zasypiał bez bólu snem wiecznym, rozbrzmiewały wszystkie świątynie stolicy pieniami kapłanów. Obywatele i wyzwoleńcy, krajowcy i cudzoziemcy, rodzone i przybrane dzieci Rzymu, otaczały posągi swoich bogów błagając o łaskę dla stolicy świata.
Na Kapitolu składał sam Marek Aureliusz ofiary Jowiszowi.
— Odwróć od nas zemstę barbarzyńców! — modlił się cesarz-filozof.






XIV.

— Mówisz, że Makryniusz Windeks śpieszy nad Dunaj?
— Tak donoszą nasi wywiadowcy, którzy uszli z wielkim trudem przed pościgiem jego jazdy. Spotkali go u źródeł rzeki Drawy, w pobliżu Aguontum.
— Już pod Aguontum?
— Na skrzydłach leci mściciel Wiktoryna. Prowadzi z sobą pretoryanów i rozbitków warowni północnych.
— Oczyści w przeciągu kilku tygodni Windelicyę, Recyę i Noricum, a potem wsiądzie z tyłu na nasze karki. Znam go. Windeksa nie można lekceważyć.
Rzekłszy to, zamyślił się Serwiusz, śledząc z pozorną uwagą iskry, które tryskały z ogniska, rozpalonego przed jego namiotem. Nie widział ich, chociaż rozsunął powieki szeroko i wytężył wzrok przed siebie.
Oderwany od najbliższego otoczenia, robił w myśli szybki przegląd wypadków ostatnich miesięcy.
Spadł jak górski potok na prowincye północne cesarstwa i zatopił wszystkie doliny, wsie i miasta, pozrywał wszystkie warownie, mosty i drogi, zostawiając za sobą krwawe pola, zasiane trupami zwyciężonych, zgliszcza, popioły, płacz branek, pędzonych za Dunaj, i przekleństwa rolnika, pozbawionego plonów całorocznego znoju. Jego służba jadła ze srebrnych naczyń panów rzymskich, jego konie piły z wiader porfirowych.
Szedł bez wytchnienia, skąpiąc żołnierzowi wypoczynku, by ubiedz znaną szybkość legionów. Szedł ciągle naprzód, przekroczył Alpy, uprzątnął z drogi Wiktoryna, a teraz stał od tygodnia pod Akwileą i objął ją straszliwym uściskiem. Po każdym szturmie zwężała się obręcz, przerzedzały się szeregi obrońców i przybywały wyłomy w murach. Za dni kilka weźmie bogaty gród kupiecki, zwany drugim Rzymem, kluczem Italii, a potem rzuci się na samą stolicę i zdusi ją, zanim „panowie świata“ ochłoną z przerażenia.
Tak marzył jeszcze wczoraj...
Ale dziś zrana opuścili Burowie obóz, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie. A Serwiusz nie mógł ich zatrzymać, bo nie był ich księciem.
Nie mógł zatrzymać Longobardów, Ozów, Hermundurów, Wiktolów i wielu innych ludów, które odpadały od niego po drodze. Nawet Kwadów i Markomanów nie wiązała z nim przysięga wierności. Miał prawo rozkazywać tylko swojemu plemieniu.
Zrazu ciągnęła za nim cała Germania, potrzebując przewodnika, świadomego dróg i rzymskiej sztuki wojennej. Wkrótce jednak prysła ta olbrzymia fala na setne odłamy i rozlała się szeroko na prawym brzegu Dunaju.
Półnaga dzicz lasów północnych, nie przywykła do karności cywilizowanego społeczeństwa, nie rozumiejąca doniosłości zjednoczonych sił i ześrodkowanej władzy, pijana łatwem zwycięztwem, rozprzęgła się i zaczęła wojować po swojemu, gromadami, bez planu i porządku, pod dowództwem naczelników plemion.
Swawolnej gospodarce luźnych hufców nie przyświecała żadna myśl polityczna. Każdy chciał nabrać jak najwięcej niewolnika, bydła, kosztownych sprzętów i wrócić czemprędzej do swoich siedzib, objuczony łupem.
Niesforność ludów, które trzeba było dopiero wychowywać, żeby stały się posłusznem narzędziem w ręku rozumnego wodza, obezwładniła wolę Serwiusza. Codziennie schodziło z wytkniętego szlaku jakieś plemię, odrywała się od całości jakaś cząstka i przepadała bez wieści.
Im więcej oddalał się Serwiusz od granic Germanii, tem mniejszemi rozporządzał siłami. Alpy przekroczyli z nim już tylko Markomanowie, Kwadowie, Jazygowie i Burowie.
Ubytek narodów północnych, uzbrojonych w drągi i tarcze, ciągnących, zwyczajem barbarzyńców, z całym dworem, z żonami, dziećmi i niewolnikami, nie zmartwił wcale byłego prefekta legionów. Ta dzicz wrzaskliwa, potrzebna w pierwszej chwili do powiększenia grozy najazdu, zawadzałaby mu tylko w pochodzie na Rzym.
Lecz Burowie, sąsiedzi Markomanów, pojęli już znaczenie karności i łączności. Waleczni i posłuszni, znosili bez szemrania twardy porządek obozowy, przywykłszy do mowy rogów i komendy.
Odejście ich rzuci popłoch na trwożliwszych z pomiędzy Markomanów i Kwadów i może zniweczyć plany Serwiusza.
Bo... rzecz dziwna...
Zrazu pełni otuchy i butni, stygli Germanowie w zapale w miarę, jak się zbliżali do ogniska potęgi rzymskiej.
Ochoczo, z okrzykami radości powitali marmurowe miasta Italii, gdy się jednak pod Akwileą dowiedzieli, że za dni dziesięć mogą stanąć pod murami stolicy Cezarów, zaczęli się oglądać po za siebie, na drogę przebieżoną.
Przed nimi rozlewało się morze Adryatyckie, bezbrzeżne dla oka śmiertelnika, a za nią niezmierzoną siną wodą, drzemał ów straszny potwór, co trzymał ludzkość od tylu wieków w pazurach nieubłaganych. Setki narodów zdeptał, rozszarpał, pochłonął, tucząc się ich krwią, miliony ofiar cisnął pod stopy swojej wielkości. On żył jeszcze, pozornie zdrów i silny, i rozkazywał światu, uznany przez blizkich i dalekich.
Mieliżby oni, Markomanowie i Kwadowie, żebracy w porównaniu z tym mocarzem, zdławić olbrzyma, na którego nikt dotąd ręki nie podniósł bezkarnie?
Nie mylił się Marek Aureliusz, gdy mówił, że urok Rzymu jeszcze nie zgasł.
Ten urok płynął przez morze pod Akwileę i stłumił okrzyki wesela. Germanowie czynili, co im Serwiusz kazał: szli pod strzały łuczników, szczerbili cierpliwie mury, ryli się jak krety pod bramy, zasłonięci ślimakami, lecz oglądali się ciągle na morze, zdumieni, iż im ów tajemniczy potwór nie przerywa okrutnej zabawki. Może się zaczaił, może zbiera się do skoku. Jutro, pojutrze spadnie na nich całym swoim ciężarem i zetrze ich na proch... na szary proch ulicy...
Serwiusz wiedział o zmianie usposobienia wojska i dlatego zaniepokoił się odejściem Burów. Na spłoszonego żołnierza działa lada drobnostka. Dość, gdy jeden zawoła: uciekaj! by wszyscy bez powodu broń rzucili.
I nie dość na tem. Klątwa ludów barbarzyńskich, która obróciła wniwecz tyle wysiłków bohaterskich, kłótliwa niezgoda, podawszy sobie ręce z kosooką zawiścią, zaczęła wichrzyć w obozie pod Akwileą. Kwadowie posądzali Burów o utajenie bogatszych łupów, a Wadomar, który szedł ręka w rękę z Serwiuszem, przypomniał sobie, że główne dowództwo należało się jemu. Wszakże był królem Markomanów, Serwiusz zaś tylko księciem jednego odłamu całego narodu...
Serwiusz, zapatrzony ciągle w czerwony płomień ogniska, uśmiechnął się gorzko. Dumny gmach, zbudowany na jego odwadze i znajomości stosunków rzymskich, zaczął się rysować, chwiać, osuwać. Byłożby jeszcze zawcześnie? Nie moglibyż się barbarzyńcy jeszcze obyć bez bata imperatorów, by nauczywszy się karności i zgody, odczuli swoją potęgę?
Ale nie... Trzeba zmienić plan... zmusić ich do zwycięztwa...
Serwiusz podniósł głowę szybkim ruchem kogoś, co powziął nagłe postanowienie i odezwał się:
— Czy mogę być pewnym naszego plemienia, bez względu na to, co rozkażę? Ty obcujesz częściej odemnie z wojownikami.
— Przed nami pieni się morze — odpowiedział Herman, którego oczy spoczywały na księciu z uległością psa. — Każcie nam walczyć z jego falami a przekonacie się, czy możecie na nas liczyć w każdej potrzebie. Germanowie nie opuszczają swoich wojewodów.
— Czy wszyscy?
Herman zamyślił się, po chwili wyrzekł półgłosem:
— Rudy Willibald szeptał dziś z panami króla Wadomara, a kiedy mnie spostrzegł, znikł szybko w tłumie. Kose oczy ma ten lis zawistny.
— Pilnuj jego kroków.
— Sygar nie spuszcza z niego oka.
— Niech się naczelnicy rodów stawią niezwłocznie przedemną!
— Wy rozkazaliście, panie!
Kiedy się Herman oddalił, podniósł się Serwiusz z krzesła, na którem spoczywał, i obejrzał się wokoło.
Jego namiot znajdował się w samym środku dużego czworoboku, utworzonego z wozów, spojonych łańcuchami. Wzdłuż ścian tej ruchomej warowni stały konie i bydło, przeznaczone na rzeź; środkiem ciągnęły się rzędami szałasy z gałęzi, schronisko nocne dla żołnierza.
Chociaż złączone ludy germańskie działały dotąd wspólnie, prowadzone wolą Serwiusza, mimo to nie zmieszały się z sobą, strzegąc pilnie swojej samodzielności. W boju szły wprawdzie razem, posłuszne sygnałom rogów naczelnego wodza, lecz na wypoczynkach grupowały się oddzielnie, jakby na znak, że mogą się w każdej chwili odczepić od całości.
I pod Akwileą zajęło każde plemię swoje własne stanowisko. Markomanowie królewscy rozłożyli się na wybrzeżu morskiem. Kwadowie grozili miastu od strony wschodniej, Burowie zaś od zachodu. Serwiusz ustawił się ze swoim ludem i Jazygami rozmyślnie na północy, by przeszkodzić w razie potrzeby ucieczce któregoś z plemion, znużonego wyprawą, przeciągającą się zbyt długo dla niecierpliwości barbarzyńców.
Jego przezorność okazała się bezsilną, Burowie bowiem, pokłóciwszy się z Kwadami, wycofali się pod osłoną dżdżystej nocy tak cicho z koła, że kiedy się dziś zrana dowiedziano w obozie o ich odejściu, byli już daleko. To samo mogą uczynić jutro Kwadowie lub Markomanowie królewscy, a wówczas zostanie Serwiusz sam z Jazygami i swojem plemieniem. Jego żołnierz pójdzie wprawdzie za nim, choćby na koniec świata; ale z wojskiem tak szczupłem rzuciłby się chyba tylko samobójca na potęgę rzymską. Z piętnastu tysięcy, które przeszły pod jego znakami Dunaj, zostało tylko dziesięć. Resztę zabrały bitwy, porażenia słoneczne i przeprawa przez Alpy.
A jednak trzeba wyruszyć natychmiast w dalszą drogę, jeśli wojna nie ma spełznąć na niczem jak tyle poprzednich usiłowań, podjętych przez narody Europy, Azyi i Afryki.
