Gasnące słońce/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Gasnące słońce | |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza | |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1905 | |
Druk | Józef Sikorski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Marek Kwintyliusz, opuściwszy pałac cesarski, nie udał się wprost do domu. Umówiwszy się z kilku młodszymi patrycyuszami, pojechał do senatora Mucyusza, gdzie wytrwał do rana przy kościach. Przegrawszy dar Werusa: niewolnika, złote naczynia, rydwan, cztery muły, woźnicę i wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, wziął ciepłą kąpiel i kazał się zanieść do Fabiusza.
Były poborca spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu doniesiono o przybyciu zięcia. Był sam, bez służby.
Nie podniósł się nawet z miękkiej sofy na powitanie Marka. Ręką tylko skinął i wskazał mu miejsce obok siebie.
Ale Marek nie spoczął obok teścia. Ułożywszy się na drugiej sofie, przypatrywał się Fabiuszowi przez zmrużone powieki.
— Może pozwolisz grzanego wina? — zapytał Fabiusz. — Chłodno dziś na dworze.
— Dziękuję. Wina mam dosyć, przynajmniej na tydzień.
— Zapomniałem, że biesiadowaliście wczoraj u młodszego cesarza. Obiecałeś mnie wprowadzić na dwór Werusa.
— Na taki zaszczyt trzeba zasłużyć — odpowiedział Marek.
— Wziąłeś za obietnicę sto tysięcy sesterców.
— Wezmę jeszcze więcej, ale tymczasem nie czas myśleć o zaspokojeniu twoich drobnych ambicyj; czeka cię bowiem daleka i długa droga.
— Mnie?
Fabiusz spojrzał zdumiony na zięcia.
— Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Rzymu — mruknął.
— A jednak musisz to natychmiast uczynić — wyrzekł Marek.
Fabiusz uśmiechnął się złośliwie.
— Wiem, że ci moja obecność zawadza — mówił — ale to nie powód do podróży. Zdawało ci się, że zaślubiając piętnastoletnią dziewczynę, będziesz mógł rozporządzać jej majątkiem, jak swoim. Okazało się jednak, że to dziecko potrafi bronić swojego posagu, zwłaszcza, gdy mu rada ojca pomaga. Rozumiem, że chciałbyś mnie wysłać za góry i morza.
— Sam uciekniesz, nie tylko za góry i morza, ale pod ziemię nawet — wyrzekł Marek, spoglądając urągliwie na teścia. — Zucha przy mnie nie udawaj! Tusnelda się znalazła...
Fabiusz zerwał się z sofy.
— A widzisz — śmiał się Marek. — Teraz kolej na mnie drwić z ciebie. Nie uciekaj, opamiętaj się... Owej branki jeszcze nie odkryto.
Blady, drżący na całem ciele, wrócił Fabiusz na miejsce.
— Lubisz szczególne żarty — mruknął, rzucając zięciowi spojrzenie poskromionego kundla.
— A ty lubisz być zanadto mądrym — wyrzekł Marek — chociaż jako zręczny gracz kupiecki, powinieneś wiedzieć, ze struna przeciągnięta pęka. Twoja struna zaczyna, pękać...
— Owa Germanka? — pytał Fabiusz znów zaniepokojony.
— Jeszcze jej nie odnaleziono, lecz tajna straż wygrzebie ją teraz choćby z pod ziemi, bo tak nakazali imperator Lucyusz i pretor Publiusz. Dziś od samego rana spuścił prefekt miasta wszystkie swoje charty z łańcucha, a ty wiesz, że te bestye mają wiatr doskonały, gdy im chłosta grozi. Narzeczona Serwiusza żyje i ukrywa się w Rzymie, co słyszałem na własne uszy.
— Prefekt obiecał... — odezwał się Fabiusz.
— Nad prefektem stoi imperator, zaś Serwiusz umiał rozbudzić ciekawość Lucysza.
— Jesteś przyjacielem imperatora... mogłeś...
— Mogłem, ale nie chciałem...
— Nie chciałeś? Ty, mój zięć?...
— Zdawało ci się, że kupisz sobie za bezcen stosunki i wpływy Kwintyliusza. Chytry z ciebie lis, ale nie zapomniałeś, że i mój dowcip kształcili sofiści greccy. Komu się zachciewa Kwintyliusza na zięcia, ten powinien umieć otwierać szkatułę bez żalu, a ty wydzielasz mi jak niewolnikowi. Teraz pakuj za to manatki i uciekaj za góry i morza, bo jak tylko złowią ową Germankę, wniesie prefekt Serwiusz skargę o gwałt, a krewny mój, pretor Publiusz, każę ci główkę ogolić, włożyć na rączki żelazne pierścioneczki i pośle cię do kopalni sardyńskich, abyś nasycił oczy widokiem kruszców, które tak gorąco miłujesz.
Fabiusz opuścił głowę, zgnębiony.
— I cóż? — drwił Marek. — Może zechcesz mi teraz powiedzieć mowę o przymiotach oszczędności? Zaczynaj... słucham... jestem dobrze usposobiony... Jako prawnik, powinieneś wiedzieć, że za porwanie wolnej niewiasty płaci się utratą swobody i majątku, owa zaś Germanka jest nadomiar narzeczoną rzymskiego obywatela.
Zięć bawił się troską teścia. Spojrzeli na siebie: patrycyusz z pogardą, dorobkiewicz z nienawiścią.
— Prawdaż to, co mówisz? — mruknął Fabiusz. — Może chcesz tylko pieniędzy. Ile?
— Miliony twoje posiadają w tej chwili wartość śmierci — odpowiedział Marek. — Tylko czas może cię wydobyć z matni, w którą cię twoja chciwość wtrąciła.
— Radź, pomóż! — prosił Fabiusz.
— Radź, pomóż — przedrzeźniał Marek. — Wszakże masz własny dowcip, a przebiegłość była twoim głównym majątkiem. Rusz rozumem...
Zamiast rozumem, ruszył Fabiusz ramionami.
— Jesteś moim zięciem — mruknął.
— Wiem, że mnie los skuł z twoją miłą przeszłością — mówił Marek — i dlatego muszę ci pomódz, ale zapłacisz za radę.
— Rozkazuj...
— O sestercach pomówimy później, a teraz słuchaj. Opuścisz dziś Rzym i będziesz czekał w ukryciu na wiadomości odemnie. Mam nadzieję, że imperator Lucyusz zapomni rychło o owej Germance, władza zaś Publiusza nie potrwa wiecznie. Po roku obejmie jego stolicę pretorską inny senator, który nie będzie może na dźwięk złota tak nieczułym, jak mój krewny. Sprawę umorzymy, zatrzemy i wrócisz do Rzymu.
Fabiusz pochwycił ręce zięcia.
— Nie dziękuj — wyrzekł Marek. — Nie dla ciebie to czynię, lecz dla siebie. Kwintyliusz nie może być zięciem skazańca. Idzie teraz o to, dokąd cię schronić. Namiestnikami Gallii i Hiszpanii są przyjaciele Publiusza, a do Azyi wraca Awidyusz Kassyusz. Nie byłbyś tam bezpiecznym. Najlepiej zaszyć się w lasach wolnych Germanów, gdzie masz liczne posiadłości. Życzę ci szczęśliwej drogi, a córce powiedz przed wyjazdem, żeby była dla męża hojniejszą, jeżeli nie masz ochoty przebywać zbyt długo wśród barbarzyńców.
Rzuciwszy teściowi na pożegnanie spojrzenie pogardliwe, opuścił Marek pałac Fabiusza.
Był śmiertelnie znużony. Cały dzień wczorajszy przepędził w amfiteatrze, wieczór u Lucyusza Werusa, a noc przy kościach. Trzymał się ledwo na nogach.
Przybywszy do siebie, udał się natychmiast do pokoju sypialnego i spoczął w ubraniu na łóżku. Togę tylko oddał szatnemu.
Właśnie miał zasypiać, kiedy się zasłona podniosła i na progu stanęła Liwia Fabia.
Nizka, krępa, z dużą głową, a małemi oczkami, nie była żona Marka kobietą urodziwą. Mimo lat młodych, miała cerę przywiędłą.
Popatrzyła na męża, potem zbliżyła się do niego i odezwała się głosem twardym:
— Przyszłam ci podziękować za uprzejmość. Sądziłam, że wrócisz dopiero jutro rano, albo może za tydzień. Jesteś mężem wzorowym.
— Bardzo mi przyjemnie, że masz o mnie tak dobre mniemanie — odpowiedział Marek, ziewając — ale będzie mi jeszcze przyjemniej, gdy zachwyt swój nad mojemi cnotami wyrazisz później, bo w tej chwili jestem śpiący, jak widzisz.
Liwia przygryzła wargi.
— Marku! — wyrzekła.
— Liwio!
— To musi się raz skończyć...
— Cóż takiego?
— Jestem twoją żoną...
— A ja twoim mężem...
— Wcale tego nie czuję.
— A ja, niestety, zbyt troskliwie.
Liwia pochyliła się nad Markiem.
— Żądam praw swoich — mówiła głosem stłumionym, w którym kipiał gniew.
— Nosisz moje nazwisko, a na sukni szeroki szlak purpurowy, o co ci głównie chodziło. Czegoż chcesz więcej?
— Nie zniosę dłużej twojego lekceważenia.
— I cóż zrobisz?
Liwia tupnęła nogą.
— Nie pozwolę ci przebywać po za domem całemi nocami! — wrzasnęła.
— Nie pozwolisz? A jakże to sprawisz? — pytał Marek, podnosząc się na posłaniu. — Przedewszystkiem, przemawiaj do mnie ciszej, bo nie lubię kobiet krzyczących. Nie jesteś już w domu byłego poborcy.
— Jestem w domu swoim, u siebie! — wołała Liwia, nie zniżając głosu. — Ten dom należy do mnie, bo wydarłam go ze szponów lichwiarzy; wszystko, co się w nim znajduje, należy do mnie: i nazwisko twoje, i pamiątki rodzinne, i ty należysz do mnie, bo cię kupiłam.
Marek zerwał się z łóżka.
— Ejże! — zawołał. — Czy tak? Więc mnie kupiłaś? I to w jakim celu?
— Abyś mi był mężem...
— Dlaczego nie dodajesz: i panem. Powinnaś wiedzieć, że Kwintyliusz nie znosi nad sobą cudzej woli.
— Miałeś czas nauczyć się, że i Fabia nie umie być niewolnicą.
— A jednak nie byłoby nic dziwnego, gdyby córka wyzwoleńca posiadała więcej uległości od ciebie.
Na żółtą twarz Liwii wystąpił ciemny rumieniec.
— Nikczemny! — syknęła.
— Podła żmijo! — krzyknął Marek. — Męczysz mnie od kilku tygodni chciwością dorobkiewiczówny, liczącej każdy grosz; obrażasz mnie codziennie przypominaniem posagu, wyrzucasz mi wesołą młodość, jak gdybyś miała do niej prawo. Życie mi obrzydziłaś, a dziwisz się, że mi cierpliwości zabrakło! Ty mnie nazywasz nikczemnym, ty córka Fabiusza, ty śmiesz znieważać Kwintylia, niewolnico!
Marek pochwycił Liwię za ramię.
Ale w tej chwili błysnął w jej ręce sztylet.
— Puszczaj! — wrzasnęła.
Z szybkością zręcznego szermierza wyrwał Marek z dłoni żony broń i cisnął ją na posadzkę.
— Na kolana przed panem swoim! — warknął.
Ujął Liwię za kark i nagiął do ziemi.
Potem pochylił się nad nią i mówił szybkim, stłumionym głosem:
— Błyskasz mi ciągle w oczy ukradzionem złotem twojego ojca, a nie wiesz, że nad tem złotem wisi wyrok pretora. Jedno słowo z moich ust, a cały twój majątek utonie w paszczy skarbu cesarskiego. Fabiusz, zagarniając posag dla ciebie, nie przebierał w środkach, nieostrożny, mimo chytrości. Ojciec twój ucieka dziś z Rzymu przed sprawiedliwością mojego brata.
— Mój ojciec? — szepnęła Liwia przerażona.
— Owa Germanka, którą ukradł, jak cały swój majątek — mówił Marek dalej — stanie dziś, jutro przed sądem i zażąda słusznej zemsty za gwałt, dokonany na osobie narzeczonej obywatela rzymskiego, a brat mój nie odmówi tej zemsty. Znasz go...
— Ratuj go, Marku! — błagała Liwia, obejmując kolana męża.
— Powtórz teraz, że mnie kupiłaś... To ja pokrywam nazwiskiem i stosunkami waszą nikczemną przeszłość, to ja kupiłem wasze złoto, którego mi żałujecie. Gdybym był wiedział, że ono tak drogie, nie byłbym po nie sięgnął.
— Przebacz, Marku, ratuj go... — prosiła Liwia.
— Dziś prosisz, a jutro, gdy zdejmę z waszych głów niebezpieczeństwo, rzucisz mi znów w twarz obelgę i będziesz śledziła kosem okiem każdy sesterc, wychodzący z rąk moich. Znam was, plemię handlarskie. A ty naucz się, że powolność męża zdobywa się nie gniewem, lecz uległością. Rzeczą niewiasty słuchać...
Na korytarzu zaszeleściły ciche kroki niewolnika. Szybko podniosła się Liwia z kolan.
— Znakomity Fabiusz prosi o posłuchanie — odezwał się wywoływacz, uchybiwszy zasłony.
— Gdy się żona oddaliła, upadł Marek ciężko na krzesło. Gwałtowna scena, podbudziwszy jego nerwy, odebrała mu senność. Trząsł się z wyczerpania, a czuł, że nie zaśnie.
To, co się dziś stało, było skutkiem długiego szeregu przyczyn.
Zaraz nazajutrz po ślubie przekonał się Marek, że się zawiódł, licząc na młodość Liwii i hojność Fabiusza. Poborca, zabezpieczywszy posag córki wszelkiemi prawnemi dokumentami, zdjął z twarzy, uśmiech uprzejmy. Z gładkiego, podstępnego lisa, stał się lisem drwiącym. Gdy doszedł do celu, jaki sobie wytknął, zamknął szkatułę i otwierał ją tylko wtedy, gdy trzeba było płacić za nadzieję nowego zaszczytu.
A Liwia okazała się wkrótce bardzo niewygodną. Opryskliwa i samowolna, nie pozwalała mężowi zaciągać długów i uczepiła się jego ramienia z natręctwem zazdrosnej żony. Śledziła jego kroki, domagała się, żeby pozrywał dawne wesołe stosunki i zostawał ciągle przy jej boku.
Usidlony lew nie pozwolił się wprawdzie skrępować, ale stało się to kosztem jego spokoju. Ilekroć wracał nad ranem do domu z hulanki, zastawał w domu albo płacz, albo gniew, a zawsze wyrzuty.
Nie tak wystawiał sobie Marek małżeństwo z córką dorobkiewicza. Zdawało mu się, że Liwia, która wygłaszała przed ślubem zasady bezwzględnej swobody, zadowoli się świetnem nazwiskiem i blaskiem zewnętrznego otoczenia, nie narzucając mu siebie. Wesołemu pretorowi, który pił słodycz miłości z najpiękniejszych ust Rzymu, nie przyszło nigdy na myśl, żeby ta brzydka dziewczyna mogła zażądać od niego uczuć serdecznych. On, zepsuty powodzeniem wykwintniś, ulubieniec kobiet wielkiego świata, miał smak tak wybredny, iż pożądliwość jego drażniła już tylko wyjątkowo urodziwa lub niezwykle uzdolniona zalotnica. A w Liwii było wszystko pospolite, zacząwszy od gminnych rysów, a skończywszy na szorstkim głosie. Oko patrycyusza obrażała jej duża, niezgrabna ręka i płaska, szeroka noga, jej długi, niekształtny tułów i ruchy ociężałe.
Marek przecenił siły swoje, gdy mniemał, że złoto zatrze z czasem różnicę między nim a Fabiuszami. Poznawszy ich bliżej w życiu codziennem, zrozumiał, iż są rzeczy, których pieniądze nie usuwają. Każdy gest tych ludzi, pożeranych przez śmieszne ambicye, był mu wstrętnym; odpychały go ich obyczaje i zwyczaje, ich poglądy i cele. Co ogłada towarzyska przysłaniała w oddaleniu, to wyszło na jaw w stosunkach ściślejszych. Układny poborca okazał się chytrym dorobkiewiczem, a jego oświecona córka pyszną samicą.
Oparłszy głowę na dłoni, przebiegał Marek myślą ostatnie tygodnie i widział, że się pod każdym względem zawiódł. Zamiast z dziewczyną powolną, sprzągł się z kobietą gwałtowną, która chciała i umiała bronić praw małżonki; zamiast hojnego teścia, pozyskał nieprzyjemnego dozorcę swoich czynności.
Uśmiechnął się gorzko i opuścił głowę jeszcze niżej. Wypędzić żonę, dać jej rozwód? Była to rzecz tak zwykła w Rzymie Antoninów, iżby się nikt nie zdziwił. Każdy z jego przyjaciół łączył się i rozłączał po kilka razy.
Ale w jakim celu? Trzebaby się po raz trzeci ożenić, a Marek zaczynał się życiem męczyć. Coraz częściej przychodziły na niego chwile takiego znużenia, iż mu wszystko naokoło szarzało, brzydło. Zwłaszcza po nocy bezsennej, przepędzonej wesoło, czuł, że owa wesołość traci dla niego dawny urok. Rozkosze i zabawy powtarzały się bez zmiany. Po za granice wina, kobiet, pustej rozmowy i gry w kości nie przechodziła pomysłowość najrozpustniejszych towarzyszów. Zawsze to samo...
Marek wypił już morze wina, całował legion kobiet, przegrał w kości fortunę senatorską, wydrwił tysiące razy bogów, filozofów, ludzi, świat, siebie w końcu. Żadnej rozrywki nie dawało mu życie.
— Warto-ż one moich zachodów? — pytał się znudzony wczorajszą biesiadą sybaryta.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Czarne skrzydła zniechęcenia załopotały nad jego głową, nucąc mu pieśń nicości. Gdyby mu kto w tej chwili podał truciznę, wysączyłby ją bez wahania. Nie straszyła go tajemnica innego świata, bo ciągłe szyderstwo wypaliło w nim wszelką wiarę. Był zresztą, mimo zniewieściałości, zanadto potomkiem rycerskim, aby się miał śmierci lękać.
Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem nerwów, cały zimny wskutek nadużycia alkoholu, czuł rozkosz wiekuistego spoczynku.
Kiedy tak siedział, zmięty, skulony, z przymkniętemi powiekami, zaszeleściła za nim jedwabna kotara i jego ramienia dotknęła ręka niewieścia.
Sądząc, że to Liwia, nie podniósł nawet głowy.
Ale nie żona weszła do niego.
— Słaby jesteś, Marku? — zapytał dźwięczny głos Tullii Kornelii.
Marek otworzył oczy.
— To ty, Tullio? — wyrzekł, chwytając jej dłoń. — Jak dobrze, że mnie odwiedziłaś! Czuję dziś potrzebę widoku twarzy życzliwej.
— I ja także — szepnęła Tullia.
Marek spojrzał na nią zmęczonemi oczami.
— Taka jesteś blada, Tullio — mówił. — Czyby i ciebie przesyt pokonał.
— Publiusz przysłał dziś pierścień żelazny — odpowiedziała Tullia, utkwiwszy wzrok w posadzce.
— Szczęście cię wzruszyło, rozumiem...
— Nie dla mnie ten pierścień zaręczynowy.
— Nie dla ciebie? Dla kogo? — zapytał Marek zdziwiony.
— Dla Mucyi...
Marek puścił rękę Tullii.
Milczeli oboje. On oparł znów głowę na dłoni i patrzył przed siebie szklannemi oczami; ona targała nerwowo suknię.
— Szczęście nas opuściło, Tullio — odezwał się Marek po jakimś czasie. — Przeliczyliśmy się... chciałbym już przejść w krainę cieniów...
Tullia podniosła głowę dumnie.
— A ja nie — wyrzekła twardo. — Umrzeć bez zemsty, to rzecz niewolnika. Zemsta osładza zawód doznany.
Była blada, lecz bladością gniewu, który rozdął jej nozdrza i tryskał jej z oczu.
— Mucya niewinna — mówił Marek.
— Winien każdy, kto śmiał stanąć na drodze moich zamiarów, rozmyślnie, czy wypadkiem.
— To nasza krewna, Tullio.
— Już ci raz mówiłam, że jestem sobie krewną najbliższą.
— Wiem, że nie przebaczysz zniewagi. Cóż zamierzasz uczynić?
— Usunąć ją z drogi.
— Czy masz dowody?
— Będę je miała. Przyszłam do ciebie zapytać się, który pretor sądzi sprawy chrześcian?
— Sprawy obwinionych ze stanu senatorskiego należą przed trybunał Publiusza.
— Publiusza! — zawołała Tullia. — I ty mówisz, że mnie szczęście opuściło? Nawet Furye nie zdobyłyby się na zemstę okrutniejszą. Publiusz, sądzący Mucyę! Ha, ha, ha...
Śmiała się żółcią, obrażoną dumą, nienawiścią natury gwałtownej.
— Teraz przekonamy się, jak daleko sięga twoja cnota obywatelska, Rzymianinie dawnego obyczaju! Będziesz miał sposobność dowieść światu, że ród Brutusów nie wygasł jeszcze między nami.
I znów dławił ją śmiech bolesny, zmieszany z łkaniami zrozpaczonej kobiety.
— Mucya przed sądem Publiusza... ha, ha, ha... Nawet Arystofanes nie wymyśliłby sceny komiczniejszej.
Marek nie zatrzymywał Tullii, gdy uścisnąwszy jego rękę, wybiegła szybko z pokoju. Sam nieszczęśliwy, stał się obojętnym na cudzy smutek.
Tullia, wsiadłszy do lektyki, kazała tragarzom przyśpieszyć kroku. Niosła ją burza, która zwirowała spokój jej duszy.
Do ostatniej chwili łudziła się, że pokona ostatecznie Mucyę. Była kobietą urodziwą i wytworną, jak niewiele dam rzymskich. Jej giętki, przez najlepszych mistrzów greckich oszlifowany umysł tryskał ogniem drogich kamieni. Któraż inna niewiasta mogłaby stanąć godnie obok patrycyusza tak dumnego, jak Publiusz?
A ten dumny patrycyusz, cel zabiegów wszystkich matek ze stanu senatorskiego, pogardził nią, odtrącił, wybierając dziewczynę skromną, roztkliwiającą się nad nędzą niewolników! Starodawnym obyczajem przysłał dziś Mucyi przez Serwiusza pierścień żelazny...
— Nie złożycie razem ofiary przed ołtarzem bogów domowych — mówiła Tullia do siebie. — Rozdzieli was miecz kata, a może potem...
Mściwa kobieta nie traciła jeszcze nadziei. Bo nie sama tylko potrzeba wydobycia się z trudnego położenia materyalnego pchała ją do Publiusza. Odważny żołnierz i nieugięty obywatel pociągał jej dumę i budził w niej szacunek. Jeżeli uledz, to tylko takiemu mężowi...
Powoli, nieznacznie, skradało się do serca Tullii, ze czcią, jaką żywiła zawsze dla Publiusza, uczucie inne, cieplejsze. Olśniewała ją jego dzielność, przyklasnęła mu, kiedy zgromił motłoch, i brała gorący udział w jego igrzyskach pretorskich.
Coraz częściej myślała o nim w chwilach samotnych, oplatając jego orlą głowę powiewną przędzą snów kobiety kochającej.
Tak, ona go kochała. Uczuła to dziś, kiedy prefekt Serwiusz przyszedł do jej domu, jako swat Publiusza. Gdy spostrzegła w ręku barbarzyńcy pierścień żelazny, zastygła w niej w pierwszej chwili wszystka krew, a potem zebrała się w sercu i obiegła żyły wrzącym ukropem. Musiała użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem.
A ten pierścień nie był dla niej...
Tullia wcisnęła twarz w poduszkę lektyki. Nieznane jej dumie łzy gorące paliły jej powieki.
Gdy stanęła przed domem, była znów spokojna, jak zwykle. Tylko zmęczone oczy nie miały chłodnego blasku.
— Przyślij mi Trazybula — rozkazała wywoływaczowi, spocząwszy w sali przyjęć na sofie.
Nizki, tłusty, kosooki Greczyn wsunął się kocim krokiem i ucałowawszy koniec trzewika pani, czekał na zapytanie.
— Czy pamiętasz moją obietnicę? — odezwała się Tullia, przeszywając sługę spojrzeniem lodowatem.
Niewolnik pochylił głowę, przyłożywszy rękę do piersi.
— Będziesz wolnym, albo zgnijesz w więzieniu.
— Uczyniłem wszystko, co rozkazałaś, pani — mruknął Grek.
— Uczyniłeś zamało, bo nie mam dotąd wiadomości pewnych.
— Jutro, nocą, uda się Mucya Kornelia na nabożeństwo chrześcian do grobów podziemnych za bramą Appijską.
W oczach Tullii błysnęła radość.
— Czy to wiadomość pewna? — zapytała obojętnie, jak gdyby ją słowa niewolnika nic nie obchodziły.
— Stałem za drzewem pod murem w ogrodzie, kiedy Mucya Kornelia przechodziła z gladyatorem Sporusem. Umówili się, że pójdą razem do grobów. Sporus jest chrześcianinem, pani.
Tullia zamyśliła się.
— Jutro, pod wieczór — odezwała się po chwili — zaniesiesz do prefekta miasta list i postarasz się o to, żeby doszedł natychmiast jego rąk.
— Ty rozkazałaś, pani — mruknął niewolnik.
Oddaliwszy sługę, oparła Tullia głowę na dłoni i utkwiła wzrok w suficie.
— Nie sądzę, żeby chciał kochać chrześciankę — mówiła do siebie.
Północ już dochodziła, a Serwiusz nie czuł potrzeby spoczynku, chociaż biegał od świtu do wieczora, zagrzewając tajną straż do starannych poszukiwań.
Groźba imperatora i Publiusza poskutkowała.
Mimo wygranej wazy murryńskiej, wypuścił prefekt Rzymu całą sforę szpiegów na miasto, przykazawszy im surowo, żeby mu dostawili Tusneldę żywą, albo odnaleźli dowody śmierci.
Już drugi dzień tropiły psy gończe, przetrząsając wszystkie nory i dziury stolicy, znane tylko policyi. Nie było podejrzanego domu, któregoby nie obwąchały.
Jutro miały się rzucić na przedmieścia.
Serwiusz spoczywał w małym pokoiku sypialnym na krześle, oparłszy głowę na dłoni. Miał na sobie zbroję, a na niej złoty łańcuch zasługi wojskowej i szarfę wyższego oficera. Obnażony miecz leżał na jego kolanach.
— Możeby was rozpiąć, panie? — odezwał się Herman, który siedział na posadzce, podłożywszy pod siebie nogi. — Jesteście znużeni, a zbroja uciska.
Serwiusz zrobił głową ruch odmowny.
— Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się — wyrzekł — że mi zbroja będzie jeszcze dziś potrzebną.
— Już późno, panie. Miasto śpi.
— Jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi czekać.
— W takim razie czekajmy.
— My znamy ten głos tajemniczy, Hermanie. Ostrzega on nieraz żołnierza.
— Dziwny to głos, panie — mówił stary setnik.
— Pamiętasz ostatnią bitwę? — zapytał Serwiusz. — Coś mi szeptało, żebym zmienił konia. Opierałem się owemu głosowi, ale tak mnie ścigał, iż go w końcu usłuchałem.
— I uczyniliście dobrze, bo Blassius, który dosiadł waszego ogiera, nie wrócił z pola krwawego. Ludzie wierzą, że to głos naszych przodków, krążących nad nami, chociaż ich nie widzimy.
— Może, może... któż przeniknie tajemnice pozagrobowe?... — mówił Serwiusz półgłosem.
Zaspany wywoływacz wsunął głowę, przez drzwi i odezwał się:
— Jakiś człowiek chce z tobą mówić, panie.
Serwiusz podniósł się żywo.
— Niech wejdzie — rozkazał, zwróciwszy oczy na kotarę.
Na jej tle purpurowem zarysowała się wątła postać chudego, bladego mężczyzny, zawiniętego w ciemny płaszcz.
— Kto jesteś, że ośmielasz się mnie niepokoić o porze tak późnej? — zapytał Serwiusz.
— Należę do tajnej straży, panie — odpowiedział głosem przyciszonym.
— Przynosisz mi wiadomość o Tusneldzie? — zawołał Serwiusz.
Szpieg wyjrzał na kurytarz, a przekonawszy się, że niewolnik się oddalił, odparł.
— Przynoszę, ale wiadomość to tylko dla ciebie.
Wskazał oczami na Hermana.
— Możesz mówić — wyrzekł Serwiusz.
Szpieg wahał się przez chwilę, potem odezwał się:
— Będę mówił, lecz tylko wtedy, gdy mi przysięgniesz na głowę ojca, że nie zrobisz żadnego użytku z tego, co ci powiem. Wiem, że Germanowie dotrzymują przysięgi.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie, panie.
— Przysięgam na głowę ojca i na cześć rycerską — wyrzekł Serwiusz, podnosząc rękę do góry.
— I ty przysięgnij!
Szpieg zwrócił się do Hermana.
— Przysięgam — mruknął setnik.
— Więc dowiedz się nasamprzód, że stoi przed tobą chrześcianin — mówił szpieg.
— Chrześcianin? — szepnął Serwiusz zdziwiony.
— Dziwisz się, że chrześcianin należy do tajnej straży? Gdybyśmy nie byli wszędzie, mielibyśmy jeszcze więcej męczenników.
— Rozumiem... Ostrzegacie swoich.
— Jesteśmy już tak liczni, że czas na obronę. Dosyć krwi naszej zbroczyło arenę amfiteatru.
— Ale Tusnelda! O niej mi mów!
— I twoja narzeczona, panie, jest chrześcianką.
— Tusnelda chrześcianką!
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Ulitował się nad jej niedolą jeden z wyznawców Baranka, który służył u Fabiusza — opowiadał chrześcianin — uprowadził ją z więzienia i ukrył w naszych grobach. W świętej ciszy cmentarzyska oświecił Bóg jej czystą duszę i przyjęła chrzest.
Serwiusz znał zanadto dobrze usposobienie rządu rzymskiego, aby nie wiedział, że jego narzeczonej grozi nowe niebezpieczeństwo. Gdyby ją pachołkowie prefekta ujęli w otoczeniu chrześcian, dałaby głowę pod miecz. A on, prefekt legionów, nie mógłby jej nawet bronić, bo uległby takiemu samemu losowi.
Nie będąc Rzymianinem z pochodzenia, nie żywił do „przesądu wschodniego“ nienawiści panów świata. Sprzyjał raczej Bogu, który zrównał wszystkich ludzi. Ale jego życzliwość nie wpłynie bynajmniej na sąd pretora. Sam Publiusz, chociaż ukarze Fabiusza za gwałt, podpisze na Tusneldę bez wahania wyrok za obrazę bogów rzymskich.
Serwiusz zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia. Zrozumiał, że tylko szybki czyn może jego narzeczoną ocalić, szpiegowie bowiem, rozszerzywszy poszukiwania na przedmieścia, wyśledzą kryjówki chrześcian, a wówczas zostanie mu tylko trup Tusneldy.
— Zaprowadź mnie natychmiast do waszych grobów — wyrzekł po dłuższym namyśle.
— Po to przyszedłem, ale pamiętaj, panie, że przysiągłeś — odparł chrześcianin.
— Nie lękaj się. Germaninowi zaufałeś.
W kilka minut potem pędziło trzech jeźdźców ulicami Rzymu.
— Z drogi! — nawoływał ciągle Herman, świecący z konia pochodnią.
Przebiegli miasto, wypadli z bramy Appijskiej.
Głucho rozlegały się na płytach bazaltowych uderzenia kopyt końskich. Grobowce zmarłych pokoleń, występujące wyraźnie ze srebrzystych półcieni blasków księżycowych, spoglądały na mężów, którzy pochyleni na karki rumaków, lecieli w ciszę nocną, jak duchy skrzydlate. Wiatr unosił ich płaszcze.
Pędzili bez wytchnienia, skupieni, milczący. Gnała ich śmierć — stały gość tych stron ponurych. Codziennie rozbrzmiewały tu trąby pogrzebowe, co kilka tygodni brzęczały kajdany chrześcian, pędzonych przed trybunał pretora.
Stróże mogił, czarne cyprysy, zadrżały od czasu do czasu, a wówczas popłynął nad ostatniemi mieszkaniami możnych rodów rzymskich tajemniczy szum, jakby podziemnej skargi echo niepochwytne.
Jeźdźcy pędzili... Minęli grobowce Scypionów, Kwintyliów, Korneliów. Na zakręcie drogi zatrzymał się chrześcianin.
— To tu wyrzekł, zeskakując na ziemię.
— Zostaniesz przy koniach — rozkazał Serwiusz, zwracając się do Hermana — zaraz wrócimy.
Szedł za chrześcianinem, który go prowadził przez ogrody, oglądając się uważnie na wszystkie strony.
Nikt nie śledził ich kroków; psy tylko odzywały się na dziedzińcach przedmieścia.
Zatrzymali się przed klombem, utworzonym z krzewów mirtowych. Chrześcianin zapalił pochodnię, nachylił się i odsunął kupę chrustu.
— Schodź ostrożnie, panie — odezwał się i spuścił się do dołu, którego otwór zasłaniał stos suchych gałęzi, posypanych piaskiem.
Kiedy Serwiusz uczynił, co mu chrześcianin polecił, znalazł się w wązkim ganku podziemnym, tak nizkim, że jego głowa dotykała sufitu. Zgęszczone, ciężkie powietrze zatamowało mu w pierwszej chwili oddech. Nie widział nic naokoło siebie, światło bowiem pochodni zmalało i drgało, jakby chciało zgasnąć.
— Nachyl się, panie, i postępuj za mną — mruknął chrześcianin.
Szli naprzód prosto przed siebie, ślizgając się po wilgotnej, gliniastej ziemi, potem spuścili się jeszcze głębiej. Bywały przejścia tak nizkie i wązkie, że trzeba się było przeciskać na kolanach.
Od czasu do czasu rozszerzał się ganek, tworząc jakby okrągłą komorę, wykutą w kamieniu. Wówczas zatrzymywał się Serwiusz, aby wyprostować skurczone członki. Migotliwy płomień pochodni stawał się spokojniejszym i rzucał smugi jaśniejsze na ściany. W jego żółtych blaskach spostrzegał Serwiusz sarkofagi, pozbawione wszelkich ozdób rzeźbiarskich. Tu i owdzie tylko widać było palmę, wyrytą niezręcznym rylcem, wizerunek dobrego pasterza, niosącego na barkach zbłąkaną owieczkę, gołąbka, krzyż lub napisy.
— To wasi wyznawcy? — zapytał Serwiusz.
— Wyznawcy i męczennicy — odpowiedział chrześcianin.
Im dalej postępowali, tem więcej było owych skromnych grobów, które się ukryły przed oczami ciekawych i prześladowców. Z prawej i lewej strony ganków mnożyły się w ścianach otwory i sarkofagi, piętrzące się w końcu jedne na drugich.
Serwiusz domyślił się, że znajduje się na cmentarzysku chrześcian i zdziwił się wielkiej ilości ofiar nowej wiary... Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie grób. Całe rodziny spoczywały w trumnach kamiennych obok siebie, żałowane i żegnane tylko przez wydziedziczonych. Znaczna część niewolników, których doczesne resztki zewsząd go otaczały, oddała głowę na Polu Hańby, lub wyzionęła ducha na arenie amfiteatru. Poszarpane, okrwawione członki pozbierali nocą współwyznawcy i ukryli je w tych smutnych, podziemnych norach.
Bo smutne i ubogie było miasto umarłych chrześcian. Nie ogrzewało go słońce, nie przyświecał mu księżyc, nie szumiały mu cyprysy cichej pieśni o nicości. Złote napisy nie przypominały światu zasług zgasłych bohaterów, którzy znieśli dla swojej wiary najokrutniejsze męczarnie. Laury i kwiaty nie zdobiły ich szarych mogił.
Otaczała ich wieczna, głucha noc, oddychająca nie wonią pól i lasów, lecz stęchlizną głębokich piwnic. Nie stłumione łkanie kochających rodzin mąciło spokój zmarłych, jeno głośny płacz nowych ofiar, wytropionych przez straż prefekta Rzymu.
Czasem tylko snuł się po tych smutnych ulicach śpiew ludzki. Ale nie była to pieśń tryumfu, radości. Nuciła ona trwożliwie, wydobywając się z głębi zbolałej piersi i szła gankami, do wcielonej skargi podobna. To modlili się chrześcianie nad grobem męczennika, błagając go, by im dał siły do zniesienia prześladowań.
Właśnie, gdy Serwiusz, postępujący w milczeniu za przewodnikiem, wchodził w nowy kurytarz, odezwała się gdzieś w oddali, jakby na innym świecie, taka pieśń stroskana.
Przystanął i odetchnął.
— Zbliżamy się zapewne do miejsca przeznaczenia — wyrzekł.
— Tak, panie — odpowiedział chrześcianin.
— Czy zastaniemy tam Tusneldę?
— Twoja narzeczona nie opuszcza nigdy naszego schroniska.
— Nigdy?...
Serwiusz odetchnął po raz wtóry. Dusiło go zgęszczone powietrze. A ona żyła tyle miesięcy w tym grobie, pozbawiona słońca i świeżego tchnienia powierzchni ziemi.
— Idźmy dalej — odezwał się chrześcianin.
— Pozwól mi utulić serce — mówił Serwiusz.
Nie widział Tusneldy od roku i miał ją odnaleźć w tak szczególnem położeniu. Żegnał ją w dworcu ojca, wśród lasów dziewiczych Markomanii, wolną, dumną córę wielkiego rodu germańskiego, a ujrzy ją w dobrowolnem, kamiennem więzieniu, ukrywającą się przed szpiegami Fabiusza i prefekta miasta.
Przyłożył rękę do piersi. Serce biło tak silnie, że nawet zbroja nie stłumiła szelestu jego uderzeń.
— Idźmy! — wyrzekł.
Szli znów prosto przed siebie gankiem, który się rozszerzał w miarę, jak zbliżali się do jego końca. Śpiew, podobny zrazu do brzęku wielkiego mnóstwa pszczół i leśnych muszek, rósł z każdą chwilą, stawał się coraz wyraźniejszym.
Serwiusz rozróżniał już głosy męzkie i żeńskie. Nuciły wspólnie pieśń, utkaną z samych prawie tonów minorowych.
Nagle rozstąpiły się ściany ganku, odsłaniając okrągłą, sklepioną kaplicę, oświetloną lampami olejnemi. W głębi znajdował się sarkofag, ozdobiony palmą, wysunięty nieco ku środkowi, a przed nim klęczał staruszek, ubrany w białe, długie suknie. Oparłszy skroń na trumnie męczennika, modlił się w milczeniu.
Kapłana chrześciańskiego otaczało kilkadziesiąt osób obojga płci i różnych stanów. Serwiusz dostrzegł między niewolnikami purpurowe szlaki rycerstwa i twarze kobiet, znanych mu z domów senatorskich.
Przebiegając szybko zebranie, zatrzymał się jego wzrok zdumiony na głowie Mucyi Kornelii. Przytulona do ściany, modliła się z oczami podniesionemi, nie łącząc swego głosu z chórem. Oderwana od otoczenia, nie zdawała się nic widzieć i słyszeć.
— I ona? — pomyślał Serwiusz. — Biedny Publiusz...
Ale gdzie Tusnelda?
Po prawej stronie sarkofagu stała wysoka postać niewieścia z rękami splecionemi na łonie. Płaszcz jasnych, złocistych włosów okrywał jej ramiona, spadając aż do kolan. Tęskne, duże, niebieskie oczy świeciły szklistym blaskiem na tle bladej, wychudłej twarzy, z której niewola i więzienie podziemne starły rumieńce zdrowia i młodości. Nagie ciało przeglądało przez dziury zużytej, starganej tuniki niewolnicy.
Serwiusz wlepił w tę kobietę wzrok przerażony. Onaż to, ta sponiewierana nędzarka? Tak-że to wygląda córka wolnego księcia germańskiego i narzeczona prefekta legionów! Rozpacz i wstyd przeszły po jej twarzy, poniewierka złamała jej postać. O, Rzymie, Rzymie!...
Patrzył ciągle, nie mogąc oderwać oczu od nieszczęśliwej. Tyle głębokiej boleści było w jej spojrzeniu, tyle goryczy w ustach.
— Tusnelda! — zawołał nareszcie, wyciągając ręce do narzeczonej.
Ona rzuciła się w tył, jakby chciała uciekać.
— Tusnelda! — powtórzył Serwiusz, torując sobie drogę przez tłum nabożnych, którzy ustali w śpiewie.
Tusnelda otworzyła ramiona, jak człowiek raniony śmiertelnie w pierś; zachwiała się i padła z głośnym płaczem w objęcia Serwiusza.
Kaplicę zaległa cisza. Chrześcianie przypatrywali się w milczeniu narzeczonym. Kapłan podniósł nad nimi ręce, błogosławiąc.
— Tak cię sponiewierali... tak cię sponiewierali... — szeptał Serwiusz, przygarnąwszy odnalezioną do siebie.
Odpowiadało mu łkanie urywane.
Wtem doszedł z głębi kurytarzów szelest żelaza uderzanego o żelazo. Chrześcianie nasłuchiwali uważnie... Szelest ten nadpływał ze wszystkich stron, zbliżając się wolno do kaplicy.
Kapłan zbladł. On znał ten szelest złowrogi.
— Módlcie się, bracia i siostry — odezwał się głosem drżącym — proście Boga o siłę w chwili ostatniej, bo staniecie wkrótce przed jego obliczem.
Zgiął kolana, oparł głowę o sarkofag męczennika i czekał spokojnie.
Ale nie wszyscy chrześcianie poszli za jego przykładem. Kilku niewolników skoczyło w boczne kurytarze, kilku innych obnażyło miecze.
— Schowajcie broń — mówił kapłan — kto się bowiem z was dopuści mężobójstwa, ten nie będzie oglądał królestwa niebieskiego.
Daremnie usiłowali się bojaźliwsi schronić. Z takim samym pośpiechem, z jakim uciekali, wracali do kaplicy. Żołnierze prefekta miasta zamknęli wszystkie przejścia, zbliżając się do matni. Już migotały ich pochodnie i rozlegały się nawoływania.
Wówczas padli chrześcianie na kolana i zanosili do Boga modły gorące. Trzech tylko gladyatorów nie chciało się poddać rozkazowi kapłana. Dobywszy mieczów, stanęli przed wejściami do kaplicy.
Serwiusz tulił Tusneldę do piersi, szepcąc jej słowa tkliwe. Tak był nią zajęty, że nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki ich otaczał. Dopiero, kiedy tuż obok niego rozbrzmiał głośny szczęk oręża i odezwały się klątwy walczących ludzi, podniósł głowę i przyłożył instynktowym ruchem żołnierza prawicę do miecza.
Gladyatorowie, zamknąwszy ciałami swojemi wejścia, bronili się z rozpaczą straceńców. Cięcia szły tak gęsto, że widać było tylko jeden blask, migający z szybkością uchodzącego węża. Ale szczupłość miejsca krępowała ruchy szermierzów. Nie mogąc dosięgnąć przeciwników, którzy zagasili pochodnie, uderzali przed siebie w ciemną przestrzeń. Sami, oświetleni lampami kaplicy, stanowili cel wygodny.
Krótko trwała walka. Pachołkowie miejscy, zakryci tarczą mroków, podpełzli bez szelestu. Prawie równocześnie zwalili się z nóg wszyscy trzej gladyatorowie, ugodzeni śmiertelnie. Krew ich obryzgała ściany i ludzi.
Z okrzykiem: „Chrześcian lwom!“ wtargnęli żołnierze do kaplicy i rzucili się na chrześcian. Nikt się nie opierał. Wyznawcy nowej wiary podawali sami ręce w kajdany.
Ogromny, rudy drab pochwycił Mucyę za włosy, podnosząc ją z klęczek.
Widok ten odebrał Serwiuszowi przytomność. Zapomniawszy, że jako dygnitarz wojsk rzymskich, powinien uszanować przedstawicieli władzy cesarskiej, uderzył zuchwałego żołdaka z taką siłą rękojeścią miecza w głowę, że mu rozbił żelazny szyszak. Ale w tej samej chwili objęło go kilkanaście ramion w pas i za nogi, usiłując go przewrócić.
Serwiusz rozparł się, otrząsnął, a uwolniwszy sobie ręce, rozdzielał razy na prawo i na lewo. Pachołkowie jednak, korzystając z ciasnoty, ścisnęli go ze wszystkich stron, a gdy mu jeden z nich zarzucił z tyłu sznur na szyję, stracił równowagę i runął w kałużę krwi, tryskającej z otwartych piersi gladyatorów!
Kilkanaście kolan przygniotło go do ziemi. Daremnie się szamotał. Spętano go, bijąc pięściami po twarzy.
Rudy żołnierz, dźwignąwszy się z ziemi, przypadł do niego i pchnął go sztyletem w pierś. Ale nóż osunął się ze zgrzytem po zbroi.
— Ten pies ma na sobie zbroję! — zawołał żołnierz i zdarł z Serwiusza płaszcz.
Zaledwo to jednak uczynił, cofnął się przerażony.
— Prefekt legionów — mruknął, pobladłszy.
— Prefekt legionów — powtórzyli za nim pachołkowie, spostrzegłszy złoty łańcuch i szarfę.
Stało się to wszystko tak szybko, że Serwiusz nie miał czasu krzyknąć, kiedy mu sznur zamknął gardło, obniżając głos.
— Dowódco! — zawołał rudy żołnierz.
Z jednego z ganków przecisnął się przez tłum setnik straży miejskiej.
— Czego tam? — zapytał.
— Spojrzyj tylko, dowódco — wyrzekł żołnierz, oświecając twarz Serwiusza pochodnią.
Setnik pochylił się nad skrępowanym.
— Prefekt Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — mruknął — zdjąć więzy.
Kiedy oswobodzono Serwiusza z łańcuchów i powrozów, wyprostował członki i podniósł się z ziemi.
— Wy jesteście żołnierzami? — wyrzekł. — Tylko zbóje napadają starców i kobiety.
— Spełniamy rozkaz prefekta miasta — odparł setnik.
— Wiem, ale prefekt nie każe się znęcać nad nieszczęśliwymi, którzy nie stawiają oporu.
— Ty nie wyznajesz przesądu wschodniego, przesławny prefekcie? — zapytał setnik.
— Wyznaję dotąd wiarę boskiego imperatora, a na cmentarz chrześcian przybyłem po narzeczoną, którą tu odnalazłem.
— Rozkaż, a wydamy ją natychmiast w twoje ręce.
Tusnelda, skrępowana jak wszyscy chrześcianie, stała obok Mucyi.
Serwiusz przystąpił do niej, patrzył długo w jej oczy i wyrzekł z naciskiem:
— Ty nie jesteś chrześcianką, Tusneldo. Powiedz setnikowi straży miejskiej, że schroniłaś się tylko do grobów podziemnych przed zemstą Fabiusza. Powiedz, Tusneldo!
W jego glosie drżała prośba gorąca.
W kaplicy zapanowało milczenie. Kilkadziesiąt oczu zwróciło się na Germankę. Ona spuściła głowę, walcząc z sobą widocznie, pierś jej bowiem podniosła się ciężko.
— Zgubiłabym duszę, gdybym się zaparła Boga chrześcian — odparła głosem złamanym — dusza zaś trwa dłużej od ciała. Przebacz, Serwiuszu...
W kaplicy zrobiło się jeszcze ciszej. Słychać było tylko szybki oddech Serwiusza. Stał przez kilka chwil z głową opuszczoną, potem wyciągnął rękę w stronę dowódcy straży i wyrzekł:
— Czyń, co do ciebie należy.
— Setnik dał w milczeniu znak do pochodu.
Bez skargi postępowali chrześcianie za żołnierzami, napełniając podziemne cmentarzysko brzękiem kajdan. Ze ścian spoglądały na nich otwarte groby, gotowe do przyjęcia nowych męczenników.
Już świtało, kiedy się smutny orszak wydostał na powierzchnię ziemi.
I znów rozległ się na bazalcie drogi Appijskiej tentent koni, ale tym razem gnało przez szarą mgłę zimowego poranku tylko dwóch jeźdźców. Trzeci — szpieg — chociaż mógł się zastawić swoim urzędem, pozwolił się spętać razem z innymi chrześcianami.
— Prędko! prędko! — wołał Serwiusz na Hermana, nagląc swojego ogiera do pośpiechu.
Stary wojak nie pytał o nic. Opowiadały mu poszarpane, krwią obryzgane suknie, sińcami pokryta twarz i pogięta zbroja prefekta, że na cmentarzysku chrześcian nietylko grzebią umarłych, lecz biją także żywych.
Publiusz budził się właśnie, kiedy Serwiusz stanął nad jego łóżkiem.
— Znalazłeś Tusneldę? — zapytał.
Spojrzawszy uważniej na przyjaciela, dodał:
— Walczyłeś o nią?
Serwiusz nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody, pracując piersią. Brakło mu tchu...
— Spotkało cię nieszczęście? Uprowadzili ją, zamordowali? — zawołał Publiusz, zrywając się z posłania.
— Tusnelda i Mucya w więzieniu! — wybuchnął Serwiusz.
— W więzieniu? Mucya?
— Chrześcianie... prefekt miasta... cmentarzysko...
— Mów wyraźnie, abym cię mógł zrozumieć...
— Ujęli je na cmentarzu chrześcian...
— Kto, kogo?
Publiusz pochwycił Serwiusza za ramię.
— Jakieś nieszczęście odebrało ci przytomność — mówił. — Obudź się, zbierz siły!
— Skrępowali je... uprowadzili... powlekli... — odpowiedział Serwiusz, padając na krzesło. — O, Publiuszu, jaki ten wasz Rzym okrutny!...
Zakrył twarz rękami i milczał, oddychając z trudem.
— Mów, mów — nalegał Publiusz.
— Zaraz... zaraz... — mruknął Serwiusz.
Nagle podniósł się ruchem szybkim i wyprostowawszy się, wyrzekł:
— Ale ja ją oswobodzę przeciw jej woli... Wydrę ją z paszczy waszej sprawiedliwości, albo zginę z nią razem. Mam dosyć tej gry obłudnej, dosyć, dosyć... Na Walhallę! Zbyt długo służyłem gasnącym blaskom słońca, które już nikogo nie ogrzewa.
Z oczu jego sypały się iskry, drżał na całem ciele.
Publiusz ujął go za ręce i odezwał się łagodnie:
— Ucho przyjaciela nie słyszało mowy obrażającej dumę Rzymianina. Uspokój się, bracie.
Ale Serwiusz nie chciał się uspokoić.
— Twoja duma rzymska zblednie, jak rozpacz niewolnika — wołał — gdy ci powiem, co dzisiejszej nocy widziałem.
Pochylił się nad Publiuszem, zniżył głos i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Twoją Mucyę sponiewierał prosty żołdak, jak ulicznicę. Za włosy ją porwał, podłą pięścią uderzył, plugawemi słowami znieważył, a potem spętał żelazem hańbiącem. Ona jest chrześcianką.
Z gardła Publiusza wypadł chrapliwy, urwany dźwięk, podobny do charczenia konającego. Chwycił się za serce i oparł głowę o ścianę. Śmiertelna bladość powlekła jego oblicze.
Długo milczeli przyjaciele.
— Jeżeli widziałeś dobrze, Serwiuszu — odezwał się pierwszy Publiusz — niech się cienie przodków nademną zmiłują, albowiem ciężką pokutę wyznaczyli mi bogowie za ich winy.
Odetchnął i szepnął:
— O, Mucyo, Mucyo, dlaczegoż mi to uczyniłaś!...
— Ocal ją! — wyrzekł Serwiusz. — Z łona jej wyjdzie ród, godny twego imienia.
— Jestem od dwóch dni pretorem Rzymu — odpowiedział Publiusz — a ona stanie przed moim sądem.
I przycisnął powtórnie rękę do serca.
Na Kapitolu, przed więzieniem Mamertyńskiem, zebrał się tłum ciekawych, czekających na przeprowadzenie więźniów do sali sądowej.
Próżniaczy motłoch, żądny taniej rozrywki, obiecywał sobie zajmujące widowisko. Bo nie codziennie pozwalano mu oglądać członka stanu senatorskiego, oddanego na pastwę ulicy.
Dawniej, za cesarza Domicyana, otwierały się drzwi karceresu bardzo często przed purpurą patrycyuszowską. Przedstawiciele najzasłużeńszych rodów rzymskich przekraczali próg wilgotnej nory, wykutej w skale, aby wrócić na światło dzienne w towarzystwie kata.
Ale tę smutną przeszłość pamiętali tylko ludzie bardzo starzy.
Od chwili, kiedy Antoninowie zasiedli na tronie, drżała w Rzymie przed sprawiedliwością pretorów jedynie zbrodnia istotna. Kaprys monarchy nie straszył obywateli, denuncyacya przestała być rzemiosłem zyskownem, podłość nie wyrównywała drogi do władzy i zaszczytów. Obraza majestatu znikła zupełnie z tablic sądowych.
Motłoch nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Zamiast dziękować Markowi Aureliuszowi że szanował w każdym obywatelu godność ludzką, szemrał na „babę filozofującą,“ która pozbawiała go wrażeń przyjemnych. Bo miło nędzarzowi spojrzeć czasem w bladą twarz możnego arystokraty, drżącego przed śmiercią.
Dziś obiecywali sobie „panowie świata“ w dziurawych togach, pospołu z paniami w połatanych, brudnych sukniach, wzruszenie niezwykłe.
Mucyę Kornelię, przedstawicielkę jednego z najstarszych domów rzymskich, i Tusneldę, księżniczkę germańską, ujęli pachołkowie miejscy nocą w grobach chrześciańskich i poprowadzą je prawdopodobnie przed pretora.
Daremnie zapewniał ciekawych dozorca więzienia, że sąd odbędzie się dopiero za kilka dni. Nie wierzyli. Tłocząc się na ulicy, usiłowali nawiązać gawędkę ze strażnikiem cesarskim, który przechadzał się krokiem miarowym przed karceresem.
— Ślicznego ptaszka pilnujesz w tej rozkosznej klatce — odezwał się jakiś proletaryusz.
— Złote pazurki ma, a piórka purpurowe — dodał drugi.
— Wygodnie mu na miękkiem łożu z granitu — dodał trzeci.
Ale stary żołnierz nie zwracał uwagi na dowcipy i śmiechy motłochu. Od czasu tylko do czasu, gdy się ktoś zbliżył zanadto do karceresu, odepchnął śmiałka, grożąc mieczem.
— Niedźwiedź! — mruczano wokoło.
— Zdaje mu się, że skarbów pilnuje...
— Ścierwa strzeże...
Nagle zamilkły szepty i chychoty. Tłum rozstąpił się przed woźnymi rządowymi, którzy szli w trzech szeregach, poprzedzając jakiegoś dygnitarza.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołał jeden z liktorów, podnosząc do góry topór, tkwiący w pęku rózg.
Za przedstawicielami władzy postępował Publiusz, bez służby i klientów, ubrany w czarną togę żałoby.
— Idzie gruchać z narzeczoną — odezwał się ktoś z tłumu.
Brutalny śmiech gapiów podziękował dowcipnisiowi.
Blada twarz Publiusza była tak spokojna, jakby jej rysy zastygły. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Tylko w oczach, patrzących przed siebie, tlał żar gorączki.
Kazawszy otworzyć drzwi więzienia, zszedł Publiusz po wązkich schodach do podziemi, w których zamykano od czasów niepamiętnych przestępców stanu.
Z dołu powiał na niego zaduch wilgoci, zewsząd otaczały go mroki wiecznej nocy, rozwidnione słabo światłem lampki olejnej, którą dozorca niósł przed nim.
— Ostrożnie, panie — ostrzegał stróż. — Zranisz głowę o kamień.
Przejście było tak nizkie, że trzeba się było nachylić, aby nie uderzyć czołem o sufit.
— Jesteśmy u celu — mruknął dozorca i zaczepiwszy lampkę o ścianę, oddalił się bez rozkazu.
Publiusz ujrzał się w kwadratowym lochu, którego ściany lśniły od pleśni. W tej norze, tak małej, iż zaledwie jeden człowiek mógł się w niej swobodnie ruszać, leżała na kamiennej płycie, zasłanej słomą, kobieta z przymkniętemi powiekami.
Nie zdziwił jej, ani przeraził zgrzyt otwierających się drzwi żelaznych. Nie odwróciła nawet głowy.
Publiusz przypatrywał się tej kobiecie przez kilka chwil, potem ukląkł przed nią, ujął jej rękę w obie dłonie i przycisnął ją do ust.
— Mucyo! — wyrzekł głosem złamanym. — Czy ty wiesz, że postawią cię przed sądem moim?
Mucya podniosła się na łożu i zdjąwszy z palca pierścień żelazny, podała go Publiuszowi.
— Wiem — odpowiedziała — i wiem także, co uczynisz. Odbierz ten znak naszego związku, aby cię nie powstrzymywał od wydania wyroku na chrześciankę.
Ale Publiusz nie wziął pierścienia. Włożywszy go napowrót na palec Mucyi, wyrzekł:
— Narzeczoną moją zostaniesz nawet...
Zamilkł i odetchnął ciężko.
— Dlaczegoś mi to uczyniła! — zawołał i objąwszy Mucyę ramieniem, przycisnął twarz do jej piersi.
Ona dotknęła ręką jego głowy i mówiła:
— Złorzeczyć ci nie będę, jeśli postąpisz tak, jak ci nakazuje obowiązek Rzymianina, stojącego na straży całości państwa. Bo obywatele rzymscy nie mylą się, gdy twierdzą, że nasza wiara zagraża wielkości cesarstwa. Jak rdza stoczy chrześciaństwo wszystkie pojęcia i wyobrażenia, zasady i tradycye, na których stoi Rzym i ludy mu poddane. Z chwilą, gdy nasza prawda zwycięży ostatecznie waszych bogów, runie razem z nimi cała przeszłość, chociaż się pysznie wieczną nazywa. Jesteśmy nietylko wrogami Olimpu, ale całego wogóle porządku obecnego i dlatego powinni nas obrońcy tego porządku prześladować, dopóki posiadają władzę. Widzisz, Publiuszu, że rozumiem i tłómaczę waszą nienawiść do chrześcianstwa, przeto nie smuć się, lecz czyń bez wahania, co do ciebie należy. Nie byłbyś tym Rzymianinem, którego ukochałam, gdybyś mnie oszczędzał. I ja nie postąpiłabym na twojem miejscu inaczej.
Publiusz podniósł głowę i patrzył zdumiony na Mucyę. Słyszał zawsze o uporze chrześcian, ale nie przypuszczał, aby ów przesąd wschodni oddziaływał tak potężnie na swoich wyznawców. Ona-ż to mówiła, ona, Kornelia, Rzymianka w każdej kropli krwi, spadkobierczyni wielkich tradycyj zasłużonego rodu? Słowa jej były zdradą stanu, zbrodnią przeciw państwu.
A jednak, tak myśleć i czuć mogła tylko Kornelia dawnego obyczaju. Żadna z kobiet nowoczesnych nie wciskałaby w ręce narzeczonego miecza kata, żadna nie przypominałaby mu okrutnego obowiązku.
Wszakże on, mąż hartowny, wypróbowany w boju, ugiął się pod ciężarem tego obowiązku. Kiedy szedł do karceresu Mamertyńskiego, drżał jak listek osiki i musiał przywołać na pomoc całą siłę woli żołnierskiej, aby nie dać z siebie widowiska motłochowi.
— O Mucyo, Mucyo — mówił głosem zdławionym — dlaczego odkrywasz przedemną bogactwa duszy swojej w chwili tak strasznej? Czy ty wiesz, że złożyłem w tobie wszystkie nadzieje mojego nazwiska i wszystkie pragnienia mojego serca? Oddawszy młodość na usługi ojczyzny, zarobiłem sobie na miłość takiej, jak ty, kobiety. Ty jedna byłabyś mi ukochaną, najdroższą towarzyszką, nagrodą za długie lata poniewierki obozowej, wierną przyjaciółką wśród otoczenia, którego szanować nie mogę. Z ciebie wyszedłby nowy ród, godny twoich i moich przodków. Kocham ciebie, Mucyo! Bez twojego głosu zamilkną dla mnie ptaki pól i lasów, bez twoich oczu zgaśnie dla mnie słońce, bez twojego widoku zblednie krasa ziemi. Wyrzecz się tego przesądu niewolników, wyrzecz się, najdroższa, i bądź mi żoną i kochanką!
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, całując jej oczy, włosy, usta.
— Wyrzecz się tego przesądu — prosił. — Prawo żąda tak mało... Złożysz ofiarę na ołtarzu Romy i wrócisz do mnie... Powiedz, że się zgadzasz... powiedz...
Całą miłość swoją i boleśc włożył w głos błagalny.
— Mucyo, Mucyo! — szeptał — mówi do ciebie patrycyusz, który nigdy nikogo o nic nie prosił, przed imperatorem głowy nie schylił, a śmierć wyzywał niejednokrotnie. Przed tobą jedną się korzę, bo ty jesteś światłem mojego życia, serca mojego krwią gorącą. Patrz, w prochu się tarzam.
Rzucił się twarzą na wilgotne kamienie i całował rąbek sukni Mucyi.
A ona splotła ręce na łonie, podniosła oczy do góry i rozmawiała ze swoim Bogiem.
Była kobietą i kochała Publiusza. Młode jej serce piło z rozkoszą wyznanie miłości, które wypełniało ponure więzienie pieśnią uroczą. Nie przypuszczała, żeby ten poważny senator był zdolny do tak namiętnego uczucia. On ją miłował całą potęgą dumnego serca. Jeśli się zgodzi na jego żądanie, czeka ją na ziemi najwyższe szczęście ludzkie, jeśli zaś wytrwa w przyjętej wierze, ogarnie ją wkrótce wieczna noc.
Wieczna noc? Tak uczy sceptycyzm gasnących czasów. Ale ona wie teraz inaczej, lepiej... Wartoż poświęcić królestwo niebieskie, nie mające końca, dla krótkiego życia, dla jego złudnych radości i przelotnych zachwytów? Z ciała tylko wykwita rozkosz człowieka i przemija z ciałem. Przysięgła zresztą w ręce kapłana chrześciańskiego, że nie zaprze się nowego Boga, chociażby przyszło głowę położyć. Niewolnicy rzucają się bez trwogi pod pazury lwów i tygrysów, a ona, Kornelia, miałażby się cofnąć?
Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby się broniła przed pokusą i nie patrząc na Publiusza, wyrzekła:
— I Publiusz Kwintyliusz Warus, gdyby ślubował wiarę Bogu chrześcian, nie wyparłby się go przed żadnym trybunałem.
Publiusz dźwignął się z ziemi.
— Dla ciebie, dla ciebie jednej zrobię ofiarę z moich przekonań — mówił gorączkowo. — Wierz w swojego Boga, jeśli ci on do życia potrzebny, ale uczyń zadość wymaganiom prawa. Kochaj go sercem, a zaprzyj się ustami publicznie. Nie opieraj się, Mucyo... Waży się w tej chwili twoje i moje szczęście. Pamiętaj, że twoja hańba jest moją hańbą, twoja rozpacz moją rozpaczą. Z twojem tchnieniem ostatniem skona we mnie serce na zawsze. Bez ciebie będę, jak dom bez ogniska, jak świątynia bez ołtarza.
I znów przyciskał rąbek jej sukni do ust rozpalonych.
— Tak mnie męczysz, Publiuszu — odparła Mucya, zakrywając twarz rękami. — Utrudniasz mi spełnienie ofiary, od której mnie już nic nie odwiedzie.
— Bóg twój nie może żądać ofiary tak wielkiej — przekonywał Publiusz.
— Domaga się jej okrucieństwo długiej przeszłości, która pastwiła się nad słabym, ubogim i zwyciężonym. Potomni odpowiadają za winy przodków.
— Przelana krew twoja nie odwróci serca człowieka od rzeczy tej ziemi. Zawsze będą zwycięzcy i zwyciężeni, nasyceni i łaknący. Żaden bóg nie stłumi w naturze ludzkiej namiętności.
— Ty nie znasz mojego Boga, Publiuszu — mówiła Mucya. — Gdybyś wniknął w jego naukę, wierzyłbyś tak samo, jak ja, że śladami jego idzie miłość powszechna. Jego boskie serce ogarnęło całą ludzkość bez względu na pochodzenie, jego boski rozum rzucił jasne światło na wszystkie ciemności. W promieniach tego nowego słońca oczyszczą się namiętności człowieka i zapanuje na ziemi sprawiedliwość i miłosierdzie.
Ale rzymskiego patryoty nie przekonały słowa chrześcianki. Podnosząc się z kolan, zawołał Publiusz:
— Przekleństwo temu przesądowi niewolników, co skrada się do Rzymu manowcami pod osłoną nocy, jak podstępny wróg, i zabiera nam serca najszlachetniejsze!
— Nie znasz Boga, któremu bluźnisz, Publiuszu — mówiła Mucya, składając ręce do modlitwy.
— Znam go, znam teraz bardzo dobrze! — wołał Publiusz — i nienawidzę go pogardą Rzymianina, dla którego świat przestaje istnieć razem z upadkiem cesarstwa.
— Będę na drugim świecie prosiła za tobą, aby cię mój Bóg oświecił i przygarnął do swego serca miłosiernego.
— Nie chcę światła bez Rzymu. Nicość i wieczne ciemności przekładam nad blaski, które grożą ojczyźnie mojej pożarem.
— Zostaw mnie i czyń, co uważasz za swój obowiązek.
Jeszcze raz pochylił się Publiusz nad Mucyą.
— Mówią, że twój Bóg lituje się nad wszelką nędzą — prosił. — Ulituj się nademną, albowiem jestem bardzo nieszczęśliwy. Czy nie czujesz, że wyrywasz mi z piersi to serce, które powinnaś kochać?
— Na krzyżu mnie rozpinasz, Publiuszu... zostaw mnie, nie męcz...
Publiusz ukrył twarz w dłoniach i milczał.
Po pewnym czasie wyrzekł głosem, w którym drżały łzy powstrzymywane:
— Obyś w chwili ostatniej nie żałowała okrucieństwa tej godziny.
Podniósł ręce nad Mucyą, błogosławiąc ją, i opuścił więzienie.
Daremnie ranił na ulicy motłoch jego twarz zuchwałemi spojrzeniami, usiłując wtargnąć do tajników jego duszy. Zazdrość nędzarzów czatowała bez skutku na boleść możnego pana, aby się nią zabawić.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołali liktorowie i Publiusz odszedł w stronę rynku tak spokojny, jak gdyby wychodził z domu po nocy dobrze przespanej. I znów nie drgnął na jego twarzy ani jeden muskuł. Tylko w oczach, zakrytych dla ciekawych zmrużonemi powiekami, tlił żar wewnętrznej gorączki.
Postępował wolno, z podniesioną głową, ulicą Świętą, zmierzając w stronę amfiteatru. Już minął mównicę Juliów, kiedy mu drogę zaszedł prefekt miasta.
— Byłeś u niej? — zapytał naczelnik Rzymu.
— Nie przekonałem jej — odpowiedział Publiusz.
Prefekt zachmurzył się.
— Boski Marek Aureliusz nie będzie w tym wypadku pobłażliwym — wyrzekł. — Mówiłem z nim właśnie. Żąda on dla przykładu zastosowania do Mucyi Kornelii całej grozy prawa. Gdybyś nie zechciał przewodniczyć na sądach, zgadza się na zastępstwo.
— Kwintyliusz nie będzie się uczył od Antonina obowiązków obywatela — odpowiedział Publiusz. — Powiedz imperatorowi, że uczynię, co mi nakazuje sumienie Rzymianina. Czy dowiedziałeś się, kto cię uwiadomił o zebraniu chrześcian?
— Pismo przyniósł niewolnik Tullii Kornelii.
Publiusz nie pytał więcej. Wiedział już, że zazdrość Tullii wydała Mucyę w ręce kata. Pożegnawszy się z prefektem, udał się do świątyni Wenery i Romy.
Cicho było i pusto w marmurowym przybytku, w którym Rzym ustawił wyobrażenie swojej wielkości i potęgi. Głucho rozlegały się w ogromnym gmachu kroki Publiusza.
Był tu sam z sobą. Nikt nie podglądał tajemnicy jego serca, nie pastwił się bezczelnym uśmiechem nad jego nieszczęściem. Mógł cierpieć bez obawy narażenia się na uwagi złośliwe.
Gdy szedł środkiem świątyni, zbliżając się do kaplicy Romy, zwiesiła się jego głowa na piersi, a chód stał się ciężkim, jakby mu nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
Na tronie z kości słoniowej pod złoconem sklepieniem spoczywała Roma, trzymająca w ręce włócznię. Ponuro patrzyły jej martwe oczy z pod szyszaku.
Publiusz, zatrzymawszy się przed symbolem Rzymu, upadł na kolana. Obywatel przyszedł poskarżyć się geniuszowi ojczyzny na nędzę swoją.
W krwi jego żyły wszystkie tradycye rodu, który dostarczył państwu długiego szeregu mężów zasłużonych i niewiast cnotliwych. Dwa wieki zepsucia przeszły po nim bez śladu.
Jak dla jego przodków z czasów królów i pierwszych konsulów, było i dla niego dobro państwa celem jedynym, najwyższym, przed którym powinny ustąpić wszelkie sprawy jednostki. Miłość ojczyzny tłumiła w nim uczucia brata, przyjaciela.
A to państwo rzymskie, jego najmilsza kochanka, zaczęło się od pewnego czasu rysować, jak gmach, którego podwaliny się usuwają. Coraz mniej obywateli oddawało życie na usługi cesarstwa, coraz więcej barbarzyńców zajmowało ich miejsce. W radzie i w boju szli przodem cudzoziemcy, broniąc honoru i całości Rzymu.
Zbyt uważnie przypatrywał się Publiusz swojemu czasowi, by nie wiedział, że należy sam do wyjątków nielicznych. Od lat najmłodszych ocierał się ciągle o charaktery spodlone, o rozpustników, bluźnierców, sprzedawczyków, mędrkujących niedołęgów, pozbawionych woli i poczucia obowiązku obywatelskiego. Nie dobro państwa było gwiazdą przewodnią rządców świata, lecz jedynie interes osobisty. Jeżeli Rzym jeszcze jaśniał, groźny dla wrogów, to tylko dlatego, że ujarzmione ludy nie zdawały sobie sprawy z jego zwyrodnienia i nie oceniały należycie swojej własnej siły.
Świadomość zanikających cnót rzymskich płoszyła sen z powiek Publiusza. Nieraz, w obozie, zrywał się w nocy z twardego posłania, chwytał miecz i obchodził straże. Zdawało mu się, że słyszy naokoło, w górze, na dole, w powietrzu, pod ziemią pieśń wojenną zwyciężonych ludów, spadających na legiony, aby zdruzgotać ostatni filar Rzymu.
Innym znów razem śniły się mu bunty wydziedziczonych. Miliony niewolników ciągnęły zewsząd do stolicy świata, domagając się praw obywatelskich. Jak powódź toczyła się ta czerń na złotą, marmurową Romę, prowadzona przez fanatycznych wichrzycieli.
Nowe religie i filozofie lęgły się w norach nędzarzów, a wszystkie wrogie wierze i tradycyom, na których wzniósł się gmach państwa. Wśród tych teoryj, groźnych dla Jowisza Kapitolińskiego, przerażał patryotów najwięcej ów „dziwaczny przesąd wschodu,“ targający się na cały porządek dotychczasowy.
Nie religią było dla Publiusza chrześciaństwo, lecz przewrotną doktryną społeczną, którą należy zdeptać bez miłosierdzia, jak gadzinę szkodliwą.
Udając obojętność na rzeczy tej ziemi, zapatrzeni pozornie tylko w jakieś wymarzone Królestwo Niebieskie, krzewiciele tego przesądu bałamucili łatwowiernych śmiesznemi obietnicami szczęścia na innym świecie. Zamiast wszczepiać w maluczkich uwielbienie dla państwa, odwracali ich serca od niego, umacniając ich w nieposłuszeństwie.
Nawet bohaterstwo chrześcian było dla Publiusza wstrętne. Coby go na polu bitwy, na mównicy, na sądach, lub w senacie zachwyciło — nieustraszona odwaga, prawdomówność i pogarda śmierci — to oburzało go w amfiteatrze. Szaleńcami wydawali się mu męczennicy, dający motłochowi widowisko ze swojego uporu.
Publiusz czuł do chrześciaństwa nienawiść Rzymianina i arystokraty. Pierwszy nie znał litości dla doktryny, zagrażającej państwu, drugi brzydził się religią wydziedziczonych, którzy istnieli, podług niego, tylko na to, aby służyli panom.
A właśnie temu „przesądowi“ karygodnemu musiała uledz dziewczyna, którą on wybrał i umiłował z pomiędzy wszystkich córek Rzymu. Oczarował ją ktoś, opanował do tego stopnia, że zapomniała o obowiązkach patrycyuszki i wyrzekła się szczęścia serca niewieściego.
Mucya nie mogła nie wiedzieć, jak okrutnie zapłaciła Publiuszowi za jego miłość. Była przecież Kornelią... Upokorzyła w nim dumę, obraziła obywatela i zburzyła na zawsze spokój jego duszy.
Kiedy Publiusz, oparty głową o posąg Romy, rozmyślał nad wypadkami ostatnich dni, nienawidził jeszcze więcej chrześciaństwo. „Przesąd wschodni,“ wstrętny mu jako doktryna społeczna, stał się dla niego wrogiem osobistym. Wszakże cisnął go między obowiązek a miłość, znęcając się nad jego wolą, jak wicher nad drzewem zdruzgotanem.
Gdyby inną patrycyuszkę postawiono przed jego trybunałem, nie wahałby się chwili. Zastosowałby do niej bez namysłu brutalność prawa.
Ale Mucya, Mucya!...
Wszystkie marzenia o dalszem życiu splótł z tą dziewczyną, umieściwszy ją w samym środku uczuć tkliwych. Co było w nim miękkiego, człowieczego, przelał na nią, szczęścia jej pragnąc więcej, niż własnego.
Klęcząc u stóp Romy, przyciskał obie ręce do piersi, jakby chciał stłumić ból, który kąsał jego serce z wściekłością podrażnionej żmii.
On miał ją oddać w ręce kata, on?...
Objąwszy kolana Romy, mówił szeptem umierającego:
— Za wiele odemnie żądasz, Rzymie...
— A jednak...
Pobłażliwość dla uporu patrycyuszki rozzuchwali innych chrześcian i przesąd wschodni rozszerzy się po cesarstwie z szybkością zarazy. Obywatel rzymski nie ma prawa poświęcać dobra państwa dla szczęścia osobistego; patryota powinien zdusić serce, wydrzeć je z piersi, jeśli jego pragnienia pozostają w niezgodzie ze sprawami ojczyzny.
Tak pojmowali obowiązki swoje przodkowie Publiusza, a on wahał się...
Spojrzał na oblicze Romy i pytał jej o radę w położeniu okrutnem. Usta bogini, zawarte szczelnie, pogardliwe, nieubłagane, nie zachęcały go do litości uśmiechem łagodnym; oczy jej, patrzące w dal, nie zdawały się dostrzegać jego rozpaczy. Tyle milionów ludzi poległo dla jej sławy na krwawych polach, a ona nie zapłakała ani razu.
— Bądź Rzymianinem! — odpowiadało to oblicze surowe. — Czas przejdzie po twojej boleści, iż nie zostanie po niej ani śladu, ale imię moje przetrwa wiecznie. Któż ma poświęcić rozpacz swoją dla mojej czci, jeżeli nie ty, który jesteś mojem dziecięciem prawowitem? Bądź Rzymianinem, patrycyuszu!
Publiusz wpatrywał się dopóty w twarz Romy, ssąc z niej odwagę, dumę i okrucieństwo, dopóki się burza w jego piersi nie utuliła.
— Będę! — wyrzekł z wysiłkiem, podnosząc się z kolan.
Był tak wyczerpany, że się zachwiał, stanąwszy na nogach. Ale wyprostował się, zmarszczył brwi i opuścił pewnym krokiem świątynię.
— Do Tullii Kornelii! — rozkazał liktorom, którzy czekali na niego w przedsionku.
Prokonsulowa słuchała w pracowni zmarłego męża sprawozdania rachmistrza, gdy jej wywoływacz doniósł, że pretor Kwintyliusz prosi o posłuchanie.
Nazwisko Publiusza wywołało na jej twarzy ciemny rumieniec, zapalając w oczach błysk radości.
— Nareszcie — pomyślała — zemsta moja poskutkowała lepiej od przebiegłości.
Oddaliwszy rachmistrza, od którego dowiedziała się o ostatecznej ruinie majątku, podniosła się z krzesła, przywołując na usta uśmiech zalotny.
Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, gdy Publiusz ukazał się na progu. Spłoszył go żałobny strój pretora.
Chciała się do niego zbliżyć, powitać go serdecznie.
— Jestem bardzo szczęśliwa... — bąknęła i zamilkła, sparaliżowana wzrokiem gościa.
Tyle pogardy było w spojrzeniu Publiusza, że zbladła, tracąc zwykłą przytomność umysłu.
Z czem on do niej przyszedł? Wiał od niego chłód śmierci. Stał, spoglądając na nią z pod brwi ściągniętych, niemy, jak groźba wcielona. On kochał jeszcze tę, tę...
Tullia czuła, że krew stygnie w jej żyłach. Ogarniał ją dziwny lęk. Zdawało jej się, że słyszy ów płacz wichru, który ją już raz tak bardzo przeraził.
— Publiuszu — szepnęła, wyciągając ręce.
Ale Publiusz nie postąpił ku niej.
— Przyszedłem — odezwał się — podziękować ci za przysługę, jaką oddałaś Rzymowi. Cienie Korneliów radują się, że krew ich uświęci Pole Hańby.
Tyle było żalu w jego głosie, że Tullia nie mogła się łudzić co do znaczenia jego słów. On potępiał jej zemstę.
Przebiegłość niewieścia radziła jej: zaprzyj się! Duma jednak patrycyuszki opierała się przeciw tchórzostwu. Nie, ona nie splami się kłamstwem: to oręż niewolników.
— Uczyniłam, co mi nakazywał obowiązek Rzymianki — wyrzekła. — Nienawidzę tego przesądu.
— Uczyniłaś, co ci podszepnęła złość zazdrości — mówił Publiusz — tylko bowiem ta żółta gadzina nie sroma się okryć własnego nazwiska hańbą i oddać krewnej w ręce kata. Uczyniłaś, coby uczynił skrytobójca, czyhający za węgłem na bezbronnego, dopuściłaś się zbrodni niewolnicy, mordującej dobrodziejkę.
Po raz pierwszy w życiu spadła na Tullię taka obelga. Nikt nie ośmielił się dotąd obrazić jej nawet spojrzeniem.
Krew zalała jej mózg, oczy. Instyktownym ruchem zranionej lwicy rzuciła się ku Publiuszowi.
— Zuchwały! — syknęła.
— Podła! — odpowiedział on i ująwszy ją za ręce, odepchnął od siebie. — Nie zbliżaj się do mnie. Dotknięcie twoje plami!
Przez kilka chwil stała Tullia, przypatrując się Publiuszowi wzrokiem osłupiałym. Wracała jej przytomność. On nią pogardzał, on, którego ona wplotła do swoich snów serdecznych. On odtrącał ją od siebie, jak nienawidzoną niewolnicę! Jeśli kto, to on nie ma prawa do potępienia jej zemsty. Powie mu, czemu zdeptała uczucia rodzinne. Miłość tłómaczy wszystko.
— Kocham ciebie, Publiuszu — szepnęła, osuwając się na kolana. — Dla miłości twojej dopuściłam się czynu hańbiącego, dla niej...
— Przestań! — zawołał. — Miłość twoja znieważa. Niech się z każdej przelanej kropli tej nieszczęśliwej wylęże dla ciebie furya, abyś nie miała ani jednej godziny spokojnej na ziemi i pod ziemią! Niech się pokarm, który poniesiesz do ust, zamieni dla ciebie w żółć, woda w truciznę, powietrze w tchnienie zaraźliwe; niech każda myśl twoja będzie wyrzutem sumienia, każde uderzenie serca rozpaczą siostrobójczyni! Bądź przeklęta... przeklęta.... przeklęta...
Zakrył twarz togą i opuścił dom Tullii.
Ona klęczała na posadzce z głową opuszczoną, przygnieciona ciężarem jego klątwy...
Jej miłość znieważa? Jej dotknięcie plami? I to mówił on, Publiusz Kwintyliusz Warus, jeden z niewielu mężów, których sąd resztki uczciwego Rzymu szanował?...
Strzaskana była duma Tullii, zmiażdżone wszystko, co wypełniało jej życie. Ten, któremu niosła serce kochające, odepchnął ją z pogardą, a wierzyciele wypędzą ją jutro, pojutrze z pałacu Korneliów. Dzieci będą wskazywały na nią palcami na ulicy, wołając: Siostrobójczyni!
Tullia rzuciła się gwałtownie.
— Nie, nie, klęsce mojej nie będzie nikt urągał, nikt, nikt! — zawołała, zrywając się z ziemi. — Klątwa twoja nie spełni się, Publiuszu, nie spełni...
Otworzyła biust cesarza Augusta i wydobyła z niego truciznę Lokusty!
Przyłożyła flaszeczkę do ust... wzdrygnęła się...
Zdawało jej się znów, że słyszy naokoło siebie żałosny płacz wichru.
Odetchnęła głęboko.
— Tullia Kornelia miałaby się lękać śmierci? — dodawała sobie odwagi. — To strach dla motłochu!
Wypiła szybko truciznę, schwyciła się rękami za gardło, postąpiła kilka kroków naprzód i runęła na posadzkę.
Napój, wynaleziony przez powiernicę Nerona, oddziałał piorunująco.
Pałac sądów na głównym rynku otaczał wielki tłum ludu. Wszyscy próżniacy stolicy wylegli na place i ulice, czekając niecierpliwie na ostatni akt tragedyi, rozgrywającej się przed trybunałem pretora Kwintyliusza.
Narzeczony sądził narzeczoną.
Ruchliwi obywatele rzymscy zachowywali się dziś spokojnie. Groza położenia odebrała im mowę. Czuli oni, że za temi murami dzieje się coś takiego, co historya zapisze na kartach swoich ku wiecznej pamięci potomnych.
Sprawiedliwość walczyła z miłością...
Kto zwycięży?
Wprawdzie odpowiadała przeszłość na to pytanie licznemi przykładami zaparcia się uczuć osobistych na korzyść dobra powszechnego; ale ta przeszłość była tak daleka, iż nie mogła służyć za wskazówkę.
Ojcowie, poświęcający córki na ołtarzu ojczyzny, matki synów, mężowie żony, przyjaciele przyjaciół — ród, słowem, obywateli, w których obowiązek publiczny stłumił wszystkie inne cele i pragnienia, wygasł dawno, ustępując miejsca pokoleniom, strawionym przez pospolite samolubstwo jednostki, uważającej siebie za środek świata. Tu i owdzie błąkał się jeszcze jakiś upiór z czasów tworzącego się Rzymu, widma te jednak dawały niechęci swojej wyraz nie czynem, lecz słowem zjadliwem. Satyra zastąpiła pieśń natchnioną, krytycyzm strzaskał ramię woli męzkiej.
Miałżeby on, Publiusz Kwintyliusz Warus, być nietkniętym przez niemoc epoki, której zniewieściałość truła go od kołyski, jak wszystkich współczesnych? Zkąd wziąłby się w nim hart dawnych obywateli? Wszakże już jego pradziad, ów nieszczęsny Warus, uległ w lasach teutoburskich niesfornej sile Germanów, dziad drżał przez oszalałą nikczemnością Nerona, ojciec trzymał się zdala od spraw publicznych, a brat stryjeczny, Marek, gorszył lekkomyślnością swoją nawet rozrzutników. Córce podłego handlarza sprzedał sławne nazwisko za pieniądze.
Nie zgodził się na zastępstwo, chociaż się sam Marek Aureliusz ulitował nad jego położeniem i zwolnił go z okrutnego obowiązku.
Prawdopodobnie nie zgodził się tylko dlatego, żeby ocalić Mucyę Kornelię, którą inny pretor byłby wydał bez wahania pod miecz kata. Zacięty arystokrata nie chciał dać ludowi widowiska z hańby patrycyuszki. On ją niezawodnie uniewinni...
Tak szeptali nieprzyjaciele Publiusza, ale tłum milczał, mając przeczucie inne. Ten zaciekły arystokrata spędził młodość w obozie, żył jak niewolnik, skąpy dla siebie, a hojny dla ubogich. Na twardem posłaniu sypiał, proste potrawy jadał, biesiad unikał, teatry omijał, pracował od świtu do ciemnej nocy.
Rzym znał dokładnie zwyczaje i obyczaje swoich magnatów, a nie słyszał nigdy, żeby Publiusz brał udział w orgiach rówieśników.
Nie, ten patrycyusz nie cofnie się przed czynem obywatelskim. W nim odżyły tradycye starego Rzymu.
Z powstrzymywanym oddechem wytężał tłum wzrok w stronę bramy pałacu. Sąd odbywał się już od godziny. Powinien się niebawem skończyć, tylko bowiem dwie sprawy zapisano na tablicy.
Na najwyższym stopniu wschodów marmurowych ukazało się dwóch woźnych rządowych. Podnieśli do góry topory, wzywając lud do ustąpienia. Jeden z nich nachylił się i szepnął słów kilka.
Szept ten popłynął nad morzem głów, jak lekki powiew, zapełniając rynek szumem stłumionym.
— Skazał ją na śmierć! — szło z ust do ust.
Przestrach był pierwszym skutkiem tej wiadomości. Tłum spoglądał po sobie, przerażony bohaterstwem patrycyusza, który zdeptał własne serce dla dobra państwa.
Żaden z zebranych nie byłby się zdobył na czyn tak niezwykły, wszyscy jednak razem odczuli jego wielkość i znaczenie. Czego jednostka nie pojmowała, to zrozumiała gromada.
Geniusz gasnącego Rzymu odezwał się w samolubnym motłochu, budząc w nim cześć dla ofiary obywatelskiej.
Bez oporu rozstąpił się tłum, tworząc szeroki szpaler dla orszaku pretora.
Za liktorami ukazali się klienci, a za nimi lektyka, otoczona niewolnikami.
Z dumą spoglądał motłoch na tego pana krwi swojej, który spoczywał na poduszkach z nieruchomością posągu. Proletaryat czuł się w tej chwili Rzymianinem, narodem narodów. Ocknęły się w nim na kilka chwil instynkty przodków, co umiejąc siebie pokonać, narzucili światu wolę swoją.
— Cześć tobie, Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze ojczyzny! — zahuczało wokoło.
Męzczyźni wyciągali ręce w stronę lektyki, kobiety, podnosiły dzieci do góry.
Dwóch tylko widzów nie łączyło się z ogólnym zachwytem. Stojąc pod filarami portyku, przypatrywali się z pod brwi ściągniętych w milczeniu orszakowi Publiusza. Kiedy tłum opróżnił rynek, popłynąwszy za lektyką, odezwał się Serwiusz:
— Czy pamiętasz naszą rozmowę pod murem ogrodów cesarskich?
— Pamiętam, panie — odparł Herman.
— Mówiłeś wówczas, że mógłbyś mi dostarczyć dziesięciu gladyatorów, gotowych na wszystko.
— Moi przyjaciele czekają na wasze rozkazy.
— Zaopatrz ich w broń i w płaszcze legionistów i niech trzymają się w pobliżu domu Kwintyliusza.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie.
— Nasze wozy podróżne i ten, który otrzymałem w darze od imperatora Werusa, wyślesz dziś na noc na drogę Flamińską, na drugą stacyę pocztową. Woźnicom przykaż, by nie szczędzili koniom owsa i nie wydalali się ze stajni.
Herman pochylił głowę.
— W portyku Agryppy — mówił Serwiusz dalej — kupisz dwa ciepłe ubrania niewieście i płaszcze z kapturami. Niech usta twoje milczą przez cały dzień, a uszy będą otwarte.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie — mruknął Herman i oddalił się ulicą Świętą.
— A teraz jeszcze jedna, ostatnia próba — wyrzekł Serwiusz do siebie.
Poprawił fałd togi i udał się na Palatyn.
Szedł do Marka Aureliusza prosić go o łaskę dla Tusneldy i Mucyi, wiedział bowiem, że Publiusz nie uchyli głowy przed imperatorem.
Szedł nie do cesarza, lecz do filozofa i człowieka, którego dobroć znały wszystkie ludy, hołdujące Rzymowi. Dziecka nie skrzywdził ten mędrzec w koronie, ubogimi się opiekował, dla niewolników nawet miał serce litościwe.
Jeżeli kto, to zrozumie on, szlachetny stoik, boleść narzeczonego i zmiłuje się nad jego nieszczęściem. Zdejmie niezawodnie z Tusneldy wyrok pretora, a i Mucyi przebaczy dla zasług Publiusza.
Serwiusz wierzył w skutek swojej prośby.
W przedsionku pałacu cesarskiego powiedziano mu, że Marek Aureliusz przyjmuje tylko w rannych godzinach; ale nie zraził się odmową podkomorzych.
— Powiedz boskiemu imperatorowi, że Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, prefekt legionów, pragnie złożyć u stóp tronu duszę zbolałą — wyrzekł.
Służba cesarska, przywykła do dobroci pana, uczyniła zadość jego żądaniu.
Nie czekał długo. Po chwili wrócił jeden z podkomorzych i uchylił przed nim zasłony sali.
Serwiusz wszedł i stanął obok ołtarza domowego, zwróciwszy oczy w stronę drzwi, prowadzących do dalszych pokojów.
I znów nie czekał długo.
— Witaj prefekcie — odezwał się głos cichy i Marek Aureliusz spoczął na tronie.
Miał na sobie ciemny płaszcz filozofa. Nie zdążył nawet zarzucić togi purpurowej.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — wyrzekł Serwiusz, przykładając rękę do piersi. — Jeśli przekroczyłem zwyczaje, przyjęte na dworze cesarskim, ty mi przebaczysz, panie mój i wodzu naczelny, albowiem nie do rządcy świata przyszedłem, lecz do ojca ubogich i pocieszycieli nieszczęśliwych.
— Mów — zachęcał go cesarz. — Wiele wolno w Rzymie takim, jak ty, tarczom naszego pogranicza.
— Przybyłem do Rzymu szukać narzeczonej — ciągnął Serwiusz dalej — i znalazłem jej ślady w więzieniu poborcy Fabiusza.
— Prefekt miasta uwiadomił mnie o gwałcie Fabiusza i zarządził już środki do ukarania tego zbrodniarza. Wracaj do obozu, sprawiedliwość bowiem będzie ci wymierzona.
Serwiusz zbliżył się do tronu. Pochyliwszy głowę, mówił głosem, w którym drżała prośba gorąca:
— Narzeczona moja, uprowadzona z więzienia przez litościwego niewolnika, ukrywała się przed zemstą Fabiusza w grobach chrześcian. Tam, w tych smutnych podziemiach, poznała nowego boga, który wyciągnął ręce błogosławiące nad wszelką nędzą, pocieszając wydziedziczonych tej ziemi szczęściem innego świata. Sponiewierana dziewczyna, ścigana jak dzikie zwierzę, niepewna ani dnia, ani godziny, oczekująca ciągle śmierci sromotnej, uchwyciła się tego boga oburącz, jak chwyta konający cień życia, uwierzyła w obietnice jego kapłanów... została chrześcianką. Ty zrozumiesz i przebaczysz jej złudne nadzieje, jej występek, boski imperatorze, bo oko twoje wnika w najgłębsze tajniki serca, a myśl ogarnia i tłómaczy wszystkie obłędy ludzkie. Filozof zmiłuje się nad tą nieszczęśliwą i nie potępi jej za to, że się w chwili ciężkiej rzuciła do stóp boga, którego dobroć nauczyła ją znosić cierpliwie poniewierkę i samotność.
Serwiusz zgiął kolana.
— Zdejm z jej głowy wyrok pretora, imperatorze-filozofie — prosił — wróć mi narzeczoną...
Serwiusz, pochylony, nie widział, że się wyraz twarzy Marka Aureliusza zmieniał w miarę, jak mówił. W jego oczach, patrzących zwykle łagodnie, zaświeciły błyski stalowe, a usta uśmiechnięte z początku życzliwie, zwarły się szczelnie. Zdawało się, że jego miękkie rysy zastygły pod wpływem mroźnego powiewu.
Serwiusz nie wiedział, że ten mędrzec w koronie był mimo swojej filozofii takim samym Rzymianinem dawnego obyczaju, jak Publiusz — śmiertelnym wrogiem wszystkiego, co groziło tradycyom „narodu narodów.“ Pobłażliwy dla wszelkich religii, względny nawet dla gorszących misteryów egipskich, żywił do chrześciaństwa nienawiść wielbiciela istniejącego porządku.
Nie wiedział Serwiusz o tem, zdziwił się przeto, gdy usłyszał nad sobą twardy głos imperatora:
— Nie wiesz, o co prosisz, prefekcie. Fabiusza nie minie kara, ale nad twoją narzeczoną spełni się wyrok sprawiedliwości.
Szybko podniósł Serwiusz głowę.
On-że to mówił? Byłaż to odpowiedź Marka Aureliusza, najlitościwszego z cesarzów rzymskich? — pytały jego oczy zdumione.
Słuch go nie mylił. Imperator spoglądał na niego chłodnym, nieubłaganym wzrokiem Publiusza.
— Do łaski twojej błaganie zanoszę — prosił jeszcze. — W cesarstwie wierzą, że umiesz czuć po ludzku.
Marek Aureliusz zmarszczył brwi.
— Gdybyś był na mojem miejscu — odpowiedział — wiedziałbyś, że ponad człowiekiem stoi obywatel, a ponad obywatelem imperator. Kogo bogowie posadzili na tronie, temu nie wolno ocierać łez jednostki. Proś mnie o ci innego, prefekcie.
Serwiusz dźwignął się z kolan.
Przez kilka chwil stał złamany, poruszając ustami, jak dziecko płaczące, potem wyprostował się i wyrzekł:
— Już mi niczego od Rzymu nie potrzeba.
A zdjąwszy z szyi złoty łańcuch walecznych, złożył go na stopniach tronu i mówił:
— W ręce twoje, boski imperatorze, składam dar Rzymu, za który zapłaciłem młodością, spędzoną w jego służbie. Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, wracam bowiem do lasów ojczystych, których cichy szum utuli może żal, zatruwający mi serce.
Marek Aureliusz podniósł się z tronu.
Stali naprzeciw siebie, naczelny wódz i żołnierz — Rzymianin i barbarzyniec: pierwszy — wątły, blady, trawiony chorobą i troską, drugi wspaniały siłą, zdrowiem i świeżością.
Dwie epoki patrzyły na siebie: zachodząca — badawczo, nieufnie, wschodząca — ponuro, śmiało.
— Dlaczego odmawiasz mi pomocy swojego ramienia? — zapytał Marek Aureliusz łagodniej.
— Ramię moje strzaskała boleść — odparł Serwiusz. — Jużby ci ono nie służyło tak dobrze, jak dotąd.
— Boleść serca przemija szybko, młodzieńcze, obowiązek zaś idzie za mężem aż do grobu. Wypocznij w lasach i wróć do mnie.
— Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, naczelny wodzu — powtórzył Serwiusz.
Cesarz drgnął. Po jego twarzy przebiegły cienie groźby.
— Czynię więc, czego żądasz — wyrzekł, przeszywając Serwiusza wzrokiem przenikliwym — ale strzeż się, żeby zły demon, który wichrzy w tej chwili w twojej duszy, nie sprowadził cię po raz wtóry przed moje oblicze!
Serwiusz pochylił głowę, czekając, aż imperator zniknie za kotarą, potem odwrócił się i opuścił salę.
Szedł długim przedsionkiem, wyprostowany, dumny, ze zmarszczką na czole. Niósł w sobie burzę, której dalekie odgłosy słyszał w duszy.
Pękł ostatni łańcuch, przykuwający go do Rzymu, rozpadła się w proch cała jego przeszłość. Rycerz i prefekt legionów był znów wolnym Germaninem.
Kiedy stanął na schodach, wiodących na dół, na Forum romanum, zachodziło właśnie słońce nad Rzymem. Zachodziło krwawo, lejąc potoki różowego światła na białe, marmurowe pałace i świątynie.
Serwiusz obrzucił ponurem spojrzeniem miejsce, na którem rozgrywały się tylokrotnie losy świata, i mruknął:
— Pragniesz ciągle świeżej krwi, nienasycony pająku, coś się rozsiadł nad brzegiem Tybru, i ssiesz tysiącem paszcz soki żywotne z setek ludów... Będziesz jej miał dużo, tak dużo, że ci obrzydnie... Napijesz się tego najdroższego soku na długie lata...
Zaśmiał się ochrypło i odszedł w stronę Kapitolu.
Nazajutrz, o świcie, posuwał się ulicą Wysoką oddział pachołków miejskich, których prowadził główny kat Rzymu.
W środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, postępowały dwie kobiety w sukniach zbrodniarek. Szły z głowami pochylonemi, utkwiwszy wzrok w ziemi, naglone przez setnika do pośpiechu. Blade ich usta poruszały się ciągle. Modliły się...
W miarę, jak się orszak zbliżał do Pola Hańby, na którem tracono skazańców i grzebano żywcem wiarołomne westalki, rósł tłum ciekawych. Przekupnie, piekarze, mleczarze, ogrodnicy, klienci i żaczkowie szkolni, ciągnący w rannych godzinach gromadnie ulicami stolicy, przyłączali się do żołnierzy.
— Kogo prowadzą? — szeptano wolno.
A gdy się proletaryat dowiedział, że kat dopełni wyroku pretora na Mucyi Kornelii i Tusneldzie, zaległo zrazu głuche milczenie. Ubogich przeraziła surowość prawa, nie oszczędzająca patrycyuszki rzymskiej i księżniczki germańskiej. Tak wysoko stały te nieszczęśliwe po nad nimi, że nie umieli sobie zdać sprawy z ich winy.
— To chrześcianki — objaśnił ktoś z tłumu.
Chrześcianki? Mnóstwo ócz życzliwych spoczęło na Mucyi i Tusneldzie i wiele ust pobladło, szepcąc cichą modlitwę. Niejeden z obecnych dopuścił się tej samej zbrodni.
Jakiś ulicznik świsnął, sprzykrzywszy sobie powagę sceny. Odpowiedział mu drugi, trzeci, dziesiąty — odezwał się tu i owdzie brutalny śmiech motłochu.
— Chrześcian lwom! — krzyknął ktoś.
— Chrześcian lwom! — zawtórowało mu kilkaset głosów.
— Na arenę z nimi!
— Niech nas bawią!
Wtem wysunęło się z bocznej ulicy dwunastu jeźdźców, siedzących na wspaniałych ogierach kapadockich. Okrywały ich płaszcze legionistów, zaopatrzone kapturami.
Nikogo nie zadziwiło nagłe pojawienie się wojskowych, tędy bowiem szła droga do obozu pretoryanów.
Nocne straże wracały prawdopodobnie do koszar.
Żołnierze jechali prosto na tłum, rozpruwając jego falę ruchliwą bez oporu. Proletaryat usuwał się na obie strony przed łbami końskiemi.
Legioniści, złączywszy się z orszakiem, postępowali równo z nim, jakby do niego należeli. Nie było nic podejrzanego w ich ruchach. Zakrywszy głowę kapturami, spoczywali na grzbietach rumaków z ociężałością ludzi zmęczonych.
Nagle, na zbiegu czterech ulic, tuż przed Polem Hańby, ten, który jechał przodem, przewyższający resztę wzrostem o całą głowę, podniósł rękę do góry. W tej samej prawie chwili błysnęło dwanaśnie mieczów i spadły na karki pachołków miejskich.
— Chwytaj! — zawołał dowódca napastników i wskoczył w środek oddziału.
Nachylił się, objął Tusneldę wpół, uniósł ją, usadowił przed sobą i ciął mieczem na prawo i lewo. Mucyę porwał towarzysz, trzymający się jego boku, i zanim pachołkowie miejscy mieli czas ochłonąć z przerażenia, pędziła już cała gromada w pełnym galopie w stronę bramy Pincyusza.
Zamach odbył się tak szybko, że spiorunował konwój i tłum ciekawych. Kiedy dowódca straży oprzytomniał, dobiegali wrzekomi legioniści już do bramy.
— Do obozu pretoryanów! — krzyknął setnik.
Zrobił się w pobliżu Pola Hańby ruch. Pachołkowie klęli, zbierając rannych i zabitych, widzowie uciekali na wszyskie strony, roznosząc po mieście wieść niezwykłą.
Stała się rzecz niesłychana... W jasny dzień, w pobliżu obozu pretoryanów, ośmielił się jakiś zuchwalec targnąć na wyrok potężnego Rzymu...
Miasto miast zawrzało.
— Ścigać, ścigać! — rozlegało się po ulicach.
W pół godziny potem pędził oddział konnych pretoryanów drogą Flamińską z rozkazem dostawienia żywcem szalonych śmiałków. Ale Serwiusza i jego towarzyszów niosły ogiery kapadockie, które szły jak burza, dotykając zaledwo kopytami ziemi.
Około południa wróciła pogoń z pustemi rękami.
Publiusz spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu służba doniosła o niezwykłym wypadku. Domyśliwszy się odrazu sprawcy zamachu, udał się do mieszkania gościa. Tu znalazł w pokoju sypialnym Serwiusza na stole tabliczkę woskową. Podjął ją i czytał: „Ponieważ nie znalazłem w Rzymie litości, przeto zmiłowałem się sam nad sobą. Zabieram oprócz Tusneldy i twoją Mucyę, którą odnajdziesz w dworcu Radboda, gdy zrozumiesz, że miłość takiej, jak ona kobiety, jest więcej warta od waszej zwiędłej cnoty obywatelskiej. Gdybyśmy się mieli spotkać na polu bitwy, co niezawodnie wkrótce nastąpi, zapomnij, iż zaprzysięgliśmy sobie braterstwo. Oszczędzać was nie będę. Ze stajni twojej zabrałem pięć koni, które ci z drogi odeślę.“
Publiusz, odczytawszy list Serwiusza, opuścił głowę i wyrzekł półgłosem do siebie:
— Płacz, Rzymie, albowiem przybędzie ci dużo wdów i sierot...
W miejscu, gdzie rzeka Aenus wpada do Dunaju, w samym rogu kąta prostego, stal warowny obóz rzymski, zbudowany przez cesarza Trajana.
Wysokie mury, tworząc podłużny czworobok, zaopatrzone wieżami i wieżyczkami, zajmowały ogromną przestrzeń, rozszerzoną jeszcze przez głębokie rowy i okopy, które broniły dostępu do obozu.
W tym olbrzymim gmachu mieściła się cała osada wojskowa.
Kilkaset domków rozłożyło się w sześciu szeregach, w równych odstępach wzdłuż murów, oddzielone ulicami. W środku obozu, zwrócony w stronę głównej bramy, wznosił się większy budynek — kwatera dowódcy, pierwszego trybuna legionów.
Obozem Batawów nazywała się ta pustelnia żołnierska, rzucona na piaszczyste wydmy naddunajskie.
Był to ostatni, rzeczywisty posterunek cesarski, zaraz bowiem po drugiej stronie rzeki rozpoczynały się dzierżawy wolnych ludów germańskich. Siedzieli tam Kwadowie, a dalej Markomanowie, Hermandurowie i Burowie, bici dziesięć razy przez legiony Rzymu, a zawsze znów podnoszący oręż buntowniczy, gdy pokolenie młodsze zapomniało o porażce starszego.