— Pójdę! — mruknął Serwiusz do siebie. — Zaskoczę hydrę w jej norze złocistej, a potem...
Właśnie zbliżali się naczelnicy rodów, uzbrojeni jak do bitwy. Stawili się wszyscy, nie wyjąwszy Willibalda.
— Utworzyć koło! — rozkazał Serwiusz.
Kiedy go panowie otoczyli, spojrzał po nich i zaczął:
— Wiadomo wam, szlachetni panowie, iż Burowie opuścili nocy dzisiejszej obóz, a Kwadowie oglądają się z tęsknotą na góry, które ich od ognisk domowych oddzielają. Dalekie pokolenia złorzeczyłyby nam, gdybyśmy teraz, kiedy nas bogowie widocznie umiłowali, nie pomścili krzywd stuletnich i zaniedbali korzyści z odniesionych zwycięztw. Cofnąć od granic Italii mogłaby nas tylko siła, a tej siły nie spotkaliśmy dotąd nigdzie.
Ustał, czekając na zaprzeczenie, a kiedy się nikt nie odezwał, mówił dalej:
— W tej chwili jest Rzym bezbronny. Zanim legiony afrykańskie i azyatyckie nadciągną, zmieni księżyc jeszcze kilka razy swoją postać, wojska zaś, rozstawione w Italii, wycieńczone przez głód i chorobę, porażone przestrachem, nie wytrzymają naszego uderzenia. Za miesiąc byłoby zapóźno. Parciu całej, zjednoczonej potęgi rzymskiej nie stawilibyśmy czoła. Idąc natychmiast na Rzym, powalimy tego olbrzyma na nogach glinianych, a wieść o naszym czynie roznieci przygasłą od pewnego czasu nienawiść Hiszpanii i Galii i ujarzmionej Germanii nadreńskiej, aż buchnie naokoło płomień szeroki, co strawi ostatecznie cesarstwo, świecące już tylko odblaskiem dawnych, spróchniałych tryumfów.
Zamilkł powtórnie, obrzucił naczelników badawczem spojrzeniem, potem zawołał głosem donośnym:
— Kto z was chce zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, kto pójdzie ze mną jutro do Rzymu?
Odpowiedział mu brzęk mieczów, uderzonych o tarcze: panowie zgadzali się na zuchwałą wyprawę.
Jeden tylko Willibald nie podniósł broni.
Spostrzegł to Serwiusz, przeto zwrócił się do niego:
— Jeśli wam duchy przodków podszeptują myśli lepsze, podzielcie się z nami przestrogą rozumną. Na radzie jesteśmy.
— Na wojnie nie radzi żołnierz, lecz słucha — mruknął Willibald, uśmiechając się urągliwie.
— Tak was uczyłem, ale w chwilach ważnych powinien każdy naczelnik rodu wesprzeć wojewodę słowem uczciwem. Słuchamy!
Willibald obejrzał się chytrze wokoło i odparł:
— Uczynię, co uczynią wszyscy naszego plemienia, bo tak nakazuje mi przysięga, złożona w wasze ręce, dostojny książę. Pójdę za wami, dokąd pójdą inni, bo prowadziliście nas dotąd do zwycięztw, okrywszy nasze imię sławą niebywałą. Ale czyście rozważyli, książę i wy szlachetni panowie, że została przy nas zaledwie dziesiąta część tej siły, z którą przekroczyliśmy Dunaj?
— Odpadła tylko niesforna hałastra — wtrącił Rudlib.
— Pozwólcie mu skończyć — napomniał Serwiusz.
— Odeszli także Burowie — mówił Willibald — a słyszałem wczoraj w obozie Kwadów i królewskich Markomanów głosy zniechęcone. Żołnierz spogląda z troską o niepewne jutro, zagrożone zemstą Rzymu. Trwoży go cisza, otaczająca zewsząd i wietrzy w niej podstęp ukryty. Doszły wieści, iż sam imperator wyruszy przeciw nam w pole.
— Wieści te przyniosły zające na skokach, stworzonych do ucieczki — odezwał się znów Rudlib wśród ogólnego śmiechu panów.
— Jeszcze Willibald nie skończył — napomniał Serwiusz powtórnie.
— Nabraliśmy niewolnika i łupu tyle, ile żaden z naszych poprzedników — prawił Willibald, rzuciwszy Rudlibowi spojrzenie nienawistne — przeraziliśmy Rzym na długie lata, utrwaliliśmy sławę naszego oręża. Nie lepiejże wrócić do domu zwycięzcami, gdy nie wiadomo, co nieznane jutro dla nas gotuje?
— Czy skończyliście? — zapytał Serwiusz, kiedy Willibald zamilkł.
— Obawy moje podszepnęła mi miłość do naszych żon i dzieci, okrutnie bowiem pomściłby się na nich imperator, gdyby im zabrakło mężów i ojców — dodał jeszcze Willibald.
A Serwiusz zwrócił się do reszty panów i wyrzekł:
— Niech was przysięga, złożona w moje ręce, nie powstrzymuje od czynu rozważnego. Jeżeli się troska o dom i rodziny zakradła do waszych serc, zwinę obóz natychmiast i cofnę się za Dunaj, aby odczekać w naszych lasach, aż nauczycie się ufać więcej swojej sile. Mówcie śmiało. Nie lękajcie się mojego gniewu.
Stłumiony szmer szedł od pana do pana, porozumiewali się półgłosem. Potem wystąpił Rudlib z koła i odpowiedział w imieniu naczelników.
— Zwycięztwo szło dotąd waszemi śladami, książę, i nie opuści was, choćbyśmy zostali sami w krainie rzymskiej. Tak wierzymy. Prowadźcie nas, silni naszą ufnością i posłuszeństwem. Gdyby się zaś bogom podobało cisnąć waszą krwawą głowę pod stopy imperatora, zginiemy z wami. A ten — wskazał na Willibalda — niech wraca do domu, by zapomniał na łonie niewiast o trudach niemiłej mu wojny.
Głośny szczęk mieczów potwierdził słowa Rudliba.
— Niech żyje książę! — zawołali naczelnicy.
— Pamięć potomnych wynagrodzi wam odwagę i wierność — wyrzekł Serwiusz, a zwróciwszy się do Rudliba, rozkazał:
— Szlachetny Rudlib zaniesie orędzie moje królowi Wadomarowi. Jutro ze świtem wyruszą Jazygowie i Kwadowie z nami drogą Emiliusza. Za dni dziesięć zastukają nasze pociski do bram Rzymu. Reszta zostanie pod Akwileą, by dokonać rozpoczętego dzieła. Po zdobyciu miasta pośpieszą Markomanowie królewscy za nami.
Już zabierał się Rudlib, by spełnić polecenie księcia, kiedy się przed namiotem ukazał Herman. Biegł widocznie z wielkim pośpiechem, bo stanąwszy przed Serwiuszem, nie mógł z siebie wydobyć słowa. Pot spływał mu z czoła, piersi pracowały gwałtownie.
— Przynosisz świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz.
Herman zrobił głową znak potwierdzający.
— Wiadomości niepokojące?
Herman otwierał usta, chwytając powietrze:
— Czy Kwadowie odmówili dalszego udziału?
— Poselstwo imperatora! — wybuchnął stary setnik.
— Imperatora? — szepnęli panowie.
Ten i ów pobladł i obejrzał się po za siebie, jakby czuł za plecami zbliżające się widmo potęgi rzymskiej.
— Jakie poselstwo? Gdzie? — mówił Serwiusz. — Zbierz zmysły i odpowiadaj rozumnie!
— Do króla Wadomara! Przybyli senatorowie z wielką świtą i przywieźli dary imperatora. Książę Jazygów wezwany. Wszyscy naczelnicy Markomanów i Kwadów obradują. Imperator obiecuje przebaczenie.
Herman mówił szybko, wyrzucając z siebie wiadomości bez porządku.
— Stary! — mruknął Serwiusz, zasępiwszy się. — I ty lękasz się owego upiora, który straszy już tylko tchórzów i nieświadomych? Otrzyj pot z czoła i wróć do przytomności! Zapewne przysłał Marek Aureliusz takich zdechlaków, jak on sam. Czy nie wiesz, że purpura senatorska pokrywa w Rzymie tylko próchno i zgniliznę?
Dobierał rozmyślnie określeń obelżywych, uwagi bowiem jego nie uszło wrażenie, jakie wiadomość o poselstwie cesarza wywarła na panach germańskich. Przeraziła ich, zatrzęsła ich odwagą...
Więc tak potężnym jest urok siły, opartej na powodzeniu całych wieków, że czaruje nawet wtedy, kiedy się jego blask rozpływa, jak łuna zachodzącego słońca?
Serwiusz odczuł wagę niebezpieczeństwa, które spadło na jego zamiary znienacka, bez przygotowania. Przysłał dary do Wadomara... Oni wiedzieli zawsze, do kogo i jak przemówić... Jego pominęli rozmyślnie...
— O, głupi stary — mówił. — Olśniewa cię przebaczenie imperatora, który zamiast wyruszyć w pole, zabawia się w złocistym pałacu pustą gadaniną z takimi cherlakami, jak on. Bo ty potrzebujesz jego przebaczenia... Ciebie okuli legioniści w żelaza hańbiące, włożyli ci na szyję postronek i pędzą cię na targowisko niewolników... Tyś jest pobity, ranny, niemocny, sam jeden wśród tysiąca wrogów, tobie strzaskano ramię i wydarto broń... Więc ciebie, nędzarza, cieszy łaskawy uśmiech szczęśliwego zwycięzcy... Ty będziesz lizał z wdzięcznością rękę, co cię głaszcze, zamiast uderzyć, do czego zdobyła sobie prawo odwagą i męztwem... O, głupi stary...
— Przebaczcie, panie — bełkotał Herman — tak to niespodziewanie przyszło...
— Osiwiałeś pod ich sztandarami, a nie wiesz, że oni posyłają dary tylko wtedy, kiedy nie mogą ich zastąpić mieczem kata. Silni — depcą bez litości, słabi, przerażeni — nadziewają na siebie skórę lisią i uśmiechają się słodko. Słyszał-żeś ty kiedy o poselstwach do zwyciężonych? Do ludów pokonanych idą liktorowie z wyostrzonemi toporami
— Przebaczcie, panie — prosił Herman.
Nie o nim myślał Serwiusz, gdy szydził z poselstwa imperatora. Mówiąc, spoglądał z pod czoła na panów.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, bo spostrzegł, że jego zręczna gra zdejmowała z nich powoli czar imienia cesarskiego.
— O, głupi stary — powtórzył za nim Rudlib — Niepotrzebnie nas przeraziłeś. Nie zwyciężeni, lecz zwycięzcy rozdzielają łaski i przebaczenie. Zuchwały jest ten twój imperator.
— Na Rzym, na Rzym! — zawołali naczelnicy.
— Czy słyszycie? — mówił Serwiusz, podniósłszy głos. — Boski imperator, pan świata, obiecuje wam przebaczenie! Namyślcie się, rozważcie dobrze! Jeszcze czas...
— Na Rzym, na Rzym! — odpowiedzieli naczelnicy.
— Więc dobrze, pójdziemy jutro do Rzymu; ale poprzednio rozmówię się sam z posłami tego mocarza, co grozi zwycięzcom palcem z bezpiecznego ukrycia. Te lisy mają gładkie języki. Potrafią wmówić w króla Wadomara, że powinien być wdzięczny za łaskę cesarską. Za mną, szlachetni panowie!
Wsiadając na konia, nachylił się do ucha Hermana i szepnął.
— Jazygowie i nasi ludzie niech będą gotowi każdej chwili do walki. Ty podsuniesz się z moją jazdą pod obóz Wadomara i będziesz czekał na sygnał. Gdybym zadął w róg, wpadniesz główną ulicą pod sam namiot królewski. Czy rozumiesz mnie, stary!
— Rozumiem, panie — mruknął Herman. — Na wojnie nie można nigdy wiedzieć, kiedy i gdzie zdrada jadem swym bryźnie.
— Spraw się szybko i cicho...
— Stanie się podług rozkazu.