Pokonani, korzyli się przed złotemi orłami imperatorów, biorąc z ich rąk królów, książąt, prawa i obiecując daninę z krwi i pieniędzy; wylizawszy się jednak z ran, wypędzali panów, narzuconych im przez Rzym, odmawiali żołnierza i podatków i wpadali do ziem cesarskich, chciwi niewolnika i zdobyczy innej.
Głównie najbliżsi Kwadowie urządzali bezustannie wyprawy do sąsiednich prowincyj, gospodarując straszliwie w Pannonii i Noricum. Odparci przez legatów i trybunów, uciekali za Dunaj i przepadali w niedostępnych kniejach lasów dziewiczych.
Począwszy od Augusta, myśleli cesarze o stanowczem poskromieniu tych ludów zuchwałych, zawsze jednak występowała w danej chwili potrzeba naglejsza i legiony, przeznaczone do miażdżenia Kwadów i Markomanów, szły na Wschód, Zachód lub do Afryki.
W ten sposób stało się, że kraje po lewej stronie Dunaju, chociaż uznawały pozornie protektorat Rzymu, uważane przez niego za ziemie lenne, troszczyły się bardzo mało o gniew albo zadowolenie stolicy świata, rządząc się i zbrojąc po swojemu.
Ale już od dłuższego czasu zachowywali się Markomanowie i Kwadowie spokojnie. Poprzednik Aureliusza, cesarz Antoninus Pobożny, mąż wielkiej prawości i dobroci, nie znoszący widoku cudzej krzywdy, nie dawał nikomu powodu do skargi. Życzliwy i łagodny dla wszystkich, względny dla barbarzyńców, umiał utrzymać z najburzliwszymi sąsiadami stosunki przyjazne. W sprawy Markomanów nie mieszał się, Kwadom zaś wyznaczył na ich własne żądanie księcia.
Obóz Batawski prowadził przez lat kilkanaście gnuśne życie posterunku, pilnującego pogranicza, któremu nic nie zagraża, drobne bowiem utarczki z oddziałami awanturników były w tych stronach rzeczą tak zwykłą, iż się o nich nawet nie powiadamiało stolicy.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczęło się znów ruszać po drugiej stronie Dunaju. Wkrótce po śmierci Pobożnego Antonina, bez żadnej wyraźnie określonej przyczyny, spadły nagle na ziemię cesarską liczne gromady Germanów, domagając się siedlisk w granicach państwa rzymskiego. Odparte przez trybunów i prefektów, ponawiały co kilka tygodni najazd, występując coraz liczniej i groźniej. Do namiestnika Pannonii przybyło nawet poselstwo, na którego czele stał markomański książę, Ballomarius, i żądało bez ogródki ustąpienia Kwadom prawego brzegu Dunaju. Już wybierały się legiony na północ, kiedy je bunt Partów z drogi nawrócił. Przez cały czas wyprawy wschodniej bronił dostępu do prowincyi pogranicznej Obóz Batawów, głównie zaś jego prefekt, Serwiusz, dzielący tu przed wojną władzę z Publiuszem.
W dwa tygodnie po zamachu Serwiusza na wykonawców sprawiedliwości spał obóz snem żołnierzy, znużonych całodziennym niepokojem. W przeddzień ukazały się po drugiej stronie Dunaju hufce konnych Germanów, a chociaż zjawiały się zdala od brzegu, należało śledzić ich ruchy i być ciągle gotowym na zaczepkę.
Ochotnicy, wysłani do kraju Kwadów na zwiady, wrócili pod wieczór z oznajmieniem, że nie dostrzegli nic podejrzanego. Nieprzyjaciele pochowali się gdzieś, czy cofnęli, zostawiwszy po sobie resztki niedopalonych ognisk.
Obóz odetchnął, rozebrał się ze zbroi, ale gęsto rozstawione straże czuwały nad jego bezpieczeństwem.
Tuż nad brzegiem Dunaju stało dwóch jeźdźców, zwróconych twarzami w stronę gór, z wytężonem uchem i okiem. Mieli oni na sobie grube płaszcze legionistów, a na nich skóry niedźwiedzie, zaciągnięte na głowy.
Milczeli, nasłuchując. Ilekroć który z nich zaczerpnął powietrza, wysnuwał się z jego ust słup szarej pary, która stygła natychmiast, osiadając szronem na brodach i wąsach.
Otaczała ich cisza pogodnej nocy zimowej, tak głęboka cisza skostniałej pustyni, że słyszeli wyraźnie szmer własnej krwi, uderzającej o skronie. Zamarzły Dunaj mienił się przed nimi wstęgą srebrzystą, a wokoło oblewało ich morze śniegów, lśniących w blaskach księżyca.
Tej tajemniczej ciszy, na którą spoglądały z ciemnych błękitów niebieskich gwiazdy roziskrzone, nie mącił szelest najlżejszy. Bo rozkaz imperatorów oczyścił po stronie Kwadów pas pięciomilowy z mieszkań ludzkich. Nikt nie stawiał tam domów, nie palił ognisk, nie polował. Rzym nie znosił bezpośredniego sąsiedztwa ludów podejrzanych, wzmacniając swoje kresy pustką.
Czasem tylko zaskrzypiały bramy obozu, który spał na białej pościeli, czarny, ogromny, jak skulony potwór, a wówczas rozlegały się nawoływania. To obchodził setnik straże, a one podawały sobie hasło na dowód, że czuwają. Głos szedł po śniegu daleko, głuchy, coraz głuchszy, aż rozbił się o ściany gór i rozpłynął bez śladu w srebrzystej przestrzeni.
— Siarczysty mróz! — odezwał się jeden z jeźdźców, otrząsając się. — Krew we mnie krzepnie.
— Psia służba! — mruknął drugi. — Żeby choć wina kropelkę.
— Zachciałeś. Służ, psie, za marny żołd, który ci ledwo na jedzenie starczy, i trzymaj gębę, bo trzcina setnika potańczy na twoim grzbiecie.
— Przesadzasz. Tyle pieniędzy, ile w obozie w jednym roku, nie oglądalibyśmy w domu przez całe życie.
— Ty jesteś ze wszystkiego zadowolony.
— A ty mruczysz ciągle.
— Bo przykrzy mi się służba na obczyźnie.
— I w domu służyłbyś jakiemu panu.
— Ten pan swój, który lepiej płaci.
— Ten swój, który swój.
Żołnierze mówili językiem germańskim. Należeli oni do jazdy Serwiusza.
Zamilkli, nasłuchując uważnie.
Po jakimś czasie zaczął znów pierwszy:
— Chyba przekłusujemy się trochę, bo zmarzniemy razem ze szkapami. Moja klacz drży podemną, jak zwiędły liść na jesieni.
— A gdyby... — wyrzekł drugi, spoglądając na obóz.
— Nie ma się czego obawiać. Setnik obchodził co dopiero straże.
Uderzyli konie piętami pod brzuchy i popędzili brzegiem rzeki. Przebiegłszy kilkaset kroków, wrócili na stanowiska.
I znów milczeli, utkwiwszy wzrok w lśniącej dali, otoczeni kłębami pary, buchającej z pysków koni.
— Nawet wilki zagrzebały się w śniegu — mruknął drugi żołnierz. — Niepotrzebnie czuwamy.
— Gdyby prefekt był w obozie, nie stalibyśmy nad rzeką, jak słupy kamienne — mówił pierwszy.
— Nasze szczęście, że go nie ma, bo zamęczyłby nas robotą.
— A ty wolisz się wylęgać w koszarach pod skórą niedźwiedzią.
— Wolę siedzieć za bezpiecznym murem przy dobrym ogniu, aniżeli tłuc się po kniejach i ścigać tych psów germańskich.
— Mówisz, jak gdyby oczy twoje nie oglądały nigdy lasów ojczystych. Te psy germańskie, to nasi bracia.
— Jacy tam bracia! To barbarzyńcy!
— A ty jesteś może senatorem?
— Jestem rzymskim legionistą i chcę się dosłużyć własnej osady, abym miał gdzie wypocząć na stare lata. Nie tęsknię za drewnianemi chatami naszych siół.
Żołnierz pierwszy nie odpowiedział nic. Rzucił tylko towarzyszowi z pod brwi spojrzenie pogardliwe.
Gdy tak stali, wsłuchani w ciszę nocy, zmącił tę ciszę szelest, idący z południa.
Odwrócili się szybko, przykładając rękę do miecza.
— Czy słyszysz?
— Coś idzie po śniegu...
— Może wilki...
— Albo kuryer cesarski...
Szmer był jeszcze tak daleki, że nie mogli rozróżnić jego przyczyny. Ale zbliżał się szybko, zmierzając prosto na obóz:
— Zdaje się, że ktoś jedzie...
— Cała gromada pędzi...
Na białem tle śniegu zaczerniało coś ciemnego.
— To ludzie! Baczność!
Pierwszy żołnierz włożył w usta zgięty palec i wydał głośny świst. Na znak ten ożywił się brzeg rzeki. Kilkunastu jeźdźców nadbiegło.
Było już teraz słychać wyraźnie chrzęst zmarzłego śniegu, zapadającego się pod kopytami koni.
— Stój, kto tam! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Cicho tam! — zabrzmiała odpowiedź.
— Prefekt! — szepnęli żołnierze i rozwinęli się w łańcuch, podnosząc tarcze do góry.
— Witajcie! — wyrzekł Serwiusz, zatrzymując dymiącego konia przed legionistami.
— Witaj, prefekcie! — krzyknęli chórem Germanowie, uderzając tarcze o tarcze.
— Domyślam się, żeście się podczas mojej nieobecności rozpróżniaczyli — mówił Serwiusz — ale dam wam zaraz robotę. Herman!
Stary setnik stanął przed wodzem.
— Za pół godziny wyruszymy na drugą stronę rzeki. Niech jazda zabierze ze sobą wszystko, co potrzebne na dłuższą wyprawę.
Nadciągnęły wozy podróżne, strzeżone przez gladyatorów, zabranych z Rzymu. W jednym z nich, urządzonym tak, że można było leżeć wygodnie, spoczywały Tusnelda i Mucya, przykryte skórami niedźwiedziemi. Ponieważ zachowywały się spokojnie, zdawało się Serwiuszowi, że śpią. Ale kiedy się nad niemi nachylił, podniosła się Tusnelda i odezwała się szeptem:
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znajdujemy się na granicy cesarstwa.
— Pamięć nie zwodzi cię. To Dunaj! — odparł Serwiusz, wskazując na rzekę.
— Co zamierzasz uczynić? — pytała Tusnelda, patrząc uważnie w twarz narzeczonego.
A kiedy Serwiusz milczał, dodała:
— Nie obawiaj się. Mucya śpi. Domyślam się, że nie do obozu nas wieziesz.
— Dowiesz się niebawem, co zamierzam — odpowiedział Serwiusz głosem przyciszonym — a tymczasem bacz, żeby Mucya nie wiedziała, gdzie jesteśmy. W chrześciance mogłaby się obudzić patrycyuszka rzymska.
Rzekłszy to, zwrócił się do gladyatorów.
— Zasłużyliście na wypoczynek i nagrodę — mówił.
— Kości nie czujemy, panie — odezwał się jeden z szermierzów.
— I moje rozłażą się, jak nogi rozbitego krzesła, ale musimy jeszcze kilka dni wytrzymać — mruknął Serwiusz.
Splótł ręce na szyi konia i nasłuchiwał w stronę obozu.
Już się tam ruszało. Legioniści, przywykli do nagłych wycieczek nocnych prefekta, zrywali się bez oporu i namysłu z posłania i zarzucali na siebie w pośpiechu zbroję, wiedząc z długiego doświadczenia, że wszelka zwłoka naraziłaby ich na karę surową. Żaden z nich nie przeczuwał nawet, iż groźny wódz nie posiadał już władzy nad nimi.
Kuryer cesarski pędził bezwątpienia do Obozu Batawów, aby zanieść konnicy germańskiej nazwisko owego prefekta, administracja bowiem rzymska odznaczała się niezwykłą szybkością, ale Serwiusz znał lepiej od niego drogi po drugiej stronie Alp. Zamiast uciekać bitym gościńcem na Akwileę, zboczył w Rawennie na lewo i ruszył wprost na Weronę i Trydent szlakami kupieckiemi ku granicy. Jechał dniem i nocą, zmieniając na stacyach konie, śpiąc na wozie, gdy mu siły odmówiły posłuszeństwa. Wprawdzie wstrzymała przeprawa przez góry jego pośpiech, lecz i kuryer cesarski musiał się w Illiryi i Panonii kopać przez zaspy śniegowe.
Serwiusz był spokojny, przekonany, że go Rzym nie uprzedził.
Jeszcze nie minęło półgodziny, kiedy się z głównej bramy obozu wysnuł drugi szereg ciemnych postaci.
Żołnierze, ujrzawszy wodza, podnieśli tarcze, chcąc wydać okrzyk, ale Serwiusz nakazał milczenie. Stanąwszy na czele swojej jazdy, przeprowadził ją bez komendy przez most i zwrócił się w stronę gór, majaczących w migotliwej dali.
Jak wojsko duchów, szli legioniści przez noc księżycową, otuleni w płaszcze i skóry niedźwiedzie. Założywszy kaptury na głowy, wili się czarną wstęgą na srebrnem tle śniegu, niemi, skupieni w sobie. Przywykli do karności, postępowali ze Serwiuszem, nie pytając, nie myśląc nawet nad tem, dokąd ich wola jego prowadzi.
On jechał ciągle prosto przed siebie, milczący, jak oni.
Minął płaszczyznę, wszedł do lasu. Kruki, wrony i kawki, ukryte na gałęziach, spłoszone brzękiem oręża i chrapaniem koni, budziły się ze snu i trzepocąc skrzydłami, sypały na jeźdźców tumany suchego śniegu.
Była już godzina druga po północy, kiedy Serwiusz, stanąwszy na skraju dużej polanki, zatrzymał się i zakomenderował głosem donośnym:
— Stój!...
A zwróciwszy się do Hermana, który postępował obok niego, szepnął:
— Niewiasty oddaj pod opiekę Hermanryka i powiedz mu, żeby je przeprowadził pod dąb wisielca. Kobiety zawadzałyby nam przy robocie.
Gdy wóz Tusneldy i Mucyi znikł w ciemnościach lasu, zawołał:
— Utworzyć koło! Sztandary do środka!
Szybko, z wprawą rutynowanych wojowników, rozwinęli się jeźdźcy w długi łańcuch i otoczyli wodza obręczą. On stał w samym środku polanki, a nad nim błyszczały złote orły cesarskie, trzymane przez chorążych.
— Germanowie! — wyrzekł Serwiusz, gdy się uciszyło.
Legioniści spojrzeli po sobie zdziwieni, po raz pierwszy bowiem od chwili, kiedy służyli pod jego rozkazami, odzywał się prefekt do nich w taki sposób. Byli dla niego dotąd tylko żołnierzami rzymskimi, o których narodowość nikt nie pytał.
— Germanowie! — powtórzył Serwiusz. — Nie dlatego, by miecze wasze splamić krwią bratnią, lecz dla narady wyprowadziłem was z obozu. Spojrzyjcie w niebo. Patrzy na nas z góry ta sama bogini, która przyświecała wszystkim wiecom naszych przodków.
Wielu z legionistów zapomnialo już o tem, że się ojcowie ich zbierali przed każdym ważnym wypadkiem w lasach, podczas pełni księżyca. Urodzeni i wychowani w granicach państwa rzymskiego, znali zwyczaje germańskie tylko z opowiadań starszych towarzyszów. Przeto urosło zdumienie jeszcze więcej.
Pochyleni na koniach, słuchali wojacy uważnie.
A Serwiusz mówił dalej:
— Prawdopodobnie zwraca się w tej samej chwili na całym obszarze ziem germańskich tysiące ócz do bladej bogini cichych nocy, prosząc ją o natchnienie, duma bowiem wolnej Germanii sprzykrzyła sobie pychę Rzymu, który się niesłusznie wiecznym nazywa. Naczelnicy plemion naszej krwi radzą w świętych gajach i podnoszą broń w stronę Południa, grożąc potędze imperatorów. Germanowie! Mówi do was nie prefekt i rycerz rzymski, lecz syn naczelnika plemienia germańskiego, wasz brat i wódz prawowity. Prefekt złożył oznaki godności swojej u stóp tronu Marka Aureliusza, wódz zaś germański pyta was, braci swoich: Kto wróci ze mną do lasów ojczystych, aby zemście ludów, znieważonych przezwiskiem barbarzyńców, przybyło kilka tysięcy mężnych ramion.
Słowa Serwiusza były tak niespodziewane, że odebrały legionistom mowę i ruchy. Oczami szeroko otwartemi spoglądali na niego, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z doniosłości jego wezwania. Chyba się przesłyszeli, albo prefekt doświadcza ich wierności... Wszakże Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie przyznawał się nigdy publicznie do narodowości germańskiej, uchodząc za pana rzymskiego...
— Nie wierzycie? — zawołał Serwiusz, domyśliwszy się powodu milczenia. — Nie ufacie prefektowi rzymskiemu?
Wziął z rąk jednego z chorążych główny sztandar i zerwawszy z niego złotego orła, cisnął go w śnieg, mówiąc:
— Niech tak runie potęga Rzymu, niech się jego imperator wije pod kopytami naszych koni!
Teraz dopiero zrozumieli żołnierze, że przemawia do nich nie prefekt rzymski, lecz zbuntowany Germanin.
I nagle rozbrzmiał wokoło brzęk mieczów i włóczni, górujący nad niechętnym pomrukiem znacznej mniejszości. Większość przechyliła się na stronę wodza.
— Zwolennicy naszych ciemięzców niech wrócą do obozu! — zawołał Serwiusz, kiedy wrzawa ustała.
Ale nie w ten sposób załatwiali Germanowie sprawy sporne. Kiedy się wierni Rzymowi wysuwali z koła, rzucili się na nich rokoszanie i rozpoczęli bitwę.
Serwiusz, który znał zwyczaje i obyczaje swojego narodu, nie mieszał się do walki. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie rzezi, czekając na jej koniec.
Czekał niedługo. Kilkaset trupów zasłało wkrótce polankę, reszta zaś utworzyła po raz wtóry koło, jak gdyby narady nic nie przerwało. Tarcze uderzyły o tarcze, miecze o miecze, włócznie o włócznie na znak zgody. Jednomyślności nie zakłócał już pomruk niechętnych, ci bowiem, co go z siebie wydali, zabarwili śnieg krwią swoją.
Serwiusz brał z rąk chorążych sztandary rzymskie jeden po drugim, a łamiąc ich drzewce, rzucał je o ziemię. Gdy znieważył ostatniego orła, podniósł tarczę do ust i zaśpiewał pieśń Arminiusza.
Podjęli ją Germanowie i zaszumiał las tysiącami głosów, które rozlewały się szeroko wokoło, płosząc uśpione ptactwo i czworonożnych mieszkańców puszczy.
Zostawiwszy zabitych towarzyszów na pastwę drapieżnym zwierzętom, odeszli rokoszanie na północ.
Gdy się Mucya przebudziła, ujrzała przed sobą rozległą kotlinę, otoczoną zewsząd górami, a na niej mnóstwo ognisk, około których siedzieli żołnierze, podłożywszy pod siebie, skóry dzikich zwierząt.
Chłodne słońce zimowe przebijało słabo przez gęstą warstwę chmur, pokrywających cały widnokrąg jednostajną, szarą barwą. Tak nizko leżały nieruchome, ciężkie obłoki, że zdawały się spoczywać na szczytach gór, porosłych jodłami.
Dokądkolwiek się oko Mucyi zwróciło, wszędzie widziało śnieg, lód, skostniałe drzewa, zastygłe wody... martwotę.
Na Rzymiance, urodzonej w słonecznej i barwnej krainie południowej, zrobił ten posępny krajobraz wrażenie przygnębiające.
Wszystko, co się z nią działo od kilku tygodni, było tak dziwne, że przypominało opowieści z romansów greckich.
Nazajutrz po zaręczynach skrępowali ją prości żołdacy łańcuchami i wtrącili do ciemnego lochu, jak występną niewolnicę, ją, Kornelię, której nie znieważyła nigdy dotknięciem ręka plebejusza. Następnie stawiono ją przed sądem, skazano na śmierć i poprowadzono na Pole Hańby, oddając na pośmiewisko motłochu.
I to za co? Za to, że miała odwagę głośno wypowiedzieć, co myśleli po cichu wszyscy oświeceni jej epoki, że wyparła się bogów, w których nikt nie wierzył. I oni, jej sędziowie i kaci, składali ofiary Jowiszowi i Wenerom tylko dlatego, że tak nakazywał obyczaj i rząd imperatora.
Szła na Pole Hańby, nie żałując życia, które mogła okupić kłamstwem. Ale szła bez miłości dla prześladowców, chociaż ją nowa wiara uczyła przebaczenia.
Sponiewierali ją, wlekli ją przez miasto; pachołkowie drwili z jej poszarpanej sukni, obrywając z niej szlak purpurowy.
Obeszli się z nią, jak ze zbrodniarką, z nierządnicą.
Wyrok śmierci przyjęła z obojętnością chrześcianki, spodziewając się na drugim świecie szczęścia wiekuistego, obelgi jednak zraniły ją boleśniej, aniżeli sądziła. Idąc na Pole Hańby, czuła, że nowa wiara nie zburzyła w niej jeszcze doszczętnie starych przesądów krwi senatorskiej. Bóg wydziedziczonych nie wyrwał z jej serca gniewu możnej pani, nie znoszącej brutalnego śmiechu ulicy. Przeto była wdzięczna Serwiuszowi, że powstrzymał rękę kata, wiedziała bowiem, że prawo pozwalało ją znieważyć jeszcze przed samą egzekucyą.
Od owej chwili straszliwej minęły dwa tygodnie. Pierwszego dnia niósł ją koń Hermana z takim pośpiechem, że nie było czasu na pytania. I później, gdy ją ułożono w wozie podróżnym obok Tusneldy, nie zbliżył się Serwiusz do niej. Orszak leciał bez wytchnienia drogą cesarską, potem piął się po górach, wisząc nad przepaściami, lub spadał w doliny, a ciągle dalej a dalej. Dopiero na kilka mil przed granicą ustała szalona jazda.
Mucya była tak znużona, że zasnąwszy w pobliżu Obozu Batawów, obudziła się nazajutrz około południa.
Przetarszy oczy, szukała Tusneldy, z którą ją wspólna niedola ściśle złączyła. Razem szły na Pole Hańby, razem uciekały, otulając się i gawędząc, gdy wóz zwolnił biegu.
Zamiast białej twarzy Tusneldy, spostrzegła obok siebie szronem pokrytą brodę wojaka, którego Serwiusz postawił na straży przy śpiącej.
Germanin uśmiechnął się życzliwie i świsnął. Na znak ten podniosły się od jednego z ognisk dwie postacie.
— Witam cię na wolnej ziemi Germanów! — wołał Serwiusz zdaleka.
A kiedy Mucya wyciągnęła do niego ręce, ściskał je serdecznie i mówił:
— Temu trzy tygodnie, w amfiteatrze stolicy, ślubowały sobie nasze dusze przyjaźń, chociaż twoja tego nie zauważyła. Patrząc na ciebie w obliczu okrutnej zabawki ludu rzymskiego, przysiągłem sobie, że będę ci bratem, gdybyś kiedykolwiek ramienia mojego potrzebowała. Nie sądziłem, że przyjdzie mi tak rychło stanąć w twojej obronie.
— A ja nie sądziłam, że będą ci wdzięczną za czyn odważny — odpowiedziała Mucya, wychodząc z wozu. — Śmierć nie była mi nigdy straszną, ale zniewaga jest silniejszą od mojej woli. Nie jestem jeszcze godną imienia chrześcianki.
— Dopóki chrześcianie będą tylko cierpliwi — mówił Serwiusz — dopóty nie zburzą istniejącego porządku, jak zamierzają. Nie bierne bohaterstwo, lecz czynne zniewala ludzi do szacunku. Jeżeli słowa moje obrażają twoją wiarę, przebacz; ale mówię jak żołnierz, który nie rozumie porażki bez zaciętej obrony. Nie służy skutecznie swojej sprawie, kto zamknąwszy oczy, biegnie w ciemności śmierci. I mnie godzina ostatnia nie przeraża, chociażby dlatego, że mi ciągle grozi, ale uległbym tylko przemocy, konieczności.
— Królestwo nasze nie jest z tej ziemi — wyrzekła Mucya.
— Wiem, że tak uczą wasi kapłani, starałem się bowiem poznać zasady wiary mojej narzeczonej, lecz o tem będziemy mówili później, gdy spoczniemy pod dachem Radboda. Teraz ogrzej skostniałe członki przy ognisku i posil się, abyś nabrała sił do dalszych niewygód. Nieraz jeszcze zajdzie słońce, zanim staniemy na miejscu.
W godzinę potem ruszyli rokoszanie w drogę. Przodem, otoczony starszyzną, jechał Serwiusz, pogrążony w milczeniu. Od czasu tylko do czasu, gdy należało zmienić kierunek, wydawał krótkie rozkazy, które wykonywano natychmiast. Znał on pas graniczny na kilkadziesiąt mil w głąb kraju Kwadów, bywało bowiem, że ścigał nieprzyjaciół aż do ich siedzib.
Zdjąwszy szyszak, który się zwiesił na lewe ramię, przyczepiony do rzemienia, nasunął na głowę kaptur płaszcza i okrył się skórą tura. To samo uczynili jego żołnierze.
W porządku wzorowym posuwało się wojsko, przemykając się drogami leśnemi. Ciągnęła nad niem gromada spłoszonego ptactwa, a wokoło odzywały się ryki i pomruki dzikich zwierząt, rozgniewanych na intruzów, którzy zakłócali ich spokój.
Wóz, wiozący Mucyę i Tusneldę, szedł w samym środku, strzeżony przez setników. Bardzo często pomagali legioniści koniom, chwytając za koła, gdy ugrzęzły w śniegu.
Obie chrześcianki rozglądały się uważnie po okolicy, chociaż każda inaczej. Tusnelda wracała do ojczyzny. Widok germańskich lasów i gór zatarł w jej pamięci obraz Rzymu i doznanych w nim krzywd. Jej młode serce witało z radością ziemię ojców, ciesząc się swobodą i nadzieją rychłego szczęścia. Co chwila wybiegały z jej ust wykrzykniki zachwytu.
— Patrz, to święty gaj, a tam osada... wieś... dom kapłana...
Ale oczy Mucyi szukały daremnie owych osad, wsi i świątyń. Rzymianka, przywykła u siebie do marmurowych miast i murowanych siół, do bitych dróg i uprawionych pól, widziała tylko pustynię, popstrzoną tu i owdzie nędznemi chałupami, skleconemi z pni dębowych, obłupanych z kory. Mieszkania Germanów stały samotne wśród lasu na polankach, lub nad brzegami rzek, dalekie od sąsiadów.
Gdy wojsko przekraczało dłuższą dolinę, wychodziły z pod ziemi jakieś stworzenia, podobne do niedźwiedzi, stojących na dwóch łapach.
— Dużo w waszym kraju dzikich zwierząt — zauważyła Mucya.
— To nie zwierzęta, to ludzie — objaśniła Tusnelda, rozśmiawszy się wesoło. — Ubożsi Germanowie zakopują się na zimę pod ziemię, chroniąc się przed mrozem, który przenika ściany z drzewa. Pod ziemią im ciepło, zwłaszcza, gdy przykryją się z wierzchu mierzwą.
— A gdzie podziewają dobytek? — zapytała Mucya.
— Mieszkają z nim razem w tych dołach.
— Nie widzę nigdzie ogrodów i śladów pól, przygotowanych do siewu.
— Ogrodów u nas bardzo mało, a pól prawie nikt nie uprawia, posiadamy bowiem tyle ziemi, iż nie mamy potrzeby wkładać w nią pracy rąk umiejętnych. Każdego roku, na wiosnę, wybiera sobie gmina świeże łany, nietknięte jeszcze sochą, a gdy ukryła na jesień plon w miejscu bezpiecznem, wówczas zwija obóz, rzuca bez żalu naprędce sklecone domy i wraca do lasów, gdzie mróz nie tak dokucza i zwierza pełno. Germanin lubi dużo powietrza i rozległe przestrzenie, i dlatego ociera się niechętnie o sąsiada blizkiego. Miast i siół w waszem rozumieniu u nas nie znajdziesz, ale za to więcej swobody.
Mucya znała opis Germanii Tacyta, sądziła jednak, że od owego czasu zmienił się wygląd ziem, przylegających do cesarstwa. Spotykała przecież w Rzymie barbarzyńców, którzy nie różnili się zewnętrznie niczem od osób jej towarzystwa. Ubierali się i żyli wykwintnie, mówili po łacinie i grecku, myśleli i czuli, jak ludzie oświeceni. Chyba nie w tych dołach, przykrytych mierzwą, uczyli się dobrego obyczaju i czytali filozofów.
— Dziwi cię ubóstwo mojej ojczyzny? — mówiła Tusnelda z uśmiechem. — Lękasz się, żebyśmy cię nie umieścili w norze podziemnej razem z bydlętami? Nie obawiaj się. Znajdziesz i u nas domy murowane, wprawdzie nie tak bogate, jak wasze, ale równie wygodne. I wasi ubodzy mieszkają latem pod mostami lub na wschodach świątyń, a zimą w wilgotnych kamiennych piwnicach. Zachodzi tylko ta różnica między ubogimi waszymi a naszymi, że nędzarz rzymski cierpi głód, germańskiemu zaś dają lasy i rzeki wszystko, co mu do życia potrzebne. U nas niema między bogatym a ubogim takiego rozdziału, jak u was. Najuboższy Markomanin może sobie upolować jelenia, złowić rybę, naciąć drzewa w boru. Jego swobody nie krępuje żaden poborca, celnik, pachołek miejski. Niech się tylko ta puszcza ustroi w barwną i wonną suknię wiosny, a pokochasz ją, jak ja ją miłuję.
Tusnelda wyciągnęła ręce na północ.
— Kocham tę rodzinną ziemię moją — mówiła głosem ciepłym — kocham jej mgliste góry i czarne bory, jej tchnienie chłodne i smutne niebo. Ludzie tu lepsi i bogowie mniej zawzięci, a taka cisza rozlewa się wokoło, że koi każdy ból, szepcąc skołatanemu sercu słowa pociechy. U was tyle gwaru i nienawiści, iż człowiek staje się człowiekowi wilkiem. Jeden zawadza drugiemu, brat zazdrości bratu, swoje tylko sprawy mając na względzie. Kocham cię, ojczyzno moja...
Germanka wpatrywała się w dalekie góry z zachwytem; Rzymianka pochyliła głowę. Pierwsza zbliżała się z każdym krokiem do Markomanii, druga oddalała się od ziemi swojej.
Mucya zaczęła rozumieć, co się naokoło niej działo. Wprawdzie otaczali ją legioniści rzymscy ale orły cesarskie nie błyszczały nad nimi. I nie w języku łacińskim rozlegała się komenda. Kiedy trębacze zadęli w rogi, odzywały się sygnały, nieznane Rzymiance.
Od czasu do czasu zamajaczyły na śniegu, na skraju lasów, w skóry przyodziane postacie. Wówczas pędził do nich jeden z chorążych, trzymających się boku Serwiusza, dawał im zdaleka jakieś znaki, a kiedy się zbliżył, rozmawiał z nimi jak przyjaciel z przyjaciółmi. Obcy wojownicy znikali w puszczy, a poseł przyłączał się znów do wojska rzymskiego.
Mucya domyśliła się prawdy. Nie żołnierze cesarscy przebywali tak spokojnie ziemię Kwadów. Ci ludzie wypowiedzieli imperatorowi posłuszeństwo i zwrócą prawdopodobnie przeciw niemu broń wiarołomną. Rokoszanom, wrogom świętej Romy, zawdzięczała życie...
Tusnelda szczebiotała ciągle wesoło, jak ptaszyna, wypuszczona z klatki, lecz Mucya nie brała udziału w jej szczęściu. Im więcej oddalała się od granicy cesarstwa, tem głośniej odzywało się w niej sumienie rzymskie.
Zdawało się chrześciance, że nowa nauka przesłoni jej całą przeszłość i wszczepi w jej krew pragnienia inne. Wierzyła w przepowiednię Minucyusza Feliksa, w rychły upadek świata, który się odwrócił od cnoty. A jednak należała do tego świata, o czem się przekonała w ostatnich tygodniach. Była patrycyuszką i Rzymianką, mimo chrztu i doznanej poniewierki.
Przed nią i za nią, wokoło postępowali jeźdźcy, którzy robili wrażenie wcielonej siły męzkiej. Patrząc na tych olbrzymów, miała Mucya przeczucie pogromu.
— Czy dużo Germanów mieszka po drugiej stronie Dunaju? — zapytała zcicha.
— Jest nas tylu — odpowiedziała Tusnelda z dumą — że gdybyśmy szli razem, zalelibyśmy cesarstwo jak powódź.
— Dlaczego więc nie idziecie razem?
— Rozdziela nas niezgoda, ale... Patrz — wyrzekła Tusnelda, zmiarkowawszy, że powiedziała zawiele — to dom rzymski.
Na wzgórzu, w miejscu odkrytem, świeciły białe ściany pałacyku, otoczonego zabudowaniami gospodarskiemi.
— Ten dom należy prawdopodobnie do jakiego naczelnika plemienia Kwadów — mówiła Mucya.
— Albo też do kupca, lub kolonisty rzymskiego — objaśniła Tusnelda.
— Chyba szalony mógłby się osiedlić w kraju nieprzyjaciół.
— Kwadowie i Markomanowie nie są nieprzyjaciółmi, lecz sprzymierzeńcami Rzymu.
— A mimo to niepokoją ciągle granice cesarstwa.
— Czyni to tylko młodzież, żądna boju i sławy.
Krótki dzień zimowy zbliżał się szybko ku zagrodowi. Dolną część lasu zalegały już mroki. Resztki światła rozwidniały tylko wierzchołki drzew, rysujących się jeszcze wyraźnie na tle płowego nieba. Zewsząd odzywały się głosy mieszkańców kniei, którzy opuszczali legowiska. Wiatr przynosił z dali, jakby z innego świata, nawoływania ludzi i pomruki zwierząt.
Gdy wojsko wyszło na rozległą polankę, zagrały rogi i rozległa się komenda, wzywająca do spoczynku. Wozy i konie umieszczono w środku obozu, rozpalono ogniska i zabrano się do wieczerzy.
Wesoły gwar zabrzęczał wokoło. Żołnierze piekli zwierzynę, upolowaną po drodze, i zabawiali się gawędką.
Czuwał tylko Serwiusz, który rozstawiał sam straże, by zabezpieczyć obóz przed napadem krajowców. Legioniści układali się już do snu, kiedy załatwiwszy się z robotą wodza, zbliżył się i on do ogniska, przy którem Herman czekał na niego.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się, biorąc z rąk setnika udo jelenie — to posiada Fabiusz w tych stronach kilka kolonij.
— Nie mylicie się, panie — odparł Herman. — Ten pies nabył w kraju Kwadów znaczne przestrzenie.
— Jutro ze świtem weźmiesz pięćdziesięciu ludzi i przetrząśniesz wszystkie kolonie, należące do Fabiusza. Mówiono mi w Rzymie, że wyjechał do Germanii. Gdyby tak było, dostawisz mi go żywcem, abym się nasycił widokiem jego trwogi.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.
— Przy tej sposobności odwiedzisz wszystkich naczelników narodu Kwadów i powiesz im, że syn Radboda wzywa ich w drugiej połowie marca na wiec. Jeżeli mogą, niech się stawią zaraz z drużynami. A teraz zobacz, czy straże czuwają.
Kiedy się Herman oddalił, oparł Serwiusz głowę na dłoni i zapatrzył się w płomień ogniska.
Naokoło niego rozlegało się już miarowe chrapanie kilku tysięcy wojowników, którzy spali tak spokojnie pod namiotami, jak gdyby leżeli na tapczanach koszarowych. Żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilę o niepewnem jutrze. Opuścili sztandary cesarskie, bo tak nakazał im dowódca. On był zawsze ich wolą i natchnieniem, a nie prowadził ich nigdy na klęskę. Zwycięztwo postępowało jego śladami nieodstępne, jak cień w pogodny dzień lata.
I teraz myślał za nich, ale w umartwieniu i trosce męża, zdającego sobie dokładnie sprawę z zuchwalstwa, jakie przedsiębrał. Bo nie było dotąd nikogo w Europie, Azyi i Afryce, ktoby zmógł tego potwora, trawionego żądzą zagarnięcia całego świata. Przerazili go Hannibal i Brennus, zaniepokoili Mitrydates, Wercyngetoryks i Arminiusz, była to jednak zawsze tylko trwoga kilku tygodni, miesięcy, po których następowały długie lata tryumfu.
Gdyby się bitwy wygrywało ilością ramion, nie ostałby się Rzym ani jednego dnia przed siłą Germanii. Ale Serwiusz był zanadto dobrym żołnierzem, żeby nie wiedział, iż wojna jest tak samo sztuką, jak każde inne rzemiosło. Trzeba je umieć, by pokonać przeciwnika.
Kiedy tak siedział i patrzył w zakrytą przyszłość, uczuł na oczach miękką rękę.
Nie podnosząc głowy, przycisnął tę dłoń do ust i wyrzekł głosem stłumionym:
— Noc wzywa cię do spoczynku, Tusneldo. Czeka cię jeszcze daleka droga.
— Większe niewygody czekają ciebie, najdroższy, a mimo to czuwasz — odpowiedziała Tusnelda.
— Jest rzeczą męża myśleć za niewiastę.
— A rzeczą niewiasty stać obok męża w chwili ciężkiej.
— A jednak chciałaś mnie opuścić dla owego boga wschodniego.
— Przysięgłam, Serwiuszu, że oddam głowę, gdy jej odemnie zażądają.
— Nie czynię ci z tego zarzutu, bo rozumiem, że mogłaś w grobach chrześciańskich stracić ochotę do życia, ale teraz, kiedy cię wydarłem z paszczy śmierci, żądam myśli twoich i uczuć dla siebie.
— Nie przestałam być chrześcianką, Serwiuszu — szepnęła Tusnelda.
— Przeszkadzać ci nie będę. Módl się do owego boga wschodniego, skoro ci on do szczęścia potrzebny, czyń to jednak w taki sposób, żebyś się nie naraziła na gniew naszych kapłanów i nie zaniedbywała obowiązków małżonki. I mnie należy się część twojego serca.
— Podzielę je między ciebie i mojego Boga. Gdy go lepiej poznasz, ukorzysz się i ty przed jego dobrocią.
— Być może, tymczasem jednak kocham Germanię i ciebie.
Serwiusz objął Tusneldę ramieniem, i tuląc jej głowę do piersi, mówił szeptem:
— Już mi się zdawało, że nie ujrzę nigdy światła twoich oczu i nie usłyszę pieśni twojego głosu. Śmierć szła śladami twojemi tak uporczywie, iż nawet moja nadzieja zaczęła wątpić. Ale nie złorzeczę losowi, bo nie poczułbym się może synem Radboda, gdyby nie krzywda, wyrządzona tobie. Bardzo cierpiałaś?
— Już nic nie pamiętam... Jestem przy tobie...
Tusnelda uśmiechnęła się do Serwiusza, podnosząc do niego wzrok płomienny.
Po raz pierwszy od chwili, kiedy się znaleźli, siedzieli obok siebie bezpieczni i szczęśliwi, nie straszeni obawą pogoni. Mimo to nie ściskali się namiętnie, nie całowali, wstrzemięźliwość bowiem ludu dziewiczego, z którego pochodzili, nakładała hamulec na ich pragnienia. Niewiasta była dla Germanina świętością nietykalną dopóty, dopóki obrządek zaślubin nie uczynił z niej jego poddanki.
— Już cię teraz nie opuszczę — mówił Serwiusz. — W godzinach spoczynku będziesz mi opowiadała o swoim bogu, który musi być lepszym od demonów Walhaili i Olimpu, kiedy ciebie i Mucyę przekonał. Ale już późno, a jutro ruszymy ze świtem w dalszą drogę.
Wziął Tusneldę za rękę i przeprowadził ją pomiędzy szeregami namiotów. Okrywszy ją w wozie podróżnym skórami, obszedł jeszcze raz straże, kazał rozpalić nowe ogniska i ułożył się sam do snu obok Hermana.
Czarno podkreśliła historya w kronikach Rzymu rok dziewięćsetny dwudziesty drugi od założenia miasta[1]. Śladami legionów, które wróciły do Italii z wyprawy wschodniej, szła zaraza i podawszy rękę głodowi, rzuciła całun śmiertelny na stolicę i prowincye.
Podstępny wróg dusił ludzi na drogach i ulicach. Zarówno wielcy, jak maluczcy padali bez możności obrony. Najzdrowszego chwytał nagle gwałtowny kaszel, potem okrywało się jego ciało sinemi wyrzutami, i ten, co wczoraj urągał bogom, sile swej ufając, rozpływał się dziś w szarych cieniach nicości.
Daremnie sprowadził Marek Aureliusz z Aten Galena. Słynny lekarz grecki, otoczony całem wojskiem pomocników, nie zdołał pokonać okrutnego mordercy, co unosił się niewidzialny nad krajem, zatruwając oddechem swoim powietrze, wodę, chleb i mury.
Daremnie zanosili kapłani modły do bogów, a czarnoksiężnicy, astrologowie i wróżbici wzywali pomocy demonów. Zaraza drwiła nawet z zaklęć Aleksandra z Abonuteichos, którego geniusz, Glikon, nakazał zabezpieczyć domy rzymskie tajemniczemi formułkami.
Lud znosił szarlatanowi pieniądze, brał za nie skrawki papieru, popstrzone niezrozumiałemi dla nikogo hieroglifami, przybijał je na progach i drzwiach — a zaraza wciskała cię mimo to do mieszkań i zabijała bez litości.
I zrobiło się smutno i pusto w mieście miast. Zamilkły rynki, place, teatry i oberże. Nikt nie miał ochoty do nieopatrzonego śmiechu i wesołej zabawy. Od świtu do nocy ciągnęły cichemi ulicami pogrzeby bez muzyki i jęku wynajętych płaczek, bez portretów przodków i tłumów przyjaciół. Z pośpiechem, ze wstrętem oddawano zmarłym ostatnią posługę, każdy bowiem widział siebie na marach, więc uciekał przed własnym obrazem. Bywały dnie, w których palono na stosach rządowych do dwóch tysięcy trupów. Wszystkie wozy publiczne zamieniono na żałobne.
Od czasu do czasu, gdy podwójny bicz głodu i zarazy doprowadził ubogich do rozpaczy, rzucał się motłoch na Palatyn, domagając się widoku imperatorów, ale zastawał bramy pałaców cesarskich strzeżone pilnie przez pretoryanów. Nawet Marek Aureliusz, zawsze chętny i uprzejmy, ukrywał się przed ludem, któremu nie mógł ulżyć w niedoli.
Wszakże uczynił wszystko, co mu nakazywał obowiązek monarchy i dobrego człowieka. Składy rządowe otworzył na rozcież i swoje własne plony oddał łaknącym. Dla siebie zachował tak mało, że jego najbliższe otoczenie sarkało na niedostatek; wyznaczył dla lekarzy miejscowych nagrody, a obcych obsypał zaszczytami.
Więcej zrobić nie mógł... Jego majestat, jego bóstwo ziemskie okazało się bezsilnem wobec potęgi nieznanej, której podobało się upokorzyć dumę „panów świata“. Przeto zamknął się w pałacu i szukał razem z uczonymi środka na straszliwego wroga.
Właśnie opuścił go Galenus. Imperator i lekarz wnikali pospołu w istotę nieznanej choroby, usiłując ją porównać z którąkolwiek z tych, które nauka już zbadała. Ale przeszłość nie dawała im wskazówek dostatecznych.
Lekarz zostawił cesarza z głową opartą na dłoni. Bóg ziemski spoczywał na zwykłem krześle dębowem, bez wysłania, przed dużym, kwadratowym stołem, zarzuconym papierami. Nie było w jego pracowni ani mebli wykwintnych, ani mistrzowskich malowideł. Gdyby nie złoty posąg Fortuny, ustawiony na podwyższeniu, nie byłby się nikt domyślił, że w tym skromnym pokoju rozgrywają się losy stu milionów ludzi.
Marek Aureliusz miał na sobie stary płaszcz filozofa, wyplamiony z przodu. Siwizną gęsto poprószone włosy spadały w nieładzie na jego szerokie czoło.
Siedział pochylony, opuściwszy białą, drobną, nerwową rękę na poręcz krzesła. Od czasu do czasu drgnął, jak gdyby go zimny dreszcz przenikał.
Nie dreszcz go męczył. Duszę myśliciela przepełniał żal człowieka, który czuje się pokrzywdzonym przez życie. Los wyniósł go ponad wszystkich śmiertelników, zrównał go z bogami, ale tylko na to, żeby jego serce napoić goryczą.
Jeżeli kto, to miał on prawo do szczęścia. Zapatrzony w świetlaną postać przybranego ojca, sumienny wykonawca woli Pobożnego Antonina, starał się stłumić w sobie w sobie wszystkie nieszlachetne pożądania i ambicye ludzkie. W domu był dobrym mężem, ojcem, bratem i panem, na tronie sprawiedliwym monarchą, w stosunkach z doradcami szczerym przyjacielem. Krzywdy cudzej nie pragnął, krwią, przelaną niewinnie, brzydził się, ubogim podawał rękę hojną, a nieszczęśliwych pocieszał.
A za to?... Żona zdradzała go bezwstydnie, ukochany syn przerażał go dzikością, brat urągał jego zasadom rozpustą i cynizmem, przyjaciele wyzyskiwali go, naród zaś drwił z jego pobłażliwości. — „Filozofującą babą“ nazywał go Rzym.
Marek Aureliusz wiedział bardzo dobrze, co się naokoło niego działo, czytał w duszach i sercach pochlebców, przenikał zamiary karyerowiczów, ale udawał, że wierzy w szczerość obłudnych uśmiechów. Jego wrodzona prawość łudziła się rozmyślnie, by nie znienawidzić człowieka, którego postanowiła kochać.
Znał on ludzi lepiej, aniżeli się tym zdawało, którzy korzystali z jego łaskawości. Wszakże patrzył na nich z dwu wyżyn: z tronu monarchy i ze stanowiska myśliciela. Ale monarcha miał pogardę dla drobnych zabiegów tej ziemi, a myśliciel tłómaczył przed sobą wszystko, nawet podłość. Chciał czynić dobrze i czynił bez względu na głupstwo i niewdzięczność.
Czasem tylko, gdy był sam z sobą, ogarniało go zniechęcenie. Wartoż być uczciwym i szlachetnym?! — pytał wówczas, a historya odpowiadała mu przecząco. Kaligula, Neron i Domicyan doznali więcej szczęścia od niego. Cóż z tego, że gniew ludu skrócił ich dni okrutne... Dopóki żyli, czerpali pełną ręką ze źródła rozkoszy, bogactwa i władzy, osiągnąwszy postrachem daleko więcej, aniżeli on dobrocią. Cześć potomnych?!... Kłamstwo, jak wszystko doczesne. Do dziś wspomina proletaryat rzymski z zachwytem krwiożerczego syna Agrypiny, wielbiąc jego rozrzutność, której okruchy spadały na niego.
Nawet bogowie byli dla nich względniejsi. Nie zsyłali na nich głodu, zarazy i ciągłych wojen, dając im urodzaje i łatwe zwycięztwa.
Marek Aureliusz podniósł głowę i zwrócił wzrok bolesny na złotą Fortunę.
— O bogowie! — wyrzekł zcicha, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Nie ze złotej nici uprzędliście pasmo życia mojego, chociaż mnie miliony waszym bratem zowią... Istniejecież wy? Nie jesteścież złudzeniem, jak wszystko, w co ludzie wierzą?
— Istniejecież wy? — powtarzał półgłosem.
Wyznając zasady stoików, głosił publicznie, że wierzy w bogów, i składał sam ofiary na ołtarzu Jowisza Kapitolińskiego. Ale bywały chwile, w których wątpił o prawdziwości podań religijnych, niepokojony podszeptami krytycyzmu. Wszakże wychował się i wzrósł w otoczeniu filozofów, od lat najmłodszych zatruwał się przeczeniem, biorąc żywy udział w ruchu umysłowym swojego czasu. Nie obce mu były zjadliwe drwiny sceptyków, oklaskiwane szczerzej i chętniej, aniżeli surowe wskazówki Zenona. Jego dusza czysta odwracała się ze wstrętem od zdawkowej bezbożności, a mimo to pociągało go w godzinach samotnych zwątpienie, jak nędzarza, zdeptanego przez życie, pociąga tajemnicza toń wód głębokich.
Rozterka wewnętrzna myśliciela, przyłączywszy się do smutków cesarza i człowieka, nie osładzała Markowi Aureliuszowi dni pracownych. Ten bóg ziemski, którego słowo obiegało setki ludów rozkazem lub wyrocznią, zazdrościł nieraz najuboższemu nicości. Ciszy pragnął i wytchnienia, a los postawił go w samym środku machiny państwowej, ogłuszając go ciągłą wrzawą.
I teraz pozazdrościł mu kilku minut gorzkiego spoczynku.
Kotara zaszeleściła i do pracowni cesarza wszedł naczelnik pretoryanów.
— Przybył kuryer od namiestnika Noricum, boski imperatorze — wyrzekł dygnitarz.
— Przynosi mi zapewne wiadomości o nowych buntach Germanów — mruknął Marek Aureliusz. — Bo cóżby innego? Mało nam jeszcze głodu i zarazy..
— Boskie oko twoje widzi daleko, panie. Namiestnik zwraca wistocie uwagę na podejrzane zachowanie się barbarzyńców po drugiej stronie Dunaju i prosi o rozkazy.
— Obóz Batawów wystarczał dotąd do utrzymania Kwadów w należytej odległości od granicy. Niech czuwa dalej.
Marek Aureliusz wziął ze stołu woskowaną tabliczkę i nakreślił na niej kilka słów rylcem.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego — wyrzekł, spoglądając uważnie na prefekta. — W milczeniu twojem słyszę wiadomość przykrą.
— Ten zuchwały Germanin, uprzedziwszy twojego kuryera, boski imperatorze — mówił prefekt — wyprowadził z obozu całą jazdę germańską i zostawił po sobie żarzewie buntu. Legioniści żądają podwyższenia żołdu i zmniejszenia lat służby.
Twarz Marka Aureliusza była tak spokojna, jak gdyby słuchał opowieści obojętnej. Tylko jego powieki drgnęły.
— Czy legioniści pełnią służbę? — zapytał zwykłym głosem.
— Namiestnik donosi, że wypowiedzieli trybunom posłuszeństwo i błaga o przysłanie energicznego legata — odpowiedział prefekt — w razie bowiem przeciwnym nie ręczy za bezpieczeństwo pogranicza. Pisze, że prowincyom naddunajskim grozi najazd liczniejszy.
Znów drgnęły powieki cesarza. Myślał chwilę, potem wyrzekł:
— Niech lektyka będzie gotowa, ale... bez orłów i bez świty.
Kiedy się prefekt oddalił, podniósł się Marek Aureliusz z krzesła, zbliżył się do posągu Fortuny i splótłszy ręce na łonie, patrzył na symbol swojego dostojeństwa.
Stał tak długo z niewymowną boleścią w dużych, wilgotnych oczach, z których wyzierała dusza znękana.
— Złota ty moja Fortuno — mówił głosem zdławionym — tak złota, iż mnie blask twój pali, jak ognie podziemne.
Ukrył twarz w dłoniach.
— A jednak wy jesteście, bogowie... — szeptał — widzę waszą rękę karzącą nad tym ludem nieszczęsnym...
Nagle zadrżał i spojrzał naokoło siebie ze zgrozą w oczach, jakby dostrzegł coś bardzo strasznego. Zdawało mu się, że słyszy trzask i łoskot zapadających się świątyń i pałaców Rzymu, a wśród tych ruin rysowały się olbrzymie postacie, przyodziane w skóry dzikich zwierząt. Krwawa łuna pożaru tworzyła tło do tego obrazu zniszczenia.
Marek Aureliusz przetarł powieki. Nie... to było tylko złudzenie, ale jedno z tych, które człowieka przeraża, chociaż nie umie sobie zdać sprawy dlaczego. Rzym stał przecież jeszcze u szczytu swojej potęgi, był metropolią świata cywilizowanego, do której ciągnęły wszystkiemi drogami poselstwa obcych królów i książąt, by złożyć hołd powinny pani wszechwładnej.
Nie, nie, to było tylko złudzenie...
Marek Aureliusz zarzucił sam na siebie togę purpurową i wybiegł szybkim krokiem z pracowni.
— Do pretora Kwintyliusza! — rozkazał tragarzom.
Czterech niewolników podniosło zwyczajną lektykę, nieozdobioną oznakami cesarskiemi.
Straż pałacowa nie zdziwiła się skromnemu orszakowi. Starszy imperator otaczał się świtą tylko wtedy, gdy udawał się do świątyni lub do senatu. Odwiedzając w mieście przyjaciół, starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nietylko kazał zdejmować z lektyki złote orły i zapuszczał firanki, ale przebierał nawet niewolników w ciemne tuniki bez haftów i galonów.
Nikt też nie domyślił się w skromnej lektyce cesarza. Niepoznany, zatrzymał się Marek Aureliusz przed domem Publiusza i zastukał sam młotkiem w bramę.
— Czy pan twój w domu? — zapytał odźwiernego.
Niewolnik, domyśliwszy się z togi purpurowej imperatora, przypadł na kolana.
— Nie lękaj się — mówił Marek Aureliusz głosem łagodnym.
Ale odźwierny skinął tylko głową, nie mogąc z siebie ani słowa wydobyć.
Cesarz spojrzał litościwie na nędzarza, któremu jego widok odebrał mowę, i wszedł do dworca Publiusza.
Już go służba, zajęta w ogrodzie, spostrzegła. Pędem wbiegł dozorca niewolników do domu, aby oznajmić panu niezwykłego gościa.
Publiusza zdziwił ten zaszczyt niespodziewany, nie należał bowiem do ulubieńców starszego imperatora. Ubrawszy się pośpiesznie w togę, udał się do sali przyjęć. Tu zastał cesarza, pochylonego nad ogniskiem domowem.
— Modliłem się do bogów twojego rodu, pretorze — odezwał się Marek Aureliusz — aby serce twoje do mnie zwrócili.
Publiusz milczał.
— Obraziłem cię kiedyś, wymawiając ci twoją gwałtowność żołnierską — ciągnął dalej cesarz — i bogowie ukarali mnie, bo przychodzę z prośbą do tej gwałtowności. Zrozumiesz mnie, pretorze, gdy ci powiem, że Germanowie naddunajscy grożą liczniejszym najazdem, a obóz Batawów wypowiedział trybunom posłuszeństwo.
— A!... — zawołał Publiusz.
— Wiem, że masz prawo odmówić mi — mówił Marek Aureliusz — bo wysłużyłeś więcej niż swoje lata w obozie; ale nie wierzę, żeby się Publiusz Kwintyliusz Warus chciał powoływać na prawo, kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Nie pamiętaj mi krzywdy i jedź nad Dunaj.
— Niebezpieczeństwo ojczyzny maże wszystkie urazy, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
— Dziękuję ci; spodziewałem się od ciebie takiej odpowiedzi. Mianuję cię legatem prowincyi naddunajskich i daję ci aż do poskromienia buntu obozu Batawów władzę dyktatorską. Cokolwiek uczynisz, będzie dobre i zyska moje uznanie, wiem bowiem, iż się w takich razach miłosierdzie równa grzechowi. Kiedy ci mam przysłać pełnomocnictwo?
— Za dwie godziny będę w drodze — wyrzekł Publiusz.
Marek Aureliusz podniósł się.
— Przyszedł na nas rok ciężki — mówił głosem drżącym — tak ciężki, iż wszyscy mężowie, których dobro państwa obchodzi więcej, aniżeli własne, powinni stanąć obok siebie w zwartym szeregu. Bądźmy odtąd przyjaciółmi, Kwintyliuszu. Może przekonasz się wkrótce, że i pod suknią filozofa bije serce obywatela rzymskiego.
Wyciągnął prawicę do Publiusza.
Trzymali się przez kilka chwil za ręce, myśliciel i żołnierz, złączeni wspólnym smutkiem. Kochali obaj Rzym nadewszystko, nad najgorętsze pragnienia osobiste, nad dumę nawet. Ta miłość zbliżyła ich, zacierając między nimi urazy i przesądy.
— Niech cię geniusz naszego narodu prowadzi — rzekł Marek Aureliusz i ucałowawszy Publiusza w twarz, opuścił jego dworzec.
W dwie godziny potem pędził drogą Flamińską wóz podróżny, wiozący prowincyom naddunajskim nowego legata.
Gdyby zbuntowany legion był wiedział, kto mu przywozi odpowiedź od imperatora, nie byłby zamienił obozu na wielki dom zabawy, nazwisko bowiem Publiusza było jednem z tych, które każdy żołnierz wymawiał z czcią i trwogą.
Po odejściu Serwiusza został obóz Batawów pod komendą dwóch trybunów, których służba w legionie o tyle obchodziła, o ile była pierwszym szczeblem na drabinie urzędów senatorskich. Młodzi, prawie gołowąsi paniczykowie zajmowali wysokie stanowiska wojskowe nie wskutek zasług, lecz na mocy przywilejów rodowych. Należąc do stanu senatorskiego, mieli prawo do trybunatu bez względu na uzdolnienie i zalety osobiste.
Gdy jechali do obozu, nie spodziewali się senatorowicze służby ciężkiej. Wszakże pogranicze było spokojne, sąsiednie plemiona germańskie uchodziły za sprzymierzeńców, za lenników Rzymu... Przeto zdziwili się nieprzyjemnie, kiedy wypadło zamknąć w skrzyniach jedwabne tuniki, zdjąć z białych rąk pierścienie i włożyć na ufryzowaną głowę twardy szyszak. Serwiusz nie pozwolił im wytchnąć. Strasząc ich ciągle niespodziewanemi napadami, zmuszał ich ciągle do czujności.
Pożałowali paniczykowie animuszu rycerskiego, tem więcej, iż wolno im było rozpocząć karyerę obywatelską na stanowiskach cywilnych. Zdawało się im, że ich w kraju barbarzyńców czekają niezwykłe rozrywki, świetne polowania, hulanki w gronie wesołych towarzyszów, łatwe romanse z Germankami, a znaleźli ciągły trud obozowy.
Rokosz Serwiusza nie zmartwił ich wcale. Mogli się teraz rozebrać z niewygodnej zbroi i urządzić sobie życie według upodobania. Że po drugiej stronie rzeki ukazywały się od czasu do czasu hufce germańskie, niewiele ich to obchodziło. Siedzieli przecież w warownym grodzie, którego bramy wystarczało zamknąć — tak mniemali — by drwić z niemocnych pogróżek barbarzyńców.
I bunt Obozu nie przeraził trybunów.
Niezadowolenie wojska znali już pierwsi imperatorowie. Każdy nowy cesarz opłacał uznanie legionów hojnemi datkami pieniężnemi i obietnicą zabezpieczenia starości weteranów. W miarę jak rosła nienawiść między monarchą a stanami uprzywilejowanemi, podsycana obustronnym strachem, wzmagała się też buta armii. Legiony zrozumiawszy, że boskość Cezarów opiera się na ich mieczach, stawiały coraz zuchwalsze żądania. Co chwila przychodziły do Rzymu wiadomości o buntach obozów, rozrzuconych po imperium. Wówczas szli zwykle wysłańcy cesarscy do stacyi niespokojnych z workami złota i oznakami zaszczytnemi.
W każdym obozie znajdowała się pewna liczba urodzonych rokoszan, poddających się niechętnie karności wojskowej. Tego pierwiastku rozkładowego, który oddziaływał szkodliwie na resztę, dostarczał głównie proletaryat rzymski, rozpieszczony przez cesarzów. Motłoch stolicy przynosił z sobą do legionu pamięć igrzysk, urządzanych dla niego, i zboża, rozdawanego ze składów rządowych bez pracy. Dopóki czuł nad sobą ciężką rękę energicznego trybuna, zachowywał się spokojnie, z chwilą jednak, gdy mu władza pofolgowała, podnosił hardą głowę i wrzeszczał głośno, że mu się krzywda dzieje.
Zaraz nazajutrz po odejściu Serwiusza rozpoczął się w obozie ruch niezwykły. Agitatorowie biegali od domku do domku, rozpowiadając dziwy o nagrodach, jakie spadają na legion zbuntowany. „Jesteśmy potrzebni... Germanowie grożą... teraz pora najwłaściwsza do postawienia żądań...“ dowodzili.
Daremnie przestrzegali starsi legioniści. Żołnierz, zepsuty hojnością cesarzów, dał się namówić gromadce warchołów i udał się wieczorem przed główną kwaterę, aby wymódz na trybunach podwyższenie żołdu.
Paniczykowie nie mieli wcale ochoty do sporów z żołdactwem. Wysławszy kuryera do namiestnika Noricum z wiadomością o buncie, czekali obojętnie na odpowiedź wyższej władzy. Aby się im tymczasem nie nudziło, sprowadzili sobie z najbliższego miasta trupę wędrownych histryonów i bawili się z nieopatrznością młodzieńców, nie zdających sobie sprawy z trudnego położenia, w jakiem się znajdowali.
Za przykładem naczelników poszedł legion. Domki żołnierskie rozbrzmiewały od rana do nocy wesołą pieśnią. Zamilkły rogi i trąby, ustała komenda. Nikt nie przerywał długiego snu i nie karał za wybryki. Tylko rozważniejsi zaciągali sami bez rozkazu warty, strzegąc warowni przed nagłym napadem Kwadów.
W takim stanie przetrwał obóz cały miesiąc. Żołnierze nie spodziewali się rychłej odpowiedzi, ciężka bowiem droga dzieliła ich od stolicy. Imperator wyśle z darami jakiego senatora, a możny pan nie będzie się chciał piąć po górach i kopać przez zaspy śniegowe. Poczeka prawdopodobnie na odwilż i przybędzie nad Dunaj z początkiem wiosny.
Ale ten możny pan zbliżał się już do granicy i wiózł z sobą zamiast łask cesarskich, liktorów z wyostrzonemi toporami. Nie przeraził go trud ciężkiej drogi. Jechał tak samo, jak Serwiusz, dniem i nocą i tak samo szlakami kupieckiemi. Groza rzymska szła przed nim, a nad jego rydwanem unosiła się śmierć.
W ostatnich dniach lutego czuwała gromadka ochotników na odwachu głównej bramy, zwróconej w stronę Dunaju. Byli to przeważnie legioniści, pochodzący z krwi barbarzyńskiej, zwerbowani w Hiszpanii, Galii, Brytanii i w nadreńskich prowincyach germańskich. Przyłączyło się do nich tylko dwóch rodowitych Rzymian.
Żołnierze siedzieli naokoło ogniska, gwarząc o zaszłych wypadkach.
— Chciałbym, żeby się to już raz skończyło — mówił stary setnik hiszpański. — Nie wiadomo, czem się właściwie jest: żołnierzem, zbójem, czy włóczęgą. Gdyby Kwadom przyszło na myśl wpaść teraz na obóz, wydusiliby nas jak szczurów.
— Gdzieś się to tałałajstwo pokryło! — mruknął jakiś Gall. — Zamilkli, jakby wymarli.
— Wiem z doświadczenia — zauważył jeden z Germanów — że takiej ciszy nie można ufać. Moi ziomkowie naradzają się prawdopodobnie w głębi kraju i dla tego opuścili pas graniczny. Tylko patrzeć jak runą na nas wielkiemi kupami.
— Byłoby nam wtedy ciepło! — wyrzekł setnik hiszpański. — Żołnierz bez wodza, to jak stado owiec bez barana. Mogliby też z Rzymu przysłać prawdziwych trybunów, zamiast gołowąsych paniczyków, którzy mają takie pojęcie o służbie, jak my o teatrze. Gdyby prefekt Serwiusz lub trybun Kwintyliusz siedzieli w głównej kwaterze, nie udawaliby tchórze zuchów. Bo największą wrzawę podnoszą najpodlejsi z pomiędzy nas. Prawdziwy żołnierz nie buntuje się wtedy, kiedy nieprzyjaciel grozi.
— Gotóweś paść do nóg przesławnym trybunom i prosić ich o przebaczenie — odezwał się legionista, który wszedł właśnie na odwach.
Był to młody Rzymianin z bezczelną twarzą ulicznika wielkiego miasta.
— Zaraz widać, że nie byłeś nigdy wolnym obywatelom rzymskim — dodał, siadając na stołku. — Dawajcie wina!
— Byłem i jestem wolnym synem Hiszpanii — odpowiedział setnik — ale przysiągłem wierność i posłuszeństwo imperatorowi.
Rzymianin uśmiechnął się szydersko.
— Gdybyś się był urodził i wychował w stolicy — mówił — wiedziałbyś, że i pod Palatynem można krzyczeć bezkarnie. Kiedy tłumy grożą, wówczas bledną nawet bogowie.
— Chciałbym, żeby przysłali z Rzymu kogoś takiego, coby tobie i twoim przyjaciołom potrafił gębę dobrze zamknąć. Ładniebyś wyglądał, gdyby tak w tej chwili stanął przed tobą Serwiusz Klaudyusz albo Publiusz Kwintyliusz.
Żołnierze spojrzeli mimowoli na drzwi, jakby się obawiali, że słowa setnika mogą wywołać groźnych wodzów.
I Rzymianin rzucił po za siebie wzrok przerażony, ale nie zamilkł.
— Straszycie nas ciągle Serwiuszem i Kwintyliuszem — wołał — jak gdyby ci zbóje mieli rąk tysiące! Jedno dobre pchnięcie sztyletu, a wielkość ich runie w błoto.
— Może tak z boku, z tyłu, hę? — mruknął Hiszpan. — Tybyś to potrafił, bo nie widziałem jeszcze, żebyś szedł sam na nieprzyjaciela.
— Chyże nogi ma ten szczekacz — odezwał się Gall. — Spłoszony zając nie dogoniłby go, kiedy pomyka przed Kwadami.
Żołnierze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie widzę zupełnie potrzeby włazić dobrowolnie w łapy takiemu zwierzęciu, które nie umie nawet uczciwie bronią robić — perorował Rzymianin. — Co mi za przyjemność bić się z barbarzyńcą! Leci na człowieka z jakimś osmalonym drągiem i wali prosto w łeb.
— A tybyś wolał, żeby w powietrze — roześmiał się Gall.
— W powietrze — nie w powietrze — bronił się Rzymianin — ale zawsze lepiej mieć do czynienia z porządnym szermierzem.
— A jeszcze lepiej z dzieckiem lub niewiastą, bo można wtedy bezpiecznie zucha udawać — odezwał się jeden z Germanów.
— Jeszczeście mnie nie widzieli przy robocie — wołał Rzymianin. — Niech tylko nadarzy się sposobność, a przekonacie się, co Wirginiusz potrafi.
— Że umiesz szczekać, jak młody kundel, którego jeszcze wszystko bawi, o tem wiemy dawno — mruknął setnik hiszpański.
— Jeśli nie przestaniesz mruczeć, stary niedźwiedziu, to przekonasz się, że umiem także kąsać.
— I komary kąsają.
Wirginiusz rzucił się na Hiszpana, chwytając go za tunikę, barbarzyniec jednak otrząsnął się tylko, jak duży pies, i kopnął krzyczącego napastnika nogą.
— Waruj, zdechlaku! — odezwał się — bo cię tak butem poczęstuję, że ci zęby wyjadą z pyska razem z podłą duszą.
— Barbarzyniec! — warczał Rzymianin.
Wtem wbiegł na odwach żołnierz, pełniący straż za bramą.
— Jakieś wozy zbliżają się do obozu! — zawołał.
Legioniści zerwali się ze stołków.
— Z której strony? — zapytał setnik.
— Od południa.
— Zapewne kupcy.
— Orły cesarskie błyszczą zdaleka.
— Byłżeby to wysłaniec imperatora? Chybaby pożyczył skrzydeł od jaskółki.
W obozie zrobił się ruch. Tłumnie wylegli żołnierze przed bramę i wytężyli wzrok w stronę orszaku, który zbliżał się szybko po śniegu.
— Jakiś senator — szeptano wokoło — poprzedzają go liktorowie.
Przybysze rysowali się już wyraźnie na białem tle. Przodem i z tyłu pędziło kilku jeźdzców; w środku posuwały się duże, kryte sanie.
— Publiusz Kwintyliusz! — zawołał setnik hiszpański. — To on, poznaję jego konie.
Nazwisko to nie oddziałało jednakowo na wszystkich. Wywołało ono błyski radości w oczach starszych wojowników, a twarze młodszych pokryło bladością.
— Teraz masz sposobność pokazania, co Wirginiusz potrafi — wyrzekł Hiszpan do Rzymianina — dlaczego milczysz, jak gdyby ci język zamarzł?
W ponurem milczeniu czekali rokoszanie na swojego byłego wodza. Kiedy dojeżdżał do bramy, odkryła większość głowy i zawołała szczerze:
— Witaj, trybunie!
Ale Publiusz nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Nie podniósł ręki, nie otworzył ust, nie skłonił się nawet. Spoczywając na poduszkach sań, wodził po zgromadzonych wzrokiem, który przerażał najzuchwalszych. Nie było w tem spojrzeniu ani śladu trwogi lub litości.
Z szumem potoku wpłynął legion za Publiuszem do obozu. Buntownicy, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęli podburzać chwiejnych i obojętnych. Zrozumieli, że kto tak patrzy, ten nie przywozi łask cesarskich. Czując nad sobą miecz sędziego, dobywali wszystkich sił, by nakłonić przyjaciół porządku do oporu.
— Jeżeli tym razem ulegniemy — przekonywali agitatorowie — to nie zabłyśnie nad nami już nigdy dola jaśniejsza. Stracimy w obozie zdrowie, zostawimy nogi i ręce na polach bitew, zmarniejemy z niewygód, pozbawieni na zawsze domu i rodziny... Przy takim żołdzie nie można sobie nawet odłożyć kilku tysięcy sesterców na starość. Nie dajmy się obałamucić obietnicami... Tylekroć obiecywano, a nie dotrzymano nigdy. Trzymając się razem, zwyciężymy... Całego legionu nie będzie nikt karał, zwłaszcza, że jesteśmy potrzebni... I cóż, że przysłali Kwintyliusza? On jest wodzem walecznym — nie przeczymy; czemże jednak byłaby jego dzielność bez naszego współdziałania? I on posiada tylko dwie ręce, jak każdy z nas, i musi uledz przemocy. Niech nas jego pycha nie przeraża, bo nawet imperatorowie padali w proch przed rozgniewaną siłą legionów.
Tak przekonywali agitatorowie, broniąc własnej skóry. Niejednego z chwiejnych przeciągnęli na swoją stronę, buntowników zaś umocnili w uporze.
Jeszcze chodził gwar w tłumie, kiedy się od strony głównej kwatery odezwały rogi i trąby. Wysłaniec imperatora wzywał legionistów przed swój trybunał.
— Nie słuchajmy! — wołali agitatorowie. — Niech on do nas przyjdzie.
Ale żołnierz, przywykły iść za Publiuszem wszędzie, dokąd rozkazał, nie dał się burzycielom przekonać.
— To woła Kwintyliusz, który dzielił z nami trud obozowy — odpowiadali starsi legioniści i pociągnęli ku głównej ulicy.
Za nimi powlekli się rokoszanie.
Przed kwaterą trybunów, na mównicy polowej stał Publiusz w pełnej zbroi, z szyszakiem na głowie, w purpurowym płaszczu dyktatora, otoczony starszyzną i liktorami. Chorążowie trzymali nad nim sztandary.
Spoglądał na tłum, zbliżający się bez ładu, tym samym ponurym, nieubłaganym wzrokiem, którym go powitał... i czekał.
Kiedy się legion zebrał, podniósł rękę.
Cisza grobowa zaległa wokoło. Tysiące oczu życzliwych zwróciło się na wodza, tysiące niechętnych opuściło się na ziemię.
W tej złowrogiej ciszy rozbrzmiał szorstki głos Publiusza:
— Do szeregu!
Żołnierz, przywykły iść za tym głosem na śmierć, drgnął i zaczął się ruszać. Rychło jednak oprzytomnieli buntownicy. Kiedy się jedni szykowali, stali drudzy w miejscu, nie pozwalając utworzyć szeregu.
Wówczas wysunął się Publiusz na przód mównicy i zawołał:
— Kiedy opuszczałem Rzym, zdawało mi się, że jadę do legionu, któremu poświęciłem młode lata, a widzę teraz, że wysłano mnie do niesfornego motłochu. Na toż uczyłem was sztuki wojennej, abyście nawet nie wiedzieli, jak się przed obliczem wodza zachować? Wy jesteście żołnierzami, wy? Stadem bydła jesteście, posłusznem tylko batowi. Do szeregu!
Głuchy pomruk zawarczał w głębi tłumu. Agitatorowie nie ustawali w robocie. Większość jednak odmotała powikłany kłębek ludzki, odłączając się oddziałami od bezładnej gromady. Mimo oporu buntowników, rozwinął się na rozległym placu przed kwaterą trybunów długi, prosty łańcuch poczwórnych szeregów, który sięgał aż do głównej bramy.
— Niech żyje imperator! — zawołał teraz Publiusz.
— Niech żyje imperator! — powtórzyło za nim tysiące głosów.
I zagrały trąby i rogi, pochyliły się sztandary, zadzwoniły miecze.
Kiedy okrzyki ustały, zapanowała powtórnie taka cisza, że słychać było szelest orłów cesarskich, poruszanych wiatrem.
— Jadąc do was — mówił Publiusz — mogłem zabrać z Rzymu kohorty pretoryańskie i wezwać po drodze wierne legiony, by was zmusić siłą do posłuszeństwa, sądziłem jednak, iż wódz rozmówi się zawsze najlepiej sam, bez cudzego pośrednictwa z żołnierzem, któremu był okiem i tarczą. Przybywam do was, jak stary przyjaciel, a wy witacie mnie złem spojrzeniem psów, powaśnionych o kość. Możem spoczywał na miękkiem posłaniu, kiedyście wy drżeli z zimna na wilgotnej ziemi puszczy, możem włosy trefił i biesiadował z wieńcem na głowie, kiedyście wy łaknęli i pragnęli. Albo może przypatrywałem się zdaleka bitwom, ciskając was w paszczę śmierci, sam bezpieczny za wałem obronnym?
Po szeregach szedł stłumiony szmer. Żołnierz wiedział, że mówi do niego towarzysz jego trudów. Ten wielki pan sypiał z nim razem w polu na gołej ziemi, zawinięty w skórę, pił wodę z górskich potoków, jadł twardy, suchy chleb, znosił wszystkie niewygody, nie skarżąc się nigdy, i czuwał nawet wtedy, kiedy on, prosty legionista, urodzony do poniewierki życia, wypoczywał.
Mnóstwo serc odwróciło się od rokoszan.
— Albo może stawiałem ród i stosunki ponad zasługę — ciągnął Publiusz dalej — ślepy na rany plebejów, głuchy na wasze potrzeby? Jeśli jest między wami ktoś, czyje męztwo lub gorliwość pominęła moja uwaga, niech wystąpi i niech mi wskaże tego, którego niesłusznie odznaczyłem. Zedrzyjcie z piersi niegodnego wizerunki boskiego imperatora, a z jego rąk pierścienie!
Legion milczał. Nie, ten patrycyusz nie robił różnicy między bogatym a ubogim. Znał on wszystkich po imieniu, oceniał sprawiedliwie przymioty każdego żołnierza, wynagradzając tylko zasłużonych. Karał bez litości, ale krnąbnych i opieszałych; dla odważnych i sumiennych był przyjacielem.
I pożałował lepszy żołnierz, iż naraził się takiemu wodzowi. Wszakże łączyły go z nim długie lata wspólnej poniewierki i trwogi śmiertelnej. Silniejsza to nić od węzłów rodzinnych. Splotły ją te same cele, zlepiła krew przelana.
I nagle wyciągnęło się tysiące rąk w stronę mównicy i tysiące głosów zawołało:
— Cześć tobie Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze legionu!
Lecz burzę okrzyków przeszyły przeciągłe świsty. To mącili przewódcy rokoszu zgodę, zagrzewając swoich zwolenników, rozrzuconych po oddziałach, do oporu. Zmiarkowawszy, dokąd legat zmierza, usiłowali odwrócić od niego serca chwiejne.
— Będzie obiecywał, jak wszyscy... nie dajcie się oszukać... zamiast ładnych słówek, chcemy ulg... niech was jego wymowa nie obałamuci... Trzymajcie się, a ulegnie... — wrzeszczeli agitatorowie.
Chodziło im już teraz tylko o własne bezpieczeństwo, wiedzieli bowiem, że po za spokojem Publiusza czyha kara okrutna.
Kilku z nich pobiegło przed mównicę i zdarłszy z siebie tuniki, pokazywali plecy, naznaczone bliznami.
— Batami nas wynagradzają... setnicy łamią na naszem ciele trzciny... bobem nas żywią, jak żebraków! — krzyczał Wirginiusz.
Rozprzęgły się szeregi, pękł szyk i legion rozlał się na placu przed główną kwaterą, jak fala, wpędzona wichrem na skałę. Zmieszały się znów oddziały i utworzyły bezładną gromadę, podobną do ruchliwego wojska mrówek. Agitatorowie biegali z miejsca na miejsce, przekonywając opornych, gestykulując rozpaczliwie. Najzacieklejsi przeciskali się przez tłum, aby otoczyć mównicę.
Publiusz zrozumiał zamiary buntowników. Latały naokoło niego pięści, błyskały miecze, płonęły oczy grożące. Chcieli go przerazić...
Owiany wrzawą nienawiści, stał bez ruchu, z ręką opartą na tarczy. Wzrokiem powstrzymywał zuchwalstwo zbuntowanego żołnierza. Wiedział, że jedna chwila słabości zepchnie go w proch, pod stopy rokoszan. Już wyciągnęło się kilka rąk, by go pochwycić i zwlec z mównicy...
Tylko śmiały czyn mógł ocalić jego i legion.
Szybko, przechyliwszy się niespodziewanie, ujął najkrzykliwszego buntownika za tunikę, wciągnął go na mównicę i cisnął liktorom.
— Związać tych psów! — zawołał do gromadki legionistów, których wierność znał z czasów dawniejszych.
Tłum skłębił się, jak stado dzikich zwierząt, pożerających się w amfiteatrze.
— Nastają na życie Kwintyliusza! — podawano sobie z ust do ust i zewsząd śpieszyli przyjaciele porządku, aby zastawić sobą wysłańca imperatora.
Daremnie bronili się hersztowie rokoszu.
Roznamiętniony żołnierz bił swojego, jak wroga, i byłby wymordował wszystkich buntowników, gdyby nie trąby, które wzywały do milczenia.
Kiedy się uciszyło, kazał Publiusz wyprowadzić tego, którego oddał w ręce liktorów, na przód mównicy i pokazując go wojsku, wyrzekł:
— Oto człowiek, co znieważył sztandary waszego legionu. W chwili, gdy głód i zaraza rzucają na cesarstwo całun śmiertelny, a nieprzyjaciel grozi zewsząd, on, żołnierz, stróż porządku, przedstawiciel karności, zasmucił najszlachetniejszego z imperatorów i podniósł rękę na swojego wodza. Winienże on zdrady? Osądźcie go sami!
— Winien, winien! — zaszumiało wokoło.
— Bądźcie jego katami, jak byliście sędziami — zawołał Publiusz i zepchnął skazanego z mównicy na miecze legionistów.
Tylko drgające członki poszarpanego ciała spadły na ziemię. W powietrzu roznieśli towarzysze żołnierza.
— Podajcie Wirginiusza! — rozkazał Publiusz.
Legioniści brali szamocących się rokoszan jednego po drugim na ręce i wnosili na mównicę. Każdego z nich pokazywał wysłaniec cesarski wojsku i strącał na śmierć okrutną.
Żołnierz rzucał się z wściekłością na hersztów buntu, jak gdyby krew ich zmazywała jego własną winę. I zwolennicy nieporządku, przerażeni pogromem agitatorów, cisnęli się do przodu, by wziąć udział w mordowaniu. Mścili się za strach, który ich ogarnął.
Po godzinie wznosił się przed mównicą stos trupów, sięgający aż do stóp Publiusza. On przypatrywał się rzezi na pozór obojętnie. Pobladł tylko, a usta drgały mu nerwowo. Doświadczony wódz miał wstręt do mordu po za polem bitwy, a jednak nie mógł inaczej postąpić, wiedział bowiem, że w takich wypadkach zwycięża tylko groza.
Kiedy ostatni przywódca rokoszu wyzionął ducha, podniósł Publiusz rękę do góry.
Uciszyło się natychmiast.
— Jutro, uspokoiwszy się po trwodze dnia dzisiejszego — mówił — wybierzecie z pomiędzy siebie trzech setników, abym się od nich dowiedział, czego żądacie od boskiego imperatora. A teraz wracajcie do koszar.
Bez komendy uszykował się legion oddziałami. Zagrały trąby i rogi; wojsko przeciągnęło przy dźwiękach marsza w porządku przed wodzem. On zdjął teraz z głowy szyszak i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
— Cześć tobie, Kwintyliuszu! — odpowiedział mu legion uradowany.
Powitał żołnierzy dawnym zwyczajem... przebaczył... nie będzie więcej karał...
Spokojnie, jak gdyby nic nie było zaszło, rozeszli się legioniści po domach.
Nazajutrz nie wybrali deputacyi, nie posłali nikogo do głównej kwatery. Wszakże znali Kwintyliusza. Sam za nich zawsze myślał i czynił wszystko, co było w jego mocy. Weteranom wyznaczał we własnych dobrach kolonie, młodszych legionistów, niezdolnych do służby, obdarzał hojnie, gdy wracali pod strzechy rodzinne.
Żołnierz, uczuwszy nad sobą rękę żołnierza, zapomniał o nierozumnych żądaniach. Bez szemrania zabrał się do ciężkiej roboty, starając się zasłużyć na pochwałę wodza.
A robotę ciężką nałożył Publiusz odrazu na legion. Kazał wzmacniać obóz, sypać nowe szańce, rozszerzać rowy. Wiedział, że najazd, urządzony przez Serwiusza, nie będzie podobny do dawniejszych.
Nieraz w nocy, obchodząc straże, zatrzymywał się na wieży głównej bramy i patrzył w srebrzystą dal, z której występowały kontury gór i lasów. Taka cisza panowała po drugiej stronie Dunaju, jak gdyby tam wszelkie życie zamarło. Nie pokazywał się ani jeden jeździec. Nawet kupcy, którzy stukali często do bram obozu, przepadli gdzieś, wzgardziwszy złotem rzymskiem.
Publiusz opierał czoło o zimny mur i słuchał. Najlżejszy szelest nie dochodził go z kraju Kwadów.
Tak milczą ludzie i przyroda tylko przed wielką burzą...
Ta burza już się zbliżała, chociaż była jeszcze tak daleko, że jej straż pograniczna cesarstwa słyszeć nie mogła.
W kniejach i puszczach, na całej przestrzeni wolnej Germanii, od Renu począwszy aż do gór Dacyi, rozbrzmiewał szczęk broni i rozlegały się w świętych gajach głosy kapłanów.
Głuche zwykle lasy ożywiły się. Naczelnicy rodów ciągnęli z drużynami swojemi na wiece do głównych ognisk plemienia; sąsiad odwiedzał sąsiada, wróg godził się z wrogiem, starszyzna radziła, młodzież uczyła się rzemiosła wojennego, a wszyscy przygotowywali się na wyprawę przeciw Rzymowi.
Ani się zmówili, ani mieli bezpośrednią przyczynę do wojny.
W ziemiach, które uznawały protektorat imperatora, nie stało się nic takiego, coby tłómaczyło ruch niezwykły. Poborcy daniny uciskali wprawdzie lenników, koloniści rzymscy podburzali rozmyślnie sioło na sioło, kupcy oszukiwali łatwowiernych barbarzyńców, lecz działo się to zawsze i nikt nie obwoływał z tego powodu wieców. Gdy się dzieciom natury wyzysk cywilizacyi sprzykrzył, wówczas wymierzały one sobie same sprawiedliwość, o czem świadczyły trupy poborców, kupców i kolonistów, gnijące na drzewach, ku radości kruków i sępów.
Nie zemsta lub jakiś wyraźny cel polityczny parły wolnych Germanów ku Alpom, lecz potrzeba większych przestrzeni.
Dzikim synom puszcz i gór zrobiło się za ciasno w granicach, zakreślonych im przez Rzym. Z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, ściskała ich żelazna obręcz cesarstwa, najeżona warownemi obozami i zamkami, z czwartej, na północy, krępowało ich morze zdradliwe. A oni lubili dużo powietrza dla siebie, dla swoich stad zaś rozległe pastwiska. Żyjąc przeważnie z polowania i z hodowli bydła, niechętni znojnej pracy na roli, nie mogli istnieć bez obszernych lasów.
A te lasy nie mnożyły się w miarę przybywania ludności, która rosła tak szybko, iż podwajała się co pół wieku.
Więc zapragnął Germanin nowych, wygodniejszych siedlisk i udał się zwyczajem przodków na wędrówkę.
Pochód rozpoczął się już przed kilku laty na północy, uboższej od ziem, położonych w środku Europy. Nieznani dotąd światu cywilizowanemu Longobardowie, występujący za panowania Marka Aureliusza po raz pierwszy na widowni historycznej, zabrali żony i dzieci, wozy i bydło, i ruszyli ku południowi, o którym słyszeli tyle dziwów od kupców. Trawa tam zieleńsza i smaczniejsza, owoce wyborne, a sioła takie jasne, że bije od nich łuna światłości...
Idąc, zabierali Longobardowie po drodze drobniejsze plemiona pobratymcze, które przyłączały się z ochotą do dalekiej wyprawy. O pokarm dla siebie i dla rodzin nie potrzebowały się troszczyć nieprzejrzane tłumy, za niemi bowiem ciągnął cały ich dobytek, liczne stada bydła. Lasy zresztą dostarczały zwierzyny i drzewa, a zdroje wody.
Zdziwili się niepomiernie Markomanowie, gdy ujrzeli niespodziewanie w swoich dzierżawach krocie nieproszonych gości.
Dawniej pakował w takich razach słabszy manatki i ustępował mocniejszemu miejsca, którego wszędzie było dosyć.
Ale od pewnego czasu zmieniły się stosunki.
Główne plemiona, sąsiadujące z cesarstwem, jak Markomanowie i Kwadowie, nie miały wcale ochoty do porzucenia siedzib, w których im coraz wygodniej było. Rządzone od lat przeszło stu przez królów i książąt, wychowywanych w Rzymie, pozostając, mimo waśni i wojen, w stosunkach handlowych z południem, zaczęły się powoli cywilizować. Możniejsi Markomanowie i Kwadowie mieszkali w domach murowanych, trzebili lasy, zmuszali poddanych do uprawy roli, sprowadzali z cesarstwa wino, książki i nauczycieli. Był to wprawdzie zarodek dopiero późniejszego rozkwitu; ale już i ten pierwszy błysk innego życia przywiązywał do miejsca urodzenia.
Ludy dalsze, gdy rzucały ziemię ojców, zostawiały za sobą głuche puszcze i nędzne chaty, których nikt nie żałował, sąsiedzi zaś cesarstwa, zmuszeni do ustąpienia z dzierżaw swych przed najeźdźcami, tracili owoce pracy kilku pokoleń.
Przeto nie ucieszyli się Markomanowie odwiedzinami pobratymców, nie odznaczających się uprzejmością.
Trzeba ich było albo siłą odeprzeć, albo skierować groźny potok dzikich ludów na ziemie rzymskie.
Wybrano środek drugi.
Rzym jednak przyjął na granicy naiwne dzieci północy żelazem, zamiast chlebem i solą. Legioniści wypisali na plecach barbarzyńców, którzy domagali się siedlisk w prowincyach, mieczami taką odpowiedź, że zgromieni cofnęli się czemprędzej za Dunaj, by o niej zapomnieć.
Zdawało się, iż stanowczość legatów i trybunów obrzydzi Germanom nowe wędrówki. Tymczasem stało się wręcz przeciwnie. Dzikie ludy, przypatrzywszy się zblizka bogatym krajom imperatora, rozniosły wieść o ich cudach po wszystkich lasach, budząc wszędzie chciwość. — „Odparli nas, uderzyliśmy bowiem w liczbie zbyt małej — bronili się zwyciężeni — ale ruszymy wszyscy razem, a pęknie obręcz graniczna cesarstwa pod parciem naszej siły“!
Zachęta ta szła z roku na rok, od pokolenia do pokolenia, od ludu do ludu, aż ogarnęła całą wolną Germanię. I nagle, jakby na dane hasło, podniosła się Europa środkowa, pozazdrościwszy Rzymowi jego blasków i dostatku.
Nikt nie podbudzał i nie porządkował zrazu ruchu. Przyszedł on sam, jak zrywa się niespodziewanie burza, by oczyścić powietrze gorącego lata. Geniusz ludzkości powiał nad barbarzyńcami, posługując się ich ramionami do celów, których oni nie rozumieli.
Plemiona, bliższe kresów państwa rzymskiego, przypomniały sobie klęski, zadane im przez legiony; dalsze marzyły o bogatych łanach i pastwiskach krajów cywilizowanych. Odżyły wszystkie nienawiści i zawiści, urazy i zniewagi, przeczucia i pragnienia.
I po raz pierwszy od czasu zetknięcia się Rzymu z Germanią powstała cała rasa jasnowłosa przeciw czarnowłosym „panom świata“.
Ozowie i Longobardowie, Wiktowalowie i Hermandurowie i inne ludy niezależne parły z góry Markomanów i Kwadów. Sprzemierzeńcy i lennicy Rzymu, nie chcąc utonąć w ogólnej powodzi, musieli płynąć z nią razem. Jedno plemię porywało za sobą drugie, aż urosło tak olbrzymie wojsko, jakiego świat dotąd nie widział. Do Germanów przyłączył się słowiański naród Jazygów, wsunięty klinem między Panonię i Dacyę, rozłożony po obu stronach rzeki Cissy. Bitny, niespokojny, skory do zaczepki, postanowił przy tej sposobności załatwić dawne rachunki.
Serwiusz nie spodziewał się gruntu tak dobrze przygotowanego. Oceniając pogróżki germańskie ze stanowiska prefekta rzymskiego, lekceważył wieści o ruchu, które go dochodziły z za Dunaju w ostatnim roku. Tyle razy rozpraszał na czele swojej jazdy tłumy barbarzyńców, silniejszych liczbą dziesięć i więcej razy, iż nie przywiązywał wagi do sprawozdań szpiegów. Wiedział zresztą z tradycyi i dłuższego doświadczenia, że niezgoda, wichrząca ciągle między niekarnemi dziećmi natury, czyni wszelką większą wyprawę niemożliwą.
Tymczasem to, co widział i słyszał, gdy posuwał się w górę ku krańcom Markomanii, rzucało na przygotowania Germanów światło zupełnie inne.
Szedł najpierw przez kraj tak głuchy, iż zdawało się, że Kwadowie ulegli jakiejś zarazie; rzadko kiedy ukazywali się po drodze zbrojni mężowie. Z podziemnych nor i z zagród leśnych wychodziły prawie same kobiety, które cofały się z przestrachem na widok wojska rzymskiego, mieszkańcy bowiem pogranicza znali bardzo dobrze jazdę Obozu Batawów.
Serwiusz zmiarkowawszy, że się go barbarzyńcy lękają, kazał trąbom i rogom grać pobudki germańskie, ilekroć się do jakiej osady zbliżał.
Zrazu odpowiadała mu tylko nieufna cisza. W miarę jednak, jak się oddalał od granicy cesarstwa, odzywały się coraz częściej dźwięki pokrewne.
Z różnych stron ukazywały się teraz zbrojne hufce, zatrzymywały się zdziwione, a dostrzegłszy, zamiast orłów cesarskich, znaki polowe Markomanów, witały rokoszan okrzykami radości. Wszystkie doliny rozbrzmiewały szczękiem oręża. Cała młodzież Kwadów cofnęła się w głąb kraju, by się zdala od czujnego ucha i oka straży rzymskiej przygotować do boju.
I zaczął Serwiusz wierzyć, że się w ludach germańskich ocknęła nareszcie świadomość ich siły, a wiara ta przypinała mu skrzydła do ramion.
Prefekt imperatora stawał się z każdym dniem więcej Germaninem, marzącym o upokorzeniu pysznej Romy.
Na samej granicy Markomanii[2] i Kwadyi, na rozległym pagórku stał duży dom kamienny, zbudowany w stylu rzymskim. Otoczony obszernym kwadratowym dziedzińcem, którego boki tworzył wysoki mur, zaopatrzony w rogach basztami, sprawiał wrażenie obozu warownego. Stawiał go widocznie wojownik, wychowany w szkole przemyślnych sąsiadów.
Dworzec ten świecił zdaleka dachem świecącym, ręka bowiem ludzka uprzątnęła na pół mili wokoło las i zmieniła niedostępne niegdyś knieje na łany urodzajne. Długie, wysokie zagony, przedzielone głębokiemi rowami, ciągnęły się przez całą dolinę, proste drogi i mosty, rzucone na potoki, ułatwiały dostęp do licznych zagród, tulących się, wbrew zwyczajowi germańskiemu, do stoków góry.
Nie barbarzyniec tu gospodarował. Wszędzie było widać ślady pracy cierpliwej i głowy, przywykłej do porządku.
Do tego domu zbliżała się w drugiej połowie marca gromadka jeźdźców, siedzących na małych koniach. Tylko dwaj mężowie, którzy wyprzedzili hufiec o kilka kroków, mieli pod sobą rosłe rumaki. Różnili się oni i strojem od reszty. Przyodziani w suknie z miękkiej wełny mieli na ramionach długie płaszcze futrzane, spięte pod szyją złotemi łańcuchami. Głowy ich pokrywały szyszaki rzymskie, a piersi — koszulki ogniwkowe.
Obaj, wydostawszy się z lasu, rozglądali się uważnie wokoło.
— Całe wojsko mógłby Serwiusz raczyć sokiem jęczmiennym przez kilka miesięcy — odezwał się jeden z nich, ogarniając rozległe pola spojrzeniem małych, głęboko pod krzaczastemi brwiami osadzonych oczu.
Po jego twarzy, popstrzonej gęsto piegami, zeszpeconej rudą brodą, przebiegł błysk radości.
— Stary Radbod sprowadził wistocie niepodaremnie z ziemi cesarskiej rzemieślników i rolników — odparł drugi, przystojny blondyn.
— I las poprzecinał drogami i litom zagrody pobudował.
— Widziałem — mruknął rudy.
— Trzebaby go naśladować — mówił blondyn.
— Chyba na to, żeby nam legiony zdeptały owoce długoletniej pracy! Na tem skończy się ta przeklęta wojna, w którą leziemy, jak bydło w ogień.
— Nie sądzę, żeby Serwiusz poprowadził wyprawę z naszą krzywdą.
— Serwiusz, Serwiusz, ciągle ten Serwiusz! — zawołał rudy żywo. — Cóż-bo takiego zrobił, że śpieszymy wszyscy na jego wezwanie. Nie sztuka być dobrym wodzem, gdy się stoi na czele jazdy legionów. Z takiem wojskiem potrafiłby każdy z nas zwyciężać.
— Śpieszymy na jego wezwanie — odpowiedział blondyn — bo Serwiusz jest naczelnikiem plemienia, do którego należymy, jest naszym księciem.
— Panem naszym i jego jest król Markomanii.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że losy Radboda pozostawały z królem zawsze tylko w związku luźnym. Nie król prowadził naszych ojców do boju, lecz Radbod.
— Przechodząc w służbę rzymską, utracił Serwiusz prawa swojego rodu.
— I nasz król i książę Kwadów korzą się, gdy potrzeba, przed imperatorem, a mimo to nie przestają być Germanami. Serwiusz, zrzekłszy się służby rzymskiej, odzyskał znów prawa swojego rodu.
— Rzymskiego iście adwokata ma w tobie ten zaprzaniec — mruknął rudy.
— Willibaldzie! — wyrzekł blondyn, rzucając towarzyszowi spojrzenie niechętne. — Wierności, dochowywanej naczelnikowi plemienia, zazdroszczą nam nawet Rzymianie.
Rudy, zwany Willibaldem, zamilkł, przygryzając wargi.
Po chwili odezwał się:
— Nie gniewaj się, Rudlibie, ale ty wiesz, że ród Serwiusza wydarł mojemu prawo przodownictwa.
— Odebrał je wam wiec powszechny, gdy przestaliście służyć plemieniu — odparł Rudlib.
Gdyby w tej chwili był odwrócił głowę, byłby na czole Willibalda dostrzegł głęboką brózdę, która zarysowała się pionowo między brwiami. Ale on patrzył przed siebie na dworzec Radboda, który majaczył w oddali w szarej mgle dnia pochmurnego.
— Gniazdo orle — wyrzekł półgłosem.
Słowa te wywołały na usta Willibalda uśmiech pogardliwy.
Uderzył konia piętami i puścił się wyciągniętym kłusem, powściągając wodze dopiero wtedy, gdy hufiec stanął u podnóża pagórka, na którym wznosił się dom Serwiusza.
Nikt się tu snadź nie lękał napadu, brama bowiem była na rozcież otwarta. Kiedy się jeźdźcy zbliżali do muru, doleciała ich z zewnątrz wrzawa wielkiego mnóztwa ludzi.
— Serwiusz nie szczędzi soku jęczmiennego — mruknął Willibald.
— Nas ugości niezawodnie winem rzymskiem — wyrzekł Rudlib.
Rozległy dziedziniec roił się od zbrojnych. Tysiące wojowników spoczywało pod gołem niebem na skórach niedźwiedzich, racząc się piwem, które służba obnosiła bezustannie w dużych dzbanach. Że gospodarz nie skąpił trunku, dowodziły czerwone twarze, żywe ruchy i podniesione głosy.
— Rozstąpcie się! — zawołał Willibald głosem pana, przywykłego do rozkazywania.
Wojownicy usuwali się bez oporu, tworząc szeroki szpaler. Najbliżsi podnieśli na przywitanie przybyszów do góry włócznie i tarcze.
W domu spostrzeżono już nowych gości. Kiedy Willibald i Rudlib zeskoczyli z koni, ukazał się na progu Serwiusz, przebrany po germańsku. Miał na sobie suknie przylegające tak dokładnie do ciała, że wszystkie muskuły rysowały się pod niemi wyraźnie. Bogate pukle złotawych włosów czesał na tył głowy i złączył je w węzeł. Z dawnego stroju zatrzymał tylko rzymskie buty wojskowe.
Pierwszy przystąpił do niego Rudlib, i uchyliwszy głowy, odezwał się:
— Willibald i Rudlib, waszego rodu wierni towarzysze, przybywają do was, książę, z hołdem powinnym, waszemu wezwaniu posłuszni.
Serwiusz spojrzał uważnie w otwartą twarz Rudliba, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i odparł:
— Syn Radboda wita was, szlachetni panowie, z tą samą radością, z jaką niegdyś jego rodzic ojców waszych pozdrawiał. Dom mój niech będzie waszym!
A wyciągnąwszy rękę do Rudliba, dodał:
— Szczere oczy starego Sygara, które poznaję w waszej twarzy, mówią mi, że stoi przedemną jego syn waleczny.
Rudlib uchylił powtórnie głowy.
— Pamięć nie myli was, książę — odpowiedział. — Mówi do was Rudlib, syn Sygara.
— Bądźmy przyjaciółmi, Rudlibie — wyrzekł Serwiusz.
Dwie dłonie męzkie złączyły się w uścisku serdecznym, dwie pary niebieskich, rozumnych oczu zawisły na sobie przez kilka chwil, ślubując sobie wiarę.
Scenie tej przypatrywał się Willibald z pod czoła złem spojrzeniem poskromionego kota. Gdy się Serwiusz do niego zwrócił, podniósł dumnie głowę:
— A wy, szlachetny Willibaldzie — mówił Serwiusz — zapomnijcie dawnych uraz, które waśniły nasze rody, wkrótce bowiem będziemy walczyli obok siebie w jednym szeregu.
— Stawiłem się na wasze wezwanie — odparł Willibald wymijająco.
— Spocznijcie po dalekiej drodze. Starczy i dla was soku jęczmiennego.
Rzekłszy to do drużyny swoich gości, wszedł Serwiusz do dworca, prowadząc za sobą Rudliba i Willibalda.
Jak w Rzymie, przylegała i tu bezpośrednio do przedsionka duża sala, z tą tylko różnicą, że nie miała w dachu otworu. Zamiast miękkich, jedwabną materyą krytych sof, stały ławy dębowe, zamiast wazonów z kwiatami — kołowrotki. Dwadzieścia służebnic przędło len pod okiem pani domu.
Gdy goście przekroczyli próg, podniosła się z pośród niewiast wysoka postać, ubrana w białą, szlakiem purpurowym obramowaną suknię rzymskiej patrycyuszki. Bujne, jasne włosy, spięte na karku złotą przepaską, okrywały jej obnażone ramiona miękkim płaszczem.
— Polecam twojej uwadze, Tusneldo, szlachetnych panów, Rudliba i Willibalda — odezwał się Serwiusz.
— Starać się będę, szlachetni panowie — wyrzekła Tusnelda — abyście przy naszem ognisku domowem nie uczuli braku własnych gospodyń.
Nie była to już owa nieszczęśliwa branka, zdeptana poniewierką niewoli, zwiędła w podziemiach cmentarzów chrześciańskich. Młodość i szczęście wróciły jej zdrowie i swobodę ruchów, zabarwiwszy jej twarz świeżemi rumieńcami. Zaślubiona Serwiuszowi podług obrządku germańskiego natychmiast po przekroczeniu granicy Markomanii, rządziła od miesiąca w dworcu Radboda.
— Proszę! — mówił Serwiusz, idąc przodem wązkim kurytarzem, który biegł, tak samo, jak w domach rzymskich, równolegle z pracownią pana, zakrytą z obu stron kotarami.
Gdy Willibald i Rudlib weszli do sali jadalnej, wyciągnęło się do nich kilkanaście ogromnych puharów.
— Witajcie! — zawołano zewsząd.
— Jak widzę, dzieje się wam bardzo dobrze pod gościnnym dachem księcia — wyrzekł Rudlib.
— Doskonałe piwo! — odparł jakiś otyły Markomanin, usiłując się dźwignąć z ławki, na której spoczywał, rozłożony wygodnie.
— Doskonałe — powtórzył z głupkowatym uśmiechem na zmysłowych wargach, opadłszy ociężale na skórę niedźwiedzią.
— Za dobre dla ciebie — zaśmiał się Rudlib — bo nie umiesz go pić z rozumem.
— Chciałbym widzieć, jakbyś ty po dwudziestu puharach wyglądał — bronił się grubas.
— Świeży dzban czeka, a wy tracicie nadaremnie drogi czas — odezwał się ktoś z boku.
— Mądre słowo! — mruknął grubas.
— Mądre! — przywtórzono mu wokoło z wesołym śmiechem.
Willibald i Rudlib przyłączyli się do biesiadników.
Byli to sami naczelnicy rodów, połączeni luźnym węzłem z księciem, któremu przyznawali prawo rozkazu jedynie podczas wojny. Każdy z nich posiadał własną drużynę zbrojną, składającą się z wolnych ludzi pochodzenia gminnego i licznych poddanych, zwanych litami. Oddzieleni od siebie znacznemi przestrzeniami, żyli samotnie. Spotykali się tylko na wiecach plemienia, lub w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.