................

Przed namiotem króla Wadomara stały cztery wysokie krzesła z poręczami. Na jednem z nich, pokrytem suknem purpurowem, spoczywał władca Markomanów, mąż w sile wieku, z koroną na szyszaku, przyodziany w długą suknię, obramowaną kosztownem futrem; naprzeciw niego siedzieli trzej senatorowie rzymscy, wysłańcy Marka Aureliusza.
To grono dostojne otaczał obszerny wieniec, spleciony z naczelników poszczególnych plemion kwadyjskich i markomańskich. I książę Jazygów stawił się na wezwanie.
Kiedy się Serwiusz ze swoimi panami złączył z kołem, kończył właśnie senator Pizo przemowę w języku germańskim.
— Boski imperator — prawił — żywił zawsze dla ciebie, potężny królu, przyjaźń życzliwą i pragnąłby utrzymać nadal stosunki, zawiązane z nami jeszcze przez wielkiego Marboda. Ponieważ doszło do naszej wiadomości, że dzierżawy twoje nie wystarczają już do wyżywienia całego narodu, przeto zgadza się boski imperator w łasce swojej na otwarcie dla pewnej części twoich poddanych prowincyi naddunajskich, pozwalając i Kwadom korzystać z tego dobrodziejstwa.
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem uważnem. A kiedy mu odpowiedział szmer zadowolenia, płynący od męża do męża, mówił dalej:
— Po usunięciu tego kamienia niezgody, nie będzie już między nami powodu do sporów granicznych. My wrócimy do Rzymu, przejęci dla was uczuciami sąsiedzkiemi, wy zaś wrócicie za Dunaj z tem przeświadczeniem, że znajdziecie w nas zawsze sprzymierzeńców, chętnych do rady i pomocy, której wam nie odmawiamy na wypadek, gdyby was ludy wędrowne znów zaniepokoiły. I wasze i nasze dobro wymaga, byśmy mieszkali obok siebie zgodnie i odpierali wspólnemi siłami najazdy dziczy północnej. Zagraża ona tak samo wam, jak nam.
Coraz szerzej rozlewał się szept zadowolenia i coraz więcej oczu życzliwych zwracało się na senatora.
Bo słowa jego usuwały w istocie powód do dalszej wojny. Wszakże przekroczyli Markomanowie Dunaj, parci z północy przez ludy, szukające nowych siedzib. Niechby się wszystkie szumowiny plemion uboższych wylały na prowincye cesarskie, a zapanuje znów na jakiś czas spokój. Imperator poradzi sobie z ruchliwą hałastrą lepiej od pobratymców: wprzęże ją w jarzmo pracy regularnej i ostudzi jej krew gorącą.
Tak rozmyślali panowie markomańscy, znużeni długą i uciążliwą wyprawą, a Serwiusz, który widział skutek przebiegłej polityki rzymskiej, przygryzał dolną wargę. Dumny gmach, zbudowany przez niego, rozsypywał się w gruzy.
— Zaszczytną i pożądaną była mi zawsze przyjaźń boskiego imperatora — odezwał się teraz król Wadomar — i dlatego jestem mu wdzięczny, że obmyślił sam rozwiązanie pokojowe. Jeśli boski imperator przyjmie na swoją ziemię niezadowolonych narodu Markomanów i Kwadów, zawrzemy z nim chętnie przymierze zaczepne i odporne. Naczelnicy plemion, podległych mojemu berłu, dochowają wiary.
— Dochowamy, dochowamy! — wołano zewsząd.
Senator Pizo, szczupły, suchy, łysy, z głową jastrzębia, oskubaną z pierza, uśmiechnął się szydersko, porozumiawszy się wzrokiem z towarzyszami. Nie spodziewał się snadź tak szybkiego załatwienia sprawy. Wszakże jechał do zwycięzców.
Więc wydął pogardliwie wargę i rzekł:
— Na znak szczerości waszej przyjaźni prosi was boski imperator o wydanie w jego ręce byłego prefekta legionów, Serwiusza, by ten zdrajca nie stawał więcej między nami i wami.
Jeszcze król Wadomar nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Serwiusz wystąpił z koła i zbliżywszy się do senatorów, zawołał:
— Oto jestem! Bierzcie mnie, przesławni senatorowie, wysłańcy boskiego imperatora!
Przed namiotem króla zaległa cisza. Naczelnicy spojrzeli po sobie bezradni, a Wadomar spuścił oczy na ziemię.
— Dlaczego mnie nie bierzecie? — mówił Serwiusz głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia. — Przygotowaliście już prawdopodobnie dla mnie klatkę w podziemiach wielkiego amfiteatru. Wy lubicie patrzeć na bezsilny gniew lwów spętanych.
— Będziesz zakładnikiem — mruknął Pizo, cofając się w krześle.
Przeraził go ten Germanin, którego imię pobudzało od kilku tygodni cały Rzym do gniewu niemocnego.
— Kłamiesz! — zawołał Serwiusz — jak kłamałeś od pierwszej chwili, odkąd otworzyłeś usta obłudne.
Senator rzymski drgnął. Podniósłszy głowę dumnie, wyrzekł:
— Mówisz do posła boskiego imperatora.
— Mówię do robaka, którego mogę zdeptać, jeśli taka będzie moja wola. Przychodzicie z przymierzem? Blady strach spłoszył was z miękkiego łoża. Dopuszczacie nas do prowincyi naddunajskich? Dlaczego nie uczyniliście tego przed dziesięciu laty, gdy książę Ballomarius korzył się przed wami, błagając o szczyptę ziemi dla swoich ubogich? Dlaczego odpowiedzieliście wówczas ogniem i mieczem? Ja wam powiem, dlaczego. Bo za dni dziesięć mogę stanąć przed bramami waszej złotej, wiecznej, świętej stolicy i puścić ją z dymem razem z waszymi bogami, Cezarami i z całym jej dobytkiem, ukradzionym ludom Europy, Azyi i Afryki. Bo pobici przez głód, zarazę, wojnę i własną nikczemność, jesteście słabsi od najsłabszego barbarzyńcy; bo dusi was za gardło widmo śmierci niesławnej. Wy niesiecie przebaczenie? Czyje przebaczenie? Imperatorów? Czy tego chorego niedołęgi, którego nazywacie sami babą filozofującą, albo tego pijaka i rozpustnika, któregoby w naszych lasach dzieci palcami wytykały, zgorszone jego podłością? Zmieńcie język! Przed zwycięzcami stoicie.
Jak szumiący potok spadły na senatorów słowa Serwiusza. Odurzeni, zdumieni, spoglądali na tego kipiącego olbrzyma w srebrnej zbroi, z głową orła, i zrozumieli, iż groźba takiego wroga może się stać ciałem.
— Bierzcie mnie! — drwił Serwiusz. — Zasłużycie sobie na względy boskiej Faustyny. Ona lubi niewolników i gladyatorów germańskich. Wy wiecie o tem...
W kole panowało ciągłe milczenie, a król Wadomar nie odrywał oczu od ziemi. Wszakże ten, którego życia żądał od nich imperator, był ich wodzem, prowadził ich do zwycięztw, umiłowany przez bogów. Mogli go opuścić, zazdroszcząc mu sławy, uprzykrzywszy sobie jego rękę nieubłaganą, twardą, lecz okuć go w kajdany... Za taką zdradę oplwałyby ich własne żony.
— A wy — mówił Serwiusz, zwróciwszy się do panów kwadyjskich i markomańskich — nie ufajcie słowom tych pysznych lisów. Gdybyście znali dzieje ich potęgi, wiedzielibyście, że stanęła ona na złamanych traktatach, na kłamstwie i przebiegłości. Mocnym schlebiał Rzym zawsze do czasu, słabych deptał, głupich podszczuwał, próżnych olśniewał błyskotkami, wszystkich zaś kłócił bezustannie. Brata prowadził na brata, sąsiada na sąsiada, korzystając umiejętnie z cudzych zawiści i namiętności. Tak było wówczas, kiedy się cała jego wielkość zamykała w obrębie murów nędznej mieściny; tak jest i dziś, kiedy rozkazuje światu. Nie legiony pokonały ludzkość, lecz chytry rozum tego wilczego plemienia. Nie sądźcie ich po sobie. Oni nie dotrzymywali nigdy nikomu słowa męzkiego. Zagrożeni klęską, obiecywali bez namysłu pokój i przymierze, wzmógłszy się zaś na siłach, mścili się okrutnie za przestrach i hańbę. Gdy król Jugurta wypuścił legiony rzymskie z obręczy swojego wojska, zawierzywszy przysiędze pokonanego wodza, wysłano przeciwko niemu tych samych żołnierzy, których ocalił. Gdy mieszkańcy Mumacyi zmusili dwadzieścia tysięcy Rzymian, konających z głodu, do zawarcia pokoju, obalił senat zobowiązania trybunów. I tak wszędzie i zawsze. Z gwałtu, zdrady, kłamstwa i zemsty wylągł się ten potwór samolubny, korzący się dziś przed wami. Korzy się, bo wie, że możecie postawić zwycięzką stopę na jego głowie; ale niech tylko ochłonie z przestrachu, niech zbierze i odświeży swoje legiony, rozbrzmią lasy markomańskie płaczem waszych żon i dzieci, pędzonych w niewolę. Mnie wierzcie — mnie, który jestem kością z kości waszych, krwią z krwi waszej, a znam ich podłość. Wzrosłem przecież w ich szkole... Zamiast słuchać ich obietnic obłudnych, korzystajcie ze zwycięztwa. Pod murami Rzymu rozmówimy się wygodniej, bliżej z ich boskim imperatorem.
Nie przekonał panów germańskich... Bo nieznaną była dzieciom natury przeszłość Rzymu. One widziały tylko teraźniejszość, a ta świetna chwila obecna olśniewała je blaskiem oślepiającym.
Ze zdumieniem spoglądali barbarzyńcy na swojego wodza. Jak on śmiał przemawiać w sposób tak obelżywy o imperatorze, którego wyrokom poddawały się bez oporu liczne morza i lądy? Upił się powodzeniem i zapomniał o potędze Rzymu.
— Znieważacie sprzymierzeńca narodu Markomanów — odezwał się król Wadomar. — Powstrzymajcie, książę, zbyt namiętny język młodości. Chcemy być boskiemu imperatorowi dobrymi sąsiadami.
Senator Pizo, który przypatrywał się przez zmrużone powieki Serwiuszowi wzrokiem schwytanego wilka, słuchając jego obelg z dobrze granym spokojem, rzucił znów towarzyszom spojrzenie porozumiewawcze i uśmiechnął się nieznacznie, a na twarz Serwiusza wypłynął ciemny rumieniec gniewu.
— Oczarowały was dary imperatora! — zawołał. — Bo ten mocarz obdarował was hojnie, po cesarsku. Przysłał wam za ocalony Rzym krzesło i togę, kawałek drewna i szmatę. O, królu Wadomarze! Stare baby, zdolne już tylko do kołowrotka, będą miały prawo drwić z waszej dziecinnej próżności.
Żachnął się król na tronie.
— Weźcie z przed oczu moich tego zuchwalca! — krzyknął.
— On ciebie znieważa — szepnął senator.
— Ukarzcie go! — rozkazał Wadomar.
— Odstaw go żywcem do Rzymu — poddawał Pizo.
Szybko zbliżyli się naczelnicy plemienia Serwiusza i otoczyli go wieńcem.
Błysnęły miecze.
Wtem stanął przed królem Willibald i wskazując Serwiusza, zawołał:
— Nie wierzcie jego słowom! To zdrajca. To on ocalił Publiusza Kwintyliusza... Widziałem... nie pozwolił go dobić... Mówił, że już nie żyje... On żył... Byli w Obozie Batawów przyjaciółmi... Zmówili się na naszą zgubę...
Nikt z koła nie zrozumiał treści oskarżenia Willibalda, lecz wszyscy pochwycili skwapliwie słowo: zdrajca, zadowoleni, że to słowo zdejmuje z nich obowiązki względem wodza.
— Zdrajca, zdrajca! — rozległo się przed namiotem króla.
— Zdrajca! — krzyknęli senatorowie.
— Bierzcie go żywcem! — podburzał Pizo. — Zmówili się na waszą zgubę.
I ruszyli panowie kwadyjscy i markomańscy, aby ścisnąć Serwiusza.
On nie dobył nawet miecza. Przyłożywszy do ust srebrny róg, zadął.
Zdziwili się jego przeciwnicy — zamilkli. A w tej ciszy zadudnił głuchy łoskot cwałujących koni. Zbliżał się szybko, rósł, coraz wyraźniejszy — potem zaszumiał nad namiotem króla okrzyk wojenny Markomanów i na głównej ulicy rozwinęła się jazda Serwiusza w szyku bojowym.
Z politowaniem spoglądał Serwiusz na swoich wrogów. Zbladłszy, utkwili wzrok w ziemi. Oni znali tę jazdę. Legiony kruszyła, każdą bitwę rozstrzygała. Na znak wodza rzuci się na nich i zdepce ich kopytami. Zanim się ludzie ich domyślą, co się stało, zostaną z nich tylko krwawe strzępy.
— Dlaczego mnie nie bierzecie, głupcy? — drwił Serwiusz. — Mógłbym was posłać wszystkich do Walhalli, ale nie uczynię tego, bo wiem, że przekroczycie znów ze mną niebawem Dunaj. Szkoda mi waszych ramion. Jeśli się wam zdaje, królu Wadomarze, że okupiliście sobie tchórzostwem dłuższy spokój, dowiedzcie się odemnie, że się mylicie. Ludy północy, znając już drogę do ziemi cesarskiej, podrażnione łatwem zwycięztwem, zmuszą was wkrótce do wojny, a wówczas pożałujecie dzisiejszej podłości. A wy — zwrócił się do senatorów — opowiedzcie w Rzymie, że były prefekt legionów nie kształcił się nadaremnie w waszej szkole. Czy się wam zdawało, iż pozwolę się wziąć dla uciechy waszego motłochu, jak niedźwiedź w dole? Na zdradę jest czujność. Takich, jak ja, bierze tylko bóg wojny, nie zaś wy, hołota. A ty — wskazał na Willibalda, który stał za krzesłem króla z głową opuszczoną — ty, coś chciał podnieść rękę na swojego wojewodę, żyj, aby cię własna żółć strawiła. Mógłbym cię zgnieść, zawistna żmijo, ale lepiej odemnie zemści się na tobie pogarda dzieci i niewiast germańskich. Niech imię twoje będzie przeklęte!
Skinął na swoich panów i dosiadł konia.

................
I po raz setny zwyciężył młodą, świeżą siłę barbarzyńców urok starej potęgi.

Nazajutrz ze świtem, wracał Serwiusz ze swoim ludem i Jazygami tą samą drogą, którą przyszedł, a król Wadomar ciągnął z senatorami ku Rzymowi, aby przebłagać Marka Aureliusza za to, że mógł go u stóp swoich położyć.






XV.

Minęło ośm miesięcy...
I znów przypatrywał się księżyc obojętnie krwawemu polu, nad którem unosiły się stada sępów, zwabionych świeżym trupem. I znów mrugały gwiazdy na czystem, żadnym obłoczkiem nieskalanem niebie, pogodnej nocy letniej, jak gdyby zachęcały do westchnień i szeptów miłosnych.
Westchnienia i szepty mieszały się z ciepłym oddechem lipca; ale nie rozkosz życia była ich źródłem. Wydobywała je mroźna ręka śmierci z piersi strzaskanych, jak z lutni rozbitych. Drżały jeszcze porwane struny, rozlewały się wokoło dźwięki stłumione, cicha skarga konających...
Bo oto doznał dziś sam Marek Aureliusz goryczy klęski na polu bitwy. Zwyciężyli go barbarzyńcy, i gdyby nie zmrok wieczorny, który rozdzielił walczących, byłby już może pan świata jeńcem Markomanów.
Stało się, jak Serwiusz przepowiedział.
Zaledwie stopniały śniegi i puściły lody, ruszyły się znów na północy mnogie ludy, prowadząc z sobą cały ubogi dobytek. Podobało się im w bogatych ziemiach cesarskich, więc szły jeszcze gromadniej i zajęły jeszcze szerszą przestrzeń.
Król Wadomar, zagrożony we własnych siedzibach, party ze wszystkich stron przez falę rozhukaną, musiał uledz potężnemu prądowi.
I jak ubiegłego roku, zalały prawie równocześnie nieprzejrzane tłumy Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię.
Tym razem jednakże strzegł Rzym pilniej swoich granic.
W górach noryckich stał prefekt Makryniusz Windeks, a w Panonii gotowali się obaj cesarze do odwetu za klęskę zeszłoroczną. Chociaż Marek Aureliusz zawarł był przymierze z Markomanami, udał się mimo to na północ, przezimował w Windobonie[5], gdzie utworzył dwa nowe legiony z ochotników iliryjskich, i miał właśnie przekroczyć Dunaj, by ukarać zuchwalstwo sąsiadów, kiedy go oni uprzedzili.
Ze zwykłą gwałtownością barbarzyńców rzucili się najeźdźcy na przeszkody.
Żołnierz markomański, wypoczęty i obyty już z regularną bitwą, nie ustraszył się złocistej zbroi pretoryanów. Spadł, jak huragan, na Windeksa, zdeptał jego świetne kohorty i zwróciwszy się na lewo, pędził przed sobą obydwóch cesarzów, cofających się wzdłuż Dunaju do Panonii, dognał ich dziś w pobliżu Strigonium[6] i zdziesiątkował świeże legiony, a gdy go noc zaskoczyła, rozpalił ogniska, by jutro dokończyć dzieła zaczętego.
Coraz większa cisza zalegała krwawe pole. Milkły jęki i skargi, rozpływając się z ostatniem tchnieniem porażonych na śmierć wojowników.
Lekarze rzymscy, zabrawszy swoich rannych, wrócili do obozu. Jeden tylko z nich, otoczony gromadką służby, błąkał się jeszcze wśród umarłych. Kierował on swe kroki głównie tam, gdzie miecz barbarzyńców ułożył stosy trupów. Może męczy się jaki biedak, usiłując się wydobyć z pod ciężaru, który go przygniatał...
Już się nikt nie męczył...
— Zostawcie mnie samego — odezwał się lekarz i nie czekając na odpowiedź, oddalił się szybko.
Kiedy się cienie jego pomocników zlały z srebrzystą mgłą nocy, stanął, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— Dlaczego tyle krwi, o Boże dobroci i miłosierdzia, dlaczego tyle bólu, rozpaczy i nienawiści? Z każdej szczypty ziemi sączy się krew człowieka, zamordowanego przez człowieka, każde drzewo widziało zbrodnię, a ona ostrzy ciągle miecze i włócznie, warzy trucizny, skręca postronki, nienasycona. Potrzebaż koniecznie, by się mieszkanie śmiertelnika skąpało we łzach nieszczęścia, owiane przekleństwem słabych, a urągliwym śmiechem mocnych? Potrzebaż tego koniecznie, o Panie!
Pochylił głowę, splótł ręce na łonie i mówił dalej głosem przyciszonym:
— Uczyli mnie kapłani chrześciańscy, iż nienawiść bogów Olimpu zgaśnie, strawiona miłością nowego rządcy świata. Ci kapłani nie słyszeli nigdy okrzyku dwóch wojsk nieprzyjacielskich i nie widzieli nigdy walki mężów, bo gdyby raz zadrżeli przed okrucieństwem tego okrzyku i zbledli na polu bitwy, przerażeni jej zaciekłością, zwątpiliby na zawsze o Królestwie Niebieskiem, które zapowiadają na ziemi. Marzyciele... marzyciele... Nie tu ono zakwitnie, nie między ludźmi wzniesie się jego tron promienny.
Ukrył twarz w dłoniach i zgiął kolana.
— A was — modlił się — co oddaliście dziś życie za cześć Rzymu, niech Bóg bogów wynagrodzi dolą jaśniejszą na świecie innym. Jakiekolwiek były uczucia, które prowadziły wasz oręż — w imię obowiązku zginęliście, dochowawszy przysięgi, złożonej sztandarom. Niech was Bóg miłosierdzia i dobroci przygarnie do swojego łona i zabliźni rany i da wieczne zapomnienie nikczemności tej ziemi! I moja dusza pragnie już tego zapomnienia innych światów... bardzo... bardzo... Tak tu wszystko boli... i ludzie... i sprawy ich... nienawiści i miłości... zachwyty i obłędy...
Lekarz podniósł twarz do nieba i szeptał:
— Bardzo... bardzo...
Nie męzkie oblicze oświetlił księżyc, chociaż je wichry i słońce spaliły. Duże smutne oko niewieście szukało ponad sobą owego pocieszyciela wydziedziczonych, którego nie mogło znaleźć na ziemi. I niewieście łzy zalśniły w źrenicach, drżały przez chwilę na rzęsach, potem stoczyły się wolno, aby się zmieszać z krwią poległych.
Pod przebraniem lekarza ukrywała się Mucya Kornelia.
Włożywszy na siebie fałdzisty płaszcz uczonych szła śladami Publiusza, który połączył się w Jurarum z niedobitkami swojego legionu. On to rozpędził zeszłego roku pospołu z Windeksem luźne hufce barbarzyńców, gospodarujących po oderwaniu się od Serwiusza w prowincyach północnych, a kiedy oczyścił pas pograniczny, stawił się w obozie pod Windoboną, wezwany rozkazem cesarskim.
Mucya, należąca do jego orszaku, spełniła, co obiecała.
Gdy się na polach bitew krwawa robota kończyła, zamykała powieki konającym, opatrywała rannych, trzeźwiła zemdlałych, bez względu na to, czy litości jej potrzebował barbarzyniec, czy obywatel rzymski.
Jej oko widziało od roku tyle nagiej nędzy ludzkiej, tyle poszarpanych ciał i kurczów przedśmiertnych, iż zaszło mgłą nieustającego smutku. Powoli spadały z jej duszy ostatnie złudzenia miłości, aż został tylko żal do człowieka za jego nienawiść i chciwość.
I dziś zamordowały znów te ślepe wiedźmy tysiące wojowników. Jutro, pojutrze, za lat dziesięć, sto, bez końca... powtórzy się to samo, jak dzieje się od początku historyi.
— Marzyciele... marzyciele... — płakało serce Mucyi. — Nie między ludźmi stanie tron promienny Królestwa Niebieskiego.
Podniosła się z kolan, wyciągnęła ręce nad świeżem cmentarzyskiem i wyrzekłszy jeszcze raz: — Niech wam Bóg miłosierdzia da wieczne zapomnienie — wracała wolnym krokiem między żywych.
Jeszcze nie doszła do ognisk przedniej straży, kiedy się z cieniów nocnych wysunęła postać ludzka, zmierzająca szybko w stronę pobojowiska.
— Szukam cię, Mucyo — odezwał się Publiusz — tak się narażasz. I barbarzyńcy zbierają swoich rannych...
— Lękasz się o mnie? — mówiła Mucya. — Już mnie nic nie zatrważa, a najmniej śmierć. Człowiek umiera tak prędko, gdy go ten najpotężniejszy demon ziemi ściśnie dobrze za gardło. Ty wiesz o tem, żołnierzu.
— Wiem, niestety, bo jestem sam narzędziem śmierci — mówił Publiusz — i właśnie dlatego niepokoi mnie twoja odwaga. Temu demonowi trzeba schodzić z drogi.
— Schodzi się z drogi cierpieniu, mocniejszemu od woli człowieka, a jest-że śmierć cierpieniem? Kruszy ona tylko ciało i uwalnia nas od jego pożądań, od źródła wszystkich utrapień i zbrodni. Wyzwolona dusza, nie pragnąc już niczego, wzbija się wysoko do światów innych, lepszych, aby żyć przebaczeniem, miłością.
Publiusz milczał. Wiedział, kto przemawia ustami Mucyi. Jemu się zdawało, iż widok hańby rzymskiej odwróci serce patrycyuszki od „przesądu wschodniego“, a ona nie przestała być chrześcianką. Była nią nawet na polach bitew, bo niosła chętną pomoc zarówno swoim, jak barbarzyńcom.
— Czy wiesz, czego się nauczyłam tam, wśród tych szczęśliwych, uśpionych na zawsze?
Mucya wskazała ręką pobojowisko.
— Zrozumiałam nareszcie znaczenie słów mojego Boga — mówiła, podniósłszy twarz do nieba. — Teraz wiem, dlaczego pogardził blaskami tej ziemi, zachowawszy dla siebie królestwo inne. Tak, panowanie nasze nie jest doczesne, nie w purpurę się stroi, nie straszy słabych legionami. Nam nie potrzeba tronów, sztandarów i mieczów, bo nas nie czarują rozkosze przemijające.
— Nie czarują... — powtórzyła głosem przyciszonym, jakby przez sen, zapatrzona w księżyc — obce są naszym marzeniom cele i zabiegi tego świata.
— Mucyo! — odezwał się teraz Publiusz. — Tak nas bogowie strasznie upokorzyli, a ty... O Mucyo, ty nie jesteś Rzymianką.
Ona odwróciła się do niego i ująwszy jego ręce, mówiła:
— Przebacz, najdroższy! Serce moje nie może już ukochać waszej dumy. Zbyt głęboko zapadło w nie cierpienie całej ludzkości, żebym nie czuła jej okrucieństwa. Ale nie obawiaj się. Po raz wtóry nie postawię cię już między obowiązkiem a miłością. Dusza twoja nie pokryje się żałobą z mojej przyczyny.
Przytuliła głowę do jego piersi i szeptała:
— Nie słodycz piłeś z kielicha mojej miłości. Gorycz ci podałam i ból, przewyższający siły zwyczajnego śmiertelnika. Przebacz... Obowiązkiem moim usunąć się z twojej drogi, byś mógł do ostatniego tchnienia służyć ojczyźnie tak, jak ci sumienie Rzymianina nakazuje. Zawiniłam wobec ciebie, wiem, osądzę się sama. Ty nie trwóż się o mnie, nie żałuj... Śmierć nie straszy chrześcianki.
Zarzuciła mu ręce na szyję i łkała zcicha.
— Na słowach twoich lśnią łzy pożegnania — mówił Publiusz, przygarniając Mucyę do siebie — a nie widzę niebezpieczeństwa, któreby ci groziło. Jestem przy tobie i strzegę twojej głowy ukochanej. Położyłaś tyle zasług w obozie, że ci łaska imperatora wróci prawo do życia. Sam go prosić będę o zniesienie wyroku. Uspokój się, najdroższa, i wierz w jutro szczęśliwe.
— Któż zna na wojnie dzień i godzinę? — odrzekła Mucya, obejmując Publiusza coraz goręcej. — Śmierć postępuje ciągle naszemi śladami.
— Śmierć wojownika nie ściga lekarza. Nie pod włócznie i strzały posyła cię twój urząd. Ty ukrywasz przedemną zamiary nierozważne. Czuję je w twoim uścisku, słyszę je w twoim płaczu. Dlaczego mi nie ufasz, Mucyo?
— Ty nie odstąpisz podań rzymskich, a ja nie ukorzę się już nigdy przed bogami Olimpu.
— Miłość moja roznieci znów w twojem sercu cześć dla duchów opiekuńczych świętej Romy.
— Mój Bóg opiekuje się całym światem.
— Światem jest Rzym.
Zamilkli, zmiarkowawszy, że męczą się nawzajem.
On przyciskał jej głowę do swojej piersi, ona połykała łzy, oddychając ciężko.
A z góry spoglądało na nich nocne niebo, głębokie i bezbrzeżne, jak odwieczna tajemnica. Widziało ono tyle daremnego bohaterstwa, tyle złudzeń i rozczarowań, mieniących się prawdą jedyną, iż nie zdziwiło się dwojgu ludziom, tak blizkim sobie, a mimo to tak dalekim.
Pierwsza Mucya rozplotła ramiona i uwolniwszy się z objęć Publiusza, wyrzekła:
— Pogodzimy się tam, tam...
Wskazała ręką na gwiazdy.
— Rozległa tam przestrzeń... pomieścimy się wszyscy... Rzymianie i barbarzyńcy, możni i ubodzy...
Pochwyciła raz jeszcze ręce Publiusza, przycisnęła je do serca, dotknęła ustami jego twarzy i odeszła szybko w stronę obozu.
On nie pobiegł za nią. Wiedział, że nie odmieni jej zamiarów, jakiekolwiekby one były. Nieodrodna córa Korneliów, spełni, co postanowiła.
Posuwając się wolno jej śladami, mówił do siebie:
— Wszystko zapada się podemną: i duma moja i miłość i wielkość Rzymu, a ja żyć muszę, by bronić tych świetnych gruzów.
Kiedy mijał pierwsze straże, schylały się przed nim miecze. Zwykle zatrzymywał się i badał żołnierzy, lecz dziś przeszedł obok nich, zapomniawszy nawet o pozdrowieniu.
Niepokoił go dzień jutrzejszy, który przechyli szalę zwycięztwa na jednę lub drugą stronę,
Tam, na brzegu Dunaju, stał Serwiusz z Markomanami, Kwadami i Jazygami; tu, na piasczystej równinie, wypoczywał Marek Aureliusz po doznanej klęsce. Miał przy sobie tylko trzy legiony, z których dwa skleił naprędce z awanturników iliryjskich, szukających po świecie łupu i sławy.
Siła to aż nadto wystarczająca do poskromienia barbarzyńców, ale pod rozkazami innego wodza.
Cesarz-filozof nie znał się na rzemiośle wojennem, czego dawał ciągle dowody od chwili, kiedy stanął sam na czele wojska. Zamiast skupić całą potęgę na jednem miejscu i nie czekając na Germanów, przekroczyć Dunaj z początkiem wiosny, aby nie dopuścić do połączenia się Kwadów z Markomanami, rozrzucił kohorty wzdłuż granicy i czekał w Windobonie na wroga. Ofiarą tej zwłoki padł Windeks, wystawiony niepotrzebnie na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
I dzisiejszą klęskę spowodowała niezaradność cesarza.
Przerażony wielką ilością najezdników, cofał się Marek Aureliusz z takim pośpiechem, jak gdyby uciekał przed zwycięzcą. Chciał wojsko swoje przed spotkaniem z Markomanami wzmocnić legionem melityńskim, który nadciągał od Wschodu. Armeńczycy zdążyli wprawdzie na czas; lecz żołnierz był tak znużony szybkim pochodem, iż nie wytrzymał gwałtowności Germanów.
Nadomiar, pozwolił się cesarz odciąć barbarzyńcom od Dunaju, od wody i statków, wiozących żywność i świeże pociski. Oni zajęli cały brzeg rzeki, wojsko zaś rzymskie zostało na bezdrzewnej wydmie, prażone żarami słońca lipcowego. Już dziś padali ludzie i konie, strawieni pragnieniem. Ani jednego źródła nie było w pobliżu.
Publiusz widział błędy cesarza, lecz jego doświadczenie wojenne krępowały rozkazy naczelnego wodza, zmieniające się ciągle. Rzeczą podwładnego słuchać, choćby miał karność życiem przypłacić. Tak uczył swoich żołnierzy, tak czynił sam.
I teraz szedł do Marka Aureliusza po hasło nocne. Zastał go w namiocie w otoczeniu astrologów i wróżbitów, których imperator-filozof zabrał ze sobą z Rzymu.
— Bóg mój żąda za poparcie życzliwe dwóch lwów — mówił słynny prorok paflagoński; Aleksander z Abonuteichos, gładząc długą, białą brodę. — Jeżeli królowie pustyni przepłyną szczęśliwie Dunaj, wówczas pokona król ziemi barbarzyńców na zawsze.
„Król ziemi“ siedział na składanem krześle z głową pochyloną, słuchając zafrasowany wyroczni szarlatana. Wychowaniec stoików, skłonny do zabobonu, jak wszyscy oświeceni jego czasu, szukał w myśli sposobu do zadowolenia boga Aleksandra. Rzeczy bardzo trudnej domagał się Glikon, przystępu bowiem do Dunaju broniły wojska nieprzyjacielskie.
— Możeby twój bóg nie pogardził krwią lwów, przelaną na ołtarzu? — zapytał Marek Aureliusz półgłosem. — Kapłani Apollina ofiarowaliby mu cztery, zamiast dwóch. I dodaliby pięćdziesiąt białych wołów.
Aleksander wzruszył ramionami.
— Nie w mojej mocy odwrócić wolę Glikona — odparł.
Marek Aureliusz milczał.
Po dłuższej przerwie odezwał się znów:
— Czy twój bóg wyznaczył miejsce, w którem lwy mają rzekę przepłynąć?
— Mówił tylko o Dunaju — mruknął szarlatan.
— W takim razie możemy sobie jego względy zaskarbić — wyrzekł cesarz, a spostrzegłszy Publiusza, rozkazał:
— Boski Lucyusz Werus wyda w ręce trybuna Juliusza ze swojej stajni dwa lwy największe. Trybun uda się z nami natychmiast do Aquincum[7], dokąd barbarzyńcy jeszcze nie dotarli i wrzuci królów pustyni do Dunaju. Niech się śpieszy, ażebym miał przed wschodem słońca wiadomość o przebiegu ofiary.
A kiedy Publiusz nie odchodził, dodał:
— Czekasz na hasło nocne?... „Nadzieja“!,.. Jutro przed świtem stawisz się na radę wojenną.
— Wy — zwrócił się do astrologów i wróżbitów — nie zmrużycie nocy dzisiejszej oka. Niech wam gwiazdy odsłonią przyszłość zakrytą.
Skinął ręką na znak, że chce zostać sam i pochylił się nad zwojem papieru.
Wiódł od roku twarde życie obozowe, poddając się bez szemrania jego niewygodom. Przemógł w sobie wstręt do rzemiosła wojennego, nagiął kruche ciało do posłuszeństwa, sypiał w namiocie, jadł proste potrawy, szedł pieszo obok żołnierza, jak wszyscy wielcy wodzowie Rzymu. Naśladował sumiennie cnoty imperatorów-wojowników, lecz geniuszu ich nie mógł wziąć w siebie. Bogowie nie dali mu orlego wzroku, błyskawicznych ruchów, stanowczości i zuchwałej odwagi ptaków drapieżnych. Filozof, przywykły do odważania każdego zamiaru na szalach krytyki, zastanawiał się zbyt długo przed wydaniem rozkazu. Tam, gdzie trzeba było działać szybko, stosownie do zmieniającego się ciągle położenia chwili, wahał się, ociągał, powstrzymywany namysłem.
Głęboki znawca natury ludzkiej, zdawał sobie Marek Aureliusz sprawę ze swojej niezdolności wojskowej. I męczył się tą świadomością, bo jemu, imperatorowi, najwyższemu panu siły zbrojnej Rzymu, nie wolno się było posługiwać radą legatów i trybunów. Odwróciłby się od niego żołnierz, prowadzony dotąd zawsze przez znakomitych wodzów.
W tem swojem utrapieniu wzywał cesarz pomocy wszystkich bogów i demonów, przypominał sobie wszystkie wróżby i zabobony, czepiając się każdego skrawka nadziei, jak topielec listka, porzuconego na wodzie.
Wobec świadków spokojny i równy, pogrążał się w smutku, gdy zostawał sam. Wówczas starał się odżegnać straszące go widma nieznanego jutra i brał rylec do ręki i kreślił spowiedź z całego życia, by zostawić po sobie ślady duszy wzniosłej a skołatanej.
Nie przypuszczał prawdopodobnie, gdy pokrywał woskowane tabliczki pismem greckiem, iż te kartki przetrwają Rzym i wiele innych narodów, kwitnących za jego czasów, że one świadczyć będą o jego dobroci i prawości jeszcze wtedy, kiedy po tronach i pałacach imperatorów i królów nie zostaną nawet ruiny.
I dziś wziął rylec i pisał:
— O duszo moja! Kiedyż utulisz się nareszcie i uspokoisz, zadowolona z czynów swoich? Kiedyż dojdziesz do zgody z bogami i ludźmi, nie żywiąc żalu do nikogo, nie sądzona przez pokrzywdzonych i niechętnych? Dlaczego ukrywasz się w ciele, słabsza od niego? Wyjdź i nie obawiaj się szyderstwa tego świata...