Ocierając się wskutek blizkiego sąsiedztwa z cesarstwem ciągle o cywilizacyę rzymską, wzięli z niej upodobania i nawyknienia wytworniejsze. Jedli, mieszkali, ubierali się lepiej od pobratymców, posuniętych dalej na północ, i dbali o dobre uzbrojenie swoich hufców. Wielu z nich mówiło po łacinie, karczowało lasy i uprawiało ziemię. Ich gospodarstwo rolne polegało wprawdzie głównie na hodowaniu pszenicy i jęczmienia, potrzebnego do wyrabiania ulubionego trunku Germanów; ale był to już znaczny postęp w porównaniu z życiem koczującem innych plemion.
Kiedy Willibald i Rudlib spoczęli na ławach, wysłanych skórami, wrócił Serwiusz do sali.
— Nie widzę od obiadu Mucyi — wyrzekł, pochyliwszy się nad żoną.
— Pojechała, jak zwykle, do lasu — odparła Tusnelda.
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Nie była jeszcze nigdy tak długo po za domem — mówił — a nasze lasy nie są obecnie dla cudzoziemców bezpieczne. Włóczy się w nich mnóztwo zbrojnych, a i dziki zwierz budzi się pod wieczór.
— Towarzyszy jej zawsze stary Wunibald, obyty z włócznią i oszczepem.
— I Wunibalda pokona przemoc.
Tusnelda podniosła żywo głowę i spojrzała na męża niespokojnym wzrokiem.
— Roześlij gońców po lesie, najdroższy. Ona taka nieszczęśliwa, tak tęskni... — mówiła z prośbą w głosie.
— Sam jej poszukam.
Rzekłszy to, wyszedł Serwiusz przed dom i klasnął w dłonie.
Dwóch byłych legionistów, trzymających straż przede drzwiami, nadbiegło z pośpiechem.
— Niech mi Gonar przyprowadzi konia! — rozkazał Serwiusz.
A gdy się jeden z wojowników szybko oddalił, zapytał tego, który stał na miejscu:
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę udał się Wunibald z panią rzymską?
— Pojechali do świętego gaju, wodzu — odparł żołnierz.
Rozłożeni naokoło ognisk, grali Germanowie w kości.
Byli to wolni towarzysze udzielnych panów, z którymi przybyli na wiec, do stolicy naczelnika plemienia. Żaden z nich nie odłożył broni, a wszyscy pili bezustannie, jak gdyby ich żołądki miały rozmiary beczki.
Serwiuszowi, przywykłemu do karności legionów, nie podobało się to opilstwo, przeplatane ciągłemi kłótniami. Co chwila podnosił się gdzieś wpośród graczów gniewny głos. Wszczynały się bójki, rozlegały klątwy.
Wodza regularnego wojska gorszyła ta niesforność, ale książę germański zmuszał się do pobłażliwości, wiedział bowiem, że naraziłby się swoim ziomkom, gdyby im odmówił piwa, kości i prawa noszenia broni w obrębie murów domu. Jeszcze go nie obwołali wojewodą.
Dziedziniec rozbrzmiewał już od tygodnia wrzawą głosów pijanych.
Wezwani na naradę panowie markomańscy ściągali z drużynami swojemi kolejno, nie troszcząc się o to, czy zdążą na dzień oznaczony. Temu przeszkodziło polowanie, owego wstrzymała biesiada, trzeci rozstrzygał właśnie krwawy spór z wrogiem osobistym. Nikt się nie śpieszył. Germanin zbierał się do drogi wówczas, kiedy mu z tem było wygodnie.
I znów budziły się w duszy byłego prefekta legionów te same wątpliwości, które go w Rzymie niepokoiły. On nauczył się cenić w chwilach groźnych wartość każdej godziny, a jego ziomkowie trwonili nieopatrznie tygodnie. Zdołaż on nagiąć samowolnych naczelników rodów do posłuszeństwa obozowego, potrafiż zlepić z ich luźnych hufców zwartą całość, któraby mogła stawić czoło wojsku imperatora?
Pogrążony w głębokiej zadumie, wsiadł Serwiusz na konia. Kiedy go za bramą dworca owiała cisza nadchodzącego wieczoru, spojrzał w górę, w niebo i wyrzekł zcicha:
— Nieznany Boże, który patrzysz na bezprawie Romy, pomóż mi dokonać czynu zuchwałego. Bo zuchwałe jest moje przedsięwzięcie...
Dojechawszy do lasu, zadął w róg myśliwski Ponure dźwięki zatoczyły szerokie koło, podawane drzewu przez drzewo.
Kiedy się ostatnie echa rozpłynęły w przestrzeni, pochylił Serwiusz głowę i nasłuchiwał. Nikt mu nie odpowiadał.
Wówczas świsnął na konia i popędził galopem.
Ilekroć mijał jaką ścieżkę, wydeptaną przez jego poddanych, mieszkających w zagrodach, rozrzuconych w boru, powtarzał sygnał. Przebiegł już milę, kiedy pochwycił nareszcie niespokojnem uchem słaby odgłos drugiego rogu.
Odetchnął i zwolnił kroku.
Znalazł Mucyę w miejscu, w którem wykarczowany las odkrył widok na południe. Siedziała na pniu ściętego dębu, zapatrzona w ciemną wstęgę gór, tworzących granicę Markomanii. O kilkanaście kroków od niej stał wojownik germański.
Zeskoczywszy z konia, podszedł Serwiusz do owego wojownika i odezwał się do niego półgłosem:
— Doczekałeś się wnuków, a nie nauczyłeś się jeszcze wykonywać rozkazów. Nie opiekuje się dobrze niewiastą, kto pozwala jej o tej porze przebywać w lesie.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Germanin na broń.
— Za mało jednej włóczni i jednego miecza na stado wilków — fuknął Serwiusz i zbliżył się do Mucyi.
— Tusnelda niepokoi się o ciebie, Mucyo — wyrzekł, dotykając ręką głowy Rzymianki.
Ona zwróciła do niego twarz zroszoną łzami i odparła:
— Przepraszam Tusneldę i ciebie, Serwiuszu, ale mnie gwar waszego domu męczy. Tu mi dobrze. Za temi górami...
Chciała powiedzieć: „świeci słońce rzymskie,“ lecz zamilkła.
Boleść jej nie uszła uwagi Serwiusza.
— Ty płaczesz, Mucyo? — mówił z wyrzutem w głosie. — Od chwili, kiedy przekroczyliśmy granicę cesarstwa, nie schodzą z twego oblicza cienie smutku. Daremnie jestem ci ja bratem, a Tusnelda siostrą kochającą. Cisza naszych lasów nie utuliła twojego żalu, szczera gościnność germańska nie okwieciła ust twoich uśmiechem swobodnym. Tam, za temi górami, sponiewierali cię, znieważyli, cisnęli na Pole Hańby, jak córkę wyrodną. Rzym zaparł się ciebie.
— A jednak jest on kołyską przodków moich — odpowiedziała Mucya głosem złamanym.
— Dla ciebie chciał być grobem niesławnym.
— I ten grób niesławny byłby w ziemi rzymskiej.
Serwiusz milczał przez jakiś czas, potem ciągnął dalej:
— Do Rzymu, na śmierć haniebną cię nie odeślę. Może troski, które ściągają się chmurą coraz gęstszą nad głową Marka Aureliusza, odmienią jego serce i nauczą go pobłażliwości dla Boga wydziedziczonych. Wówczas wrócisz do ojczyzny, abyś była kapłanką ogniska domowego Publiusza. Dla niego to bronię twojej głowy szlachetnej.
Lekki rumieniec pokrył bladą twarz Mucyi.
— On nie przestanie być nigdy Rzymianinem — szepnęła.
— I kamienie kruszeją pod cierpliwą dłonią czasu — wyrzekł Serwiusz. — Bądź dobrej myśli i zapomnij o trwodze dni przebytych.
Nachylił się i wziąwszy Mucyę na ręce, jak dziecinę, zaniósł ją na konia.
Ona nie opierała się.
— Przebacz, Serwiuszu, niewdzięcznej — wyrzekła — że nie umie ocenić twojej dobroci; ale tęsknota za Rzymem stłumiła we mnie wszystkie inne uczucia.
Jechali obok siebie w milczeniu, wsłuchani we własne myśli. Germanina dziwiła miłość ojczyzny, której nawet doznana krzywda nie zdołała zgasić; Rzymianka bolała nad swojem położeniem, zmuszającem ją do korzystania z gościnności zbuntowanego prefekta legionów.
Smutek Mucyi odkrył Serwiuszowi nową stronę potęgi Rzymu. Rozumiał teraz doskonale siłę olbrzymiego ciała państwowego, którego poszczególne członki czuły się częściami całości jeszcze wtedy, kiedy je obcięto, wzgardziwszy niemi.
I przypomniał sobie Serwiusz słowa Publiusza. Być może, iż ten zniewieściały naród, lekkomyślny w szczęściu, podźwignie się z upadku, gdy ujrzy nad sobą prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylekroć już zdawało się, że cesarstwo ulegnie zemście zwyciężonych, a ono zdeptało ostatecznie zawsze najzuchwalszych wrogów.
Serwiusz podniósł ruchem energicznym głowę, chylącą się pod brzemieniem ciężkich myśli. On nie powinien się poddawać zwątpieniu, które usiłowało osłabić jego wolę. Jego obowiązkiem wierzyć w siebie i w siłę zjednoczonej Germanii.
Wyprostował się na koniu i zmarszczył brwi. Znał przecież Rzym. Nie obcą mu była jego sztuka wojenna i jego niemoc.
Już zbliżał się do skraju lasu, kiedy do jego ucha przypłynął na cichych skrzydłach nocy niewyraźny, daleki jeszcze odgłos rogów. Nie był to zwykły sygnał myśliwski. Jacyś żołnierze nadciągali, przygrywając sobie po drodze marsza wojennego. Serwiusz, poznawszy dźwięki pieśni rzymskiej, wyrzekł do Mucyi:
— Wracaj sama do domu. Już ci teraz nic nie grozi.
Kiedy się Mucya oddaliła z Wunibaldem, skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.
To prawdopodobnie oddział Hermana, jacyżby bowiem inni legioniści ośmielili się wtargnąć w czasach niespokojnych aż do dzierżaw markomańskich? On sam, gdy jako prefekt rzymski ścigał awanturnicze bandy pobratymców, nie oddalał się nigdy zanadto od granicy cesarstwa.
I nagle przypomniał sobie Fabiusza, którego mu obfite wypadki ostatnich tygodni przesłoniły.
Gdyby Herman pochwycił tego handlarza egipskiego i dostawił go żywcem... Na samą myśl o odwecie zakrzywiły się palce u rąk Serwiusza, jak szpony drapieżnego ptaka.
On należał do rasy, która nie przebaczała nikomu zniewagi osobistej. Samowolne dzieci natury, nie nagięte jeszcze do karności społecznej, nazywały zemstę prawem i świętym obowiązkiem wolnego człowieka. Rodzonemu bratu nie zapominał Germanin krzywdy; na dobytek i życie serdecznego druha nastawał, kiedy się czuł obrażonym.
Kilkanaście lat, przebytych w legionach rzymskich, nie stłumiły we krwi Serwiusza instynktów, odziedziczonych po przodkach. Nauczył się wprawdzie słuchać, ale tylko w boju. Po za służbą obozową uważał wymiar sprawiedliwości za swoją własność wyłączną.
A ten szachraj egipski sponiewierał mu narzeczoną i urągał jemu samemu...
Wpatrzony w błękitnawe cienie nocy miesięcznej, widział Serwiusz przed sobą wyraźnie Fabiusza, drwiącego w Rzymie z jego boleści.
— Pobawiłbym się tobą! — syknął przez zaciśnięte zęby.
Twarz jego miała w tej chwili wyraz okrutny.
Pochylił się na koniu i nasłuchiwał. Pieśń rzymska zamilkła. Jacyś jeźdźcy pędzili... Już dolatywał szczęk oręża.
Serwiusz przyłożył róg do ust i zagrał pobudkę wieczorną. Odpowiedział mu taki sam sygnał.
— Herman — mruknął. — Gdyby go złowił...
Pochylił się jeszcze więcej, wytężywszy wzrok w stronę nadbiegającego hufca.
Na drodze zarysowała się czarna masa, która przybierała z każdą minutą kształty wyraźniejsze. Serwiusz rozróżnił nasamprzód szyszaki, błyszczące na ciemnem tle płaszczów i łbów końskich, następnie poznał Hermana. Stary setnik miał coś przed sobą, jakby duże zawiniątko.
Serwiusz włożył całą swoją zemstę w oczy, powstrzymawszy oddech.
— Witaj, wodzu! — zawołało sto głosów i sto włóczni zadzwoniło o tarcze.
— Co rozkazaliście panie, sprawiliśmy — odezwał się Herman. — Naczelnicy Kwadów ciągną zewsząd do waszej okolicy. Nie mogliśmy wcześniej wrócić, bo Fabiusz uciekał z kolonii na kolonię, pożyczywszy skoków od zająca. Pochwyciliśmy go dopiero na samej granicy cesarstwa.
Podniósł owo zawiniątko do góry i cisnął je przed konia księcia.
Szybko zeskoczył Serwiusz na ziemię. Pochylił się nad skrępowanem ciałem Fabiusza i zwrócił jego twarz do księżyca. Było to oblicze trupa z zamkniętemi powiekami.
— On nie żyje! — zawołał Serwiusz, rzuciwszy Hermanowi groźne spojrzenie.
Ale w tej chwili drgnął domniemany nieboszczyk i otworzył oczy szeroko.
Długo patrzyli na siebie w milczeniu kat i jego ofiara. Szyderski wzrok Germanina pił chciwie nieme przerażenie, zastygłe w źrenicach poborcy.
— Głupi niedźwiedź germański wita cię, znamienity rycerzu państwa rzymskiego, w dziedzictwie swoich ojców — zaczął Serwiusz. — Należy ci się wypoczynek po dalekiej drodze. Zgotuję ci łoże tak znośne, iż ci go nawet rozkosznisie stolicy pozazdroszczą. Nie zbudzi cię najlżejszy szelest. Będziesz mógł śnić bez końca... zawsze... Germanowie są gościnni...
I znów przypatrywał się kat ofierze swojej, rozkoszując się jej strachem osłupiałym.
Fabiusz nie ruszał się, nie odrywał oczu od twarzy Serwiusza. Tak traci drobna ptaszyna przytomność, gdy ujrzy nad sobą szpony krogulca.
— Daremnie nagromadziłeś górę złota i zbudowałeś sobie za bramą Appijską wspaniałe mauzoleum — ciągnął Serwiusz dalej — daremnie kradłeś, oszukiwałeś, kłamałeś, wydzierałeś nędzarzom ostatniego assa. W schronisku, które dla ciebie przeznaczyłem, obejdziesz się doskonale bez pieniędzy. Za wszystkie swoje miliony nie kupiłbyś w niem skibki czarnego chleba.
Teraz zaczął Fabiusz drżeć na całem ciele.
— Nie lękaj się; zimno ci u mnie nie będzie — mówił Serwiusz. — Otulę cię i okryję tak troskliwie, iż nawet powietrze nie obrazi twojej wypieszczonej skóry. Wiem, że nie znosisz chłodu naszych lasów, obowiązkiem zaś gospodarza pamiętać o wygodach gościa.
A zwróciwszy się do żołnierzy, rozkazał:
— Wykopać dół, naciąć gałęzi.
Słowa te wyrwały z piersi Fabiusza głuchy jęk. Rzucił się jak ryba, wydobyta na ląd, i zatoczył wokoło błędnym wzrokiem.
Szukał ruchem instynktownym wyjścia z matni. Nie widział go. Choćby wołał, krzyczał, nie usłyszałby go nikt, oprócz dzikich zwierząt, odzywających się w lesie.
— Połowę majątku oddam ci! — szepnął.
— Dorzucę do twoich milionów jeszcze garść złota, ażebyś nie był do ostatniej chwili pozbawiony widoku ukochanego kruszcu — odpowiedział Serwiusz.
— Uwolnię wszystkich niewolników germańskich...
— Nie zasługuje na wolność, kto znosi cierpliwie niewolę.
— Miej litość nademną... — błagał Fabiusz.
— Litowałżeś ty się kiedykolwiek nad cudzem nieszczęściem?
— Nie jam zawinił... nie moje ręce ujęły Tusneldę...
— Mówiono mi, że i twoi bogowie egipscy brzydzą się kłamstwem. Módl się do nich, bo wiesz, że nie zasłużyłeś na miłosierdzie.
Powtórnie rzucił się Fabiusz i wydobył z siebie ryk chrapliwy. Potem odwrócił się twarzą do ziemi i zamknął powieki.
Szybko wykopali żołnierze mieczami głęboki dół.
— Oswobodzić mu ręce, żeby miał czem ciało rozrywać, gdy go anioł śmierci dusić zacznie — rozkazał Serwiusz.
Rozpętanego Fabiusza zaniósł Herman do żywego grobu.
Cisnąwszy za poborcą garść złotych monet, drwił Serwiusz:
— Baw się, mój gościu, bo chyba nie prędko zaśniesz. Dobrej nocy ci życzę...
Z góry posypał się chrust, a na dole miotało się ciało ludzkie. Przez krótki czas świeciły jeszcze ręce, szamocące się wśród gałęzi, potem przykryła je ziemia.
Kiedy się nad Fabiuszem wzniosła wysoka mogiła, dosiadł Serwiusz konia i przywołał do siebie Hermana. Głosem spokojnym, jakby najzwyklejszą spełnił czynność, zapytał:
— Czy zbadałeś dokładnie usposobienie Kwadów?
— Cały naród stanie do boju przeciw Rzymowi — odpowiedział Herman. — Mówiono mi także, że do księcia Kwadów przybyło poselstwo od Jazygów. I oni ostrzą miecze i hartują włócznie w ogniu.
Serwiusz zamyślił się. Obliczył siły Jazygów i wyznaczał dla nich miejsce w przyszłej wyprawie wojennej. Wiedział, że siedzieli wybornie na koniu i strzelali celnie z łuku.
Układając plan najazdu, zapomniał zupełnie o Fabiuszu. Nawet przez chwilę nie ulitowało się serce jego nad straszliwem położeniem nędznika, torturowanego przed skonaniem długim strachem śmiertelnym. I poborca, gdyby go był w moc swoją dostał, nie byłby go oszczędzał. Świat pogański nazywał miłosierdzie słabością.
Cisza spoczynku zalegała już dziedziniec, kiedy oddział Hermana stanął przed dworcem Radboda. W drewnianych szopach, ustawionych wzdłuż murów, leżeli wojownicy pokotem, obojętni na chłód nocny. Przy jednem tylko z dogasających ognisk czuwało jeszcze trzech Markomanów, pochylonych głowami ku sobie.
Coś bardzo ważnego zajęło całą ich uwagę, bo nie odwrócili się nawet, kiedy się Serwiusz do nich zbliżył.
Grali w kości.
— Mam dosyć — mówił jeden z nich, nizki, wątłej budowy towarzysz z drużyny Willibalda. — Jeżeli nie przestaniecie, zabiorę wam nawet wolność. Szczęście mnie dziś umiłowało.
— Graj dalej! — mruknął głosem ochrypłym ze wzruszenia ogromny drab z barkami gladyatora. — Cóż cię moja wolność obchodzi?
— Byłoby mi przykro dotknąć stopą twojej głowy — wyrzekł szczęśliwy gracz. — Wzrośliśmy w tej samej osadzie.
— Jeżeli taka będzie wola bogów, to dotkniesz stopą mojej głowy i włożysz mi na szyję postronek — odparł olbrzym i rzucił na pień, służący za stół, drobną monetę srebrną.
Zawirowały kości... Trzy pary rozgorączkowanych oczu śledziły chciwie ich ruch. Olbrzym przegrał. Zaklął i odpiąwszy miecz, cisnął go przed siebie.
— Ostatni mój dobytek — wyrzekł. — Rzucaj!
Po chwili przeszła broń na stronę towarzysza Willibalda.
Przy ognisku zapanowała cisza. Olbrzym, zwinąwszy pięści, patrzył ponuro na stos pieniędzy i przedmiotów, nagromadzonych przed szczęśliwym graczem. Ważąc coś stanowczego w myśli, oddychał ciężko.
— Odegrasz się jutro, Sygarze — odezwał się po jakimś czasie trzeci Markomanin.
Ale olbrzym zawołał:
— Do jutra strawiłaby mnie złość. Albo odegram się natychmiast, albo Winfryd wprzęże mnie razem z wołem do sochy, lub uczyni ze mną co zechce. Stawiam siebie za wszystko, co mi zabrałeś. Rzucaj!
Winfryd ociągał się.
— Ty wiesz, Sygarze — mówił — że słowo męża znaczy tyle, co przysięga, co wyrok starszych plemienia. Pamiętaj, że w zagrodzie czekają na ciebie żona i dzieci.
Sygar żachnął się.
— Rzucaj, kiedy mówię! — zawarczał. — Nie od ciebie będę się uczył poszanowania danego słowa.
— Upamiętaj się...
— Rzucaj! — krzyknął olbrzym.
Woli jego stało się zadość. Kości znowu zawirowały i Sygar przegrał wolność.
Długo patrzył osłupiałym wzrokiem na złowrogą liczbę, która go swobody pozbawiła, blady, niemy; potem padł na twarz przed Winfrydem i wyrzekł:
— Już nie jestem twoim towarzyszem, lecz bydlęciem. Bierz mnie...
Mógł się jednem uderzeniem pięści pozbyć słabszego znacznie pana, mógł siłą odzyskać, co mu nieżyczliwy los odebrał, mógł w końcu uciec i schronić się w nieprzebytych kniejach, ale poszłaby za nim wzgarda wszystkich mężów germańskich, dla których zobowiązanie osobiste było prawem najwyższem.
Już się Winfryd podniósł, by na znak objęcia własności dotknąć stopą głowy Sygara, kiedy się Serwiusz odezwał:
— Czy dwóch poddanych wystarczy za tego głupca? — zapytał.
Widok księcia przeraził Winfryda.
— Wygrałem go, książę — bąknął zakłopotany.
— Widziałem i nie zaprzeczam ci prawa własności, lecz szkoda ramion Sygara do pracy niewieściej. Daję ci za niego dwóch poddanych — mówił Serwiusz. — Czy dosyć?
— Sygar należy od tej chwili do was, książę.
— Będziesz służył w mojej straży przybocznej — odezwał się Serwiusz do Sygara. — Gdybyś pod moim bokiem dotknął kości, każę cię powiesić.
To rzekłszy, udał się do domu.
Sala była już pusta. Czuwała jeszcze tylko Tusnelda, schylona nad kołowrotkiem.
— Ty nie śpisz — mówił Serwiusz, całując żonę w oczy. — Zasłużył na spoczynek, kto opuścił łożnicę z gwiazdą poranną.
— Sen ucieka od żony, gdy mężowi grozi niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo jest najwierniejszym towarzyszem wojownika.
— Pili za wiele wina... Kłócą się...
— Opilstwo i spory nie dziwią nikogo na ziemi germańskiej.
— Kilku z nich nie chce wojny... grożą tobie...
— Grożą? Mnie?
Serwiusz uśmiechnął się z niedowierzaniem...
— Przekonał ich ten rudy, co przybył przed wieczorem — szeptała Tusnelda, tuląc się do męża. — Zejdź dziś z drogi ich pijanemu gniewowi.
W tej chwili doleciała z sali jadalnej wrzawa podniesionych głosów.
— Oni się tam pozabijają! — zawołał Serwiusz i odsunąwszy Tusneldę, pobiegł do swoich gości.
Nadszedł w samą porę, już bowiem dobyli panowie markomańscy mieczów, by zwyczajem barbarzyńców rozstrzygnąć spór doraźnie. Rozgrzani winem i kłótnią, doskakiwali do siebie, obrzucając się obelgami.
— Tylko tchórz cofa się przed czynem odważnym! — krzyczał Rudlib.
— Tylko głupiec lezie w pułapkę! — wołał Wilibald.
— Po łbie tego lisa! — zawyło kilku Markomanow, otaczających Rudliba.
— Bij, zabij! — huknęli zwolennicy Wilibalda.
Błysnęła broń.
Wtem rozległ się potężny głos Serwiusza.
— Rozstąpcie się!
Ale kłębek szamocących się ciał nie odmotał się.
— Nie słuchać go! — wrzeszczał Willibald. — Jeszcze mu wojna nie oddała władzy nad nami. Bij, zabij!
Zadzwoniły miecze.
Wówczas wpadł Serwiusz pomiędzy walczących, a wytrąciwszy Willibaldowi oręż z rąk, powalił go uderzeniem pięści.
Zręczność i niezwykła siła fizyczna podziałały skuteczniej na dzieci natury, aniżeli słowa rozumne. Kiedy Serwiusz wezwał zapaśników po raz wtóry, aby się rozstąpili, nie oparł się jego woli ani jeden głos. Z niemym podziwem spoglądali naczelnicy rodów na swojego księcia.
A on, podniósłszy obnażony miecz do góry, obrzucił gromadę spojrzeniem orła i mówił wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:
— Ja, syn Radboda, wodza waszych ojców, ogłaszam z tą chwilą w lasach, podległych mojemu rozkazowi, wojnę przeciw Rzymowi. Jeśli znajduje się między wami ktoś, kogoby siła legionów przerażała, niech wystąpi, a otworzą się przed nim bramy mojego dworca, by mógł wrócić bez przeszkody do niewiast i dzieci.
Czekał, dając panom czas do namysłu. Kiedy się nikt nie odezwał, cisnął miecz na stół i wyrzekł:
— Oto odtąd wasza wola, wasze prawo jedyne. Miecz mój będzie waszym wodzem i sędzią.
Teraz zawołał Rudlib:
— Cześć wam, książę!
I zaszumiało w sali: Cześć wam, wodzu!
Zdziwili się nazajutrz goście Serwiusza, gdy ich trąby i rogi o świcie ze snu zbudziły. Dotąd nie przeszkadzał im nikt w wypoczynku po nadmiernie użytych trunkach. Jak w domu, wylegiwali się i tu do białego dnia na skórach niedźwiedzich, nie troszcząc się nawet o konie.
Tylko niewiasty witały w barbarzyńskiej Germanii wschód słońca. One krzątały się od samego rana w domu i w szopach, przeznaczonych dla zwierząt. One przyrządzały strawę, przędły len, chowały dzieci, a gdy było potrzeba, szły do lasu z toporem, a w pole z sochą.
Wolny Germanin, bez względu na wiek, stan i majątek uważał próżniactwo w czasie pokoju za przywilej płci mocnej. Łowy, piwo, kości i ćwiczenia rycerskie wypełniały mu życie. W braku towarzystwa przepędzał cały dzień przy ognisku, obojętny świadek pracy niewiast i służby.
Z gniewnym pomrukiem przecierali Germanowie zaspane oczy; lecz gdy się dowiedzieli, że panowie obwołali wczoraj księcia wojewodą, książę zaś ogłosił natychmiast stan wojenny, zrywali się bez oporu na równe nogi i śpieszyli pod swoje znaki.
Nie odrazu znalazł towarzysz towarzysza, jeździec konia, pieszy — tarczę i włócznię. Rozrzuceni bez porządku na dziedzińcu, szukali wojownicy swoich panów. Jeden wpadał na drugiego, silniejsi przepychali się przez tłum, nie szczędząc klątw i kułaków.
Z uśmiechem lekceważenia przypatrywali się byli legioniści rzymscy tej bieganinie. Oni, chociaż stali obozem nie w obrębie murów dworca, lecz w dolinie, która się rozciągała u stóp góry, czekali już w szyku bojowym na dalsze rozkazy. Krótka komenda, rzucona przez setników, wystarczała, by każdy zajął swoje miejsce.
Nareszcie ustały nawoływania i klątwy; wrzawa milkła — drużyny skupiły się naokoło swoich naczelników.
Właśnie wychodził Serwiusz z domu. Miał pod długim płaszczem germańskim, sięgającym aż do kostek, zbroję z łusk srebrnych, a na głowie po obu stronach szyszaka orle skrzydła, rozwinięte jak do lotu.
Tysiące oczu zwróciło się na jego postać wyniosłą i szmer uwielbienia powiał nad szeregami.
— Witajcie, towarzysze! — zawołał, dosiadłszy konia.
Okrzyk, podobny do szumu zrywającej się nad lasem burzy, odpowiedział na jego pozdrowienie.
— Cześć wam, książę i wodzu! — huknęło kilka tysięcy mężów równocześnie.
Okrzykiem tym potwierdzili Germanowie wybór swoich panów. Prefekt rzymski był od tej chwili uznanym przez całe plemię wojewodą.
Kiedy się uciszyło, kazał Serwiusz utworzyć naczelnikom koło i w te do nich odezwał się słowa:
— Gdyby się siłę potężnych wrogów druzgotało ilością ramion i odwagą, moglibyśmy ruszyć bez przygotowania przeciw Rzymowi, pierwszych bowiem dostarczy nam wolna Germania więcej aniżeli ich potrzebujemy, a drugą odziedziczyliśmy po sławnych przodkach. Ale najmocniejsze ramię nie oprze się przez czas dłuższy karnemu żołnierzowi, odwaga zaś ulegnie ostatecznie zawsze sztuce wojennej.
Uważnie słuchali naczelnicy rodów. Jeden tylko Willibald wydął wargę pogardliwie i mruknął:
— I nam nie są obce podstępy Rzymian.
W oczach Serwiusza błysnęło tak groźnie, że Willibald cofnął konia i przyłożył ruchem instynktownym prawicę do rękojeści miecza.
Przez kilka chwil trwało głuche milczenie. Zdawało się, że książę rzuci się na zuchwałego wielmożę. Ale on zmarszczył tylko brwi i mówił dalej:
— Gdybyście chcieli słuchać głosu wymownej przeszłości, wiedzielibyście, że niezgoda i pycha sprowadziły na naszych przodków wiele klęsk. One zamordowały wielkiego Arminiusza, skrępowały ręce słynnym bohaterom, przegrywały bitwy, one to były najwierniejszymi sprzymierzeńcami Rzymu. Kto się chce z tym olbrzymem zmierzyć, powinien być karnym i przebiegłym, jak on. Ja was nauczę karności legionów, a biada temu — tu podniósł głos — ktoby się ośmielił woli mojej sprzeciwić...
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem wyzywającem, jakby czekał na odpowiedź. Ani jedne usta nie poruszyły się. Willibald przygryzał wargę, opuściwszy głowę.
Po chwili zaczął znów Serwiusz.
— Szlachetny Rudlib zabierze swoją drużynę i przebiegnie sioła, poddane mojemu rozkazowi. Wszyscy wolni mężowie, zdolni do noszenia broni, mają się stawić w mojej stolicy przed następną pełnią księżyca. Gdyby się który z nich ociągał, każecie go powiesić jako zdrajcę, bez odwołania się do mojego sądu. Najdalej za miesiąc czekam was z powrotem.
— Stanie się podług waszego rozkazu, książę — wyrzekł Rudlib i wycofał się natychmiast z koła.
— A wy, szlachetni panowie — mówił Serwiusz do reszty naczelników — tracicie z dniem dzisiejszym na czas pewien władzę nad swojemi drużynami. Moi setnicy nagną waszych ludzi do karności legionów, was zaś nauczę ja sam sztuki słuchania i rozkazywania. Herman!
W pełnym galopie nadbiegł stary setnik.
— Wy rozkazaliście, książę — mruknął.
— Podzielisz drużyny szlachetnych panów na dwadzieścia oddziałów, do każdego z nich dołączysz po stu naszych ludzi, jednego setnika i dwóch podsetników i będziesz się starał, żebym po miesiącu mógł pochwalić owoce twoich trudów. Mianuję cię naczelnikiem obozu.
— Oczy mojego wodza ucieszę po miesiącu widokiem karnego wojska — odezwał się Herman.
— Zaprowadzisz w obozie porządek rzymski.
— Stanie się podług rozkazu.
W ponurem milczeniu słuchali panowie germańscy rozporządzeń Serwiusza, które się nie wszystkim podobały. Ale za dumną postacią księcia stał błyszczący mur, zbudowany z trzech tysięcy piersi, pokrytych żelazem. Jedno skinienie, a ten mur runie na nich i zmiażdży ich swoim ciężarem. Groźna postawa byłych legionistów nie zachęcała do oporu.
Więc kiedy się Serwiusz zwrócił do naczelników i zawołał: Za mną, szlachetni panowie! — podążyli za nim wszyscy, aby rozpoczęć pod jego kierunkiem naukę słuchania i rozkazywania.
Biały dzień nie dziwił się odtąd lenistwu wojowników germańskich i ustała wrzawa głosów pijanych.
Jeszcze późne słońce budzącej się dopiero wiosny nie rozwidniło na wschodzie lesistych szczytów gór, kiedy trąby nawoływały do porannej kąpieli. Oddziałami zanurzali się Germanowie w strumieniu, który przecinał dolinę, i pluskali się bez wstrętu w mroźnej wodzie.
Zaraz po śniadaniu, po zupie jęczmiennej, zaprawionej szczyptą soli, zmieszanej z popiołem, rozpoczynały się ćwiczenia wojskowe. Pod dozorem byłych setników rzymskich uczyli się barbarzyńcy prawidłowej szermierki i sztuki walczenia podług komendy.
I teraz nie skąpił Serwiusz ulubionego piwa, ale ograniczył jego ilość i pozwolił je tylko po ukończeniu pracy dziennej wydawać.
Dzieci natury, nieprzywykłe do twardego porządku regularnego wojska, sarkały zrazu na surowość zwierzchników; ale kiedy Serwiusz kazał jakiemuś śmiałkowi, który podniósł rękę na Hermana, tę rękę odciąć, a dwóch innych, niezadowolonych z pożywienia, zakuć w dyby i wrzucić do lochu na post trzydniowy — ustały szemrania. Wszakże on sam, książę plemienia, zrywał się przed świtem z posłania, trudził się z panami do wieczora, jadł ze wspólnego kotła i udawał się ostatni do łożnicy.
Przykład wodza naginał powoli najoporniejszych.
Wśród tych przygotowań do wojny zapomniano o Mucyi. Nikt nie pomyślał, że rozlegający się ciągle szczęk oręża musiał szarpać serce Rzymianki, pożeranej tęsknotą za ojczyzną. Nawet Tusnelda, na której głowie spoczywał ciężar nakarmienia licznej rzeszy, nie mogła poświęcić gościowi dużo czasu.
Zostawiona samej sobie, przepędzała Mucya znaczną część dnia po za domem. Szedł za nią nieodstępny Wunibald, mchem starości pokryty Germanin, milczący, uważny, gotowy każdej chwili do obrony cudzoziemki, powierzonej jego opiece. Szły za nią oprócz niego dwa olbrzymie psy, chowane do polowania na grubszego zwierza. Niejednego już wilka zadusiły, niejednemu niedźwiedziowi stawiły mężnie czoło.
Dosiadłszy konia od samego rana, udawała się Mucya do lasu, kierując się zwykle ku południowi. Chciała być jaknajbliżej utraconej ojczyzny, a jak najdalej od owego szczęku oręża, który ją niesłychanie męczył.
Już nie pamiętała doznanej poniewierki. Niebezpieczeństwo, jakie groziło „świętej Romie,“ przesłoniło jej własną krzywdę i zatarło w jej sercu żal do nieubłaganej sprawiedliwości panów świata. Gdyby mogła przypiąć skrzydła do ramion i wzbić się wysoko ponad te knieje i góry i pobiedz do swoich, aby ich ostrzedz przed burzą! Bo Mucya zrozumiała bardzo dobrze, że to, co się naokoło niej działo, różniło się stanowczo od dawniejszych wypraw germańskich na Rzym. Słyszała tyle o potędze, drzemiącej w nieokiełznanej sile barbarzyńców, iż domyśliła się celu postępowania Serwiusza. On chciał tę siłę bezładną wzmocnić świadomością i porządkiem, chciał walczyć z cesarstwem jego własnemi środkami.
Gdyby mu się udało...
Mucya wiedziała, że ostatnia wojna z Partami osłabiła legiony, zdziesiątkowane nadomiar przez zarazę. Możeby imperator zapobiegł wybuchowi, gdyby znał jego rozmiary. Tyle wojen stłumiła w zarodzie zręczność senatorów, wysłanych w porze właściwej do niezadowolonych ludów z darami i obietnicami...
Ale daremnie szukała Mucya wyjścia z matni, w której się znajdowała. Od granic cesarstwa oddzielała ją nieprzebyta puszcza, posłuszna tylko krajowcom. Zabłądziłaby — pożarłyby ją dzikie zwierzęta, lub pozbawili wolności barbarzyńcy. Wiedziała od służby, że Markomanowie pilnują na dwadzieścia mil wokoło wszystkich dróg, ścieżek i przesmyków, broniąc ziemi Serwiusza przed ciekawością rzymską. Kilku śmielszych szpiegów odpokutowało już na gałęzi za odwagę. Poznano ich pod przebraniem wędrownych kupców i powieszono bez sądu.
Kilkakrotnie usiłowała Mucya zbliżyć się do rękodzielników, pochwyconych jeszcze przez ojca Serwiusza w pogranicznych prowincyach cesarstwa. Część ich mieszkała w lasach we własnych zagrodach, zajęta wyrabianiem sprzętów domowych i gospodarskich, tarczy i włóczni.
Nikt nie strzegł tych byłych obywateli rzymskich. Zwycięzca pozbawił ich wprawdzie wolności, zamieniwszy ich na swoich poddanych, na t. zw. litów, ale nie skrępował ich ruchów. Pracowali oni na swobodzie, płacąc tylko panu czynsz w zbożu, gdy byli rolnikami, lub pod postacią innych wytworów, stosownie do rzemiosła, jakie wykonywali.
Porozumienie się z tymi pół-niewolnikami nie przedstawiałoby żadnych trudności, gdyby się stary Wunibald nie był przypiął do śladów Mucyi z uporem cienia. Całemi godzinami stał za nią, oparty o drzewo, lub postępował obok niej. Tak mu Serwiusz nakazał.
Już Mucya straciła nadzieję wydostania się choćby na kilka chwil z pod opieki niewygodnego stróża, kiedy jej wypadek pomógł.
Pewnego wieczora, gdy zbliżali się właśnie do osady, zamieszkanej przez litów i wolnych Germanów, zaczęły się nagle konie niepokoić. Psy, najeżywszy sierść, warknęły gniewnie i rzuciły się w gąszcz, zkąd dochodziło chrapanie.
— Niedźwiedź, pani! — mruknął Wunibald i, wskazawszy ręką na osadę, pobiegł za psami.
Korzystając ze sposobności, podcięła Mucya konia i puściła się cwałem ku wsi. Wiedziała, że ostatnia zagroda należała do jakiegoś jeńca rzymskiego, widywała bowiem często na progu chaty śniadego, czarnowłosego męża, zajętego wyplataniem koszyków.
Zastała go i dziś przy robocie.
— Bądź pozdrowiony! — odezwała się po rzymsku, stanąwszy tuż obok niego.
Lit drgnął, ale milczał.
— Szum lasów germańskich nie usypiał cię do snu — mówiła Mucya, dotknąwszy ręką głowy ziomka — kiedy ci łono matki było domem najmilszym. Nie chłodne słońce barbarzyńców spaliło twoje włosy i ozłociło twoje oblicze.
Na twarz jeńca wypłynął ceglasty rumieniec, ale jego usta nie otworzyły się. Podejrzliwie obejrzał się wokoło, badając, czy niema kogo w pobliżu.
— Lękasz się? — ciągnęła Mucya dalej. — Nie obawiaj się zdrady. Mówi do ciebie Mucya Kornelia.
Szybko podniósł jeniec głowę.
— Mucya Kornelia? — szepnął, utkwiwszy w Mucyi oczy zdziwione.
— Ty znasz to imię?
— Któżby go u nas nie znał, pani! Tyle sławy rzymskiej wplotło się w to imię rozgłośne. Marek Korneliusz odbierał odemnie przysięgę w legionach.
— Mówisz z jego synowicą.
Jeniec pochwycił rąbek sukni Mucyi i przycisnął go do ust:
— I ciebie ujęli? — szepnął.
— Naszej ojczyźnie grozi wielkie niebezpieczeństwo — mówiła Mucya. — Zdobyłby sobie wieniec obywatelski, ktoby dotarł do Obozu Batawów.
Jeniec spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim się patrzy na dziecko, domagające się gwiazdki z nieba. Uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
— Nie znasz rozmiarów i tajemnic puszczy, która nas oddziela od granic cesarstwa. Barbarzyńcy czuwają w czasach niespokojnych nad każdą ścieżką, a co ich oczy pominą, to zwietrzą drapieżne bestye.
— Dla obowiązku niema gór i przestrzeni. Zwalcza on wszystkie przeszkody.
Rzymianin potrząsnął głową i nachylił się nad swoją robotą.
Milczeli. On wyplatał koszyk, ona patrzyła przed siebie, pogrążona w zadumie.
Z lasu doleciał tentent galopującego konia.
— Mój stróż się zbliża — wyrzekła Mucya szybko. — Więc niema możności przedarcia się do granicy? — zapytała.
Jeniec wzruszył ramionami.
— Ale można pójść ich śladem, gdy wyruszą w krwawą drogę — mówiła Mucya. — Czy będziesz mi towarzyszył?
Jeniec skinął tylko głową na znak zgody, bo już nadbiegał Wunibald, wlokący za sobą zabitego niedźwiedzia.
Na drugim końcu osady wszczął się w tej chwili gwar zmieszanych głosów ludzkich i zwierzęcych. Działo się tam coś niezwykłego, bo ze wszystkich chat wybiegali zagrodnicy, śpiesząc w stronę, z której wrzawa dochodziła.
I Mucya podcięła konia. Gdy zrównała się z tłumem, ujrzała na jego czele młodą, zupełnie nagą kobietę, prowadzoną na postronku przez starego Germanina. Szła z głową opuszczoną, owiana płaszczem złocistych włosów, pokryta błotem i ranami. Zewsząd sypały się na nią kamienie, grudy ziemi, klątwy, obelżywe słowa i grube śmiechy. Kto mógł dosięgnąć, siekł ją rózgami. Nawet psy szczekały na nią zajadle.
Osłabiona upływem krwi, upadła pod kopyta konia Mucyi i wyciągnęła do niej ręce błagalnie.
— Puśćcie tę niewiastę! Dlaczego się nad nią znęcacie? — zawołała Mucya po germańsku.
— To wiarołomna! — zahuczało wokoło. — To nieczyste zwierzę!
I dwóch mężów ujęło nieszczęśliwą pod ramiona i powlokło ją ku lasowi. A cała wieś, starcy, niewiasty, dzieci, ścigała niewierną żonę złorzeczeniami.
Mucya wiedziała, że ją właśni bracia cisną na pastwę drapieżnym bestyom, mszcząc się za hańbę, jaką pokryła ich gniazdo. I nie znajdzie się nikt w całej wolnej Germanii, ktoby się nad nią zmiłował...
Splótłszy ręce na szyi konia, wracała Mucya wolno do domu. Przed jej pamięcią stanął w tej chwili Minucyusz Feliks, nawrócony retor afrykański, gdy mówił o potrzebie skąpania świata cywilizowanego w źródle nowych cnót i celów.
Byliżby barbarzyńcy powołani do odświeżenia rodu ludzkiego, oni, którzy żywią taką cześć dla słowa męża, a karzą tak okrutnie wiarołomstwo niewiasty?...
Patrycyuszka „drewnianego Rzymu“ odczuła zdrowie duchowe barbarzyńców i smutek wżerał się coraz głębiej w jej serce.
Publiusz stał na najwyższem piętrze głównej wieży Obozu Batawów i patrzył przez okno strażnicze na północ.
U jego stóp, na dole, w domkach żołnierskich panowała cisza spoczynku. Wojownicy, odmówiwszy wieczorną modlitwę, ułożyli się do snu bez troski o jutro niepewne.
To niepewne jutro wisiało nad obozem od początku wiosny. Codziennie przybywał z kraju Germanów jakiś kolonista lub kupiec rzymski, uchodzący przed groźbą rychłej wojny. Ale minął kwiecień i maj i czerwiec miał się ku końcowi, a po drugiej stronie Dunaju nie błysnęła ani jedna włócznia.
Daremnie zapuszczali się śmielsi ochotnicy w głąb Kwadyi. Nie napotkawszy nigdzie zbrojnych hufców, wracali z wiadomościami uspakajającemi; barbarzyńcy albo wyruszyli przeciw któremu z plemion pobratymczych, albo rozbiegli się po lasach i polują.
Jednego tylko Publiusza nie zwiodło dziwne zachowanie się sąsiadów. Zdobywszy trybunat na kresach północnych, znał on bardzo dobrze zwyczaje Germanów. Wiedział z doświadczenia osobistego, że nie przekraczali oni Dunaju większemi gromadami nigdy na wiosnę i jesienią. Ponieważ nie posiadali dostatecznej ilości łodzi, przeto ciągnęli latem po opadnięciu wód brodami lub przesuwali się zimą po lodzie. Tylko drobniejsze hufce wpadały do cesarstwa w każdej porze roku, gotowe zawsze do śpiesznej ucieczki.
Im dłużej trwała cisza złowroga, tem gorliwiej czuwał Publiusz nad bezpieczeństwem prowincyi, powierzonych jego opiece. Objeżdżał ciągle warownie, rozrzucone wzdłuż granicy, odbywał przeglądy wojska, kazał pozrywać mosty i pilnować dniem i nocą wszystkich brodów.
Wszakże za temi lasami i górami, które milczały tak uporczywie, jak gdyby wszelkie życie w nich zastygło, rozkazywał Serwiusz. Były prefekt rzymski nie poprowadzi na legiony bezładnych tłumów, wie bowiem z góry, że nieokiełznana odwaga ulegnie ostatecznie zawsze rozważnej sztuce wojennej. On przygotowuje się do wyprawy z sumiennością przezornego wodza. Nie łupu pożąda jego zuchwalstwo, lecz zwycięztwa.
Bo trzeba być zuchwałym, żeby się chcieć zmierzyć z potęgą Romy. Najsilniejsi padali u jej stóp, porażeni jej piorunami. Nawet ciężko chory lew bywa jeszcze groźniejszym od zdrowego jelenia.
Publiusz, chociaż nie lekceważył Serwiusza, nie wątpił ani na chwilę o jego pogromie. Wierzył, że odeprze go sam, bez pomocy innych wodzów pogranicznych.
Czasem tylko, gdy pokonany całodziennym trudem rzucał się na twarde łoże i nie mogąc zasnąć wskutek nadmiernego zmęczenia, obliczał siły cesarstwa, ogarniało go przykre uczucie trwogi przed czemś nieznanem. Nie o siebie się lękał, strach bowiem był obcy jego odwadze. Jakiś cichy, w najskrytszych zakątkach serca patryoty utajony głos mówił mu o legionach, zdziesiątkowanych przez ostatnią wojnę i zarazę, o buntach żołnierza i o zniewieścieniu trybunów.
Duma rzymska odpowiadała temu głosowi pogardliwym uśmiechem, ale on szeptał ciągle, przypominając liczne klęski, zadane „panom świata“ przez barbarzyńców. Gdyby się wszyscy porozumieli...
Wówczas zrywał się Publiusz z posłania, kładł na siebie z gorączkowym pośpiechem suknie, obchodził bramy i mury, a kiedy się przekonał, że straże czuwają, szedł na główną wieżę i wpatrywał się z takiem wytężeniem w lasy germańskie, jak gdyby chciał siłą wzroku wydrzeć tajemnicę, która się wpośród nich zaczaiła.
I dziś nie znalazł spoczynku. Zaledwo przymknął powieki, zdawało mu się, że widzi olbrzymią falę, toczącą się z szumem całego morza na Obóz Batawów. Pędziła z hukiem, podmyła mury, wyważyła bramy, rozbiła wieże i zatopiła domki żołnierskie.
Publiusz, rozbudzony tem widziadłem, zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Dlaczego zwlekają? — mówił do siebie, — niechby już raz przyszli, abym im mógł obrzydzić chęć niepokojenia cesarstwa.
— Czy nic nie dostrzegłeś? — zapytał legionisty, który trzymał straż na wieży.
— Góry milczą ciągle, wodzu, a lasy nucą kołysankę ptakom — odpowiedział żołnierz. — Nawet kupców nie widzieliśmy od tygodnia po drugiej stronie rzeki.
Publiusz oparł głowę na dłoni i wpatrzył się w cienie nocy, jak to czynił codziennie od kilku tygodni.
Jeszcze księżyc nie obrzucił pyłem srebrzystym brzegów Dunaju. Na ciemnem niebie świeciła tylko gwiazda wieczorna blaskiem fosforycznym, śląc ziemi długie, drżące promienie.
Publiusz wsłuchiwał się w ciszę, pomagając uchem oku. Ale żaden dźwięk podejrzany nie przypływał z lasów, które odcinały się czarną wstęgą od tła jaśniejszego od nich widnokręgu.
W poblizkich błotach przypominały sobie żaby ubiegłej wiosny radości i zawody. Nie chórem grały, jak w maju i w pierwszej połowie czerwca. Któraś odezwała się leniwo, od niechcenia. Po chwili odpowiedziała jej druga, trzecia, czwarta — w przestankach — nagle zarechotały gromadą, wszczynając wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby się nawzajem pożerały. Nie była to harmonijna pieśń młodości, lecz ochrypły krzyk walczących z sobą wrogów.
Po raz pierwszy zastanowiła Publiusza ta wrzawa bezładna, przesiąkła nienawiścią. Słyszał ją codziennie, ale nie zwracając na nią uwagi. Dziś drażniło go wszystko. Już od samego rana czuł w sobie niepokój, który przenosił go bezustannie z miejsca na miejsce. Zwiedził kilka warowni, popłynął na drugą stronę Dunaju, wrócił do obozu, chodził od bramy do bramy, zrzędził na setników, dostrzegał opieszałość w służbie tam, gdzie jej wcale nie było.
Znał on ten niepokój bardzo dobrze, poprzedzał bowiem zawsze w jego życiu wypadki ważniejsze.
Może już idą? Może zbliża się groźba Serwiusza, skradając się z ostrożnością drapieżnego zwierzęcia, zakryta górami.
Publiusz wytężył znów wzrok, ale jego siłę odparły ciemności nocy.
— Dlaczego te żaby tak wrzeszczą? — mruknął, zwracając się do żołnierza, jakby czekał na odpowiedź.
Zrozumiawszy niestosowność zapytania, spojrzał uważnie na legionistę i wyrzekł:
— Ty jesteś Rufiusz z czwartej kohorty?
— Ty wiesz, przesławny legacie — odparł żołnierz, który stał pod murem, wyprostowany, z oczami zwróconemi na wodza.
— Walczyłeś pod mojemi rozkazami w Dacyi. Pamiętam cię. Służyłeś dobrze boskiemu imperatorowi. Dlaczego nie widzę na twojej piersi znaków łaski naczelnego wodza?
Legionista wahał się przez chwilę, potem wyrzekł głosem cichym:
— Boski imperator rozdziela oznaki swojej łaski zasłużeńszym odemnie.
— Znam legionistów nie tak walecznych, jak Rufiusz, a mimo to ozdobionych naramiennikami i portretem imperatora. Nie przypominam sobie, żebyś się kiedy upomniał o należną twojej odwadze nagrodę. Dla czego?
Żołnierz milczał zakłopotany.
— Pyta cię twój wódz — nalegał Publiusz.
— Służąc uczciwie sztandarowi, któremu zaprzysiągłem wierność, pełnię tylko obowiązek — mruknął wojak.
— Mówisz jak patrycyusz, ale i patrycyusza boli brak uznania. Obowiązek bez nagrody jest ciężarem zbyt wielkim dla sił śmiertelnika. Zgłosisz się jutro do pretoryum po naramiennik walecznych.
— Ty rozkazałeś, wodzu — odparł legionista głosem tak obojętnym, że się Publiusz zdziwił.
Wziąwszy z muru pochodnię, oświecił jej płomieniem twarz wojownika i wpatrzył się w nią bystro.