XVI.

— Czy słyszycie? Ktoś woła na rzece...
Serwiusz pochylił się na koniu i wytężył wzrok przed siebie. Pochylili się Herman i Sygar i rozglądali się uważnie wokoło.
Nie było nic widać, chociaż księżyc stał właśnie nad Dunajem, srebrząc każdą falę.
— Żaden głos nie mąci jednostajnego szumu rzeki — odpowiedział Herman. — Jesteście znużeni, panie, potrzeba wam spoczynku.
— Nie mąci? — mówił Serwiusz. — A jednak nie myli mnie ucho. O, znów... Głos Rudboda, ojca mojego, unosi się nad wodami...
W tej chwili wyciągnęły konie szyje, potem, skupiwszy łby, zarżały krótko, cicho, tajemniczo, jakby się porozumiewały z istotami, ukrytemi dla oka ludzkiego.
Herman i Sygar spojrzeli zdziwieni po sobie, a Serwiusz patrzył ciągle w błękitnawą dal, ruszając ustami. I on rozmawiał z kimś, którego nie widział, lecz przeczuwał.
Po dłuższem milczeniu odetchnął ciężko i zwróciwszy się do Sygara, wyrzekł:
— Wykupiłem cię kiedyś z rąk szczęśliwego gracza.
Olbrzym przyłożył rękę do piersi.
— Za wolność, którą cię obdarzyłem, należy mi się zapłata.
— Rozkazujcie, panie — mruknął Sygar.
— Nie odstąpisz jutro mojego boku, a gdyby pocisk lub miecz rzymski ramię moje obezwładniły, dobijesz mnie.
Olbrzym cofnął się na koniu przerażony.
— Panie — prosił. — Nie zamykajcie mi Walhalli. Nawet złe duchy wzgardziłyby mną, gdybym stanął przed cieniami ojców, splamiony krwią mojego wodza.
— Będę za tobą świadczył w Walhalli — mówił Serwiusz — i bogowie dopuszczą cię do biesiady. Czy chciałbyś patrzeć na ręce swojego wojewody, zakute w żelaza rzymskie?
— O, książę! — zawołał Sygar.
— Przysięgnij, że mnie dobijesz, gdybym się nie mógł sam bronić.
— Miejcie litość nademną!
— Rozkazuje ci twój książę.
— Przysięgam! — wyrzekł Sygar głosem drżącym.
— Na głowę swojego ojca?
— Na głowę mojego ojca...
Serwiusz wytężył znów wzrok przed siebie, zasłuchany w szum Dunaju.
Był przesądny, jak każdy żołnierz, ocierający, się ciągle o śmierć niespodziewaną.
Fale rzeki toczyły się z głuchym, jednostajnym łoskotem ku południowi, a jemu zdawało się, iż nucą germańską pieśń pogrzebową. To skarżyły się, to pocieszały, mówiły coś, łkały głosem ludzkim.
Serwiusz pił uchem chciwie ten szept tajemniczy ze smutnym na ustach uśmiechem.
Na drugim brzegu Dunaju stał dąb sędziwy, spowity w srebrzyste mgły nocy miesięcznej.
Ktoś wyciągał z pomiędzy konarów świętego drzewa długie, przezroczyste ramiona, jakby chciał Serwiusza do siebie przygarnąć.
On pochylił głowę... nie opierał się... Z rezygnacyą wojownika, gotowego każdej chwili złożyć kości na krwawym łanie, poddawał się przeczuciu.
— Więc tu ma być kres moich dni burzliwych? Oczy moje nie będą oglądały tryumfu młodych ludów, przeznaczonych do objęcia dziedzictwa po Rzymie? Nie moja ręka zatknie orła markomańskiego na Kapitolu? Może dopełni tego dzieła dopiero mój syn, wnuk, prawnuk... Oni są jeszcze tak potężni, mimo niemocy swojej.
Podniósł głowę i odezwał się.
— Herman!
— Wy rozkazaliście, panie — mruknął setnik.
— Zbliż się! — wyrzekł Serwiusz.
— A kiedy się Herman do niego przysunął, mówił:
— Słyszałem głos Radboda... Ty wiesz, co znaczy wołanie przodków... Nie wrócę już z wami do lasów markomańskich. Zostanę tu...
Wskazał ręką na Dunaj.
— Byłeś mi wiernym sługą i przyjacielem od lat najmłodszych i twoje tylko prawe serce będzie strzegło mojego syna z czułą troskliwością ojca. Weźmiesz pięćdziesięciu naszych ludzi, przejdziesz jeszcze dziś przed północą rzekę i stawisz się jakprędzej przed Tusneldą. Powiesz jej, żeby w duszy naszego syna podtrzymywała płomień nienawiści do Rzymu. Ty będziesz go uczył cnót męzkich i sztuki wojennej. Gdyby Marek Aureliusz zwyciężył i wtargnął do Markomanii, zabierzesz Tusneldę, małego Radboda, cały mój dobytek i pociągniesz z naszym ludem na północ. Niech żaden z moich lenników i poddanych nie zabawia siłą i zręcznością motłochu rzymskiego w cyrkach i amfiteatrach, niech żadnego z nich nie zawloką na targowisko niewolników. W ręce twoje oddaję opiekę nad domem i plemieniem Radboda.
— Może was słuch omylił, panie — odpowiedział Herman. — Tyle głosów dziwnych rodzi się w ciszy nocnej.
— Nie wierzysz w to, co mówisz. Ty wiesz, że przeczucie nie zawodzi nigdy żołnierza.
Herman milczał.
— Przysięgnij, że spełnisz moją wolę — wyrzekł Serwiusz.
Ale Herman osunął się z konia i rzuciwszy się przed nim na kolana, błagał:
— Nie oddalajcie mnie od swojego boku, książę. Niech zginę razem z wami, jeżeli taka wola bogów. Nawet pies germański nie opuszcza swojego pana w ciężkiej godzinie. Miałżebym być mniej godnym od zwierzęcia?
— Chciałbyś, żeby mnie w chwili ostatniej męczył niepokój o los mojego rodu i plemienia? — mówił Serwiusz, pochyliwszy się nad Hermanem. — Ty tego nie pragniesz, ty będziesz się opiekował i Tusneldą i Radbodem, gdy im mojego ramienia zabraknie. Ty wiesz, iż Rzym nie przebacza nigdy. Nie smuć się, stary, zobaczymy się w Walhalli lub gdziekolwiekindziej.
Głos jego drżał, miękki, serdeczny.
— Przysięgnij, że zastąpisz mojemu synowi ojca, a plemieniu księcia.
Wyciągnął obnażony miecz, a Herman przyłożył do niego palec prawicy i wyrzekł zcicha:
— Przysięgam!
Przez jakiś czas milczeli obaj, potem odezwał się Serwiusz zwykłym głosem wodza:
— Czy Kwadowie rozwinęli się po prawej stronie obozu rzymskiego?
— Stało się podług waszego rozkazu, panie — odpowiedział Herman. — Markomanów królewskich rozstawiłem po stronie lewej. Nasz lud i Jazygowie zajmują środek. Odcięliśmy wrogom przystęp do wody.
— Przed wschodem słońca zawezwiesz do mnie naczelnika Rudliba — zwrócił się Serwiusz do Sygara — a teraz spocznij, czeka cię bowiem jutro ciężka służba.
Zsiadł z konia i zawinąwszy się w płaszcz, ułożył się na ziemi.
Dunaj nucił mu kołysankę, a gwiazdy przypominały lasy ojczyste. Te same światełka błyszczą równocześnie nad dworcem Radboda, wabiąc ku sobie spojrzenia Tusneldy.
Zostawił małżonkę, szczęśliwą matkę pierworodnego syna, na ziemi wolnej, pod opieką licznej służby. Może ona spogląda w tej chwili w niebo, posyłając ukochanemu towarzyszowi na promieniach miesiąca swojej tęsknoty skargę cichą.
Chciała zwyczajem niewiast germańskich pójść z nim na wojnę, ale ją powstrzymał. Niemowlę nie zniosłoby niewygód dalekiej drogi, a mały Radbod miał kiedyś poprowadzić dalej dzieło, rozpoczęte przez niego. Jest przednim obowiązkiem rodzicielki czuwać nad dziecięciem.
On?! Żołnierska czeka go dola. Na śmierć gwałtowną był zawsze przygotowany. Nie trwożyła go ona, ani dziwiła. Czy dziś, czy jutro, wiedział, że go nie ominie.
Tylko dlaczego nieznany Pan świata zwleka z pogromem Rzymu? Bo zwleka... Serwiusz czuł, że złote orły cesarskie będą jeszcze długo mnogie ludy olśniewały. Nie byliżby jeszcze barbarzyńcy dojrzali do rządów samodzielnych? Może... może...
Dunaj nucił mu kołysankę, a on zasypiał wolno, spokojnie, jak gdyby go jutro czekały pieszczoty kochanki.
— Bywajcie mi zdrowi — szeptał — jeszcze czas nie nadszedł.
Posłał ręką od ust pocałunek ku północy, spojrzał na gwiazdy, na księżyc i zakrył głowę płaszczem.






XVII.

Bez radości witał nazajutrz wojownik rzymski duże, białe, promienne słońce, lejące na ziemię potoki ciepła i światła. Co cieszyło rolnika, dbałego o wczesny sprzęt, to przepełniało niepokojem żołnierza, zakutego w suknie żelazne.
Stroskanem okiem szukali trybunowie na widnokręgu obietnicy deszczu. Ale błękitów niebieskich nie mąciła najlżejsza chmurka. Duszne od samego rana powietrze zapowiadało dzień skwarny.
Nadomiar pozwolił Marek Aureliusz, cofając się bez planu, prześcignąć się Markomanom o kilka mil od Strigonium i przyprzeć do muru, który uniemożliwiał zmianę stanowiska.
Wyminąwszy wojsko rzymskie, zajęli barbarzyńcy trzy boki nieregularnego czworokąta, zamkniętego od zachodu, północy i wschodu rzeką Arabo i Dunajem. Bok czwarty, jednostajna płaszczyzna, ciągnąca się wzdłuż stoków pasma gór, został się dla legionów, tak ściśniętych niewygodnem położeniem, iż nie mogły się nawet swobodnie rozwinąć.
Zdziwił się cesarz-filozof, gdy wschodzące słońce zdjęło zasłonę z pól, gór i rzek. Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie jeżył się las włóczni. Barbarzyńcy, skorzystawszy z nocy, podsunęli się do obozu rzymskiego na odległość dwóch mil[8]. Nawprost oparty o Dunaj, stał Serwiusz ze swoim ludem i z Jazygami, z lewej strony zbliżali się Markomanowie króla Wadomara, z prawej Kwadowie.
Szli, a kiedy objęli rozległem półkolem cały czworobok, zatrzymał ich głos rogów.
Marek Aureliusz zrozumiał, że był zewsząd otoczony, z tyłu bowiem odcięły mu odwrót góry, skrępowawszy ruch jego wojska.
Więc zamiast obmyślić natychmiast szyk bojowy, odpowiadający położeniu, zarzucił na głowę welon, kazał przyprowadzić białego wołu, utopił własną ręką nóż w jego gardle i modlił się do Marsa, błagając go o natchnienie.
W ponurem milczeniu otaczali go starsi trybunowie i prefekci. Doświadczeni wojownicy spoglądali po sobie, wzruszając ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Nie dość być dobrym człowiekiem i myślicielem, by módz rządzić państwem i rozkazywać wojsku“.
Czuł to widocznie sam Marek Aureliusz, bo dokonawszy ofiary, powiódł po swoich namiestnikach spojrzeniem pytającem.
Każdy z nich wiedział bardzo dobrze, co należy uczynić, ale żaden nie miał prawa do rady bez jego rozkazu. Wszakże ten wylękniony marzyciel był ich imperatorem... Przed jego obrazem składali przysięgę wierności i posłuszeństwa.
Kiedy się nikt nie odezwał, wyrzekł cesarz głosem wzruszonym:
— Przyszedł na nas dzień ciężki. Komu z was bóg wojny poddał myśl szczęśliwą, niech jej nie chowa dla siebie.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodał:
— Rozpoczynaj ty, legacie.
— Żołnierz nasz musi dotrzeć do wody — mówił Publiusz — bo go słońce zwycięży i musi sobie zdobyć więcej miejsca, by się mógł ruszać swobodnie. Dwa legiony iliryjskie ustawić w klin ostrym końcem na północ, barbarzyńcy bowiem uderzą równocześnie z dwóch stron. Trzeci, melityński, zostanie w tyle, w odwodzie i będzie się posuwał na lewo, ku miastu Arabo; niech wypełni przestrzeń, dzielącą góry od rzeki i otworzy wolną drogę na wypadek, gdyby o nas dziś bogowie znów zapomnieli. Jazda posiłkowa po bokach legionu melityńskiego... szyk bojowy zwykły, w cztery szeregi.
Dopiero kiedy skończył, zmiarkował Publiusz, że przemawiał językiem wodza naczelnego. Nie radził, lecz rozkazywał.
Ale Marek Aureliusz był tak zajęty treścią jego słów, iż nie zwrócił nawet uwagi na ich szorstką, żołnierską formę.
Spojrzał wokoło: trybunowie i prefekci milczeli.
Zgadzali się...
Więc skinął na gromadkę setników, którzy trzymali się w pewnem oddaleniu od świty cesarskiej, a kiedy nadbiegli, powtórzył im głosem donośnym rozporządzenie Publiusza.
Zadudniła ziemia pod kopytami klaczy kapadockich... Setnicy nieśli młodszym trybunom rozkazy imperatora.
W kwadrans potem odezwała się w kilku miejscach równocześnie tuba: wojsko szykowało się do boju.
Stało się to w samą porę, bo od Strigonium zbliżał się tak rozległy i gęsty tuman kurzu, że przesłonił cały północny bok czworokąta.
Szeroką ławą pędzili Jazygowie wprost na Rzymian. Przypadli, rozłamali się, zwyczajem swoim, na dwie połowy, rozprysnęli się na drobne oddziały i rozpoczęli harce.
— Zakryć się — napominały tuby i grad strzał nieszkodliwych odbił się od dachu z tarczy.
Szybko rozwinęli się łucznicy i procownicy długim łańcuchem po obu stronach piechoty. Ich celne pociski ostudziły zapał napastników. Ruchliwy lud słowiański cofał się wprawdzie i wracał ciągle, z każdą jednak chwilą rósł przedział między nim a wojskiem imperatora.
Dwie pary orlich oczu przypatrywały się ze stron przeciwnych z wytężeniem utarczce Jazygów i strzelców rzymskich, robiącej zdaleka wrażenie bezkrwawego igrzyska.
Publiusz, który śledził z po za pleców cesarza uważnie ruchy legionów, uśmiechał się z zadowoleniem, żołnierz bowiem, chociaż świeży, lecz prowadzony rozkazami doświadczonych wodzów, wykonywał jego plan w porządku. Pod osłoną łuczników i procowników, trzymających Jazygów w takiem oddaleniu, że strzały ich raniły tylko ziemię, ustawiali się Iliryjczycy w klin olbrzymi.
Zamilkły nawoływania trybunów i setników, ucichły sygnały tuby. Przez jakiś czas stało wojsko bez ruchu, potem rozbrzmiał marsz dorycki i cała ta ogromna masa ciał ludzkich ruszyła naprzód w szeregach tak zwartych, jakby jednę tworzyła całość. Równocześnie wił się wzdłuż stoków gór długi, lśniący wąż: legion melityński posuwał się ku miastu Arabo.
I Serwiusz nie spuszczał oka z nieprzyjaciela.
Wyprzedziwszy swój lud z naczelnikami rodów, zbliżył się do stanowiska Rzymian na odległość dwóch pocisków.
Promienie słońca, łamiąc się na łuskach jego srebrnej zbroi, otaczały go aureolą świetlaną. Widać go było zdaleka, ponad głowami piechoty rzymskiej.
Patrzył, a kiedy się Iliryjczycy ruszyli, odwrócił się do swojego otoczenia i zawołał:
— Jazygowie uderzą gromadnie!
Dwóch panów słowiańskich odczepiło się od jego świty i rozbiegło się w strony przeciwne.
— Jazda króla Wadomara odetnie czoło rzymskie, konnica Kwadów rozbije środek! Pierwsze dwa szeregi piechoty niech zachodzą równocześnie!
I znów odłączyło się kilku naczelników od orszaku wodza, by zanieść jego rozkazy ludom sprzymierzonym.
A wojsko imperatora posuwało się ciągle naprzód, zajmując z każdą minutą coraz szerszą przestrzeń. W miarę, jak się oddalało od gór, rozstępowała się dolna część klina na prawo i na lewo.
Wtem odezwały się rogi słowiańskie i Jazygowie zwijali pośpiesznie łańcuch. Luźne gromadki harcowników skupiły się w kilku miejscach w większe oddziały.
Sygnały powtórzyły się, tumany kurzu zakryły słońce i zewsząd posypał się na Rzymian grad strzał.
Świsnęły w powietrzu włócznie, wzdłuż szeregów rozbrzmiała komenda: — Zwieraj się! — i walka przestała być igrzyskiem.
Już drgały na piasku pierwsze trupy w kurczach śmiertelnych.
Powtórnie stęknęła ziemia pod kopytami koni. Z dwóch stron szły na Iliryjczyków chmury jeźdźców. Pierwsza uderzyła z prawej strony w ostry koniec klina z taką gwałtownością, że oderwała go od całości, druga, przełamawszy szyk z lewej, wdarła się do środka.
— Zwieraj się, zwieraj! — nawoływały tuby trybunów.
— Bij, zabij! — odpowiadał okrzyk wojenny Markomanów i Kwadów.
Na czele i w środku szyku rzymskiego zakłębiło się. Zanim legionista zdążył nawiązać przerwany łańcuch, byli Germanowie już po za promieniem, pocisków, zostawiwszy za sobą krwawą ulicę.
Ale zatrzymał ich i nawrócił głos rogów. I znów wpadły na Iliryjczyków żywe tarany, tym razem w innych miejscach.
Jak roje dokuczliwych bąków, krążyły oddziały Jazygów naokoło wojska imperatora, zajmując sobą bezustannie łuczników i procowników. Coraz celniejsze były ich strzały.
Na pagórku, z którego Marek Aureliusz kierował bitwą, panowało milczenie. Z powstrzymanym oddechem śledzili prefekci i starsi trybunowie rozwój walki.
Odgadali oni natychmiast plan Serwiusza. Germanin chciał złamać szyk, wyczerpać zapasy strzelców i rozbroić włóczników przed nadejściem szermierzy. Poświęcił jazdę dla piechoty.
Coraz mniejsze gromady konnych niepokoiły Iliryjczyków, ale wracały mimo to uporczywie, nie ustając w robocie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się z lewej strony ukazały orły Markomanów, a z prawej smoki Kwadów.
Publiusz pochylił się ku przodowi i wpił się wzrokiem sępa, który spostrzegł groźnego przeciwnika, w dwa olbrzymie, szare węże, zbliżające się linią ukośną, wolno, bez pośpiechu. Czekały one widocznie, aż strzelcy i włócznicy wyrzucą resztę pocisków.
Teraz zagrały rogi, tarcze zadzwoniły o tarcze, miecze o miecze, fala zmieszanych głosów przewaliła się po płaszczyźnie, dwa wieńce kurzu oplotły wojsko imperatora, a potem nie było czas dłuższy nic widać.
Kiedy się kurz przerzedził, pobladło otoczenie cesarza.
— Złamali szyk! — zawołał Marek Aureliusz.
Szeregi rzymskie chwiały się, jak łańcuch rozbujany. Daremnie nawoływały tuby: zwieraj się! Germanowie, otworzywszy sobie drogę włóczniami, wdzierali się zewsząd do środka.
Zamilkły okrzyki, komendy, sygnały. Mąż brał się za bary z mężem, zwycięży zaś ten, kto będzie miał więcej ramion.
Nie po stronie rzymskiej była przewaga. Już nadchodziły nowe szeregi Markomanów i Kwadów, a za niemi czerniły się jeszcze zwarte zastępy.
Olbrzymi tuman kurzu zakrył krwawe pole.
Z głębi tej gęstej chmury wysnuwała się wrzawa bitwy i rozlała się szeroko wokoło. Szczęk tysięcy mieczów, zgrzyt druzgotanych tarczy, krótkie klątwy rannych, jęk konających, stopiły się w jeden ogromny głos, podobny zdaleka do skargi wichury jesiennej. Zdawało się, że ziemia wzdycha i płacze.
A z nieba przypatrywało się walczącym słońce tak gorące, iż powietrze drżało, spalone jego żarami. Strugi ognia spływały z góry na wojsko imperatora. Kropli wody nie miał żołnierz od wczoraj w ustach. Dusił go kurz, torturowało pragnienie, uciskała zbroja.
Germanin, przyodziany w lekki płaszcz, pokrzepiony chłodną falą Dunaju, szedł do boju, jak na gonitwę rycerską. I świeże ciągle szeregi nadciągały z lewej i prawej strony, a gdy znikły w chmurze kurzu, potężniał znów ów przejmujący jęk, który słabł od czasu do czasu.
Z głową pochyloną, cichy, blady, wsłuchiwał się Aureliusz w pieśń śmierci, ucztującej przy dźwiękach oręża. Wychowaniec greckich mędrców zapomniał w tej chwili o wszystkich swoich wątpieniach. Splótłszy ręce na łonie, modlił się gorąco, całą duszą do bogów Rzymu, korząc się nawet przed zabobonem. Wota czynił, ofiary obiecywał.
Z pola bitwy biegł jakiś setnik wprost na stanowisko cesarza. Zatrzymał się przed obliczem pana świata, podniósł gasnące oczy, zachwiał się.
— Wody, boski panie! — szepnął, schwycił się za głowę i runął w proch bez życia.
A „boski pan“ rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do nieba i wolał głosem wielkim:
— Jowiszu, ojcze bogów, spojrzyj na moje dłonie! Nie ma na nich ani jednej kropli krwi niewinnej, ani jednego asa, wydartego ubogim! Wysłuchaj mnie i zmiłuj się nad Rzymem, twoją wierną stolicą!
I bił czołem o ziemię i modlił się, jak mąż z gminu.
Prefekci i trybunowie spojrzeli znów po sobie, wzruszywszy ramionami. Tam, w straszliwym uścisku barbarzyńców, ginie podstawa siły rzymskiej, a on, imperator, zawodzi, jak niewiasta.
Od północy zbliżał się nowy, ogromny tuman kurzu. To szedł pieszy lud Serwiusza, by dokończyć krwawego dzieła.
Uderzy on w czoło porwanego szyku, zepchnie Iliryjczyków z zajętego stanowiska, przyprze ich do gór, a potem rozpocznie się rzeź ogólna.
Nie było ani chwili do stracenia. Trybunowie i prefekci, widząc bezradność cesarza, otoczyli Publiusza.
— Rozkazuj! — szepnął najstarszy z nich.
— Wyprowadź nas z tej matni!
— Ufamy twojemu doświadczeniu!
Publiusz spojrzał na Marka Aureliusza: cesarz modlił się ciągle. Więc uśmiechnął się pogardliwie i rozporządził głosem stłumionym:
— Jazda posiłkowa wstrzyma Markomanów Serwiusza; legion melityński wesprze Iliryjczyków; każdy z nas wróci na swoje stanowisko; Armeńczyków sam poprowadzę; straż przyboczna odejdzie z imperatorem ku miastu Arabo w razie, gdyby nas barbarzyńcy do gór przyparli.
Rzekłszy to, dosiadł konia i oddalił się w pełnym galopie. To samo uczyniła reszta naczelników legionów. Przy cesarzu został tylko oddział pretoryanów, wróżbici i astrologowie.
W samą porę stanęli starsi trybunowie na polu bitwy, bo już odrywały się od całości luźne gromady, uciekając w stronę gór. Widok wodzów powstrzymał chyże kroki spłoszonego żołnierza.
Publiusz, dopadłszy legionu melityńskiego, który wlókł się wolno w gorącym piasku, rzucił natychmiast jazdę posiłkową na lud Serwiusza i ustawił piechotę w szyku bojowym.
Już odezwały się tuby, które wzywały lewe skrzydło do rozpoczęcia pochodu, i rozbrzmiał marsz wojenny. Ale mimo wyraźnych sygnałów, nie podniosła się ani jedna noga. Wojownicy nie ruszyli się z miejsca, czarni od potu i kurzu.
Byłżeby to bunt?! Bunt w obliczu nieprzyjaciela?
Prawica Publiusza spoczęła ruchem instynktowym na rękojeści miecza.
Ale nie... Armenia dostawiała zawsze karne legiony. Nauczył ją Awidyusz Kassyusz posłuszeństwa. Tych biedaków obezwładniło słońce. Niech widzą, że nietylko oni muszą znosić niewygody.
Zeskoczył z konia, zdjął z głowy szyszak, wyrwał z rąk najbliższego chorążego sztandar i krzyknąwszy: — Za mną, towarzysze! — brnął pieszo przez piasek.
Stłumiony szmer, idący od męża do męża, od oddziału do oddziału, odpowiedział na jego rozkaz.
Publiusz obejrzał się i pobladł. Nikt nie postępował za nim. Losy Rzymu ważyły się, a oni, ostatnia nadzieja, nie chcą oddać życia za jego chwałę.
Teraz podniósł i on ręce i zawołał głosem wielkim:
— O Jowiszu, Jowiszu!
Wtem stała się rzecz niezwykła. Jakby na komendę, padł cały legion na kolana i obcy Publiuszowi hymn wzbił się pod stropy niebieskie. Armeńczycy błagali kogoś w języku swojej ojczyzny o pomoc.
Publiusz słuchał. Nie do bogów Olimpu modliły się dzieci Azyi. O jego uszy obiły się już kiedyś dźwięki podobne. Taką pieśnią żegnają chrześcianie życie, gdy giną na arenie amfiteatru.
Tak, to chrześcianie. Nie mylił się. Imię „Chrystus“ wracało ciągle w hymnie.
Przypomniał sobie, że nauka galilejskiego Proroka zjednała sobie najwięcej zwolenników na Wschodzie.
Więc ukrył twarz w dłoniach i pragnął, żeby go ziemia pochłonęła. Cały legion zarażony przesądem, wrogim wierze Rzymu. Okropne!...
A pieśń chrześciańska szła daleko, spływając się z wrzawą walki, która zbliżała się ku górom.
Po jakimś czasie słabła, ustawała, aż umilkła zupełnie.
Publiusz spojrzał po za siebie: żołnierze podnieśli się z kolan.
Uśmiechnął się z goryczą, dobył miecza i zawołał:
— Za cześć świętego Rzymu!
— Za Chrystusa Pana! — odpowiedziały mu tysiące głosów i lewe skrzydło legionu zaczęło podchód.
Na krwawem polu rozstrzygały się ostatecznie losy bitwy. Piechota Serwiusza, rozbiwszy jazdę posiłkową, zwarła się już z czołem Iliryjczyków i pchała ich ze świeżą siłą ku południowi.
W tej ciężkiej dla Rzymu chwili stała się rzecz tak dziwna, że przerwała walkę. Rzymianin i barbarzyniec opuścił broń i wlepił zdumiony wzrok w góry. Bo nad ich szczytami zakurzyło się nagle. Zewsząd tłoczyły się gęste chmury, zbierały się, kłębiły, łączyły z sobą, a gdy się zlały w jeden olbrzymi, czarny obłok, ruszyły na północ z taką szybkością, jak gdyby je z tyłu wichry jesienne gnały.
Kiedy zawisły nad polem bitwy, zaszumiało w powietrzu i rzęsisty deszcz lunął na spaloną ziemię.
Przeciągły okrzyk radości powitał wodę. Żołnierz rzymski, nie bacząc, iż na jego życie nastaje tuż oręż nieprzyjaciela, chwytał orzeźwiający płyn szyszakiem, tarczą, ręką i pił z chciwością konającego, którego trawi żądza życia, a któremu podają ostatnie lekarstwo.
Już oprzytomnieli Germanowie. Miecz ich podjął znów przerwaną robotę, a legionista pił ciągle...
Dopiero, kiedy zagasił pragnienie, pożerające jego wnętrzności, ujął broń w pięść pokrzepioną i rzucił się z wściekłością na wroga.
— Niech żyje imperator! — huknęły przetrzebione legiony iliryjskie.
— Za Chrystusa Pana! — wołali Armeńczycy, którzy stanęli właśnie na polu bitwy.
I zawrzała walka z gwałtownością pierwszego starcia. Powtórnie zakołysały się stargane szeregi, jak łańcuch rozbujany, ale nie Germanowie byli teraz sprawcami ruchu. Z wewnątrz parł Iliryjczyk Kwadów, z zewnątrz walił się Armeńczyk na Markomanów.
Tuby, które, zagłuszone wrzawą bezładnego boju, milczały od dłuższego czasu, odezwały się ponownie, wzywając legionistę do porządku. Wodzowie czuwali, żołnierz słuchał sygnałów.
Rozprzężone oddziały łączyły się, zsuwały, nawiązując przerwany szyk. Co pod żarami słońca — ciężka zbroja — obezwładniło ramię Rzymianina, to stało się dla niego po ochłodzeniu powietrza wałem ochronnym. Szermierz imperatora, zakryty żelaznym napierśnikiem, zbliżał się śmiało do barbarzyńcy, odzianego w płótno i skórę.
Po godzinie zmieniło się położenie. Armeńczycy wyparli Markomanów z zajętego stanowiska, Iliryjczycy pędzili Kwadów przed sobą.
Widział Serwiusz, że się szala zwycięztwa przechyla na stronę Rzymian. Więc odwrócił się do jazdy, którą trzymał w odwodzie i zawołał:
— Niewiasty i dzieci lasów markomańskich wyciągają do was w tej chwili ręce błagalne. Brońcie ich wolności.
Dobył miecza, pochylił się na koniu, wskazał ręką przed siebie i poszedł przodem.
Kiedy tak leciał na czele całej jazdy germańskiej, z orlemi skrzydłami na szyszaku, owiany białym płaszczem, do boga wojny podobny, stała się po raz trzeci rzecz niespodziewana.
Od strony gór pędziła nowa, olbrzymia chmura, mieszała się z pierwszą, porwała ją z sobą, a zrównawszy się z Germanami zawarczała groźnie. Długi, ognisty wąż przemknął zygzakiem po jej czarnem łonie. Po kilku chwilach stanęło całe niebo w płomieniach i nad głowami Germanów rozległ się taki łoskot, jakby się słońce na nich waliło. Błyskawica następowała po błyskawicy, piorun uderzał po piorunie z sykiem jadowitej żmii wpadł wicher na jazdę Serwiusza.
Konie, przerażone nagłą burzą, stargały szyk bojowy. Jedne rzuciły się w tył, drugie w bok, inne stanęły dęba.
— Bądźcie mężami! To tylko burza! — wołał Serwiusz.
Ale jego głos pokrył grzmot przeciągły.
— Zwieraj się, zwieraj! — huczały rogi.
Ale na przesądnych barbarzyńców padł strach, mocniejszy od ich woli.
— Bogowie są z Rzymianami! — krzyknął ktoś, i popłoch ogarnął szeregi.
Niedobitki konnicy germańskiej i słowiańskiej zawróciły w miejscu i ruszyły ku Dunajowi na skrzydłach trwogi. Przy Serwiuszu została tylko jego jazda, którą zabrał z Obozu Batawów.
Z pola bitwy napływał już tłum bezładny, uciekający bez wodza i oporu, ścigany przez legion melityński.
— Bogowie są z Rzymianami! — wołali Germanowie, a tuż za nimi szedł okrzyk Armeńczyków — Za Chrystusa Pana!
Wówczas podniósł Serwiusz oczy na ową okrutną chmurę i wyrzucił z głębi zrozpaczonej duszy bluźnierstwo.
— Jesteście podli i chciwi krwi niewinnej, o bogowie! — wołał. — Na co są oni wam jeszcze potrzebni, na co?
Zgrzytnął zębami. Wiedział, że nie okiełzna już przestrachu, który poraził ludy germańskie.
Luźnemi kupami nadbiegała jego piechota, torując sobie drogę poprzez konnicę.
— Wstrzymać tę hałastrę! — krzyknął. — Cofać się w porządku! Nie ucieszyć tych psów rzymskich łatwem zwycięztwem! Niech nasze imię straszy jeszcze ich wnuków.
I ciął mieczem przez głowę pierwszego Markomanina, który mu się pod rękę nawinął.
— Stójcie, tchórze! Wytłuką wąs, jak zające, gdy będziecie uciekali.
Byli legioniści, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, opanowali konie, związali przerwany łańcuch szeregów i rozpoczęli prawidłowy odwrót.
Zewsząd waliły się na nich zastępy rzymskie, groźne liczbą i porządkiem. Z wściekłością fali morskiej, rozgniewanej oporem skalistego brzegu, rzucali się Armeńczycy na jazdę Serwiusza, odrywając od niej cząstkę po cząstce. Gęsto padał żołnierz imperatora pod mieczem germańskim, ale ten miecz błyskał coraz rzadziej.
Już szumiał w pobliżu Dunaj. Serwiusz spojrzał na lśniącą wstęgę, po za którą czerniły się lasy, ostatnia nadzieja pierzchającego barbarzyńcy. Tysiące głów ludzkich i końskich unosiły się nad wodami. Zanurzały się i wychylały... Jedne spychały drugie pod wodę...
Trzeba bronić do ostatniej chwili tego mostu zdradzieckiego... Każda zdobyta minuta ocali dla przyszłej wojny setki ramion...
— Sygar, uważaj! — zawołał Serwiusz, stanąwszy z niedobitkami swojej jazdy na brzegu rzeki.
Byli legioniści walczyli z szałem straceńców. Zeskoczywszy z koni, utworzyli z piersi swoich mur, o który bił bezustannie taran wściekłości rzymskiej. Mur rysował się, pękał, wyłomy mnożyły się, a przez każdy nowy otwór wciskał się nieprzyjaciel, pijany zwycięztwem.
Miecz Serwiusza poruszał się z szybkością błyskawicy, ale wokoło niego robiło się coraz przestronniej. Już bronił osoby wodza jeden tylko Sygar.
— Wziąć go żywcem! — zawołał jeden z Armeńczyków. — Zasłużymy sobie na wdzięczność imperatora.
I sto tarczy zbliżyło się do Serwiusza.
On skoczył w tył na sam skraj brzegu rzeki, przykląkł, pochylił się naprzód i czekał.
Wtem świsnęły w powietrzu trzy włócznie. Jedna z nich odbiła się od jego puklerza, druga zerwała mu z głowy szyszak, trzecia, rozwiązawszy spinki, łączące pancerz na ramieniu, utkwiła pod pachą.
Prawica Serwiusza zwisła, jak kwiat, podcięty przy korzeniu.
— Sygar! Spłać dług!
Olbrzym stęknął.
— Sygar! — powtórzył Serwiusz głosem rozkazującym, kiedy się żołnierz ociągał.
Na jego czaszkę spadł miecz olbrzyma.
Żygnęła krew na srebrną zbroję. Armeńczycy cofnęli się przerażeni i do Dunaju stoczył się trup wodza Germanów.
Jeszcze się fala nie zdążyła nad nim zamknąć, kiedy się woda powtórnie zapieniła.
Sygar przebił się sam i runął za swoim panem na dno rzeki.