— Nie przypominam sobie także — odezwał się po chwili — ażebyś brał kiedykolwiek udział w buntach obozowych, a tylko krnąbnych nie cieszy uznanie wodza. Dla czego nie dziękujesz?
Żołnierz, który pobladł lekko pod badawczem spojrzeniem Publiusza, wahał się znów z odpowiedzią.
— Pyta cię Kwintyliusz, przyjaciel walecznego żołnierza — wyrzekł Publiusz po krótkiem milczeniu. — Może cię setnik niesłusznie znieważył, może stała się inna krzywda... Wszystkiego wiedzieć nie mogę.
— Troskliwe oko twoje dostrzeże każdą niesprawiedliwość, a prawe serce kocha każdą, choćby najdrobniejszą zasługę — odpowiedział legionista. — Wiedzą o tem wojownicy całego cesarstwa.
— Więc dlaczegóż rozmawiasz ze mną jak z obcym?... Obowiązkiem moim nagrodzić odwagę i gorliwość w służbie.
— Przebacz, wodzu, ale dusza moja nie pragnie zaszczytów tej ziemi.
Wyrzekłszy to, opuścił legionista głowę, jakby czekał w pokorze na wyrok.
Jego dusza nie pragnie zaszczytów tej ziemi?... Takie same słowa słyszał Publiusz już gdzieś. Ale gdzie, kiedy?
Zaszczytów, dostatków i rozkoszy tej ziemi pożądają wszyscy śmiertelnicy, widząc w ich osiągnięciu jedyny, najwyższy cel życia. Ubodzy zazdroszczą bogatym, słabi mocnym, nieuznani sławnym, słudzy panom. Tak było zawsze i będzie do wygaśnięcia rodu ludzkiego. Od czasu tylko do czasu wznosi się jakiś mędrzec lub bohater ponad zwykłe pragnienia człowieka.
Kto nauczył tego prostego żołnierza mowy tak dumnej, żeby się jej żaden Kwintyliusz, Korneliusz lub Klaudyusz nie powstydził? Byłżeby on uczniem Epikteta?
Publiusz przypatrywał się legioniście ze zdumieniem. Nagle błysnęły jego oczy groźbą... Przypomniał sobie, gdzie słyszał takie same słowa. To oni, ci nienawistni mu chrześcianie, ci przewrotni sekciarze uczyli pogardy dla łask i urzędów cesarskich przez nienawiść do Rzymu. Słowa podobne obiły się o jego uszy niejednokrotnie w sali sądowej.
Przysunąwszy pochodnię tuż do twarzy legionisty, zawołał:
— Ty jesteś chrześcianinem!
Żołnierz milczał.
— Czy wiesz, że zwolenników tego szkodliwego zabobonu rzucają tygrysom, jak padlinę?
Żołnierz nie ruszył się.
— Przysiągłeś wiarę sztandarom boskiego imperatora!
Teraz podniósł legionista głowę i spojrzawszy śmiało w oczy Publiusza, odezwał się:
— Łaska twoja, wodzu, postanowiła mnie wynagrodzić za gorliwość w służbie, co znaczy, że dochowuję wiary sztandarom boskiego imperatora. Jeżeli Rzym płaci swoim walecznym śmiercią hańbiącą na arenie, to przyjmę to odznaczenie z posłuszeństwem, jakie przystoi żołnierzowi.
W jego głosie nie było ani cienia szyderstwa. Drżał w nim ból tłumiony, przesiąkły uległością.
Groźba zgasła w oczach Publiusza. Oddał pochodnię żołnierzowi i wyrzekł:
— Zgłosisz się jutro po naramiennik walecznych, a w pierwszej bitwie postarasz się zginąć za cześć świętego Rzymu. Zasłużyłeś sobie na śmierć zaszczytną.
Legionista wyprostował się znów pod murem, a Publiusz wrócił do okna.
Bolesne były myśli, które rodziły się pod czaszką patrycyusza rzymskiego. Prosty żołnierz, syn barbarzyńcy, zawstydził go, przypominając mu obowiązki zwierzchnika wobec podwładnego. Bo nie grozi się karą hańbiącą wojownikowi, co oddaje życie za honor sztandaru. Na polu bitwy nie pyta nikt o taką lub inną wiarę. W legionach służyli oddawna wyznawcy różnych bogów i ginęli ochoczo za wielkość Rzymu.
Ten chrześcianin upokorzył go, lekceważył jego łaskę. Zadawalniał się spełnianiem obowiązku, dochowywaniem zaprzysiężonej wiary, jak patrycyusz dawnych czasów, któremu ubogi Rzym nie miał jeszcze czem płacić za waleczność i cnotę obywatelską.
Więc tak potężnym jest ów przesąd wschodni, że usuwa różnicę pochodzenia, wychowania i stanowiska społecznego, podnosząc duszę ciemnego nędzarza do pojęć mędrca i pana?...
Publiusz, chociaż nienawidził „przewrotnych doktryn niewolników“, zdawał sobie dokładnie sprawę z ich znaczenia. Wszakże tłumiło chrześciaństwo w człowieku pragnienia samolubne, a wzmacniało w nim równocześnie wszystko to, co obywatel cnotą nazywa. Uczyło ono pogardy dóbr tej ziemi, poczucia łączności jednostki z całością, panowania nad zmysłami i bezgranicznego oddania się sprawie ogólnej. Na takich podwalinach wznoszą się gmachy, twardsze od srogości całych wieków.
Gdyby chrześcianie byli zwolennikami prastarych tradycyi rzymskich, nie skąpiłby im Publiusz uznania, jeżeli bowiem kto, to szanował on wszelką ofiarę z pragnień osobistych. Ale ci sekciarze wołali głośno przed trybunałem pretora i pod mieczem kata, że słońce świętej Romy gaśnie, że Bóg ich strąci Jowisza Kapitolińskiego z tronu złocistego i zajmie jego miejsce. Rzuceni w paszcze lwów i tygrysów, rozpięci na krzyżu, rozrywani na strzępy hakami, smażeni na rozpalonych kratach, urągali potędze imperatora uśmiechem obojętnym. Ich bohaterstwo było zbrodnią stanu, którą należało zdusić, jak gadzinę szkodliwą. Bo niechby liczba ich wzrosła, niechby wojsko...
Publiusz pobladł, przerażony dalszemi wnioskami. Teraz przypomniał sobie, że spotykał pod wieczór nad rzeką gromadki żołnierzów, pochylonych ku sobie głowami, jakby się wspólnie modlili. Gdy go dostrzegli, chowali coś za tuniki i rozchodzili się szybko. Byliżby to chrześcianie?
I ból gwałtowny zatargał sercem patryoty rzymskiego. Zewsząd straszyły groźby... On je widział, przeczuwał raczej, a nie mógł ich pochwycić, bo zbliżały się zdradziecko pod osłoną tajemnicy. Gdyby wszyscy wrogowie istniejącego porządku wystąpili do boju jawnego, wytrzymałby Rzym niezawodnie i zgromił ich nienawiść. Ale oni ostrzą miecze w niedostępnych kniejach, w podziemnych norach i w zaułkach wielkich miast, pełzając do swoich celów z przezornością wężów. Któż policzy ich ramiona?...
Nad lasem, po drugiej stronie rzeki, na wschodnim skraju zamajaczyła właśnie słaba łuna, jakby odblask dalekiego światła. Po chwili wyjrzał z pod koronkowej zasłony wierzchołków drzew rąbek tarczy różowej, która odcinała się wyraźnie od ciemnego nieba. Łuna rozpływała się, tarcza podnosiła się szybko w górę i nad borami zawisł duży, czerwony księżyc. Chociaż go aureola promienna nie otaczała, zdawało się Publiuszowi, że tryska z niego potok krwawego światła, które się po całym rozlewa widnokręgu. Dokądkolwiek spojrzał, na prawo, na lewo, przed siebie, wszędzie widział krew.
Równocześnie witały żaby wschód miesiąca wrzawą tak wstrętną, jakby chciały przerazić krzykiem świadka swoich sporów.
Ale on posuwał się obojętnie szlakami niebieskiemi, tracąc po drodze jaskrawą barwę i niezwykłe rozmiary. Im się więcej oddalał od czarnej wstęgi lasów, tem mniejszą była jego tarcza i bledszem światło. Malał i żółkł z każdą chwilą.
Już odbił się wysoko od widnokręgu i płynął równo, spokojnie w błękitnych przestworzach, obrzucając ziemię pyłem srebrzystym. Jego blaski tajemnicze zdjęły zasłonę z gór, drzew i wód, rozproszywszy ciemności nocy.
Zrobiło się tak jasno, że Publiusz odróżniał dokładnie pnie dębów, ściętych po drugiej stronie Dunaju.
Coś tam zaszeleściło. To jeleń zbliżał się krokiem poważnym do rzeki. Stanął nad wodą, podniósł głowę, spojrzał na księżyc, napił się i odszedł wolno, jak przyszedł.
Publiusz wytężył znów wzrok w stronę gór markomańskich, które, spowite w szarą mgłę, zamykały północny skraj widnokręgu niby olbrzymy, broniące przystępu do zaczarowanej krainy.
Kiedy tak stał i patrzył, wlawszy całą wolę w oczy i uszy, zdawało mu się, że z uroczystej ciszy pogodnej nocy nie płynie ku niemu stłumiony szmer bardzo jeszcze dalekiej wrzawy. Nagle zawołał:
— Idą!
Rufiusz, trzymający się ciągle pod murem w postawie wyprostowanej, poruszył się, jakby się chciał zbliżyć do okna. Ale go obecność legata przykuła do miejsca.
— Idą! — powtórzył Publiusz. — Czy oczy twoje umieją czytać w mgle nocnej? — zapytał legionisty.
— Straż nocną powierzają mi zwykle setnicy — odparł żołnierz.
— Spojrzyj tam! — rozkazał Publiusz, wyciągając rękę na północ. — Czy widzisz te wysokie, wązkie cienie, które rysują się na tle gór, oświetlonych blaskiem księżyca?
Wzrok żołnierza poszedł w kierunku wskazanym.
— Orle twoje oko nie myli cię, wodzu — wyrzekł Rufiusz po dłuższem milczeniu. — To dym z olbrzymich ognisk. Germanowie idą...
— Będziemy mieli jutro dzień gorący — mówił Publiusz.
— Złożę znużone cielsko na krwawem polu, jak rozkazałeś — mruknął Rufiusz. — Tyle się napracowałem...
Wódz spojrzał na żołnierza, który stał z głową pochyloną. I ulitował się możny pan nad nędzarzem, urodzonym do śmierci niesławnej.
— Odpuść mi, Rufiuszu — wyrzekł Publiusz głosem miękkim. — W żyłach twoich nie płynie krew pierwszych rycerzy Rzymu, przeto nie wiesz...
Nie dokończył myśli, pomiarkowawszy się, żeby wyzwoleniec germański nie zrozumiał boleści Rzymianina.
— Odpuść mi i nie pamiętaj zniewagi — powtórzył, wyciągając prawicę do Rufiusza.
A stary wojak przypadł do jego kolan, objął je i całował.
— Nie żal zginąć pod okiem takiego wodza, jak ty, przesławny panie — mówił głosem zdławionym. — Nie straszna zresztą jest śmierć dla nędzarza, który nie zostawia na ziemi nic, okrom krótkiej pamięci takich, jak on, biedaków. Dzień jutrzejszy połączy mnie na drugim świecie z tymi, których tu kochałem; wróci mi drogie oblicze matki, narzeczonej... Nie żałuj mnie, wodzu, gdyż zazdrości raczej jestem godzien...
W duszy Publiusza błysnęło, jakby ją wielki blask oświecił. Zrozumiał nareszcie tajemnicę chrześciaństwa, widział źródło, z którego tryskała jego siła przedziwna. Ten wydziedziczony istniejącego porządku, nie doznawszy szczęścia na ziemi, spodziewał go się na innym świecie.
Teraz wiedział, dlaczego przesąd wschodni zatruwał swoją słodką trucizną nieszczęśliwych i dobrych, dla czego wytwarzał fanatyków i bohaterów.
Ten prosty żołnierz oddawał życie tak samo, jak on, za honor Rzymu, z tą tylko różnicą, że jemu, patrycyuszowi, płaciła ojczyzna za wierną służbę władzą i purpurą senatorską, a jego, ubogiego wyzwoleńca, nieznaczną śrubkę w machinie państwowej, wynagradzała złotą blaszką z podobizną imperatora. Nazwisko Kwintyliusza zapisze historya na swoich kartach nieśmiertelnych, imię zaś Rufiusza zmiesza się z milionem innych, które czas cisnął do otchłani zapomnienia. Jakżeż mieć żal do tego biedaka, że pociesza się szczęściem innych światów?...
— Jeżeli ci bogowie twoi pozwalają dochować przysięgi, złożonej sztandarowi — odezwał się Publiusz po dłuższem milczeniu — to módl się do nich w chwili ciężkiej.
Rzekłszy to, dotknął ręką głowy Rufiusza i zeszedł wolno z wieży.
Nie śpieszył się, nie kazał rozbudzić legionu, chociaż wiedział, że Germanowie ukażą się ze wschodem słońca po drugiej stronie Dunaju. Niech sen da żołnierzowi siły, których będzie jutro potrzebował. Przed nagłym napadem bronią obozu straże...
I jak skazaniec, znużony długiem czekaniem na wyrok, staje się obojętnym na wszelkie groźby, tak uczuł się Publiusz nagle spokojnym. Obszedłszy jeszcze raz główne bramy, udał się do swojego mieszkania, spoczął na łożu i zasnął natychmiast.
Jeszcze wschodzące słońce nie ozłociło wód Dunaju, kiedy w obozie rozbrzmiały pobudki bojowe. Szybko wdziewał na siebie żołnierz suknie i zbroje, bo niezwykłe wzywały go dźwięki. Ponury głos tuby, używanej w wojsku rzymskiem podczas bitwy, oznajmiał mu dzień krwawy.
Z głównej kwatery wychodził już Publiusz, otoczony starszyzną i chorążymi. Wstąpił na mównicę polową i czekał na legion. Kiedy go otoczyli piesi i konni, łucznicy kreteńscy i balearscy procownicy, w te do nich przemówił słowa:
— Towarzysze! Do waleczności zagrzewać was nie będę, gdyż wiecie równie dobrze, jak ja, co należy czynić w obliczu nieprzyjaciela. Przypomnę wam tylko, że zwycięzców czeka moja pamięć i łaska boskiego imperatora, zwyciężonych zaś niewola u barbarzyńców. Broniąc czci i potęgi świętego Rzymu, bronicie własnej swobody, która jest najwyższem dobrem człowieka na ziemi. Pamiętając o tem, zwyciężycie albo zginiecie. Niech żyje imperator!
— Niech żyje imperator i jego legat! — huknęło wojsko.
— A ty, Marsie — mówił Publiusz dalej, odkrywając głowę — któryś ludowi rzymskiemu tysięcy wygranych bitew nie pozazdrościł, prowadź i dziś nasz oręż, jak to czynisz od wielu wieków. W boskie ręce twoje składamy nasze życie i naszą sławę.
W obozie zaległa na kilka chwil taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęk łańcuchów, poruszanych w stajniach przez konie. Stary i młody, wierny i niewierny, Rzymianin i barbarzyniec, wszyscy zapomnieli w obliczu śmierci o swoich wątpieniach i różnicach wyznań i modlili się w skupieniu, polecając się opiece istot potężniejszych od człowieka.
Pierwszy Publiusz nakrył głowę szyszakiem i, zwróciwszy się do prefekta obozu, rozkazał:
— Łucznicy i procownicy będą bronili przystępu do najbliższych brodów; na mury wytoczyć maszyny pociskowe; jazda niech będzie w pogotowiu!...
Wydawszy to rozporządzenie, udał się z przyboczną świtą na dach głównej wieży, zkąd mógł śledzić ruchy najeźdźców.
Jeszcze nie było nic widać, chociaż słońce, wypłynąwszy już na niebo, odsłoniło cały pas pograniczny. W oddali tylko, wzdłuż stoków gór zapalała się i gasła niezliczona ilość światełek, posuwających się w kierunku obozu.
Publiusz wpatrywał się uważnie w te błyski.
— Idą wielką gromadą i dobrze uzbrojeni. Żelazne ostrza włóczni mienią się w słońcu — odezwał się do otoczenia.
— Nie staną nad brzegami rzeki przed południem — zauważył jeden z młodszych trybunów. — Mamy czas...
Zaledwo domówił tych słów, zahuczały lasy, ciągnące się wzdłuż Dunaju, po stronie germańskiej, jakby się sto huraganów zerwało nagle w puszczy. Na prawo, na lewo, wokoło zadrgało powietrze wrzawą tak rozległą że doświadczeni wojownicy spojrzeli zdziwieni po sobie.
Znali oni bardzo dobrze tę wrzawę, która poprzedzała każdy napad Germanów, ale tak potężnego łoskotu jeszcze żaden z nich nie słyszał. Daremnie zwracał Publiusz ucho to w tę, to ową stronę. Nie można było odróżnić, zkąd idzie okrzyk wojenny barbarzyńców. Zdawało się, że wszystkie drzewa skrzypią, wszystkie gałęzie szumią, że lasy ruszyły i zmierzają ku granicy rzymskiej. Groźna pieśń nadpływała zewsząd, płosząc mieszkańców kniei. Ogromne stada ptaków wirowały nad wierzchołkami odwiecznych dębów i sosen, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Orły i wrony, sępy i kraski, jastrzębie i sójki, drapieżnicy i śpiewacy leśni złączyli się w jednę gromadę, połączeni przestrachem. Z borów, najbliższych Dunajowi wypadły całe stada żubrów, łosiów, jeleni i bawołów i wskakiwały na oślep do wody pod strzały łuczników.
Publiusz spojrzał ku górom, na owe światełka, które mnożyły się z każdą chwilą, na las, coraz głośniejszy, potem skinął na najstarszego z chorążych i zapytał go szeptem:
— Czy rozumiesz, co się dzieje?
— Rozumiem — mruknął chorąży. — Takiego najazdu germańskiego jeszcze cesarstwo nie widziało.
— Pojedziesz natychmiast do Rzymu — nie będziesz oszczędzał ani koni, ani siebie — nie spoczniesz dopóty, dopóki nie staniesz przed prefektem pretoryanów i nie opowiesz mu, co oczy twoje widziały, a uszy słyszały. Szczęśliwej drogi!
— Nie spocznę, wodzu — wyrzekł chorąży i zbiegł szybko z wieży.
A wrzawa szła ku obozowi coraz głośniejsza i bliższa. Rozlała się tak szeroko wokoło, że wchłonęła w siebie wszystkie odgłosy dnia. Nawet Dunaj zdawał się milczeć.
Publiusz przechylił się przez baryerę, otaczającą dach, zasłonił ręką oczy od słońca i patrzył. Wtem przedarły się przez jednostajną wrzawę krótkie nawoływania rogów i prawie jednocześnie ukazał się na skraju lasu nieprzejrzany łańcuch konnych. Wypadli, przebiegli przestrzeń, oczyszczoną z drzew, wypuścili na łuczników i procowników, rozstawionych po drugiej stronie rzeki, grad strzał, cofnęli się, i rozłamawszy się na dwie połowy, popędzili wzdłuż Dunaju, jedni na wschód, drudzy na zachód.
Dziwnie wyglądali ci jeźdźcy. Pokryci od szyi do pięt jakąś szarą skorupą, przylegającą szczelnie do ciała, siedzieli na małych, zwinnych koniach, zabezpieczonych, tak samo jak oni, przed pociskami. U zwierząt było widać tylko duże otwory, zostawione dla oczu.
Byli to Jazygowie, plemię słowiańskie, najlepsi łucznicy pomiędzy barbarzyńcami. Tkwiąc w pancerzu, sporządzonym z kopyt końskich, podchodzili śmiało pod strzały kreteńczyków, nadzwyczaj pożyteczni w walce podjazdowej.
Publiusz zmarszczył brwi, ujrzał bowiem przed sobą przeciwników, których się nie spodziewał. Odgadł natychmiast ich plan: chcieli przejść Dunaj, zdala od miejsc, bronionych przez straż rzymską.
Już otwierał usta, by wysłać naprzeciw nich jazdę posiłkową, kiedy się za łańcuchem pierwszym ukazał drugi i trzeci. Drugi wykonał takie same zwroty, jak pierwszy, trzeci zaś złączył się w dziesięć większych oddziałów i stanął wprost brodów najbliższych obozowi.
Teraz snuli się z lasów piesi wojownicy, uzbrojeni w miecz, tarczę i włócznię. Olbrzymi wzrost, atletyczna budowa ciała i złociste włosy zdradzały ich pochodzenie. To nadciągali Germanowie, a szli w takim porządku, jak gdyby nie barbarzyńcy się zbliżali, lecz regularne wojsko rzymskie. Prowadzili ich byli legioniści. Publiusz poznał ich zdaleka po małych okrągłych tarczach i po lśniących napierśnikach. Nawet pióropuszów nie zdjęli z szyszaków.
Już dotarły pierwsze szeregi do lewego brzegu Dunaju, już wypełnił się cały pas pograniczny, jak go daleko najbystrzejsze oko mogło ogarnąć, głowami ludzkiemi i końskiemi, a las stękał ciągle pod stopami ukrytych jeszcze najeźdźców i wzdłuż stoków gór błyszczała bez przerwy nieprzejrzana ilość światełek.
Więc to mrowisko, które Publiusz widział przed sobą, a które przewyższało liczbą dziesięć razy jego legion, uszczuplony przez rokosz Serwiusza, było tylko drobną cząstką powodzi, co spadała na cesarstwo?...
Bo to nie zwykły najazd... To żywa powódź!... To idzie nareszcie na Rzym owa zemsta barbarzyńców, zapowiadana przez patryotów od lat stu... owa olbrzymia fala, która straszyła Publiusza w sennych widzeniach.
Zrozumiał on szybko, iż teraz już nie o boju zaczepnym myśleć należy, lecz o obronie.
— Cofnąć łuczników i procowników! Wszyscy na mury — niech się ołów topi, a wrząca woda niech kipi nieustannie w kotłach! — rozkazał.
Mury wytrzymają ich nacisk — rozważał. — Jeśli nie prowadzą z sobą maszyn oblężniczych, nie dopuszczę ich do obozu.
Ale oto rozstąpił się tłum barbarzyńców i z lasu wyszedł długi szereg wozów, strzeżonych przez konnicę. Tarany, wieże i domy na kółkach dostrzegł na nich Publiusz.
Wówczas pochylił głowę, przymknął powieki i modlił się gorąco do Marsa.
— Ukaraj tego zdrajcę! — prosił.
A tego, którego nazwał zdrajcą, witali właśnie Germanowie okrzykiem tak potężnym, iż powietrze zadrgało znów na kilka mil wokoło. Stał on na wzgórzu, otoczony naczelnikami rodów, cały zakuty w srebrne łuski. Orle skrzydła poruszały się na jego szyszaku, biały płaszcz powiewał na jego ramionach.
Kiedy się uciszyło, wskazał Serwiusz ręką na Obóz Batawów. Na znak ten odezwały się rogi i Jazygowie rzucili się pierwsi do Dunaju. Za nimi ciągnęli Kwadowie i Markomanowie, dalej jakieś ludy, nieznane Publiuszowi, wlokące za sobą na tratwach maszyny oblężnicze.
Przejście odbywało się równocześnie w tylu miejscach, że nie można było nawet myśleć o powstrzymaniu barbarzyńców. Sami Jazygowie wybiliby łuczników i procowników legionu do nogi. A brodami szły takie tłumy, że się woda w rzece podniosła.
Więcej ze zdumieniem, niż z trwogą, przypatrywało się wojsko rzymskie tej masie głów, które, widziane z góry, zdawały się wypełniać cały Dunaj. Legionista kresowy, przywykły do łatwych zwycięztw z sąsiadami, lekceważył ich ilość.
Już stanęły tysiące na prawym brzegu i zamiast zmierzać wprost na obóz, posuwały się na południe, tworząc z obu stron ogromne półkole, które zwężało się ciągle w miarę, jak przybywały nowe siły.
— Okrążają nas — zauważył jeden z trybunów.
— Prowadzi ich prefekt Serwiusz — mruknął Publiusz.
Germanów prowadziła rzeczywiście ręka doświadczonego wodza, zwykle bowiem rzucali się oni odrazu, z ogromnym krzykiem na nieprzyjaciela, i albo zwyciężali po krótkim boju, albo uchodzili.
Dziś nie spieszyli się. Otoczywszy Obóz Batawów z trzech stron, zatrzymali się i czekali cierpliwie na sygnały. Byli setnicy rzymscy przebiegali ciągle przed szeregami, przynosząc rozkazy Serwiusza.
Już słońce odbyło połowę dziennej wędrówki, kiedy się w kilku miejscach odezwały równocześnie rogi i Jazygowie, rozwinięci w długi łańcuch, rozpoczęli walkę. Podbiegli w pełnym galopie pod samą warownię, wypuścili strzały i cofnęli się z takim samym pośpiechem. Krwawą tę igraszkę powtarzali bezustannie, niepokojąc łuczników i procowników.
Pod ich osłoną zbliżały się miarowym krokiem regularnego wojska dwa szeregi pieszych wojowników, przyodzianych w napierśniki i spodnie skórzane. Wyobrażenie smoka z roztwartą paszczą, znak polowy Kwadów, nieśli przed nimi chorążowie.
Szli, przeciw zwyczajowi germańskiemu, w milczeniu, a gdy podeszli na odległość pocisków rzymskich, zakrył się pierwszy szereg z przodu tarczami, drugi zaś podniósł swoje do góry, broniąc głów przed strzałami.
Daremnie wysilali się procownicy, by złamać ten mur ruchomy. Kwadowie postępowali w szeregu tak zwartym, że nie zostawili najdrobniejszej szczeliny dla pocisków. Z głuchym łoskotem spadały kamienie na dach z tarczy, nieszkodliwie dla napastników.
A tuż za piechotą skrzypiały maszyny oblężnicze, posuwane na kołach przez ręce niewidzialne. Ciągnęły tarany, wieże, olbrzymie ślimaki, wozy, napełnione drabinami i wiązkami chrustu, domki, zaopatrzone okienkami. Pchali je ludzie, ukryci w ich wnętrzu.
Cały ten tabor poruszał się ku zdumieniu Rzymian w największym porządku, bez zwykłych okrzyków germańskich.
W chwili, kiedy Kwadowie, przekroczywszy rów, wdarli się na wał, rozległa się komenda, podawana setnikowi przez setnika. Z błyskawiczną szybkością odchylił pierwszy szereg tarcze i chmura włóczni zawisła nad murami, prażąc obrońców obozu. Stało się to tak nagle, że zanim się Rzymianie spostrzegli, zakrył Germanów znów dach z tarczy.
Prawie równocześnie przypadli Jazygowie i drugi szereg Kwadów cisnął swoje włócznie.
Głośne klątwy odpowiedziały z góry na zręczność barbarzyńców. Żołnierz rzymski zrozumiał teraz, że ma przed sobą przeciwnika, który może się stać strasznym.
W samą porę wezwała tuba z dachu głównej wieży maszynistów do roboty, bo tarany nieprzyjacielskie szły prosto ku bramom. Zawarczały koła i deszcz kamieni posypał się na przyrządy napastników.
Ale zagrożonym taranom śpieszyły na pomoc dwa nowe szeregi Kwadów i tłumy półnagich olbrzymów, obrosłych rudym włosem, uzbrojonych tylko w tarczę i w drąg, zaostrzony przy końcu w ogniu.
Teraz dopiero podnieśli Germanowie okrzyk wojenny. Z pod tarczy ich wydobywały się przeraźliwe głosy, wzbijające się ponad obóz groźbą okrutną.
— Na Rzym, na Rzym! — huczało wokoło.
Nowe szeregi Kwadów, wyrzuciwszy włócznie, rozstąpiły się, robiąc miejsce dla półnagich olbrzymów. Na oślep, bez zachowania ostrożności, skoczyła ta dzicz do taranów i wozów z drabinami. Z góry posypały się strzały, kamienie, polał się ołów stopiony, bryzgnęła wrząca woda, i śmierć przestała ofiary swoje liczyć.
Gromadami padali Germanowie, ale na trupie jednego barbarzyńcy stawało trzech żywych, a każdy świeży wojownik, draźniony coraz więcej zapachem krwi, widokiem zabitych i odurzony rosnącą wrzawą walki, zważał coraz mniej na pociski. Z wściekłością ranionego zwierzęcia uderzali poparzeni taranem w mur i pięli się po drabinach.
Bez potrzeby wzywała tuba Rzymian do czujności. Żołnierz, widząc przed sobą karne szeregi i nieprzejrzane tłumy, zmiarkował, że broni nie obozu, lecz własnego życia. Podwajał, potrajał siły, nie czuł ran, lewą ręką pracował, gdy mu wróg prawą obezwładnił.
Strzały Jazygów, włócznie Kwadów, pociski, wysyłane z wież ruchomych, padały tak gęsto i celnie, że po dwóch godzinach ubyła na murach trzecia część obrońców.
Już zdołali Germanowie otworzyć kilka wyłomów; już snuł się po obozie dym, wydobywający się z domków, zapalonych wiązkami chrustu, rzucanemi z zewnątrz...
A do warowni zbliżały się nowe szeregi; lecz nie smoka Kwadów, jeno orła Markomanów nieśli przed niemi chorążowie. Ich krótkie miecze, podobne do rzymskich, połyskiwały zdaleka.
Spostrzegł ich Publiusz i ściągnął brwi. Stał on ciągle na dachu głównej wieży. Jazygowie, poznawszy naczelnego wodza po sztandarach, powiewających nad jego głową, zasypywali go strzałami. Kilka z nich odbiło się o srebrny napierśnik, dwie zerwały mu pióropusz z szyszaku, dwie inne przeszyły tuż obok niego jednego z chorążych, który runął przez baryerę w przepaść; ale on zapomniał o sobie, pochłonięty przez walkę. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, iż jego życiu grozi ciągłe niebezpieczeństwo.
Z głową, podaną naprzód, z głęboką, pionową zmarszczką nad orlim nosem, z ustami zamkniętemi szczelnie, śledził przez zmrużone powieki ruchy nieprzyjaciół nakształt drapieżnego ptaka, co szuka miejsca, z któregoby się mógł rzucić na upatrzoną ofiarę. Jakaś celna strzała Jazyga rozwiązała mu złotą spinkę, podtrzymującą płaszcz na prawem ramieniu, a on nie podniósł nawet ręki, by ująć osuniętą suknię. Nie słyszał, nie widział nic, co się do niego odnosiło. Widział tylko nowe szeregi Germanów i słyszał wycie napastników.
Bo półnaga dzicz, rozbijająca sobie czerepy o mury, nie krzyczała, lecz wyła, rozwścieczona oporem Rzymian. Walka doszła już do tego stopnia zapamiętałości, gdzie człowiek traci przytomność, nieczuły na rany, obojętny na śmierć. Germanowie, oblani krwią, pokryci oparzelinami, pięli się po drabinach, ciskając do wnętrza obozu zapalony chrust — Rzymianie, ścigani ciągle strzałami Jazygów, wychylali się nieostrożnie z kryjówek.
— Łucznicy i procownicy z murów! — rozkazał Publiusz. — Włócznicy i szermierze na wyłomy!
Nie owej wyjącej tłuszczy się obawiał. Dałby sobie z nią radę, gdyby jej Kwadowie i Markomanowie nie przeplatali.
Obrzucił wzrokiem badawczym siły napastników. Już stały tysiące karnego żołnierza, posłusznego komendzie, pod murami, a z prawej i lewej strony obozu odcinały się jeszcze od ruchliwego tła bezładnych tłumów liczne oddziały, które czekały w zwartych szeregach na znak do boju.
Nienawiści tego olbrzymiego wojska nie wytrzyma jego legion. Niech się tylko Markomanowie, zaopatrzeni w broń rzymską, wedrą na mury, a rozpocznie się rzeź straszliwa. Kogo miecz uczonego żołnierza nie dosięgnie, tego dobiją drągi dziczy lub zadusi dym pożaru. Zachodzące słońce oświetli gruzy i martwe twarze wojowników, którzy sobie na śmierć zaszczytniejszą zasłużyli...
Obozu Batawów nie obroni... Choćby jego włócznicy i szermierze przetrzymali barbarzyńców do nocy, spotka ich jutro los nieuchronny. Dla niego ma każde ramię wartość dużą, a nieprzyjaciel może kłaść pod mury takie stosy trupów, że po nich siły nowe wtargną bez przeszkody do wnętrza warowni. I żywa noga nie wyjdzie z tej klatki.
Gdy wypadnie znienacka z obozu, zostawi połowę żołnierza po drodze, lecz druga połowa przedrze się przez zastępy germańskie, by służyć dalej Rzymowi...
Szybko porządkowały się te myśli w głowie Publiusza. Pochylił się jeszcze więcej ku przodowi, jak zwierz gotujący się do skoku.
Szukał wyjścia z matni... Ale nie znalazł nigdzie miejsca otwartego. Na północy krępował jego ruchy Dunaj, na wschodniej i zachodniej stronie obozu kłębiło się mrowisko najeźdźców, a bramy południowej strzegł sam Serwiusz. Widocznie wiedział ten zdrajca, że się walka nie rozegra na murach, bo oszczędzał wyborowego żołnierza, trzymając znakomitą jego większość przy sobie. Tylko półnagą dzicz ciskał pełną garścią pod strzały Rzymian.
A jednak trzeba zakończyć to bezcelowe mordowanie i ocalić dla Rzymu część legionu...
Publiusz wyprostował się i rzekł do swoich podkomendnych głosem stanowczym:
— Utorujemy sobie mieczem drogę przez ten motłoch. Kogo Mars zachowa przy życiu, ten stawi się pojutrze w Jurarum. Tam się złączymy i policzymy.
Zamilkł, czekając, czy który z naczelników kohort nie wtrąci jakiej uwagi. A kiedy się żaden z nich nie odezwał, bo wszyscy zdawali sobie dokładnie sprawę z położenia, w jakiem się znajdowali, rozkazał:
— Kohorta pierwsza wypadnie bramą wschodnią, druga zachodnią, reszta południową. Jazda oczyści przed nami pole — łucznicy i procownicy rozwiną się po bokach — szermierzów i włóczników ustawić w klin podwójny, bokiem szerszym do środka. — Starać się utrzymać szyk bojowy do ostatniej chwili. — Oddziały, oderwane od całości, niech się trzymają razem. — Mieć ciągle na uwadze, że się barbarzyńców zwycięża porządkiem i szybkością.
Skinął na trębaczów i dodał jeszcze:
— A teraz do widzenia, towarzysze, pojutrze w Jurarum, albo za kilka godzin w krainie cieniów.
Pożegnał podkomendnych przyjaznem spojrzeniem i zeszedł pierwszy z wieży.
Właśnie dochodzili Markomanowie do warowni...
Nagle, ku zdumieniu barbarzyńców, rozwarły się bramy i na karki ich wypadła jazda rzymska. Uderzenie było tak niespodziewane i tak gwałtowne, iż złamało odrazu w trzech miejscach żywy łańcuch, opasujący mury. Długie miecze konnych wykosiły w przeciągu kilkunastu minut szeroką drogę dla pieszych. Zanim się napastnicy pomiarkowali, co się stało, opróżnił się obóz bez przeszkody.
Publiusz szedł ze swoim oddziałem ku południowi, wprost na stanowisko Serwiusza. Postępując w środku wojska, panował nad jego ruchami.
Nie mylił się... Serwiusz czuwał... Z pagórka, na którym stał, pędzili trębacze na wszystkie strony, niosąc Germanom nowe rozkazy. Ale usłuchali ich tylko Markomanowie i Kwadowie, którzy zsuwali się z pośpiechem w zwarte szeregi. Półnaga dzicz, podniosłszy przeraźliwy okrzyk, rozpoczęła bój na własną rękę. Część jej wpadła przez opuszczone mury do obozu, część rzuciła się na Rzymian.
Daremnie miotała się dzicz jak opętana. Miecze Rzymian odbijały ciosy drągów i kładły każdego, kto się zbliżył na długość ramienia. A gdy który z legionistów padł, ugodzony przez wroga, wciągano go do środka i lukę wypełniał natychmiast inny żołnierz.
W milczeniu, bez okrzyków, z wytężoną ciągle uwagą, szedł oddział Publiusza, prowadzony jego okiem.
Wtem zaszumiało wokoło. To krążyli znów Jazygowie, jak stado sępów, i zasypywali straceńców strzałami. Tylko trzy razy odpowiedzieli im łucznicy i procownicy rzymscy. Wyrzuciwszy resztę pocisków, cofnęli się do środka, niezdolni do dalszej walki.
Coraz częściej odzywała się teraz komenda setników: Zwieraj się! Trupy zaczęły tak gęsto padać, że ich żywi nie mogli już z sobą zabierać.
— Zakryć się tarczami! — ostrzegała tuba.
Bo z dwóch stron zbliżały się zwarte zastępy piechoty markomańskiej, niosącej świeże siły. Żołnierz Serwiusza nie śpieszył się. Gdy się półnaga dzicz przed nim rozstąpiła, podszedł tuż do oddziału rzymskiego, cisnął włócznię i dobył miecza.
I rozbrzmiał szczęk oręża. Szermierz potykał się z szermierzem, równy z równym.
Daremnie upominali setnicy ciągle: Zwieraj się! Za wielu nacierało... Wkrótce rozprzęgły się szeregi boczne i nieprzyjaciel zaczął się wżerać w tułów oddziału. Tam, gdzie miecz otworzył drogę, wpadali rudzi olbrzymi i rozszerzali otwór drągami.
Legionista bronił się z rozpaczą gladyatora, walczącego na arenie o prawo do życia. Ale jego ramię, osłabione pracą kilku godzin, zaczęło omdlewać.
I w chwili, kiedy wojsko rzymskie utrzymywało już tylko wysiłkiem szyk bojowy, zadudniła ziemia pod kopytami wielkiego mnóstwa koni.
Publiusz spojrzał przed siebie... To pędził sam Serwiusz na czele jazdy markomańskiej... Leciał zrazu prosto, a kiedy się zrównał z czołem oddziału, zwrócił się nagle na lewo i wpadł z boku klinem z taką siłą na Rzymian, że rozbił ich na dwie połowy.
Zachwiały się szeregi... Centurya zmieszała się z centuryą i czujność naczelnego wodza stała się zbyteczną. Jak woda do spękanego naczynia, tak wciskali się piesi Markomanie ze wszystkich stron do wnętrza oddziału. Prysł szyk bojowy i mąż godził na męża...
Publiusz obejrzał się... Wokoło niego połyskiwały miecze nieprzyjacielskie. Otaczały go zewsząd, chciwe sztandarów rzymskich.
Więc dobył własnej broni. Teraz był i on tylko jednostką, prostym żołnierzem, którego życie zależało od osobistej zręczności.
Wspiął konia i rzucił się naprzód. Ze spokojem pewnego swej ręki szermierza, rozdawał ciosy, zastawiając się tarczą. Postępowali za nim chorążowie i garstka legionistów. Szli, a gdzie ich miecze błysnęły, tam lała się struga czerwona.
Tuż obok Publiusza biegł żołnierz, nie należący do jego zwykłego otoczenia. On bronił głównie osoby wodza, on odbijał ciosy Markomanów.
Kiedy oko Publiusza spoczęło na nim, runął na twarz, zalany krwią. Podniósł się jeszcze, wyciągnął rękę i zawoławszy: „Spełniłem, wodzu, co rozkazałeś!“ padł na zawsze.
Był to Rufiusz, chrześcianin...
Publiusz chciał się pochylić nad wiernym towarzyszem, by mu zamknąć powieki, lecz nieprzyjaciel groził już tak blizko, że nie miał ani chwili do stracenia. Pierwszego barbarzyńcę, który się otarł o niego, ciął przez łeb, drugiego pchnął pod żebra, trzeciemu rozpłatał brzuch, czwartego zwalił z konia, ugodziwszy go włócznią.
Daremnie jednak bronił się, przytomny i szybki. Przemoc obezwładni jego zręczność, bo stu ramion nie dali mu bogowie, a sto mieczów ujrzał naokoło siebie. Jeszcze kilka sekund, a złamie się i jego waleczność, zwyciężona liczbą.
Już podał naprzód głowę, jak ścigany zwierz, który leci bez pamięci na śmierć niechybną, kiedy usłyszał tuż za sobą komendę germańską.
Znał on dobrze ten głos dźwięczny... Odwrócił się, by pomścić klęskę legionu na jej sprawcy, lecz w tej samej chwili spadła na jego szyszak tarcza Serwiusza. Zachwiał się i zsunął z konia.
Zaszumiało mu w uszach, zakipiało pod czaszką i gęsta mgła zasnuwała mu oczy. Zdawało mu się jeszcze, iż słyszy szept: „Leż spokojnie, nie ruszaj się!“ że czuje jakiś ciężar, przygniatający go do ziemi, potem już nic nie słyszał i nie czuł...
Stracił przytomność...
Kiedy się przebudził, owiewała go taka cisza, jak gdyby krwawa stopa wojny nie przeszła nigdy po tych stronach. Zamilkły okrzyki barbarzyńców, ustał szczęk oręża...
Otworzył oczy... Z góry, z nieskalanych najdrobniejszym obłoczkiem błękitów pogodnej nocy letniej spoglądał na niego księżyc, ten sam, który oświetlał wczoraj Obóz Batawów, pogrążony w śnie tysięcy ludzi zdrowych i ufnych w swoje siły. I te same gwiazdy mrugały niezmiennie na sklepieniu niebieskiem, chociaż morze jęków i ostatnich westchnień popłynęło ku nim, skarżąc się bogom na śmierć okrutną.
Ani jedno światełko nie zbladło.
Publiusz przymknął znów powieki.
Przed zwierciadłem jego pamięci przesuwały się wypadki ubiegłej doby, od owej chwili począwszy, kiedy spostrzegł dym z ognisk germańskich, aż do uderzenia Serwiusza, które mu odebrało przytomność. Po raz pierwszy w życiu uległ na polu bitwy, zgromiony tak straszliwie, jak jego pradziad Warus w lasach teutoburskich.
Pokonała go nie sztuka Serwiusza, lecz pycha rzymska, lekceważąca barbarzyńców. Gdyby nie był pominął przestróg, których mu koloniści i kupcy, osiedleni w kraju Kwadów nie szczędzili, byłby zgromadził w obozie większe siły, pościągał na jedno miejsce wszystkie wojska, rozrzucone wzdłuż granicy. Piastował przecież godność nadzwyczajnego legata imperatora. Rozkazów jego słuchały trzy prowincye: Windelicya, Recya i Noricum.
Zawinił-że wobec ojczyzny, zgrzeszył-że lekkomyślnością lub brakiem rozwagi?... Sumienie wodza i żołnierza nie wyrzucało mu nic. Uczynił, co do niego należało, przytomny aż do chwili utraty świadomości.
Zwyciężyła go pycha rzymska, zaszczepiona w jego krwi przez wieki tryumfów wojennych, pospołu z gniewem bogów. Bo tylko zagniewane potęgi nadziemskie mogły spuścić na cesarstwo taką powódź, jakiej dzieje dotąd nie zapisały. Wszakże przeprawiały się przez Dunaj ludy, o których Publiusz nawet z powieści nie słyszał. I jak daleko jego oko mogło dosięgnąć, wszędzie falowały tłumy, ginące w szarej dali. Cała ziemia północna stanęła pod bronią, by strzaskać świętą Romę. Takiego najścia nie mógł nikt przewidzieć, bo nie znała go przeszłość.
Nie, nie zawinił... Każdy inny wódz byłby na jego miejscu tak samo postąpił.
Publiusz chciał się dźwignąć z kałuży skrzepłej krwi, która go ziębiła, ale jego nogi przykuwał do ziemi znaczny ciężar. Wyciągnął rękę... Leżał pod trupem konia. Dobywszy wszystkich sił, usunął przeszkodę i podniósł się z trudem.
Naokoło niego tarzały się stosy wojowników rzymskich i germańskich, spoczywających zgodnie obok siebie. Obraz ten obejmowała zewsząd rama, utkana z łun pożarów. Palił się Obóz Batawów, jak pochodnia, płonęły osady i miasta okoliczne wieńcem ognistym. Barbarzyńcy świecili sobie wśród pochodu. Byli już tak daleko, że przestrzeń wchłonęła ich wrzawę.
Publiusz nasłuchiwał. Może odezwie się jaki głos, wzywający pomocy, może oszczędziło okrucieństwo wojny jeszcze kogoś, oprócz niego, aby miał towarzysza w tej strasznej godzinie.
Ale ci, których zwycięzcy zostawili na krwawem polu, nie potrzebowali już niczego od żywych. Uśpieni snem ostatnim, przestali łaknąć, pragnąć, nienawidzieć i cierpieć. Nie przebudziły ich nawet ochrypłe krzyki sępów, które krążyły nad pobojowiskiem. Pozwalali sobie bez oporu - wydzierać oczy i szarpać ciało.
Publiusz opuścił głowę.
Jakby dla ukarania jego dumy, zostawili bogowie tylko jego samego na cmentarzysku legionu, jego, który witał zawsze z uśmiechem lekceważenia pogróżki barbarzyńców. A i on zawdzięczał dalszy pobyt na ziemi jedynie wspaniałomyślności przyjaciela. Bo rozpatrzywszy się w położeniu, domyślił się, że go Serwiusz ogłuszył rozmyślnie uderzeniem tarczy i przywalił koniem, aby go wyrwać z mściwych rąk Markomanów.
Więc Rzym może się stać podobnym do owych nędzników, których przykuwał od tylu wieków do swojego rydwanu tryumfalnego, może wić się u stóp mocniejszego, podły niewolnik, błagający o litość tego, którego deptał?...
— O bogowie, bogowie! — szeptał Publiusz, i posłał niebu spojrzenie, pełne wyrzutu. — Gdzie byłeś, Marsie, kiedy mój ukochany legion pękał, jak kruche naczynie? Nie służył-żem ci wiernie od lat najmłodszych?...
A niebo milczało niezmiennie pogodne i tak słodko uśmiechnięte, jak gdyby kołysało do snu najszczęśliwszy ze światów. I księżyc nie zwracał uwagi na krwawe pole, chociaż się jego promienie łamały w tysiącach szklistych, szeroko rozwartych oczów.
Nie po raz pierwszy widział Publiusz pole, zasiane trupami, wielu bitew świadek i kierownik. Ale po raz pierwszy został sam, jedyny żywy między umarłymi. Była w tej okrutnej samotności, którą dzieliły z nim tylko stada sępów, taka groza, że pragnął gorąco, aby się którykolwiek z poległych dźwignął z twardego posłania i przemówił do niego głosem ludzkim, choćby to był półnagi barbarzyniec. Żywy człowiek pożądał człowieka żywego, zapomniawszy o różnicy między wrogiem a przyjacielem.
I kiedy tak stał, wytężywszy wzrok i słuchał, zdawało mu się, że od strony Obozu Batawów, po przez mgły srebrzyste nocy księżycowej, płynie ku niemu stłumiony szelest, jakby stąpań istot żyjących odgłos daleki.
Pochylił się, wstrzymał oddech...
Na tle blednącej łuny zarysowały się czarne cienie, które zbliżały się do miejsca pogromu. Jakieś brudne światełko migotało przed niemi.
Publiusz podjął miecz i tarczę i szedł ku tym cieniom poprzez stosy trupów. Każdego legionistę otaczał wał barbarzyńców. Sprzedali drogo życie...
Cienie poruszały się nad krwawem polem... Światełko stawało się coraz wyraźniejsze...
To błądzili dwaj żywi jeźdźcy wśród umarłych i szukali kogoś przy blasku pochodni. Posuwali się wolno, oświetlając twarze poległych.
Gdy Publiusz rozróżnił kształty ludzkie, wówczas przystanął i zawołał po rzymsku:
— Kto idzie?
Jeźdźcy zatrzymali się na sekundę i nasłuchiwali, z której strony głos nadchodzi, potem rozległ się tętent galopujących koni.
— Publiusz... Publiusz! — zadzwoniło w ciszy nocnej dźwiękiem tak radosnym, że Publiusz zadrżał.
Wszystka krew zbiegła się w jego sercu, a potem rozlała się ukropem po całem ciele.
Byłażby to ona? Ona tu?
Skoczył naprzód, przypadł do jeźdzców... Jeden z nich zsunął się z konia i padł w jego objęcia.
— Publiusz, Publiusz! — szeptała Mucya, łkając zcicha na piersi ukochanego.
A on tulił ją do siebie i całował jej włosy, zapomniawszy o nienawiściach patryoty rzymskiego. Bogowie zesłali mu ją w najcięższej godzinie życia, jako najdroższą, najsłodszą pociechę za okrutny ból dnia ubiegłego. Jego najlepszy przyjaciel, ten, który chciał z nim dzielić trudy wędrówki doczesnej, wierny aż do ostatniego tchnienia, stanął przy nim wówczas, kiedy byłby nawet wroga powitał z radością.
Rzymski patrycyusz był w tej chwili tylko nieszczęśliwym człowiekiem, zdeptanym robakiem, wdzięcznym bez granic za szczery uścisk, za słowo kochające.
Nie pytał, zkąd przyszła. Miał ją przy sobie, obejmował jej ciało drżące, wdychał jej oddech ciepły.
I odczuł ten mąż hartowny, nieubłagany dla siebie i dla innych, rozkosz miłości, potęgę związku dwóch serc, stopionych w jedno. I tulił coraz namiętniej Mucyę do siebie.
A ona szeptała urywanemi słowy:
— Pożerała mnie tęsknota za Rzymem... W nocy straszyły mnie widma Korneliów... W dzień męczyła wrzawa barbarzyńców... Tylu ich było, o, tak dużo... Serce moje wyrywało się do was, do zagrożonych, ale on, Serwiusz, śledził bezustannie kroki moje... Wrócić do was nie mogłam... Kiedy wyruszyli w krwawą drogę, biegłam ich śladami... Towarzyszył mi jeden z poddanych Serwiusza — nasz... jeniec wojenny... Ty go wynagrodzisz, Publiuszu... Ty pozwolisz mi służyć ojczyźnie... być z wami w chwili ciężkiej... Ty wiesz, że zajmowałam się w domu leczeniem niewolników... Znam sztukę lekarską... Pójdę w twoim orszaku w przebraniu męzkiem i pocieszać będę konających, a rannych pielęgnować... Może mi Rzym przebaczy, że się serce moje odwróciło od jego bogów... Nie mogłam inaczej, Publiuszu, nie mogłam... A jeśli nie. Tam, gdzie tyle pocisków pada, znajdzie się także jeden dla Kornelii... Tylu mojej krwi złożyło głowę na polach sławy... a życie bez ciebie, bez Rzymu dusi mnie, jest męczarnią...
I znów zakwiliło na piersi Publiusza ciche łkanie kobiety, pozbawionej przez dumę panów świata ogniska domowego za to, że chciała się modlić do Boga ubogich i wydziedziczonych.
— Ty nie oddasz mnie powtórnie w ręce kata — prosiła Mucya — ty pozwolisz mi żyć, jak mi nakazuje moja wiara, dla nieszczęśliwych i cierpiących, albo umrzeć, jak mi nakazuje moja krew, śmiercią Rzymianki za ojczyznę. O, ty nie wiesz, jak zniewaga boli Kornelię...
Publiusz objął jej głowę, jakby ją chciał zastawić przed ciosem.
Miał-że on już prawo do bezlitośnej dumy rzymskiej? Nie był-że i on nieszczęśliwym i cierpiącym? Może go jutro ciśnie pod stopy zwycięzcy...
— Będziemy służyli razem ojczyźnie, Mucyo — wyrzekł. — Może widok naszej hańby nawróci serce twoje do odwiecznych podań Rzymu..
— O Publiuszu! — zawołała Mucya, całując jego ręce.
Przed pałacem cesarskim w Rzymie odbywała się w pierwszych dniach września szczególnego rodzaju licytacya.