................

Słońce zaszło już za górami, duże, czerwone, jakby się napiło krwi, której dziś tyle widziało.
Łagodnie uśmiechnięta cisza letniego wieczoru szła nad pobojowiskiem, osnuwając ofiary wojny szarą przędzą zmroku.
Gdyby nie stosy trupów, napiętrzone wzdłuż prawego brzegu, nie domyśliłby się nikt, iż przed kilku godzinami szalała tu rozpacz zwyciężonych, dławiona przez wściekłość zwycięzców.
Ani jedno ramię nie ocalało z jazdy Serwiusza. Byli legioniści polegli wszyscy, pomściwszy straszliwie śmierć wodza.
Pod osłoną tego muru, który odkrył rzekę dopiero wtedy, kiedy runął, przeprawiły się niedobitki Markomanów i Kwadów na drugą stronę Dunaju i rozbiegły się po lasach.
Bez potrzeby uciekali Germanowie na skrzydłach trwogi, wojsko bowiem imperatora było tak znużone całodzienną walką, iż powitało z radością sygnały trąb, wzywających do odwrotu.
Około północy zbliżała się do miejsca, w którem jazda Serwiusza broniła przystępu do Dunaju, gromadka ciemnych postaci. Światła pochodni padały na lektykę, niesioną przez czterech niewolników, odzianych w szare tuniki służby lekarskiej.
— Mówiłeś, że Mucyusz zginął na lewem skrzydle drugiej kohorty melityńskiej — odezwał się Publiusz, idący przodem orszaku. — Tu stała druga kohorta.
— Po raz ostatni widziałem lekarza Mucyusza tam, pod tem drzewem — odpowiedział setnik armeński. — Od chwili rozpoczęcia pochodu szedł on ciągle w pewnem oddaleniu za nami, a kiedy się druga kohorta zwarła z nieprzyjacielem, złączył się z szeregami, chociaż nie niósł z sobą broni. Pod gradem włóczni germańskich opatrywał rannych z takim spokojem, jak gdyby mu nic nie groziło. Pociski i miecze omijały go długo, aż go nad samą rzeką dosięgło przeznaczenie wojownika. Lekarz Mucyusz szukał rozmyślnie śmierci, przesławny legacie, wyzywał ją, drażnił, a ona nie znosi zuchwalstwa człowieka.
Publiusz słuchał z pochyloną głową. Cienie nocy zasłaniały jego oblicze przed spojrzeniami żołnierzy i niewolników.
Kiedy setnik skończył, rozkazał Publiusz swoim zwykłym, szorstkim głosem:
— Poświećcie!
Światła pochodni zamigotały nad brzegiem Dunaju, pstrząc jego czarne fale żółtemi plamami.
— Tu! — odezwał się setnik po jakimś czasie.
Publiusz postąpił szybko naprzód, ale w połowie drogi do miejsca wskazanego zatrzymał się i przyłożył rękę do oczu.
Ci ludzie z gminu mogliby dostrzedz wzruszenie, które zatrzęsło jego wolą, a tego nie chciał patrycyusz.
Mocując się z sobą, zapytał, by zyskać na czasie:
— Gdzie?
— Nie omyliłem się — odpowiedział setnik — Lekarz Mucyusz zginął pod tem drzewem.
— Pod... tem... drzewem... — powtórzył Publiusz półgłosem.
Ale już nakazał sobie spokój.
Niewolnicy zaczęli się na niego oglądać...
Ściągnął brwi, przygryzł usta, uczynił kilka kroków i... pochylił się nad Mucyą.
Leżała na wznak z piersią przebitą.
Groza ostatniej chwili rozwarła jej oczy szeroko, lecz nie przestrach w nich zastygł. Cichy, głęboki żal szedł z tych szklistych źrenic do nieba... niemy wyrzut za boleść niezasłużoną.
Długo pił Publiusz wzrokiem tę skargę rozczarowanej życiem duszy, której przyczynę znał on jedyny. Jego usta poruszały się, szepcąc miękkie słowa pożegnania; jego serce biło tak wolno, jakby zamierało.
Potem wziął zwłoki Mucyi na ręce, tulił zwisłą głowę do piersi, dotykał wargami zimnego czoła.
Ułożywszy sam trupa w lektyce, wyrzekł głosem ochrypłym z tłumionego siłą woli wzruszenia:
— Odkryjcie głowy i zegnijcie kolana! Wielka dusza żyła w tem ciele. Ukorzcie się przed bohaterstwem rzymskiej patrycyuszki, albowiem nie zwykły lekarz, jeno Mucya Kornelia opatrywała wasze rany.
Ukląkł pierwszy, a za nim padli w proch żołnierce i niewolnicy.
— Szczęście innych światów daj jej, Panie nasz i Boże! — modlił się setnik armeński.
A rzymskiej dumy Publiusza nie obraziła już prośba chrześcianina. Wszakże wstrętny mu „przesąd wschodni“ walczył dziś za Rzym i zwyciężył...
W tej chwili wyjrzał z po za chmury księżyc i osrebrzył głowę Mucyi, rozjaśniając jej rysy.
Publiuszowi zdawało się, że uśmiech ukojenia rozlał się po jej twarzy.
— Niech bogowie naszych przodków nie płoszą twojego snu wieczystego — mówił z drżeniem w głosie i zamknął powieki Mucyi.






XVIII.

Na Polu Marsowem w Rzymie wznosiła się wysoka, okrągła wieża, podzielona na trzy piętra, zwężająca się ku górze. Ściany jej oplatały wieńce z liści laurowych i zdobiły bogate kobierce wschodnie.
Wieżę tę otaczał tłum różnobarwny, powstrzymywany z trudem przez łańcuch pretoryanów, którzy bronili wspaniałej budowli przed ciekawością gapiów.
Rozstąpcie się! — nawoływali strażnicy cesarscy: — Orszak żałobny ciągnie już z głównego rynku.
Ale motłoch stolicy, zuchwały i chciwy świeżych wrażeń, tłoczył się ze wszystkich stron. Każdy chciał być najbliżej widowiska, które Marek Aureliusz zgotował Rzymowi.
— Bogowie nie odtrącają nikogo od swojego oblicza — odezwał się ktoś głośno.
— Chcemy się pokłonić nowemu bogu — zawołał inny obywatel.
Cichy śmiech zatrzepotał tu i owdzie, unosząc się nad falą głów ruchliwych.
Wtem przypłynęły z oddali dźwięki fletów.
Tłum wyciągnął szyje w stronę ulicy Szerokiej i czekał, wytężywszy wzrok i słuch.
Flety ucichły...
— Idą! — szeptano.
Matki podnosiły dzieci do góry, nizki wspinał się na palcach nóg, wysoki odpychał natręta łokciami. Ulicznicy zawiśli na gałęziach drzew, pięli się na filary, czepiali się murów.
Poważny śpiew zbliżał się teraz wolno główną ulicą Pola Marsowego. Szedł nad gajami wawrzynowemi miękki, tkliwy, podobny do skargi niewieściej. Poprzedzał go szelest koni, wozów i ludzi, posuwających się ku miejscu, na którem się wieża wznosiła.
Na zakręcie drogi ukazał się nasamprzód oddział konnych pretoryanów, w złocistych zbrojach, z czerwonemi pióropuszami na szyszakach. Jechali, prowadzeni przez samego prefekta.
Za strażą cesarską snuł się długi szereg rydwanów, które wiozły woskowe podobizny zmarłych imperatorów, posągi bogów i bogiń.
Tuż za duchami opiekuńczemi Rzymu niosło sześciu patrycyuszów lektykę z kości słoniowej, przykrytą materyą purpurową, a na tej lektyce spoczywał siny trup Lucyusza Werusa.
Za zwłokami brata postępował Marek Aureliusz w długich, fałdzistych sukniach arcykapłana, otoczony senatorami.
Cały ten świetny orszak okrążył trzy razy wieżę, a kiedy się zatrzymał, rozpoczęli kapłani pienia żałobne. Zamigotały pochodnie, odezwały się flety, pretoryanie dobyli mieczów.
Marek Aureliusz wyciągnął obie ręce nad szczątkami doczesnemi Lucyusza Werusa i modlił się, zasłoniwszy głowę welonem. Gdy skończył, wzięli senatorowie lektykę na barki i wnieśli ją na sam szczyt wieży.
Rozbrzmiał marsz wojenny, pretoryanie zwrócili się twarzami do zwłok Lucyusza i pochylili miecze. Żołnierz żegnał imperatora.
Jeden z kapłanów podał Markowi Aureliuszowi płonącą pochodnię.
Cesarz przystąpił do wieży i cisnął przez duży, okrągły otwór ogień do jej wnętrza, wypełnionego wiórami.
Zaszumiało, załopotało i wszystkiemi szczelinami olbrzymiego stosu buchnęły płomienie. Kłęby dymu zakryły trupa Lucyusza Werusa.
Wtem rozległ się nad Polem Marsowem jeden potężny okrzyk..
— Duch boga Lucyusza! — huknął tłum, wyciągając ręce do góry.
Tam, z najwyższego piętra wieży, z chmury dymu, przetkanej iskrami, wypłynął orzeł, symbol imperatorów rzymskich, rozwinął skrzydła szeroko i wzbił się ku niebu.
Szybował wysoko, coraz wyżej, a kiedy znikł w ciemnych błękitach, padli kapłani domu Antoninów na kolana i zawołali:
— Cześć tobie, boże Lucyuszu!
Motłoch zaś klaskał, jak w cyrku lub amfiteatrze, i wył:
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz!
A „bóg Lucyusz“, jeśli widział swoją apoteozę, uśmiechał się prawdopodobnie uśmiechem imperatora—rozpustnika, którego życie nauczyło tylko pogardy dla ludzi.
Jeszcze po śmierci zadrwił z żywych.
Wracając z wojny markomańskiej razem z bratem, uraczył się w pobliżu Altinum[9] winem i miłością do tego stopnia, że mu już żadne lekarstwa nie pomogły. Rażony apopleksyą, dokonał dni nędznych w drodze do Rzymu.
Bawił się „bóg Lucyusz“ nikczemnością „panów świata“, którzy zaliczyli, na rozkaz Marka Aureliusza, pijanicę i lubieżnika w poczet istot nadziemskich. Świątynie stawiać mu będą i ołtarze, i modlić się do niego, błagając go o wstawiennictwo u gromowładnego Jowisza. Ha, ha, ha.
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz! — wyli obywatele rzymscy, a kapłani ich bili czołem o ziemię, korząc się obłudnie przed nowym mieszkańcem Olimpu.
Zdala, ze skraju lasku wawrzynowego, przypatrywało się apoteozie Lucyusza Werusa dwóch mężów.
Publiusz Kwintyliusz spoglądał ponurym wzrokiem na płonącą wieżę; Minucyusz Feliks uśmiechał się szydersko.
Kiedy lud witał orła okrzykiem radosnym, wskazał słynny retor afrykański ręką na zwłoki Lucyusza Werusa, smażące się na stosie, i zawołał:
— Bogowie Rzymu, ha, ha, ha...
Publiusz drgnął.
Zakrywszy głowę połą togi, oddalił się szybkim krokiem.
— O Roma, Roma, Roma — płakało jego serce rzymskie.

KONIEC.




  1. „Wywoływacz“, rodzaj sługi, którego czasy nowsze nie znają. Wywoływacz (nomenclator) oznajmiał w domu gości, a na ulicy, idąc obok lektyki, zwracał uwagę pana na mijające go osoby. Do czynności tej wybierano tylko niewolników, obdarzonych bardzo dobrą pamięcią.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zdaje się, że mowa o włosach, nie oczach.
  3. Setny siedemdziesiąty ery chrześciańskiej.
  4. Markomania — dzisiejsze Czechy; Kwadya — Morawia.
  5. Dzisiejszy Wiedeń.
  6. W dzisiejszych Górnych Węgrzech, powyżej Pesztu.
  7. Dzisiejsza Buda: Contra Aquincum Peszt.
  8. Pięć mil rzymskich = jedna mila geograficzna.
  9. W pobliżu dzisiejszej Wenecyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.