Rozłożone na długich stołach, wabiły kupców, przedmioty, dostępne rzadko dla pospolitych śmiertelników. Świeciły tam szczerozłote naczynia, przeznaczone do osobistego użytku imperatorów, błyszczały sznury ogromnych pereł, słynny zbiór cesarza Adryana, mieniły się w słońcu suknie cesarzowej Faustyny, cel zazdrości strojniś stolicy. I rydwany stały rzędem, i lektyki, sprzęty cytrusowe, i rzeźby i cenne pamiątki po dawnych monarchach. Wszystko, co Marek Aureliusz odziedziczył po swoich poprzednikach, co sam zebrał i otrzymał w darze od królów barbarzyńskich, wynieśli pretoryanie przed pałac.
Tłumy ciekawej gawiedzi zalegały pałac, zamknięty zwykle dla motłochu. Tłoczyli się pauprzy i handlarze uliczni, przeciskali się przez ciżbę Żydzi i Egipcyanie; niewolnicy torowali pięściami drogę dla zbogaconych celników i poborców. Mnóstwo kobiet z ludu okrążało stoły i dotykało brudnemi palcami szat cesarzowej.
— Oto wezgłowie, na którem spoczywał boski Trajan w przeddzień śmierci — wołał podkomorzy cesarski, pełniący służbę komornika. — Dziesięć tysięcy sesterców! Kto da więcej?
Głośny śmiech odpowiedział na tę cenę.
— Nie warte asa — odezwał się ktoś w tłumie. — Boski Trajan sypiał na sianie, jak żebrak.
— Kto da więcej? — powtórzył podkomorzy.
— Sto tysięcy! — zawołał głos dźwięczny i do stołu zbliżył się senator Maryusz Pomponiusz, były pretor cudzoziemców.
— Sto tysięcy! Czy nikt nie da więcej? — zapytał podkomorzy.
— I pięć! — wtrącił jakiś gruby poborca.
— Jeszcze pięć! dodał drugi.
— Piętnaście!
— Dwadzieścia!
Liczba rosła szybko, podbijana przez dorobkiewiczów. Wezgłowie Trajana poszło za trzykroć.
— Chcą się przypodobać imperatorowi — szeptano wokoło. — Pragną przykryć purpurą rycerską podłość całego życia.
— Oto miecz boskiego Tytusa — odezwał się znów podkomorzy. — Wielki imperator otrzymał go w darze od zgromionej Judei. Dwadzieścia tysięcy sesterców! Kto da więcej?
I podniósł do góry broń, wysadzoną drogiemi kamieniami.
— Odeprzyjcie nim barbarzyńców! — zawołał jakiś obdartus, cisnąwszy w stronę pretoryanów, którzy otaczali podkomorzego, garść prażonego bobu. — Od czego jesteście? Za co ubieramy was w pióropusze i złocone pancerze i karmimy, jakby dziki, tuczone na stół cesarski.
— Próżniaki, niedołęgi! — zahuczało wokoło.
— Tylko burdy umieją wyprawiać...
— I niepokoić wieczorami obywatelki...
— I gruchać na polu Marsowem w gajach mirtowych...
— I krzyczeć ciągle, że im się krzywda dzieje...
— Trutnie...
— Pasibrzuchy...
— Na plac boju z nimi! — ryknął motłoch. — Niech nie uszczuplają chleba ubogim... Tak go mało w Rzymie...
Z pod szyszaków pretoryanów strzeliły w stronę ludu spojrzenia pełne nienawiści, i kilka rąk dotknęło rękojeści mieczów. Ale przed pałacem cesarskim kłębił się tłum, a stołów strzegło tylko dwudziestu żołnierzy. Na pięściach rozniósłby ich plebs stolicy, rozwścieczony wiadomościami, które nadchodziły z prowincyj północnych, coraz dziwniejsze, groźniejsze.
Bo stała się rzecz tak niesłychana, iż zatrwożyła najodważniejszych. Germanowie zalali równocześnie Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię, zburzyli ogniem i mieczem cały kraj po prawej stronie Dunaju, zamienili w perzynę wsie i miasta, uprowadzili krocie niewolnika, przeszli góry, nieznieważone dotąd ich stopą, i zbliżali się teraz, jak chmura gradowa, do granic samej Italii.
Rzym nie chciał w pierwszej chwili uwierzyć w takie zuchwalstwo, lecz kiedy kuryerzy nadbiegali codziennie, wzywając pomocy, wówczas zadrżał i złorzeczył wojsku. Dali się pobić barbarzyńcom! — krzyczał motłoch na ulicach — zniewieścieli na leżach zimowych. Trzeba im upuścić krwi, bo zatyli z próżniactwa...
Żołnierz nie zniewieściał, ani zatył; uległ tylko przewadze, której się nikt nie spodziewał.
Jak tylko nadeszła wiadomość o pogromie Obozu Batawów, wyruszył natychmiast prefekt Victorinus z połową przybocznej straży cesarskiej. Zdeptali go Germanowie, zanim dotarł do Alp, więc teraz spieszył jego śladami z resztą pretoryanów nowy prefekt, głośny wojownik, Marek Makryniusz Windeks. W domu została tylko gromadka, niezbędna do utrzymania porządku w stolicy.
Ale motłoch zapomniał, że pierwszy prefekt położył już głowę, drugi zaś biegł bez wytchnienia pod włócznie i strzały barbarzyńców; nie uwzględniał, iż zaraza wydusiła trzecią część legionów. Jego straszyło dniem i nocą widmo Hannibala i Brennusa i złorzeczył, przerażony, wojsku i utrudniał gniewnym pomrukiem zadanie rządowi, który z chwilą, kiedy Germanowie przekroczyli Alpy, zrozumiał grozę położenia i wytężył wszystkie siły, by odwrócić od Rzymu cios nieprzewidziany.
Już ciągnęły lądem i płynęły morzem legiony, rozrzucone na wybrzeżu Afryki i w prowincyach wschodnich, już gotował się do drogi żołnierz, wypoczywający w Italii po wyprawie na Partów, dopełniony świeżemi siłami. Gladyatorów i niewolników skarbowych uzbroił Marek Aureliusz, szkoły szermierskie i więzienia kazał otworzyć, nie pogardziwszy nawet zbrodniarzem. Kto posiadał dwoje zdrowych ramion, ten przestawał być zabójcą, oszustem, złodziejem, byle się legiony, porwane przez zarazę, znów zabliźniły.
Aby zaś obywatel uboższy, wycieńczony przez nieurodzaj ubogiego roku, nie sarkał na nowe podatki, wystawił cesarz-filozof całą ozdobę swojego pałacu na sprzedaż publiczną.
— Dwadzieścia tysięcy za miecz boskiego Tytusa! — wołał podkomorzy. — Kto da więcej? Nie skąpcie pieniędzy na wzmocnienie legionów, od ich bowiem dzielności zależy spokój waszego ogniska. Gdy one runą, zdepce stopa barbarzyńców i wasze szczęście. Kupujcie, kwiryci, kupujcie! Hojność wynagrodzi wam po ukończeniu wojny łaska boskiego imperatora.
Głównie ostatnia obietnica przyśpieszyła licytacyę.
Do stołów cisnęli się celnicy, adwokaci i przedsiębiorcy budowli rządowych, którzy grabili zbyt bezczelnie w prowincyach. Ten chciał przejednać rząd za chciwość nadmierną, ów za gwałt, wytoczony przed trybunał pretorów, trzeci, żądny zaszczytów, mniemał, iż płacąc za drobiazg znaczną sumę, zwróci na siebie uwagę rozdawców godności i tytułów.
I zbogaceni kupcy otworzyli kiesy szeroko. Bo schlebiało wyzwoleńcowi, że jego żona będzie błyszczała w sukniach cesarzowej, a jego dzieci będą jadły z naczyń, używanych dotąd tylko przez władców świata.
Próżność, grzech i głupstwo podały sobie ręce, by napełnić skarb państwa. Nikczemność stała się sługą cnoty. Dorobkiewicze różnego rodzaju podbijali się ku głośnej uciesze motłochu z zaciekłością handlarzów, kłócących się o strzępy fortuny magnackiej.
Temu wyścigowi samolubstwa i chytrości przypatrywało się zdaleka dwóch patrycyuszów. Stali przed głównemi drzwiami pałacu i śledzili przebieg licytacyi.
— Mógłbyś kupić ten stół cytrusowy — odezwał się jeden z nich. — Drażnił zawsze twoje oko wybredne.
Zagadnięty wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi.
— Sto tysięcy sesterców za stół, który ocalał z pałacu złotego Nerona! — wołał podkomorzy.
— Nawet cena przystępna — zauważył pierwszy patrycyusz.
— Potroją ją niebawem te kruki, co się wypasły na krzywdzie ubogich i słabych — mruknął drugi.
— Marek Kwintyliusz wyraża się jak głodny cynik.
— Albo jak stoik, jeźli wolisz tę nazwę — odparł Marek.
— Wesoły pretor stoikiem? — zaśmiał się senator Mucyusz. — Może przyodziejesz się w dziurawą opończę, posypiesz głowę popiołem, zamiast złotym proszkiem, i będziesz wołał z Heraklitem: płaczcie, albowiem wszystko jest głupstwem i nicością. W mowie twojej słyszę znużenie kilku nocy bezsennych. Wyśpij się dobrze, a zasmakujesz znów w słodkiej mądrości boskiego Epikura.
Marek milczał.
Nie był to już ów nieopatrzny młodzieniec, który odpowiadał na każde słowo poważniejsze pustym śmiechem. Jakiś głęboki ból, czy zawód przeszedł po jego gładkiej twarzy i zostawił ślady swoje naokoło ust i pod oczami.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie licytacyi. Nie zbliżył się nawet do stołów, chociaż zwiedzanie wystaw starożytności należało dawniej do jego rozrywek ulubionych.
— Dwakroć pięćdziesiąt! Kto da więcej? — wołał podkomorzy.
— Cena jeszcze możliwa — zauważył Mucyusz. — Kup, Marku, bo sprzęt ten godzien zaprawdę twoich zbiorów.
— Nie dla Kwintylia takie zbytki — odparł Marek. — Dziś stać tylko handlarzy i złodziejów na stoły cytrusowe.
Uważnie spojrzał Mucyusz na niego.
— To już nie znużenie kilku nocy bezsennych — wyrzekł. — Ty mówisz o zbytkach, ty? Któż drugi w całem cesarstwie mógłby zakupić cały pałac imperatorów, nie zmieniając trybu życia?
— Mówisz o milionach mojej żony...
— Mówię o milionach męża Liwii Fabii...
— Powinieneś wiedzieć, że prawo broni majątku żony przed rozrzutnością męża, jak dorobkiewicze nasze upodobania nazywają. Byłeś przecież pretorem. Słyszałem także, że i twoja połowica znosi się sama z rachmistrzami.
— Aaa... — mruknął Mucyusz. — Nie chciałem, wierzyć, gdy mi mówiono, że się zawiodłeś na hojności Fabiusza. To plugastwo pożąda naszych stosunków i nazwisk z namiętnością ostatniej miłości, ale chciałoby płacić jaknajtaniej za owoc poświęceń i trudów długiego szeregu wieków. Łatwiej ukraść choćby tysiąc milionów, aniżeli posiadać prawo do purpury patrycyuszów.
— Patrycyuszów? Jesteśmyż naprawdę patrycyuszami, ty i ja? — mówił Marek. — Nasi ojcowie składali na ołtarzu ojczyzny wszystko, co od niej wzięli, my zaś chcielibyśmy tylko czerpać ze skarbnicy jej dostatków i zaszczytów, nic w zamian nie dając.
— Marku! — zawołał Mucyusz, rozśmiawszy się wesoło. — Jeźli masz ochotę na stół cytrusowy, pożyczę ci pieniędzy, bo rozumując dalej w tym kierunku, gotóweś dojść do głupstw owych głodnych filozofów, którzy, zazdroszcząc nam purpury i pałaców, bredzą o znikomości rozkoszy tej ziemi. Zrzędzi w tobie golizna, a i ja znam szaleństwa tej wiedźmy zawistnej. Ile ci potrzeba, mów!
Ale Marek nie odpowiadał śmiechem na śmiech.
Patrząc przed siebie, odparł głosem cichym:
— Gdybyś tak, jak ja, pił przez ośm miesięcy z gorzkiego kielicha upokorzenia, obrażany od świtu do zmierzchu każdym ruchem i słowem wstrętnej ci kobiety, gdybyś się musiał targować o każdego sesterca z przebiegłością handlarza, możeby ci obrzydły pieniądze, twoim wstydem zdobyte. Duszą mnie te przeklęte miliony, obmierzła mi ta klatka złocona, którą opłaciłem swobodą! Nie przypuszczałem nigdy, żeby krew Kwintyliów krążyła jeszcze z taką siłą w moich żyłach. Chciałem się nagiąć do położenia, złamać w sobie, zdeptać potomka królów albańskich, przywoływałem do pomocy całą mądrość sceptycyzmu, lecz daremne były moje wysiłki. Nie mogę znieść upokorzenia, nawet za cenę wszystkich skarbów tej ziemi, nie mogę...
Tyle szczerego dźwięku było w głosie Marka, że się Mucyusz przestał uśmiechać. I jego twarz zniszczoną owiały cienie smutku.
Milczeli czas jakiś, potem odezwał się Mucyusz:
— Jestem od ciebie szczęśliwszy, Marku, bo we mnie zgasła już gwałtowność Mucyów. Nie w boju, lecz w radzie służyli przodkowie moi, i prawdopodobnie dlatego wziąłem po nich usposobienie giętsze, złagodzone zresztą przez krew matki, która pochodziła z rodziny wyzwoleńców egipskich. Wy, Kwintyliowie, wzrastaliście z mieczem w ręku, a żołnierz zwycięża lub ginie.
— Zwycięża lub ginie — powtórzył Marek zcicha, jakby do siebie, wodząc zamyślonym wzrokiem po tłumie.
Potem zwrócił się nagle do Mucyusza i wyrzekł:
— Czy ty wiesz, że najazd Germanów nie jest zwykłą igraszką barbarzyńców, lecz groźbą Hannibala? Ta dzicz toczy się olbrzymią falą wprost na Rzym. Za miesiąc może ona stanąć przed bramami miasta miast.
— Powstrzymają ją legiony — odparł Mucyusz spokojnie. — Już idą...
— Wszyscy idą! — wołał Marek — młodzi i starzy, nowozaciężni i weterani, patrycyusze i plebeje, wyzwoleńcy nawet i niewolnicy, wszyscy, wszyscy.
— Wystarczą legiony — wtrącił Mucyusz obojętnie.
Wtem zachwiała się fala ludu i rozłamała się na dwie połowy, tworząc pośrodku ulicę szeroką.
— Kuryer z pola walki! — płynął wokoło szept stłumiony.
Na placu ukazał się pretoryanin na spienionym koniu, cały pokryty kurzem i błotem. Wyciągnął rękę do góry — chciał mówić — nakazywał milczenie...
A kiedy nastała taka cisza, iż słychać było przyśpieszony oddech konia, dobywającego ostatnich sił, zawołał głosem, który rwał się kawałami z jego gardła:
— Germa...no...wie... pod Akwi...leą...
Przez kilka chwil zdawało się, że wieść niespodziewana poraziła lud rzymski, odebrawszy mu zdolność ruchów. Z głowami, zwróconemi w stronę złowróżbnego gońca, z rozwartemi ustami, stali panowie świata, przykuci do miejsca.
Germanowie pod Akwileą! — znaczyło to samo, co: stolica zagrożona!
Potem zakołysał się znów tłum i z jego łona buchnął ku pałacom cesarskim bezkształtny krzyk osłupienia, trwogi i groźby.
Koń pretoryanina, spłoszony nagłą wrzawą, wspiął się na tylnych nogach rzucił się naprzód. Ale już zalały ulicę głowy ludzkie i podniesione ręce.
— Zabić tego kruka! — zawołał ktoś w pobliżu żołnierza.
— Niech zapłaci za tchórzostwo towarzyszów!
— Na ziemię z nim! Zdeptać go, jak nędznego robaka!
Motłoch, mszcząc się za przestrach, ściągnął pretoryanina z konia i pastwił się nad niewinnym.
Gdy się to działo przed pałacem, siedział Marek Aureliusz w swojej pracowni przy stole, pochylony nad stosem woskowanych tabliczek. Brał je kolejno — odczytywał — nakreślał rylcem kilka słów, a załatwiwszy sprawy bieżące, cofnął się w krześle i zapatrzył się przed siebie szklistym wzrokiem człowieka, dla którego otoczenie przestało istnieć.
Myśli jego pobiegły daleko, za Alpy, nad Dunaj, do ziemi, która budziła już kilka razy zazdrość wolnych Germanów. Mieszkał tam naród barbarzyński, od lat stu złączony z Rzymem, dostarczający legionom bitnego żołnierza, rolnictwu zaś cierpliwego robotnika. I Retowie i Norikowie byli niegdyś wrogami cesarstwa, lecz rozumna polityka imperatorów, gdy nie mogła ich zgnieść, uśmierzyła ich dobrocią, ustępstwami. Szkodliwi sąsiedzi stali się zrazu pożytecznymi sprzymierzeńcami, a następnie, kiedy zasmakowali w cywilizacyi, wiernymi poddanymi, którzy prześcigali gorliwością w pełnieniu obowiązków rodowitych Rzymian.
Gdyby otworzyć dla pewnej ilości Kwadów i Markomanów prowincye naddunajskie i pozwolić im się osiedlić między współplemieńcami... Ludności miejscowej, przetrzebionej przez zarazę, przybyłyby świeże siły robocze, a legionom — zdrowe ramiona, których gnuśniejąca Italia wytwarzała coraz mniej... Nie po raz pierwszy zażegnywała polityka rzymska w ten sposób burzę. Gdzie się nie da podejść, tam trzeba podpełznąć, gdzie grozi zbyt wielka liczba, trzeba ją zmniejszyć, rozbiwszy ją na części drobniejsze... Kwadowie i Markomanowie, dopuszczeni do cesarstwa, będą najlepszym wałem obronnym przeciw najazdom północnym... — Dziel, kłóć między sobą nieprzyjaciół i panuj...
Ta stara zasada polityki rzymskiej nie zgadzała się wprawdzie z pojęciami etycznemi stoicyzmu, który wychował imperatora-filozofa, ale Marek Aureliusz był w tej chwili tylko głową państwa, zagrożonego przez potężnego wroga. Myśliciel ustąpił przed cesarzem, człowiek prywatny przed władcą...
Niezwykły najazd Germanów zaskoczył Rzym w godzinie tak ciężkiej, iż walka na całej linii północnej stała się niemożliwą. Zanim legiony, rozstawione na kresach południowych i wschodnich, nadbiegną — dotrą barbarzyńcy do granic Italii. Gdyby się udało oderwać od nich najgroźniejszych — Kwadów i Markomanów — odparliby legaci resztę, półnagą dzicz, bez wielkiego wysiłku.
Marek Aureliusz był tak zajęty swojemi myślami, że nie zauważył wrzawy, chociaż wnikała wszystkiemi szczelinami do wnętrza pałacu.
Teraz podniósł się, aby przywołać pretoryanina, czekającego za kotarą na jego rozkazy, lecz jeszcze nie doszedł do drzwi, kiedy do pracowni wbiegł szybkim krokiem mąż nizkiego wzrostu, przyodziany w strój senatorski.
Był to Fronton, znakomity pisarz, zaciekły wróg chrześcian i pierwszy doradca starszego cesarza.
— Germanowie pod Akwileą! — szepnął dygnitarz pobladłemi ustami.
Wiadomość ta oddziałała tak piorunująco na Marka Aureliusza, że patrzył długą chwilę na swojego pomocnika tępym wzrokiem, jakby jego słów nie zrozumiał, a kiedy pojął ich znaczenie, pochylił głowę i przycisnął rękę do serca.
— Stoją pod Akwileą — mówił Fronton. — Za dni dziesięć mogą być pod murami stolicy... Niech bogowie oświecą twój rozum, panie, abyśmy wiedzieli, co czynić należy...
Już cesarz ochłonął z pierwszego wrażenia.
Podniósłszy głowę, odezwał się zwykłym, przyciszonym, monotonnym głosem:
— Senatorowie Celiusz, Pizo i Hortensyusz udadzą się natychmiast do Akwilei, do obozu barbarzyńców, i stawią się przed Wadomarem, królem Markomanów, z darami mojemi. Wręczywszy mu krzesło kuralne, togę, dzierzganą palmami, i koronę, przypomnę mu dawne stosunki przyjazne, jakie łączą Markomanię z Rzymem od czasów króla Marboda. Jeżeli Wadomar wróci za Dunaj, ukarze podżegaczów najazdu i zaprzysięże nowe przymierze, wówczas przebaczę mu jego zuchwalstwo i otworzę dla najuboższych jego narodu Recyę, Noricum i Panonię. Niech pomogą odbudować krainę, którą zniszczyli. Tego buntownika Serwiusza pominą senatorowie przy układach. Żądam, by go Wadomar wydał żywego w moje ręce.
Frontona nie zdziwiły bynajmniej rozporządzenia cesarza, domyślił się bowiem odrazu, dokąd zmierzają. Najgwałtowniejsi imperatorowie rzymscy uginali bez namysłu hardego karku przed koniecznością, gdy tego wymagało dobro państwa. Usunąwszy chwilowe niebezpieczeństwo, oddawał później sowicie upokorzeniem za upokorzenie. Ich obrażona duma miała długą i mściwą pamięć.
— Jutro ze wschodem słońca — mówił Marek Aureliusz dalej — złożą kapłani wszystkich wyznań, uznanych przez Rzym, ofiary swoim bogom. Na Kapitolu będę błagał sam władcę Olimpu o łaskę dla cesarstwa. Za trzy dni wyruszę w pole, pod Akwileę, by wolę moją poprzeć siłą. Jeszcze nie zgasł wśród barbarzyńców urok legionów.
Skinął ręką na znak, że rozporządził już wszystko, i odwrócił się od Frontona. Gdy został sam, spoczął ociężale na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Nie był nigdy żołnierzem, ani z temperamentu, ani z wychowania. Kształcony od lat najmłodszych przez stoików greckich, przenosił życie kontemplacyjne nad czynne. Najszczęśliwszym czuł się w letniej rezydencyi, w górach albańskich, gdzie otoczony słynnymi mędrcami swojego czasu, zdala od łoskotu machiny rządowej, mógł bez przeszkody czytać, pisać i rozmyślać.
Nie lubiąc ćwiczeń rycerskich, przybrał sobie do boku, zaraz po śmierci Antonina Pobożnego, młodszego brata, ogłosiwszy go drugim imperatorem. Sądził, że młodzieniec zamiłowany w igrzyskach, koniach i przygodach awanturniczych, będzie uprawiał bez wstrętu rzemiosło wojenne i zastąpi go na polu bitwy. Jedynie dlatego podzielił się z nim władzą. Ale Lucyusz Werus roztrwonił siły swoje w bezmyślnej rozpuście, wyuzdany jak Neron, gnuśny jak Witeliusz. Nie podporą, lecz przeszkodą był mu ten lubieżnik, marnotrawca i pijak, dający z siebie stolicy ciągle zgorszenie. Jego gwałty, dopełniane na obywatelkach, musiał pokrywać i zacierać, jego długi płacić i znosić nierozumne wybryki.
Marek Aureliusz westchnął z głębi duszy. Ciężyła mu korona, ciężyło życie, niepokojone zazdrością milionów. Gdyby mógł rzucić purpurę, przesiąkłą krwią tylu imperatorów... Marzyłby wówczas w swojej ukochanej bibliotece o znikomości rozkoszy tej ziemi... Bo wszystko przemija, a wiecznie trwa tylko to, co duch zostawia po sobie.
Ale nie... On był Rzymianinem i cesarzem. Jemu nie wolno spoczywać w chwili, kiedy zemsta wzgardzonych ludów wyje u wrót Italii. On musi być walecznym i przytomnym, musi zdusić w sobie upodobania i wstręty i stać się wcieleniem obowiązku obywatelskiego, aby jego przykład wlał w przerażony naród nowy zdrój wiary i nadziei.
Tak... On stanie sam na czele legionów i poprowadzi je na wroga. Blask potęgi imperatorskiej, splecionej z długiego łańcucha zwycięztw i tryumfów, olśni i porazi barbarzyńców. Samo imię cesarza, władcy świata, starczy za wojsko. Zbyt długo i zbyt dotkliwie czuli Germanowie na sobie rękę imperatorów, by nie mieli zadrżeć na ich widok...
Marek Aureliusz dźwignął się z krzesła. Jego policzki zabarwiły ceglaste wypieki, a w oczach malowało się znużenie. Zarzęziło mu w gardle — zakaszlał. Sięgnął ręką po naczynie, znajdujące się na stole, i przyłożył je do ust. Pił chciwie miksturę, przyrządzoną dla niego przez samego Galena, zwaną teryakiem. Wątłe zdrowie zawodziło go coraz bardziej.
Kotara zaszeleściła i do pracowni wsunęła się cichą stopą wysoka postać niewieścia. Zbliżywszy się do cesarza, dotknęła ręką jego czoła i spojrzała mu uważnie w oczy.
— Znów kaszlesz? Nie przecz, słyszałam. I oczy masz podkrążone i skronie zimne. A prosiłam, żebyś tyle nie pracował.
— Prosiłaś? — mruknął Marek Aureliusz zdziwiony.
Nie przypominał sobie już bardzo dawno, ażeby stan jego zdrowia obchodził cesarzową. Więc chciała czegoś od niego...
— Jeszcze wczoraj mówiliśmy obszernie z Galenem o wyczerpaniu twoich sił — kłamała Faustyna, oplatając szyję męża białem, okrągłem ramieniem. — Potrzeba ci dłuższego wypoczynku.
— Spocznę może niebawem na zawsze — odparł Marek Aureliusz.
— Właśnie doniósł mi Fronton, że wybierasz się sam na pole walki — mówiła Faustyna, tuląc głowę pieszczotliwie do piersi męża. — Wiadomość ta rzuci żałobę na całą rodzinę. Jesteś chory, nie lubisz wojskowości, nie znosisz wrzawy obozowej. Dlaczego zadajesz umyślnie gwałt swojemu usposobieniu? W polu zastąpi cię Awidyusz Kassyusz, Makryniusz Windeks lub Publiusz Kwintyliusz.
— Awidyusz Kassyusz jest potrzebny w Afryce, a Windeks na kresach północnych — wyrzekł Marek Aureliusz, uwalniając się z objęć żony. — O mnie się nie troszcz, albowiem bogowie, posadziwszy mnie na tronie Cezarów, nauczą mnie spełniać ich obowiązki. Jest rzeczą imperatora dzielić trudy żołnierza, gdy ojczyźnie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Rozumna rada znaczy czasami więcej od czynnego współudziału. Mógłbyś kierować wojną z Rzymu.
— Nie czas już dziś na rady rozumne. Tylko obecność imperatorów zdejmie trwogę z żołnierza, przerażonego szczęściem barbarzyńców. I Lucyusz włoży na siebie twarde suknie wojny.
— Tak się o ciebie lękam...
— Już postanowiłem — wyrzekł Marek Aureliusz szorstko.
Faustyna pochyliła głowę z uległością.
— Wola twoja jest prawem najwyższem dla każdego Rzymianina, nie wyjąwszy małżonki — mówiła. — Niech bogowie czuwają nad twojem świętem życiem i niech przyozdobią twój rydwan tryumfalny znakomitymi jeńcami.
Przez kilka chwil stała pogrążona w myślach, przygryzając dolną wargę, potem błysnęło w jej oczach złowrogo i odezwała się:
— Mam nadzieję, że dołożysz wszystkich starań, by pojmać żywcem owego zdrajcę, owego buntownika, co sprowadził na cesarstwo taką burzę. Chcę go widzieć w kajdanach pod kołami twojego rydwanu.
— Mówisz o Serwiuszu? — wtrącił Marek Aureliusz.
— Mówię o tej żmii, co wyhodowawszy się na naszem łonie, kąsa rękę dobrodzieja. Jeśli ten potwór wpadnie w twoje ręce, oddaj go w moją moc, a zdepcę tak jego pychę, że pozazdrości najnędzniejszemu z nędznych. Będzie służył ostatniej z moich niewolnic, jej pies posłuszny, jej sprzęt wzgardzony, aż go żółć zadusi.
— Ty znałaś osobiście tego buntownika? — zapytał cesarz, zdziwiony nienawiścią, syczącą w głosie żony.
Faustyna, pochyliwszy głowę, by ukryć rumieniec przed badawczym wzrokiem męża, odparła wymijająco:
— Imię jego zna dziś i nienawidzi każda Rzymianka.
Rzekłszy to, oddaliła się szybko.
Kiedy kotara za nią zapadła, uśmiechnął się Marek Aureliusz z goryczą.
Więc dlatego przypomniała sobie język i pieszczoty lat dawno ubiegłych? Ona znała Serwiusza, ale ten pyszny barbarzyniec wzgardził jej względami...
— Oddam go w twoją moc, bo najsroższy sąd nie ukarze go okrutniej od obrażonej miłości własnej namiętnej kobiety — mruknął cesarz.
Klasnął w dłonie. Gdy na znak ten ukazał się we drzwiach pretoryanin, zapytał:
— Czy boski Lucyusz Werus nie opuszczał dziś pałacu?
— Boski imperator biesiadował dziś u siebie — odparł strażnik cesarski.
— Gdyby senator Fronton przybył, niech czeka na mnie.
Zarzuciwszy na siebie togę, udał się Marek Aureliusz do mieszkania brata.
Lucyusz Werus spoczywał po obiedzie na dziedzińcu, na łożu złoconem, pod baldachimem purpurowym. Sina bladość pokrywała jego twarz, bujne włosy, zlepione potem, spadały w nieładzie na nizkie czoło.
Leżał bez ruchu, opuściwszy ręce po obu stronach ciała. Od czasu do czasu otwierał usta, jak ryba wydobyta z wody, spragniony powietrza.
— Bawcie... mnie... — mruczał, ale mu czkawka przerywała słowa.
Nikt go nie zabawiał. Goście, widząc, że go wino powaliło, wysunęli się bez pożegnania, żądni, tak samo, jak on, wypoczynku. Zostali przy nim tylko: przyboczny lekarz, podkomorzy i jego dwaj nieodstępni towarzysze, Marek Kwintyliusz i senator Mucyusz.
— Lękam się powtórnego napadu apopleksyi — mówił lekarz, pochyliwszy się nad imperatorem. — Byłby to początek końca. Szkoda tak hojnego pana.
— Pije bez miary — odezwał się podkomorzy — a znosi coraz mniej. Od pewnego czasu traci przytomność po jednym dzbanie falerna.
Lekarz nacierał skronie i górną wargę cesarza olejkiem arabskim i wciskał mu w usta gąbkę, nasyconą teryakiem.
— Jestem bogiem — mruknął Lucyusz Werus, rzuciwszy się niecierpliwie — składajcie ofiary, śmiertelnicy... muchy brzęczą... gniewają boga... wypędźcie muchy.
Usiłował podnieść rękę, by usunąć gąbkę, lecz ręka opadła bezwładnie.
— Nie chcę ambrozyi — majaczył, otrząsając się ze wstrętem — wrócę na ziemię... na Olimpie niema takiego wina... Stary Jowisz, stary osieł... nie zna się na trunkach...
I śmiał się głupkowato.
Od strony skrzydła pałacu, zajmowanego przez Marka Aureliusza, zbliżały się szybkie kroki, zmierzające w stronę, w której Lucyusz Werus spoczywał.
— Starszy imperator! — szepnął Marek Kwintyliusz i cofnął się przed Mucyuszem szybko za fontannę dziedzińca.
Kiedy Marek Aureliusz spostrzegł, w jakim stanie jego brat się znajduje, pochylił głowę zawstydzony. Tylekroć był świadkiem takiej samej sceny, a mimo to nie mógł się oswoić z upokarzającemi skutkami pijaństwa.
— Lucyuszu! — odezwał się, kładąc rękę na zimnem czole brata.
— Nie chcę... puśćcie mnie... — mamrotał Lucyusz Werus. — Mama Junona stara, szpetna baba... pies by jej nie powąchał... wolę młode śmiertelniczki... Wasz Olimp podła buda egipska... sama w niej starzyzna...
— Lucyuszu! — mówił Marek Aureliusz, chwytając brata za ramiona. — Przebudź się! Barbarzyńcy pod Akwileą!
— Akwilea? — bełkotał Lucyusz Werus, otworzywszy błędne oczy. — Ohydna dziura... niema nawet porządnego cyrku.
— Przebudź się! — zawołał Marek Aureliusz — albo ci przytomność wróci okrzyk Markomanów, dobywających bram Rzymu.
— Markomanów?... Doskonali woźnice... wyborni szermierze...
Marek Aureliusz splótł ręce na łonie i spoglądał na brata wzrokiem, pełnym żalu i wyrzutu. Godnego wybrał sobie towarzysza.
— A wy — odezwał się po dłuższem milczeniu do lekarza i podkomorzego — moglibyście lepiej swojego pana pilnować. Za trzy dni podąży boski Lucyusz Werus ze mną pod Akwileę. Gdyby z jego powodu nastąpiła zwłoka, przypomni wam więzienie mamertyńskie obowiązki waszej służby!
Rzuciwszy zaś w stronę fontanny spojrzenie pogardliwe, zawołał głosem, silniejszym niż zwykle:
— Ukrywasz się daremnie przed okiem mojem, Marku Kwintyliuszu. W żyłach twoich płynie krew twórców Rzymu, a zawstydzają cię wyzwoleńcy i niewolnicy. Hańba na twoją głowę... O Rzymianie, Rzymianie!...
Rzekłszy to, oddalił się wolno. Gdy się znalazł w swojej pracowni, padł na krzesło i mówił do siebie:
— Dlaczego nie urodziłem się za czasów pierwszych konsulów! Nawet umrzeć nie warto za lud tak spodlony... A jednak trzeba bronić... bronić aż do tchnienia ostatniego... Imperatorowi nie wolno wątpić...
Marek i Mucyusz zbliżył się znów po odejściu starszego cesarza do Lucyusza Werusa, który zaczął wracać powoli do przytomności.
— A to cię pozdrowił! — śmiał się Mucyusz. — Może włożysz na siebie żelazną tunikę i pokażesz na polu bitwy, czegoś się od szermierzów nauczył... Władałeś zawsze dobrze mieczem i włócznią. Lekarze twierdzą, że zmiana życia i miejsca odświeża takich niedołęgów, jak my. Gotów jestem doświadczyć na sobie skutków tej końskiej kuracyi, gdybyś mi zechciał towarzyszyć.
Marek milczał.
— Bo rozważ tylko — szydził Mucyusz dalej. — W stolicy będzie straszliwie nudno, kiedy boski Lucyusz Werus wyruszy w pole z całym dworem, a woźnice cyrkowi i gladyatorowie staną pod sztandarami. Ten stary zrzęda pędzi podobno wszystkich na wojnę. Cóż tu będziemy robili bez cyrku i amfiteatru, bez baletu i śpiewaczek Werusa? Osowiejemy z nudów.
Marek nie odpowiadał.
— Tyś już osowiał — zaśmiał się Mucyusz. — Miarkuję, że ci Liwia Fabia osłodziła życie nad miarę. Miłe z niej stworzonko, a śliczna, a smaczna, brrr... Możnaby drapnąć przed nią do krainy cieniów.
— I twoja połowica nie zdobyłaby jabłka przed sądem Parysa — mruknął Marek.
— Wdzięki jej nie zakłócały nigdy mojego spokoju — rzekł Mucyusz. — Cóż mnie one mogą obchodzić? Byle płaciła moje długi, niech sobie dorobi jeszcze dwa garby na plecach i trzecie kose oko, jeśli tę sztukę potrafi. Małoż kobiet urodziwych w Rzymie? I cóż? Idziemy na wojnę? Zabawi nas zmiana zajęcia, a że możemy tam oberwać drągiem barbarzyńcy po łbie, nic w tem dla ciebie groźnego. Jesteś Kwintyliem. Guzy, połamane żebra i różne przedziurawienia ciała nie są w twoim rodzie nowiną.
— Wody — odezwał się Lucyusz Werus.
Szybko podał mu lekarz złoty puhar.
— Śmieszne — mówił cesarz, pijąc chciwie wodę. — Niktby nie uwierzył, że i woda może czasem smakować. Dlaczego? Wytłómaczcie mi to, kowale mądrych słówek bez treści.
Szukał pogardliwym wzrokiem filozofów.
— Drapnęli — mruknął. — Ci czciciele nicości nie lubią widoku pozornej śmierci. Wyć będą, jak głodne wilki, gdy ich Charon wciągnie za kark do łódki.
Ziewnął, przeciągnął się i splunął.
— Nic mądrego nie wymyślili bogowie, stworzywszy ziemię i ludzi. Zawsze to samo.
— Boski Marek Aureliusz gotuje ci przyjemną rozrywkę — odezwał się Mucyusz.
— Był tu — zawołał Lucyusz żywo. — I cóż? Zabawił się moim widokiem?
— Po swojemu.
— Ronił łzy nad moim upadkiem?
— Zabiera cię z sobą na wojnę.
— Doskonale — wyrzekł cesarz ku zdumieniu Mucyusza. — Bawiłem się wybornie w czasie wyprawy na Partów, a pobyt w stolicy znudził mnie już straszliwie. Nowe położenie, nowe wrażenia... Jedziemy na wojnę. A teraz zostawcie mnie, przyjaciele, Morfeuszowi. I wam przyda się trochę snu, abyście mogli wytrzymać wieczerzę u Lidyi.
Już świtało, kiedy Marek Kwintyliusz wstępował w progi swojego dworca, otoczony licznym orszakiem niewolników.
Zaspany szatny chciał odebrać od niego suknie, ale on odsunął go ruchem ręki i wyrzekł:
— Nie potrzeba. Zostawcie mnie samego... Niech wywoływacz czuwa...
Służba oddaliła się bez szelestu, a pan ułożył się w sali przyjęć na sofie i zapatrzył się w migotliwe światło lampy, panującej nad klombem kwiatów afrykańskich.
Oto wrócił znów z jednej z owych uczt, których ubodzy zazdrościli bogaczom. Sycylijski kucharz zadowolił najwybredniejszych smakoszów, różnorakie wina lały się potokiem, stoły uginały się pod wspaniałą zastawą, tancerki i śpiewaczki oplatały biesiadników wieńcem uroczym, Lidya, hetera magnatów stolicy, siliła się na dowcip i swobodę.
Było wszystko, oprócz wesela.
Lucyusz Werus ziewał, Mucyusz milczał, reszta gości oglądała się ciągle na drzwi, jak gdyby ich za nie wypierało niechętne spojrzenie skąpego gospodarza.
A on, Marek, zwany dotąd wesołym pretorem?
On spożywał tyle razy te same smakołyki, widział te same tańce, słyszał te same śpiewy i dowcipy, iż nie zdawał sobie już nawet sprawy z uczucia, jakie go ogarniało. Nudził się, czy bawił? Ani się nie nudził, ani bawił. Uciechy stołu, dzbana i miłości były mu poprostu obojętne.
Znał na pamięć pomysły najlepszych kucharzów rzymskich, upijał się setki razy najwyższemi winami, ssał rozkosz miłości z ust najpiękniejszych zalotnic, od cesarzowej Faustyny począwszy, a skończywszy na Lidyi.
Starożytne nazwisko, znaczny majątek, młodość, uroda i wesołe usposobienie otworzyły przed nim narozcież bramy raju ziemskiego, pozwalając mu czerpać pełnemi garściami ze skarbca szczęścia człowieczego.
Czerpał, chwytał, brał z chciwością namiętnego temperamentu południowego, aż się pewnego poranku obudził i zdziwił: co go jeszcze wczoraj pociągało i rozgrzewało, zbladło dziś i wystygło, spłowiałe i spopielone. Nie smakowały mu najlepsze potrawy, do wina miał obrzydzenie, uśmiechnął się szydersko w objęciach pięknej kobiety, ziewał w teatrze, w cyrku, na odczytach retorów i wierszopisów.
Przez pewien czas łudził się, że to stępienie zmysłów jest tylko skutkiem chwilowego przesytu. Więc wycofał się z hulaszczego grona i oddał się w ręce lekarzów, wierząc, iż po wypoczynku wróci miłość do nawyknień całego życia.
Kiedy ani dłuższy pobyt w uroczej willi pod Neapolem, ani kąpiele morskie i ćwiczenia szermierskie nie roznieciły w jego krwi dawnej żądzy, rzucił się wprawdzie znów w wir uciech stolicy, lecz czynił to już bez przyjemności. Przebrał miarę — przesycił się na zawsze.
A razem z gasnącą nieopatrznością młodości odstępowało go i zdrowie. Męczyły go biesiady, nie znosił nocy bezsennych, płacił drogo za każdy wybryk. Coraz częściej przebywał w domu, powstrzymywany chorobą.
Więc wysączył już do dna kielich życia, nie zostawiwszy sobie na dalsze lata ani jednej kropelki...
Marek nie roztkliwiał się wcale nad swojem położeniem. Ze spokojem i obojętnością sceptyka patrzył po za siebie i przed siebie, szukając w przeszłości i przyszłości jakiejś zachęty do dalszego pobytu na ziemi.
Po za sobą widział hałaśliwe biesiady, strwonione miliony, morze wina, pusty śmiech, cyniczne rozprawy, legion kobiet uwiedzionych, a przed sobą przykrą, chorą starość, niemożność używania i nieuleczalny przesyt.
Od czasu do czasu zdawało mu się, że na dnie jego istoty drzemie jeszcze siła, która wróci mu miłość do życia. Dotknięty do żywego skąpstwem żony, wspinał się z gniewem rasowego rumaka, podciętego batem, miotał się, groził rozwodem, przyjęciem posady w prowincyach, lecz gdy ochłonął, zapominał o męzkiem postanowieniu, dziwiąc się sam swojej niecierpliwości. Na wieść o klęskach, zadanych legionom przez barbarzyńców, uderzyło w nim serce rzymskiego patrycyusza. W pierwszej chwili chciał biedz pod orły cesarskie, jak to czynili jego ojcowie; nazajutrz jednakże, rozmyśliwszy się, wytłómaczył sobie, iż się wojna bez niego obejdzie. Cóżby on robił w obozie, on, którego źle ułożone fałdy jedwabnej tuniki uciskały, który nie znosił najdrobniejszego pyłu na sukniach i trzewikach? Zawadzałby tylko, stałby się pośmiewiskiem grubego żołdactwa...
Więc i owa siła, która odzywała się w nim od czasu do czasu, owa duma Kwintyliów, nie posiadała dość mocy, by złamać jego znieczulenie? Owe wybuchy, gasnące tak szybko, jak przychodziły, były tylko dalekiem, słabem echem gwałtowności, co szalała niegdyś we krwi jego przodków? Rozpusta pospołu ze sceptycyzmem strawiły w nim wolę, unurzawszy w błocie wszystko to, co ludzkość wielkiem i świętem nazywała?
Jednego tylko wstydu nie zatracił. Kiedy go dziś Marek Aureliusz znieważył, uczuł nagle wszystką krew w mózgu. Nie nauczył się dotąd obojętności wobec upokorzenia, a przykrości z tego powodu będą się mnożyły równomiernie z nadchodzącą starością.
Marek przebiegł w myśli jeszcze raz przeszłość i przyszłość, uprzytomnił sobie bezbarwne, bezradosne, szare i chłodne jutro, potem ziewnął i mruknął:
— Mam tego dosyć... Drzwi dla każdego otwarte... Tylko głupcy nie odchodzą, kiedy się nudzą.
Klasnął w dłonie.
— Niech mi łazienny przygotuje natychmiast ciepłą kąpiel ze wschodnich olejków — rozkazał, gdy wywoływacz stanął na progu. — Chór ateńskich śpiewaczek będzie w sali przyległej nucił pieśni wesołe.
— Czekaj! — wyrzekł, kiedy się niewolnik chciał oddalić.
Po dłuższym namyśle dodał:
— Rachmistrze stawią się niezwłocznie przedemną; dozorca niewolników rozbudzi moich gladyatorów i woźniców i przyprowadzi ich na dziedziniec, ale tylko moich. Służby Liwii Fabii nie chcę widzieć. Możesz odejść.
Wywoływacz znikł za kotarą, Marek zaś wziął ze stolika tabliczkę z kości słoniowej, pociągniętą woskiem, i pisał na niej złotym rylcem. Kiedy skończył, podniósł się z sofy, a zbliżywszy się do szaf, w których stały popiersia zmarłych Kwintyliów, przypatrywał się poczerniałym twarzom swoich przodków z drwiącym uśmiechem.
Odmiennemi postępowaliśmy drogami, wy i ja — mówił do siebie — a mimo to, złączy nas ten sam koniec. I mnie pokryje wkrótce proch ulicy i wchłonie w siebie noc nicości, jak to z wami dawno już uczyniła. Wam druzgotali na polach bitew czerepy, łamali kości... w domu na rynkach, obsypywał motłoch obelgami, gdy gromiliście z mównicy obywatelskiej jego nierozum i samolubstwo... imperatorowie znęcali się nad wami, lękając się waszej dzielności... żołnierz, którego byliście okiem i uchem, zasmucał was buntami. Mojego zdrowia strzegli lekarze, usuwając z ciała troskliwie najdrobniejszy pryszcz... motłoch ubóstwiał mnie za garść złota, którą rzucałem od czasu do czasu między głodnych, a Lucyusz Werus nazywa mnie bratem. Wy spędziliście życie, w znoju i trudzie, nie zaznawszy słodyczy ziemi, nie wiedząc, co rozkosz i spoczynek, co wesoły śmiech i szał miłości; ja przebiegłem ścieżkę, usłaną weselem, uciechami, bezustanną biesiadą. Kto żył lepiej? Dzieje twierdzą, że wy, wszyscy zaś wytworni ludzie mojego czasu, że ja. Czemże są dzieje? Wiązanką spłowiałych kartek, odczytywanych tylko przez nudnych uczonych. Drwię sobie z dziejów i z pamięci potomnych, która nie przeniknie grubych murów grobowca Kwintyliów. Niech mnie po śmierci oplwają. Nie dojdzie to do mojej wiadomości. Żyłem lepiej od was i umrę lepiej, bo was niepokoiły jeszcze w ostatniej godzinie losy Rzymu, a mnie...
Machnął ręką.
— Z chwilą, gdy zimny oddech śmierci zgasi we mnie na zawsze płomień świadomości, mogą się całe Alpy zwalić na miasto miast. Czuć tego nie będę.
Marek milczał czas dłuższy, potem mruknął jeszcze:
— Tak spoglądacie na mnie, śliczne maski, jak gdyby wam słowa moje nie smakowały. Nie lękajcie się! Wstydu wam nie zrobię w chwili ostatniej, odrobina bowiem waszej krwi niemądrej została we mnie, nie strawiona sceptycyzmem i znużeniem. Żyłem jak wychowaniec epoki filozofów, lecz umrę jak Kwintyliusz drewnianego Rzymu.
Uśmiechnął się do siebie.
— Zdziwią się jutro moi przyjaciele... Liche to bohaterstwo ludzkie, kiedy można do niego dojść tak różnemi drogami.
Właśnie wchodzili rachmistrze Marka. Było ich trzech, wszyscy wolni obywatele.
— Ty rozkazałeś, przesławny panie — odezwał się najstarszy z nich, sześćdziesięcioletni Syryjczyk.
— Ty kochasz życie? — zapytał Marek, przypatrując się starcowi z politowaniem.
— Mam wnuki, panie — odpowiedział rachmistrz, nie zdziwiony wcale słowami Marka.
Rozpieszczony szczęściem patrycyusz miewał dość często dziwaczne pomysły.
— Przypominam sobie... masz wnuki — mówił Marek, wydobywając z tuniki sporą kiesę napełnioną złotem. — Wiem także, iż marzysz dla nich o losie świetniejszym, aniżeli go tobie bogowie wydzielili. A gdy w naszych czasach nawet osły pozłocone zasiadają bez przeszkody na krzesłach senatorskich, weź to odemnie dla swoich wnuków... Służyłeś mi wiernie...
I znów nie zdziwił się rachmistrz. Marek Kwintyliusz trwonił miliony nie tylko dla siebie samego. Był zawsze hojnym panem.
Objąwszy patrycyuszowi kolana, szepnął starzec:
— Wdzięczna pamięć moich wnuków wynagrodzi ci dobroć, przesławny panie.
Marek uśmiechnął się niedowierzająco. Wziął ze stolika tabliczkę woskową i mówił:
— To pismo oddasz za godzinę senatorowi Mucyuszowi i wykonasz ściśle, co ci rozkaże. Wszystko, co do mnie należy, moje zbiory monet, rzeźb, broni, naczyń murryjskich, wszystkie sprzęty i pamiątki po Kwintyliach, konie, muły, rydwany, suknie, śpiewaczki i tancerki wystawisz jeszcze dziś na głównym rynku na sprzedaż publiczną i wręczysz pobrane pieniądze skarbnikowi boskiego imperatora na koszta wojny. Wyłącz tylko popiersia moich przodków, gdyż te są własnością Publiusza Kwintyliusza.
Teraz dopiero spojrzeli rachmistrze zdumieni na Marka. Wybierałżeby się na wojnę, on, rozkoszniś i wygodniś, lękający się najmniejszego trudu? Może... Któż odgadnie kaprysy wielkiego pana.
— Potrzebuję jeszcze waszej obecności jako wolnych obywateli — wyrzekł Marek.
Skinął na rachmistrzów i udał się na dziedziniec.
Tu zastał już gladyatorów i woźniców, ustawionych w dwóch szeregach. Było ich stu, wszyscy rośli i zbudowani atletycznie, synowie Gallii, Hiszpanii i Germanii.
— Bądź pozdrowiony, przesławny panie! — zawołali niewolnicy jednogłośnie.
— Bądźcie pozdrowieni — odpowiedział Marek.
Powiódł po nich wzrokiem znawcy. Żaden z panów rzymskich nie mógł się poszczycić tak wyborowym oddziałem szermierzów. Mnóstwo wygranych zakładów zawdzięczał im Marek, całe góry wieńców i burze oklasków. On lubił swoich gladyatorów i woźniców, obsypywał ich zawsze podarunkami, pamiętał o ich wygodach, a oni płacili mu za troskliwość przywiązaniem i wiernością. Każdy z nich dałby za niego bez namysłu gardło.
— Jacy to będą żołnierze! — myślał Marek, przypatrując się z upodobaniem olbrzymim postaciom gladyatorów.
A podniósłszy rękę na znak, iż nakazuje milczenie, zawołał głosem donośnym:
— Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Na jego słowa odpowiedział gwar zdumienia. Żaden z niewolników nie zgiął kolana.
— Nie wytrzeźwiał jeszcze po wczorajszej biesiadzie... żartuje sobie z nędzarzów — mówiły ich oczy pytające.
Ale Marek nie żartował.
— Wracam wam wolność — wołał — pod warunkiem, iż zapłacicie za nią Rzymowi na polu bitwy. Jeszcze dziś zgłosicie się do prefekta naszej dzielnicy, aby odebrał od Was przysięgę żołnierza. Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Teraz uwierzyli wyzwoleńcy. Z głośnym krzykiem, wyciągając ramiona w stronę ukochanego pana, padali na marmurową posadzkę, a Marek posuwał się wolnym krokiem wzdłuż szeregów i kładł na każdą głowę pochyloną obie ręce, powtarzając: jesteś wolny! Towarzyszyły mu w tej drodze stłumione łkania i błogosławieństwa.
Kiedy wyzwolił ostatniego gladyatora, zwrócił się do rachmistrzów i wyrzekł:
— A wy, kwiryci, będziecie świadczyli w urzędzie przesławnego cenzora, że wróciłem tym wiernym sługom wolność. Żegnajcie mi!
Nie czekał na podziękowania i oddalił się szybko, mrucząc do siebie:
— Teraz mogę odejść... Nie posiadam już nic własnego na ziemi, oprócz życia, które mi cięży. Ale mądry odchodzi bez bólu, bez strachów śmierci...
— Przynieś mi wina całą amforę — rozkazał pokojowcowi, gdy wrócił do sali.
Przyłożył do ust omszały dzban stuletniego falerna i ssał z niego chciwie odwagę i znieczulenie.
Kiedy wysączył ostatnią kroplę, cisnął naczynie na posadzkę i stanął przed szafami antenatów.
— I cóż? — mówił. — Czy jesteście ze swojego potomka zadowoleni? Byłem choć raz w życiu, przed samem rozwiązaniem tej głupiej komedyi, Kwintyliem. Wszystko oddałem Rzymowi... spłaciłem dług nazwisku, któremu zawdzięczam w części rozkosze tej ziemi. Żołnierz albo zwycięża albo ginie. Do zwycięztwa braknie mi siły i woli, przeto ginę...
Zaśmiał się szydersko.
— O co się ludzie na tej ziemi nie ubiegają? O nazwisko, o dźwięk pusty. Głupcy...
Chwiejnym krokiem udał się do łazienki. Tu odesłał służbę, rozebrał się sam i ułożył w wannie porfirowej.
W przyległej sali śpiewał chór dziewcząt greckich namiętne pieśni o winie i miłości, o życiu i użyciu, o wiośnie i radości; w łazience unosił się odurzający zapach woni arabskich, na dworze wzbijało się właśnie słońce na pełne niebo, zwiastując dzień pogodny.
— Głupcy — mruczał Marek i otworzył sobie żyły nożem.
W chwili, kiedy potomek pierwszych twórców sławy rzymskiej zasypiał bez bólu snem wiecznym, rozbrzmiewały wszystkie świątynie stolicy pieniami kapłanów. Obywatele i wyzwoleńcy, krajowcy i cudzoziemcy, rodzone i przybrane dzieci Rzymu, otaczały posągi swoich bogów błagając o łaskę dla stolicy świata.
Na Kapitolu składał sam Marek Aureliusz ofiary Jowiszowi.
— Odwróć od nas zemstę barbarzyńców! — modlił się cesarz-filozof.
— Mówisz, że Makryniusz Windeks śpieszy nad Dunaj?
— Tak donoszą nasi wywiadowcy, którzy uszli z wielkim trudem przed pościgiem jego jazdy. Spotkali go u źródeł rzeki Drawy, w pobliżu Aguontum.
— Już pod Aguontum?
— Na skrzydłach leci mściciel Wiktoryna. Prowadzi z sobą pretoryanów i rozbitków warowni północnych.
— Oczyści w przeciągu kilku tygodni Windelicyę, Recyę i Noricum, a potem wsiądzie z tyłu na nasze karki. Znam go. Windeksa nie można lekceważyć.
Rzekłszy to, zamyślił się Serwiusz, śledząc z pozorną uwagą iskry, które tryskały z ogniska, rozpalonego przed jego namiotem. Nie widział ich, chociaż rozsunął powieki szeroko i wytężył wzrok przed siebie.
Oderwany od najbliższego otoczenia, robił w myśli szybki przegląd wypadków ostatnich miesięcy.
Spadł jak górski potok na prowincye północne cesarstwa i zatopił wszystkie doliny, wsie i miasta, pozrywał wszystkie warownie, mosty i drogi, zostawiając za sobą krwawe pola, zasiane trupami zwyciężonych, zgliszcza, popioły, płacz branek, pędzonych za Dunaj, i przekleństwa rolnika, pozbawionego plonów całorocznego znoju. Jego służba jadła ze srebrnych naczyń panów rzymskich, jego konie piły z wiader porfirowych.
Szedł bez wytchnienia, skąpiąc żołnierzowi wypoczynku, by ubiedz znaną szybkość legionów. Szedł ciągle naprzód, przekroczył Alpy, uprzątnął z drogi Wiktoryna, a teraz stał od tygodnia pod Akwileą i objął ją straszliwym uściskiem. Po każdym szturmie zwężała się obręcz, przerzedzały się szeregi obrońców i przybywały wyłomy w murach. Za dni kilka weźmie bogaty gród kupiecki, zwany drugim Rzymem, kluczem Italii, a potem rzuci się na samą stolicę i zdusi ją, zanim „panowie świata“ ochłoną z przerażenia.
Tak marzył jeszcze wczoraj...
Ale dziś zrana opuścili Burowie obóz, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie. A Serwiusz nie mógł ich zatrzymać, bo nie był ich księciem.
Nie mógł zatrzymać Longobardów, Ozów, Hermundurów, Wiktolów i wielu innych ludów, które odpadały od niego po drodze. Nawet Kwadów i Markomanów nie wiązała z nim przysięga wierności. Miał prawo rozkazywać tylko swojemu plemieniu.
Zrazu ciągnęła za nim cała Germania, potrzebując przewodnika, świadomego dróg i rzymskiej sztuki wojennej. Wkrótce jednak prysła ta olbrzymia fala na setne odłamy i rozlała się szeroko na prawym brzegu Dunaju.
Półnaga dzicz lasów północnych, nie przywykła do karności cywilizowanego społeczeństwa, nie rozumiejąca doniosłości zjednoczonych sił i ześrodkowanej władzy, pijana łatwem zwycięztwem, rozprzęgła się i zaczęła wojować po swojemu, gromadami, bez planu i porządku, pod dowództwem naczelników plemion.
Swawolnej gospodarce luźnych hufców nie przyświecała żadna myśl polityczna. Każdy chciał nabrać jak najwięcej niewolnika, bydła, kosztownych sprzętów i wrócić czemprędzej do swoich siedzib, objuczony łupem.
Niesforność ludów, które trzeba było dopiero wychowywać, żeby stały się posłusznem narzędziem w ręku rozumnego wodza, obezwładniła wolę Serwiusza. Codziennie schodziło z wytkniętego szlaku jakieś plemię, odrywała się od całości jakaś cząstka i przepadała bez wieści.
Im więcej oddalał się Serwiusz od granic Germanii, tem mniejszemi rozporządzał siłami. Alpy przekroczyli z nim już tylko Markomanowie, Kwadowie, Jazygowie i Burowie.
Ubytek narodów północnych, uzbrojonych w drągi i tarcze, ciągnących, zwyczajem barbarzyńców, z całym dworem, z żonami, dziećmi i niewolnikami, nie zmartwił wcale byłego prefekta legionów. Ta dzicz wrzaskliwa, potrzebna w pierwszej chwili do powiększenia grozy najazdu, zawadzałaby mu tylko w pochodzie na Rzym.
Lecz Burowie, sąsiedzi Markomanów, pojęli już znaczenie karności i łączności. Waleczni i posłuszni, znosili bez szemrania twardy porządek obozowy, przywykłszy do mowy rogów i komendy.
Odejście ich rzuci popłoch na trwożliwszych z pomiędzy Markomanów i Kwadów i może zniweczyć plany Serwiusza.
Bo... rzecz dziwna...
Zrazu pełni otuchy i butni, stygli Germanowie w zapale w miarę, jak się zbliżali do ogniska potęgi rzymskiej.
Ochoczo, z okrzykami radości powitali marmurowe miasta Italii, gdy się jednak pod Akwileą dowiedzieli, że za dni dziesięć mogą stanąć pod murami stolicy Cezarów, zaczęli się oglądać po za siebie, na drogę przebieżoną.
Przed nimi rozlewało się morze Adryatyckie, bezbrzeżne dla oka śmiertelnika, a za nią niezmierzoną siną wodą, drzemał ów straszny potwór, co trzymał ludzkość od tylu wieków w pazurach nieubłaganych. Setki narodów zdeptał, rozszarpał, pochłonął, tucząc się ich krwią, miliony ofiar cisnął pod stopy swojej wielkości. On żył jeszcze, pozornie zdrów i silny, i rozkazywał światu, uznany przez blizkich i dalekich.
Mieliżby oni, Markomanowie i Kwadowie, żebracy w porównaniu z tym mocarzem, zdławić olbrzyma, na którego nikt dotąd ręki nie podniósł bezkarnie?
Nie mylił się Marek Aureliusz, gdy mówił, że urok Rzymu jeszcze nie zgasł.
Ten urok płynął przez morze pod Akwileę i stłumił okrzyki wesela. Germanowie czynili, co im Serwiusz kazał: szli pod strzały łuczników, szczerbili cierpliwie mury, ryli się jak krety pod bramy, zasłonięci ślimakami, lecz oglądali się ciągle na morze, zdumieni, iż im ów tajemniczy potwór nie przerywa okrutnej zabawki. Może się zaczaił, może zbiera się do skoku. Jutro, pojutrze spadnie na nich całym swoim ciężarem i zetrze ich na proch... na szary proch ulicy...
Serwiusz wiedział o zmianie usposobienia wojska i dlatego zaniepokoił się odejściem Burów. Na spłoszonego żołnierza działa lada drobnostka. Dość, gdy jeden zawoła: uciekaj! by wszyscy bez powodu broń rzucili.
I nie dość na tem. Klątwa ludów barbarzyńskich, która obróciła wniwecz tyle wysiłków bohaterskich, kłótliwa niezgoda, podawszy sobie ręce z kosooką zawiścią, zaczęła wichrzyć w obozie pod Akwileą. Kwadowie posądzali Burów o utajenie bogatszych łupów, a Wadomar, który szedł ręka w rękę z Serwiuszem, przypomniał sobie, że główne dowództwo należało się jemu. Wszakże był królem Markomanów, Serwiusz zaś tylko księciem jednego odłamu całego narodu...
Serwiusz, zapatrzony ciągle w czerwony płomień ogniska, uśmiechnął się gorzko. Dumny gmach, zbudowany na jego odwadze i znajomości stosunków rzymskich, zaczął się rysować, chwiać, osuwać. Byłożby jeszcze zawcześnie? Nie moglibyż się barbarzyńcy jeszcze obyć bez bata imperatorów, by nauczywszy się karności i zgody, odczuli swoją potęgę?
Ale nie... Trzeba zmienić plan... zmusić ich do zwycięztwa...
Serwiusz podniósł głowę szybkim ruchem kogoś, co powziął nagłe postanowienie i odezwał się:
— Czy mogę być pewnym naszego plemienia, bez względu na to, co rozkażę? Ty obcujesz częściej odemnie z wojownikami.
— Przed nami pieni się morze — odpowiedział Herman, którego oczy spoczywały na księciu z uległością psa. — Każcie nam walczyć z jego falami a przekonacie się, czy możecie na nas liczyć w każdej potrzebie. Germanowie nie opuszczają swoich wojewodów.
— Czy wszyscy?
Herman zamyślił się, po chwili wyrzekł półgłosem:
— Rudy Willibald szeptał dziś z panami króla Wadomara, a kiedy mnie spostrzegł, znikł szybko w tłumie. Kose oczy ma ten lis zawistny.
— Pilnuj jego kroków.
— Sygar nie spuszcza z niego oka.
— Niech się naczelnicy rodów stawią niezwłocznie przedemną!
— Wy rozkazaliście, panie!
Kiedy się Herman oddalił, podniósł się Serwiusz z krzesła, na którem spoczywał, i obejrzał się wokoło.
Jego namiot znajdował się w samym środku dużego czworoboku, utworzonego z wozów, spojonych łańcuchami. Wzdłuż ścian tej ruchomej warowni stały konie i bydło, przeznaczone na rzeź; środkiem ciągnęły się rzędami szałasy z gałęzi, schronisko nocne dla żołnierza.
Chociaż złączone ludy germańskie działały dotąd wspólnie, prowadzone wolą Serwiusza, mimo to nie zmieszały się z sobą, strzegąc pilnie swojej samodzielności. W boju szły wprawdzie razem, posłuszne sygnałom rogów naczelnego wodza, lecz na wypoczynkach grupowały się oddzielnie, jakby na znak, że mogą się w każdej chwili odczepić od całości.
I pod Akwileą zajęło każde plemię swoje własne stanowisko. Markomanowie królewscy rozłożyli się na wybrzeżu morskiem. Kwadowie grozili miastu od strony wschodniej, Burowie zaś od zachodu. Serwiusz ustawił się ze swoim ludem i Jazygami rozmyślnie na północy, by przeszkodzić w razie potrzeby ucieczce któregoś z plemion, znużonego wyprawą, przeciągającą się zbyt długo dla niecierpliwości barbarzyńców.
Jego przezorność okazała się bezsilną, Burowie bowiem, pokłóciwszy się z Kwadami, wycofali się pod osłoną dżdżystej nocy tak cicho z koła, że kiedy się dziś zrana dowiedziano w obozie o ich odejściu, byli już daleko. To samo mogą uczynić jutro Kwadowie lub Markomanowie królewscy, a wówczas zostanie Serwiusz sam z Jazygami i swojem plemieniem. Jego żołnierz pójdzie wprawdzie za nim, choćby na koniec świata; ale z wojskiem tak szczupłem rzuciłby się chyba tylko samobójca na potęgę rzymską. Z piętnastu tysięcy, które przeszły pod jego znakami Dunaj, zostało tylko dziesięć. Resztę zabrały bitwy, porażenia słoneczne i przeprawa przez Alpy.
A jednak trzeba wyruszyć natychmiast w dalszą drogę, jeśli wojna nie ma spełznąć na niczem jak tyle poprzednich usiłowań, podjętych przez narody Europy, Azyi i Afryki.
— Pójdę! — mruknął Serwiusz do siebie. — Zaskoczę hydrę w jej norze złocistej, a potem...
Właśnie zbliżali się naczelnicy rodów, uzbrojeni jak do bitwy. Stawili się wszyscy, nie wyjąwszy Willibalda.
— Utworzyć koło! — rozkazał Serwiusz.
Kiedy go panowie otoczyli, spojrzał po nich i zaczął:
— Wiadomo wam, szlachetni panowie, iż Burowie opuścili nocy dzisiejszej obóz, a Kwadowie oglądają się z tęsknotą na góry, które ich od ognisk domowych oddzielają. Dalekie pokolenia złorzeczyłyby nam, gdybyśmy teraz, kiedy nas bogowie widocznie umiłowali, nie pomścili krzywd stuletnich i zaniedbali korzyści z odniesionych zwycięztw. Cofnąć od granic Italii mogłaby nas tylko siła, a tej siły nie spotkaliśmy dotąd nigdzie.
Ustał, czekając na zaprzeczenie, a kiedy się nikt nie odezwał, mówił dalej:
— W tej chwili jest Rzym bezbronny. Zanim legiony afrykańskie i azyatyckie nadciągną, zmieni księżyc jeszcze kilka razy swoją postać, wojska zaś, rozstawione w Italii, wycieńczone przez głód i chorobę, porażone przestrachem, nie wytrzymają naszego uderzenia. Za miesiąc byłoby zapóźno. Parciu całej, zjednoczonej potęgi rzymskiej nie stawilibyśmy czoła. Idąc natychmiast na Rzym, powalimy tego olbrzyma na nogach glinianych, a wieść o naszym czynie roznieci przygasłą od pewnego czasu nienawiść Hiszpanii i Galii i ujarzmionej Germanii nadreńskiej, aż buchnie naokoło płomień szeroki, co strawi ostatecznie cesarstwo, świecące już tylko odblaskiem dawnych, spróchniałych tryumfów.
Zamilkł powtórnie, obrzucił naczelników badawczem spojrzeniem, potem zawołał głosem donośnym:
— Kto z was chce zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, kto pójdzie ze mną jutro do Rzymu?
Odpowiedział mu brzęk mieczów, uderzonych o tarcze: panowie zgadzali się na zuchwałą wyprawę.
Jeden tylko Willibald nie podniósł broni.
Spostrzegł to Serwiusz, przeto zwrócił się do niego:
— Jeśli wam duchy przodków podszeptują myśli lepsze, podzielcie się z nami przestrogą rozumną. Na radzie jesteśmy.
— Na wojnie nie radzi żołnierz, lecz słucha — mruknął Willibald, uśmiechając się urągliwie.
— Tak was uczyłem, ale w chwilach ważnych powinien każdy naczelnik rodu wesprzeć wojewodę słowem uczciwem. Słuchamy!
Willibald obejrzał się chytrze wokoło i odparł:
— Uczynię, co uczynią wszyscy naszego plemienia, bo tak nakazuje mi przysięga, złożona w wasze ręce, dostojny książę. Pójdę za wami, dokąd pójdą inni, bo prowadziliście nas dotąd do zwycięztw, okrywszy nasze imię sławą niebywałą. Ale czyście rozważyli, książę i wy szlachetni panowie, że została przy nas zaledwie dziesiąta część tej siły, z którą przekroczyliśmy Dunaj?
— Odpadła tylko niesforna hałastra — wtrącił Rudlib.
— Pozwólcie mu skończyć — napomniał Serwiusz.
— Odeszli także Burowie — mówił Willibald — a słyszałem wczoraj w obozie Kwadów i królewskich Markomanów głosy zniechęcone. Żołnierz spogląda z troską o niepewne jutro, zagrożone zemstą Rzymu. Trwoży go cisza, otaczająca zewsząd i wietrzy w niej podstęp ukryty. Doszły wieści, iż sam imperator wyruszy przeciw nam w pole.
— Wieści te przyniosły zające na skokach, stworzonych do ucieczki — odezwał się znów Rudlib wśród ogólnego śmiechu panów.
— Jeszcze Willibald nie skończył — napomniał Serwiusz powtórnie.
— Nabraliśmy niewolnika i łupu tyle, ile żaden z naszych poprzedników — prawił Willibald, rzuciwszy Rudlibowi spojrzenie nienawistne — przeraziliśmy Rzym na długie lata, utrwaliliśmy sławę naszego oręża. Nie lepiejże wrócić do domu zwycięzcami, gdy nie wiadomo, co nieznane jutro dla nas gotuje?
— Czy skończyliście? — zapytał Serwiusz, kiedy Willibald zamilkł.
— Obawy moje podszepnęła mi miłość do naszych żon i dzieci, okrutnie bowiem pomściłby się na nich imperator, gdyby im zabrakło mężów i ojców — dodał jeszcze Willibald.
A Serwiusz zwrócił się do reszty panów i wyrzekł:
— Niech was przysięga, złożona w moje ręce, nie powstrzymuje od czynu rozważnego. Jeżeli się troska o dom i rodziny zakradła do waszych serc, zwinę obóz natychmiast i cofnę się za Dunaj, aby odczekać w naszych lasach, aż nauczycie się ufać więcej swojej sile. Mówcie śmiało. Nie lękajcie się mojego gniewu.
Stłumiony szmer szedł od pana do pana, porozumiewali się półgłosem. Potem wystąpił Rudlib z koła i odpowiedział w imieniu naczelników.
— Zwycięztwo szło dotąd waszemi śladami, książę, i nie opuści was, choćbyśmy zostali sami w krainie rzymskiej. Tak wierzymy. Prowadźcie nas, silni naszą ufnością i posłuszeństwem. Gdyby się zaś bogom podobało cisnąć waszą krwawą głowę pod stopy imperatora, zginiemy z wami. A ten — wskazał na Willibalda — niech wraca do domu, by zapomniał na łonie niewiast o trudach niemiłej mu wojny.
Głośny szczęk mieczów potwierdził słowa Rudliba.
— Niech żyje książę! — zawołali naczelnicy.
— Pamięć potomnych wynagrodzi wam odwagę i wierność — wyrzekł Serwiusz, a zwróciwszy się do Rudliba, rozkazał:
— Szlachetny Rudlib zaniesie orędzie moje królowi Wadomarowi. Jutro ze świtem wyruszą Jazygowie i Kwadowie z nami drogą Emiliusza. Za dni dziesięć zastukają nasze pociski do bram Rzymu. Reszta zostanie pod Akwileą, by dokonać rozpoczętego dzieła. Po zdobyciu miasta pośpieszą Markomanowie królewscy za nami.
Już zabierał się Rudlib, by spełnić polecenie księcia, kiedy się przed namiotem ukazał Herman. Biegł widocznie z wielkim pośpiechem, bo stanąwszy przed Serwiuszem, nie mógł z siebie wydobyć słowa. Pot spływał mu z czoła, piersi pracowały gwałtownie.
— Przynosisz świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz.
Herman zrobił głową znak potwierdzający.
— Wiadomości niepokojące?
Herman otwierał usta, chwytając powietrze:
— Czy Kwadowie odmówili dalszego udziału?
— Poselstwo imperatora! — wybuchnął stary setnik.
— Imperatora? — szepnęli panowie.
Ten i ów pobladł i obejrzał się po za siebie, jakby czuł za plecami zbliżające się widmo potęgi rzymskiej.
— Jakie poselstwo? Gdzie? — mówił Serwiusz. — Zbierz zmysły i odpowiadaj rozumnie!
— Do króla Wadomara! Przybyli senatorowie z wielką świtą i przywieźli dary imperatora. Książę Jazygów wezwany. Wszyscy naczelnicy Markomanów i Kwadów obradują. Imperator obiecuje przebaczenie.
Herman mówił szybko, wyrzucając z siebie wiadomości bez porządku.
— Stary! — mruknął Serwiusz, zasępiwszy się. — I ty lękasz się owego upiora, który straszy już tylko tchórzów i nieświadomych? Otrzyj pot z czoła i wróć do przytomności! Zapewne przysłał Marek Aureliusz takich zdechlaków, jak on sam. Czy nie wiesz, że purpura senatorska pokrywa w Rzymie tylko próchno i zgniliznę?
Dobierał rozmyślnie określeń obelżywych, uwagi bowiem jego nie uszło wrażenie, jakie wiadomość o poselstwie cesarza wywarła na panach germańskich. Przeraziła ich, zatrzęsła ich odwagą...
Więc tak potężnym jest urok siły, opartej na powodzeniu całych wieków, że czaruje nawet wtedy, kiedy się jego blask rozpływa, jak łuna zachodzącego słońca?
Serwiusz odczuł wagę niebezpieczeństwa, które spadło na jego zamiary znienacka, bez przygotowania. Przysłał dary do Wadomara... Oni wiedzieli zawsze, do kogo i jak przemówić... Jego pominęli rozmyślnie...
— O, głupi stary — mówił. — Olśniewa cię przebaczenie imperatora, który zamiast wyruszyć w pole, zabawia się w złocistym pałacu pustą gadaniną z takimi cherlakami, jak on. Bo ty potrzebujesz jego przebaczenia... Ciebie okuli legioniści w żelaza hańbiące, włożyli ci na szyję postronek i pędzą cię na targowisko niewolników... Tyś jest pobity, ranny, niemocny, sam jeden wśród tysiąca wrogów, tobie strzaskano ramię i wydarto broń... Więc ciebie, nędzarza, cieszy łaskawy uśmiech szczęśliwego zwycięzcy... Ty będziesz lizał z wdzięcznością rękę, co cię głaszcze, zamiast uderzyć, do czego zdobyła sobie prawo odwagą i męztwem... O, głupi stary...
— Przebaczcie, panie — bełkotał Herman — tak to niespodziewanie przyszło...
— Osiwiałeś pod ich sztandarami, a nie wiesz, że oni posyłają dary tylko wtedy, kiedy nie mogą ich zastąpić mieczem kata. Silni — depcą bez litości, słabi, przerażeni — nadziewają na siebie skórę lisią i uśmiechają się słodko. Słyszał-żeś ty kiedy o poselstwach do zwyciężonych? Do ludów pokonanych idą liktorowie z wyostrzonemi toporami
— Przebaczcie, panie — prosił Herman.
Nie o nim myślał Serwiusz, gdy szydził z poselstwa imperatora. Mówiąc, spoglądał z pod czoła na panów.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, bo spostrzegł, że jego zręczna gra zdejmowała z nich powoli czar imienia cesarskiego.
— O, głupi stary — powtórzył za nim Rudlib — Niepotrzebnie nas przeraziłeś. Nie zwyciężeni, lecz zwycięzcy rozdzielają łaski i przebaczenie. Zuchwały jest ten twój imperator.
— Na Rzym, na Rzym! — zawołali naczelnicy.
— Czy słyszycie? — mówił Serwiusz, podniósłszy głos. — Boski imperator, pan świata, obiecuje wam przebaczenie! Namyślcie się, rozważcie dobrze! Jeszcze czas...
— Na Rzym, na Rzym! — odpowiedzieli naczelnicy.
— Więc dobrze, pójdziemy jutro do Rzymu; ale poprzednio rozmówię się sam z posłami tego mocarza, co grozi zwycięzcom palcem z bezpiecznego ukrycia. Te lisy mają gładkie języki. Potrafią wmówić w króla Wadomara, że powinien być wdzięczny za łaskę cesarską. Za mną, szlachetni panowie!
Wsiadając na konia, nachylił się do ucha Hermana i szepnął.
— Jazygowie i nasi ludzie niech będą gotowi każdej chwili do walki. Ty podsuniesz się z moją jazdą pod obóz Wadomara i będziesz czekał na sygnał. Gdybym zadął w róg, wpadniesz główną ulicą pod sam namiot królewski. Czy rozumiesz mnie, stary!
— Rozumiem, panie — mruknął Herman. — Na wojnie nie można nigdy wiedzieć, kiedy i gdzie zdrada jadem swym bryźnie.
— Spraw się szybko i cicho...
— Stanie się podług rozkazu.
Przed namiotem króla Wadomara stały cztery wysokie krzesła z poręczami. Na jednem z nich, pokrytem suknem purpurowem, spoczywał władca Markomanów, mąż w sile wieku, z koroną na szyszaku, przyodziany w długą suknię, obramowaną kosztownem futrem; naprzeciw niego siedzieli trzej senatorowie rzymscy, wysłańcy Marka Aureliusza.
To grono dostojne otaczał obszerny wieniec, spleciony z naczelników poszczególnych plemion kwadyjskich i markomańskich. I książę Jazygów stawił się na wezwanie.
Kiedy się Serwiusz ze swoimi panami złączył z kołem, kończył właśnie senator Pizo przemowę w języku germańskim.
— Boski imperator — prawił — żywił zawsze dla ciebie, potężny królu, przyjaźń życzliwą i pragnąłby utrzymać nadal stosunki, zawiązane z nami jeszcze przez wielkiego Marboda. Ponieważ doszło do naszej wiadomości, że dzierżawy twoje nie wystarczają już do wyżywienia całego narodu, przeto zgadza się boski imperator w łasce swojej na otwarcie dla pewnej części twoich poddanych prowincyi naddunajskich, pozwalając i Kwadom korzystać z tego dobrodziejstwa.
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem uważnem. A kiedy mu odpowiedział szmer zadowolenia, płynący od męża do męża, mówił dalej:
— Po usunięciu tego kamienia niezgody, nie będzie już między nami powodu do sporów granicznych. My wrócimy do Rzymu, przejęci dla was uczuciami sąsiedzkiemi, wy zaś wrócicie za Dunaj z tem przeświadczeniem, że znajdziecie w nas zawsze sprzymierzeńców, chętnych do rady i pomocy, której wam nie odmawiamy na wypadek, gdyby was ludy wędrowne znów zaniepokoiły. I wasze i nasze dobro wymaga, byśmy mieszkali obok siebie zgodnie i odpierali wspólnemi siłami najazdy dziczy północnej. Zagraża ona tak samo wam, jak nam.
Coraz szerzej rozlewał się szept zadowolenia i coraz więcej oczu życzliwych zwracało się na senatora.
Bo słowa jego usuwały w istocie powód do dalszej wojny. Wszakże przekroczyli Markomanowie Dunaj, parci z północy przez ludy, szukające nowych siedzib. Niechby się wszystkie szumowiny plemion uboższych wylały na prowincye cesarskie, a zapanuje znów na jakiś czas spokój. Imperator poradzi sobie z ruchliwą hałastrą lepiej od pobratymców: wprzęże ją w jarzmo pracy regularnej i ostudzi jej krew gorącą.
Tak rozmyślali panowie markomańscy, znużeni długą i uciążliwą wyprawą, a Serwiusz, który widział skutek przebiegłej polityki rzymskiej, przygryzał dolną wargę. Dumny gmach, zbudowany przez niego, rozsypywał się w gruzy.
— Zaszczytną i pożądaną była mi zawsze przyjaźń boskiego imperatora — odezwał się teraz król Wadomar — i dlatego jestem mu wdzięczny, że obmyślił sam rozwiązanie pokojowe. Jeśli boski imperator przyjmie na swoją ziemię niezadowolonych narodu Markomanów i Kwadów, zawrzemy z nim chętnie przymierze zaczepne i odporne. Naczelnicy plemion, podległych mojemu berłu, dochowają wiary.
— Dochowamy, dochowamy! — wołano zewsząd.
Senator Pizo, szczupły, suchy, łysy, z głową jastrzębia, oskubaną z pierza, uśmiechnął się szydersko, porozumiawszy się wzrokiem z towarzyszami. Nie spodziewał się snadź tak szybkiego załatwienia sprawy. Wszakże jechał do zwycięzców.
Więc wydął pogardliwie wargę i rzekł:
— Na znak szczerości waszej przyjaźni prosi was boski imperator o wydanie w jego ręce byłego prefekta legionów, Serwiusza, by ten zdrajca nie stawał więcej między nami i wami.
Jeszcze król Wadomar nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Serwiusz wystąpił z koła i zbliżywszy się do senatorów, zawołał:
— Oto jestem! Bierzcie mnie, przesławni senatorowie, wysłańcy boskiego imperatora!
Przed namiotem króla zaległa cisza. Naczelnicy spojrzeli po sobie bezradni, a Wadomar spuścił oczy na ziemię.
— Dlaczego mnie nie bierzecie? — mówił Serwiusz głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia. — Przygotowaliście już prawdopodobnie dla mnie klatkę w podziemiach wielkiego amfiteatru. Wy lubicie patrzeć na bezsilny gniew lwów spętanych.
— Będziesz zakładnikiem — mruknął Pizo, cofając się w krześle.
Przeraził go ten Germanin, którego imię pobudzało od kilku tygodni cały Rzym do gniewu niemocnego.
— Kłamiesz! — zawołał Serwiusz — jak kłamałeś od pierwszej chwili, odkąd otworzyłeś usta obłudne.
Senator rzymski drgnął. Podniósłszy głowę dumnie, wyrzekł:
— Mówisz do posła boskiego imperatora.
— Mówię do robaka, którego mogę zdeptać, jeśli taka będzie moja wola. Przychodzicie z przymierzem? Blady strach spłoszył was z miękkiego łoża. Dopuszczacie nas do prowincyi naddunajskich? Dlaczego nie uczyniliście tego przed dziesięciu laty, gdy książę Ballomarius korzył się przed wami, błagając o szczyptę ziemi dla swoich ubogich? Dlaczego odpowiedzieliście wówczas ogniem i mieczem? Ja wam powiem, dlaczego. Bo za dni dziesięć mogę stanąć przed bramami waszej złotej, wiecznej, świętej stolicy i puścić ją z dymem razem z waszymi bogami, Cezarami i z całym jej dobytkiem, ukradzionym ludom Europy, Azyi i Afryki. Bo pobici przez głód, zarazę, wojnę i własną nikczemność, jesteście słabsi od najsłabszego barbarzyńcy; bo dusi was za gardło widmo śmierci niesławnej. Wy niesiecie przebaczenie? Czyje przebaczenie? Imperatorów? Czy tego chorego niedołęgi, którego nazywacie sami babą filozofującą, albo tego pijaka i rozpustnika, któregoby w naszych lasach dzieci palcami wytykały, zgorszone jego podłością? Zmieńcie język! Przed zwycięzcami stoicie.
Jak szumiący potok spadły na senatorów słowa Serwiusza. Odurzeni, zdumieni, spoglądali na tego kipiącego olbrzyma w srebrnej zbroi, z głową orła, i zrozumieli, iż groźba takiego wroga może się stać ciałem.
— Bierzcie mnie! — drwił Serwiusz. — Zasłużycie sobie na względy boskiej Faustyny. Ona lubi niewolników i gladyatorów germańskich. Wy wiecie o tem...
W kole panowało ciągłe milczenie, a król Wadomar nie odrywał oczu od ziemi. Wszakże ten, którego życia żądał od nich imperator, był ich wodzem, prowadził ich do zwycięztw, umiłowany przez bogów. Mogli go opuścić, zazdroszcząc mu sławy, uprzykrzywszy sobie jego rękę nieubłaganą, twardą, lecz okuć go w kajdany... Za taką zdradę oplwałyby ich własne żony.
— A wy — mówił Serwiusz, zwróciwszy się do panów kwadyjskich i markomańskich — nie ufajcie słowom tych pysznych lisów. Gdybyście znali dzieje ich potęgi, wiedzielibyście, że stanęła ona na złamanych traktatach, na kłamstwie i przebiegłości. Mocnym schlebiał Rzym zawsze do czasu, słabych deptał, głupich podszczuwał, próżnych olśniewał błyskotkami, wszystkich zaś kłócił bezustannie. Brata prowadził na brata, sąsiada na sąsiada, korzystając umiejętnie z cudzych zawiści i namiętności. Tak było wówczas, kiedy się cała jego wielkość zamykała w obrębie murów nędznej mieściny; tak jest i dziś, kiedy rozkazuje światu. Nie legiony pokonały ludzkość, lecz chytry rozum tego wilczego plemienia. Nie sądźcie ich po sobie. Oni nie dotrzymywali nigdy nikomu słowa męzkiego. Zagrożeni klęską, obiecywali bez namysłu pokój i przymierze, wzmógłszy się zaś na siłach, mścili się okrutnie za przestrach i hańbę. Gdy król Jugurta wypuścił legiony rzymskie z obręczy swojego wojska, zawierzywszy przysiędze pokonanego wodza, wysłano przeciwko niemu tych samych żołnierzy, których ocalił. Gdy mieszkańcy Mumacyi zmusili dwadzieścia tysięcy Rzymian, konających z głodu, do zawarcia pokoju, obalił senat zobowiązania trybunów. I tak wszędzie i zawsze. Z gwałtu, zdrady, kłamstwa i zemsty wylągł się ten potwór samolubny, korzący się dziś przed wami. Korzy się, bo wie, że możecie postawić zwycięzką stopę na jego głowie; ale niech tylko ochłonie z przestrachu, niech zbierze i odświeży swoje legiony, rozbrzmią lasy markomańskie płaczem waszych żon i dzieci, pędzonych w niewolę. Mnie wierzcie — mnie, który jestem kością z kości waszych, krwią z krwi waszej, a znam ich podłość. Wzrosłem przecież w ich szkole... Zamiast słuchać ich obietnic obłudnych, korzystajcie ze zwycięztwa. Pod murami Rzymu rozmówimy się wygodniej, bliżej z ich boskim imperatorem.
Nie przekonał panów germańskich... Bo nieznaną była dzieciom natury przeszłość Rzymu. One widziały tylko teraźniejszość, a ta świetna chwila obecna olśniewała je blaskiem oślepiającym.
Ze zdumieniem spoglądali barbarzyńcy na swojego wodza. Jak on śmiał przemawiać w sposób tak obelżywy o imperatorze, którego wyrokom poddawały się bez oporu liczne morza i lądy? Upił się powodzeniem i zapomniał o potędze Rzymu.
— Znieważacie sprzymierzeńca narodu Markomanów — odezwał się król Wadomar. — Powstrzymajcie, książę, zbyt namiętny język młodości. Chcemy być boskiemu imperatorowi dobrymi sąsiadami.
Senator Pizo, który przypatrywał się przez zmrużone powieki Serwiuszowi wzrokiem schwytanego wilka, słuchając jego obelg z dobrze granym spokojem, rzucił znów towarzyszom spojrzenie porozumiewawcze i uśmiechnął się nieznacznie, a na twarz Serwiusza wypłynął ciemny rumieniec gniewu.
— Oczarowały was dary imperatora! — zawołał. — Bo ten mocarz obdarował was hojnie, po cesarsku. Przysłał wam za ocalony Rzym krzesło i togę, kawałek drewna i szmatę. O, królu Wadomarze! Stare baby, zdolne już tylko do kołowrotka, będą miały prawo drwić z waszej dziecinnej próżności.
Żachnął się król na tronie.
— Weźcie z przed oczu moich tego zuchwalca! — krzyknął.
— On ciebie znieważa — szepnął senator.
— Ukarzcie go! — rozkazał Wadomar.
— Odstaw go żywcem do Rzymu — poddawał Pizo.
Szybko zbliżyli się naczelnicy plemienia Serwiusza i otoczyli go wieńcem.
Błysnęły miecze.
Wtem stanął przed królem Willibald i wskazując Serwiusza, zawołał:
— Nie wierzcie jego słowom! To zdrajca. To on ocalił Publiusza Kwintyliusza... Widziałem... nie pozwolił go dobić... Mówił, że już nie żyje... On żył... Byli w Obozie Batawów przyjaciółmi... Zmówili się na naszą zgubę...
Nikt z koła nie zrozumiał treści oskarżenia Willibalda, lecz wszyscy pochwycili skwapliwie słowo: zdrajca, zadowoleni, że to słowo zdejmuje z nich obowiązki względem wodza.
— Zdrajca, zdrajca! — rozległo się przed namiotem króla.
— Zdrajca! — krzyknęli senatorowie.
— Bierzcie go żywcem! — podburzał Pizo. — Zmówili się na waszą zgubę.
I ruszyli panowie kwadyjscy i markomańscy, aby ścisnąć Serwiusza.
On nie dobył nawet miecza. Przyłożywszy do ust srebrny róg, zadął.
Zdziwili się jego przeciwnicy — zamilkli. A w tej ciszy zadudnił głuchy łoskot cwałujących koni. Zbliżał się szybko, rósł, coraz wyraźniejszy — potem zaszumiał nad namiotem króla okrzyk wojenny Markomanów i na głównej ulicy rozwinęła się jazda Serwiusza w szyku bojowym.
Z politowaniem spoglądał Serwiusz na swoich wrogów. Zbladłszy, utkwili wzrok w ziemi. Oni znali tę jazdę. Legiony kruszyła, każdą bitwę rozstrzygała. Na znak wodza rzuci się na nich i zdepce ich kopytami. Zanim się ludzie ich domyślą, co się stało, zostaną z nich tylko krwawe strzępy.
— Dlaczego mnie nie bierzecie, głupcy? — drwił Serwiusz. — Mógłbym was posłać wszystkich do Walhalli, ale nie uczynię tego, bo wiem, że przekroczycie znów ze mną niebawem Dunaj. Szkoda mi waszych ramion. Jeśli się wam zdaje, królu Wadomarze, że okupiliście sobie tchórzostwem dłuższy spokój, dowiedzcie się odemnie, że się mylicie. Ludy północy, znając już drogę do ziemi cesarskiej, podrażnione łatwem zwycięztwem, zmuszą was wkrótce do wojny, a wówczas pożałujecie dzisiejszej podłości. A wy — zwrócił się do senatorów — opowiedzcie w Rzymie, że były prefekt legionów nie kształcił się nadaremnie w waszej szkole. Czy się wam zdawało, iż pozwolę się wziąć dla uciechy waszego motłochu, jak niedźwiedź w dole? Na zdradę jest czujność. Takich, jak ja, bierze tylko bóg wojny, nie zaś wy, hołota. A ty — wskazał na Willibalda, który stał za krzesłem króla z głową opuszczoną — ty, coś chciał podnieść rękę na swojego wojewodę, żyj, aby cię własna żółć strawiła. Mógłbym cię zgnieść, zawistna żmijo, ale lepiej odemnie zemści się na tobie pogarda dzieci i niewiast germańskich. Niech imię twoje będzie przeklęte!
Skinął na swoich panów i dosiadł konia.
Nazajutrz ze świtem, wracał Serwiusz ze swoim ludem i Jazygami tą samą drogą, którą przyszedł, a król Wadomar ciągnął z senatorami ku Rzymowi, aby przebłagać Marka Aureliusza za to, że mógł go u stóp swoich położyć.
Minęło ośm miesięcy...
I znów przypatrywał się księżyc obojętnie krwawemu polu, nad którem unosiły się stada sępów, zwabionych świeżym trupem. I znów mrugały gwiazdy na czystem, żadnym obłoczkiem nieskalanem niebie, pogodnej nocy letniej, jak gdyby zachęcały do westchnień i szeptów miłosnych.
Westchnienia i szepty mieszały się z ciepłym oddechem lipca; ale nie rozkosz życia była ich źródłem. Wydobywała je mroźna ręka śmierci z piersi strzaskanych, jak z lutni rozbitych. Drżały jeszcze porwane struny, rozlewały się wokoło dźwięki stłumione, cicha skarga konających...
Bo oto doznał dziś sam Marek Aureliusz goryczy klęski na polu bitwy. Zwyciężyli go barbarzyńcy, i gdyby nie zmrok wieczorny, który rozdzielił walczących, byłby już może pan świata jeńcem Markomanów.
Stało się, jak Serwiusz przepowiedział.
Zaledwie stopniały śniegi i puściły lody, ruszyły się znów na północy mnogie ludy, prowadząc z sobą cały ubogi dobytek. Podobało się im w bogatych ziemiach cesarskich, więc szły jeszcze gromadniej i zajęły jeszcze szerszą przestrzeń.
Król Wadomar, zagrożony we własnych siedzibach, party ze wszystkich stron przez falę rozhukaną, musiał uledz potężnemu prądowi.
I jak ubiegłego roku, zalały prawie równocześnie nieprzejrzane tłumy Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię.
Tym razem jednakże strzegł Rzym pilniej swoich granic.
W górach noryckich stał prefekt Makryniusz Windeks, a w Panonii gotowali się obaj cesarze do odwetu za klęskę zeszłoroczną. Chociaż Marek Aureliusz zawarł był przymierze z Markomanami, udał się mimo to na północ, przezimował w Windobonie[3], gdzie utworzył dwa nowe legiony z ochotników iliryjskich, i miał właśnie przekroczyć Dunaj, by ukarać zuchwalstwo sąsiadów, kiedy go oni uprzedzili.
Ze zwykłą gwałtownością barbarzyńców rzucili się najeźdźcy na przeszkody.
Żołnierz markomański, wypoczęty i obyty już z regularną bitwą, nie ustraszył się złocistej zbroi pretoryanów. Spadł, jak huragan, na Windeksa, zdeptał jego świetne kohorty i zwróciwszy się na lewo, pędził przed sobą obydwóch cesarzów, cofających się wzdłuż Dunaju do Panonii, dognał ich dziś w pobliżu Strigonium[4] i zdziesiątkował świeże legiony, a gdy go noc zaskoczyła, rozpalił ogniska, by jutro dokończyć dzieła zaczętego.
Coraz większa cisza zalegała krwawe pole. Milkły jęki i skargi, rozpływając się z ostatniem tchnieniem porażonych na śmierć wojowników.
Lekarze rzymscy, zabrawszy swoich rannych, wrócili do obozu. Jeden tylko z nich, otoczony gromadką służby, błąkał się jeszcze wśród umarłych. Kierował on swe kroki głównie tam, gdzie miecz barbarzyńców ułożył stosy trupów. Może męczy się jaki biedak, usiłując się wydobyć z pod ciężaru, który go przygniatał...
Już się nikt nie męczył...
— Zostawcie mnie samego — odezwał się lekarz i nie czekając na odpowiedź, oddalił się szybko.
Kiedy się cienie jego pomocników zlały z srebrzystą mgłą nocy, stanął, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— Dlaczego tyle krwi, o Boże dobroci i miłosierdzia, dlaczego tyle bólu, rozpaczy i nienawiści? Z każdej szczypty ziemi sączy się krew człowieka, zamordowanego przez człowieka, każde drzewo widziało zbrodnię, a ona ostrzy ciągle miecze i włócznie, warzy trucizny, skręca postronki, nienasycona. Potrzebaż koniecznie, by się mieszkanie śmiertelnika skąpało we łzach nieszczęścia, owiane przekleństwem słabych, a urągliwym śmiechem mocnych? Potrzebaż tego koniecznie, o Panie!
Pochylił głowę, splótł ręce na łonie i mówił dalej głosem przyciszonym:
— Uczyli mnie kapłani chrześciańscy, iż nienawiść bogów Olimpu zgaśnie, strawiona miłością nowego rządcy świata. Ci kapłani nie słyszeli nigdy okrzyku dwóch wojsk nieprzyjacielskich i nie widzieli nigdy walki mężów, bo gdyby raz zadrżeli przed okrucieństwem tego okrzyku i zbledli na polu bitwy, przerażeni jej zaciekłością, zwątpiliby na zawsze o Królestwie Niebieskiem, które zapowiadają na ziemi. Marzyciele... marzyciele... Nie tu ono zakwitnie, nie między ludźmi wzniesie się jego tron promienny.
Ukrył twarz w dłoniach i zgiął kolana.
— A was — modlił się — co oddaliście dziś życie za cześć Rzymu, niech Bóg bogów wynagrodzi dolą jaśniejszą na świecie innym. Jakiekolwiek były uczucia, które prowadziły wasz oręż — w imię obowiązku zginęliście, dochowawszy przysięgi, złożonej sztandarom. Niech was Bóg miłosierdzia i dobroci przygarnie do swojego łona i zabliźni rany i da wieczne zapomnienie nikczemności tej ziemi! I moja dusza pragnie już tego zapomnienia innych światów... bardzo... bardzo... Tak tu wszystko boli... i ludzie... i sprawy ich... nienawiści i miłości... zachwyty i obłędy...
Lekarz podniósł twarz do nieba i szeptał:
— Bardzo... bardzo...
Nie męzkie oblicze oświetlił księżyc, chociaż je wichry i słońce spaliły. Duże smutne oko niewieście szukało ponad sobą owego pocieszyciela wydziedziczonych, którego nie mogło znaleźć na ziemi. I niewieście łzy zalśniły w źrenicach, drżały przez chwilę na rzęsach, potem stoczyły się wolno, aby się zmieszać z krwią poległych.
Pod przebraniem lekarza ukrywała się Mucya Kornelia.
Włożywszy na siebie fałdzisty płaszcz uczonych szła śladami Publiusza, który połączył się w Jurarum z niedobitkami swojego legionu. On to rozpędził zeszłego roku pospołu z Windeksem luźne hufce barbarzyńców, gospodarujących po oderwaniu się od Serwiusza w prowincyach północnych, a kiedy oczyścił pas pograniczny, stawił się w obozie pod Windoboną, wezwany rozkazem cesarskim.
Mucya, należąca do jego orszaku, spełniła, co obiecała.
Gdy się na polach bitew krwawa robota kończyła, zamykała powieki konającym, opatrywała rannych, trzeźwiła zemdlałych, bez względu na to, czy litości jej potrzebował barbarzyniec, czy obywatel rzymski.
Jej oko widziało od roku tyle nagiej nędzy ludzkiej, tyle poszarpanych ciał i kurczów przedśmiertnych, iż zaszło mgłą nieustającego smutku. Powoli spadały z jej duszy ostatnie złudzenia miłości, aż został tylko żal do człowieka za jego nienawiść i chciwość.
I dziś zamordowały znów te ślepe wiedźmy tysiące wojowników. Jutro, pojutrze, za lat dziesięć, sto, bez końca... powtórzy się to samo, jak dzieje się od początku historyi.
— Marzyciele... marzyciele... — płakało serce Mucyi. — Nie między ludźmi stanie tron promienny Królestwa Niebieskiego.
Podniosła się z kolan, wyciągnęła ręce nad świeżem cmentarzyskiem i wyrzekłszy jeszcze raz: — Niech wam Bóg miłosierdzia da wieczne zapomnienie — wracała wolnym krokiem między żywych.
Jeszcze nie doszła do ognisk przedniej straży, kiedy się z cieniów nocnych wysunęła postać ludzka, zmierzająca szybko w stronę pobojowiska.
— Szukam cię, Mucyo — odezwał się Publiusz — tak się narażasz. I barbarzyńcy zbierają swoich rannych...
— Lękasz się o mnie? — mówiła Mucya. — Już mnie nic nie zatrważa, a najmniej śmierć. Człowiek umiera tak prędko, gdy go ten najpotężniejszy demon ziemi ściśnie dobrze za gardło. Ty wiesz o tem, żołnierzu.
— Wiem, niestety, bo jestem sam narzędziem śmierci — mówił Publiusz — i właśnie dlatego niepokoi mnie twoja odwaga. Temu demonowi trzeba schodzić z drogi.
— Schodzi się z drogi cierpieniu, mocniejszemu od woli człowieka, a jest-że śmierć cierpieniem? Kruszy ona tylko ciało i uwalnia nas od jego pożądań, od źródła wszystkich utrapień i zbrodni. Wyzwolona dusza, nie pragnąc już niczego, wzbija się wysoko do światów innych, lepszych, aby żyć przebaczeniem, miłością.
Publiusz milczał. Wiedział, kto przemawia ustami Mucyi. Jemu się zdawało, iż widok hańby rzymskiej odwróci serce patrycyuszki od „przesądu wschodniego“, a ona nie przestała być chrześcianką. Była nią nawet na polach bitew, bo niosła chętną pomoc zarówno swoim, jak barbarzyńcom.
— Czy wiesz, czego się nauczyłam tam, wśród tych szczęśliwych, uśpionych na zawsze?
Mucya wskazała ręką pobojowisko.
— Zrozumiałam nareszcie znaczenie słów mojego Boga — mówiła, podniósłszy twarz do nieba. — Teraz wiem, dlaczego pogardził blaskami tej ziemi, zachowawszy dla siebie królestwo inne. Tak, panowanie nasze nie jest doczesne, nie w purpurę się stroi, nie straszy słabych legionami. Nam nie potrzeba tronów, sztandarów i mieczów, bo nas nie czarują rozkosze przemijające.
— Nie czarują... — powtórzyła głosem przyciszonym, jakby przez sen, zapatrzona w księżyc — obce są naszym marzeniom cele i zabiegi tego świata.
— Mucyo! — odezwał się teraz Publiusz. — Tak nas bogowie strasznie upokorzyli, a ty... O Mucyo, ty nie jesteś Rzymianką.
Ona odwróciła się do niego i ująwszy jego ręce, mówiła:
— Przebacz, najdroższy! Serce moje nie może już ukochać waszej dumy. Zbyt głęboko zapadło w nie cierpienie całej ludzkości, żebym nie czuła jej okrucieństwa. Ale nie obawiaj się. Po raz wtóry nie postawię cię już między obowiązkiem a miłością. Dusza twoja nie pokryje się żałobą z mojej przyczyny.
Przytuliła głowę do jego piersi i szeptała:
— Nie słodycz piłeś z kielicha mojej miłości. Gorycz ci podałam i ból, przewyższający siły zwyczajnego śmiertelnika. Przebacz... Obowiązkiem moim usunąć się z twojej drogi, byś mógł do ostatniego tchnienia służyć ojczyźnie tak, jak ci sumienie Rzymianina nakazuje. Zawiniłam wobec ciebie, wiem, osądzę się sama. Ty nie trwóż się o mnie, nie żałuj... Śmierć nie straszy chrześcianki.
Zarzuciła mu ręce na szyję i łkała zcicha.
— Na słowach twoich lśnią łzy pożegnania — mówił Publiusz, przygarniając Mucyę do siebie — a nie widzę niebezpieczeństwa, któreby ci groziło. Jestem przy tobie i strzegę twojej głowy ukochanej. Położyłaś tyle zasług w obozie, że ci łaska imperatora wróci prawo do życia. Sam go prosić będę o zniesienie wyroku. Uspokój się, najdroższa, i wierz w jutro szczęśliwe.
— Któż zna na wojnie dzień i godzinę? — odrzekła Mucya, obejmując Publiusza coraz goręcej. — Śmierć postępuje ciągle naszemi śladami.
— Śmierć wojownika nie ściga lekarza. Nie pod włócznie i strzały posyła cię twój urząd. Ty ukrywasz przedemną zamiary nierozważne. Czuję je w twoim uścisku, słyszę je w twoim płaczu. Dlaczego mi nie ufasz, Mucyo?
— Ty nie odstąpisz podań rzymskich, a ja nie ukorzę się już nigdy przed bogami Olimpu.
— Miłość moja roznieci znów w twojem sercu cześć dla duchów opiekuńczych świętej Romy.
— Mój Bóg opiekuje się całym światem.
— Światem jest Rzym.
Zamilkli, zmiarkowawszy, że męczą się nawzajem.
On przyciskał jej głowę do swojej piersi, ona połykała łzy, oddychając ciężko.
A z góry spoglądało na nich nocne niebo, głębokie i bezbrzeżne, jak odwieczna tajemnica. Widziało ono tyle daremnego bohaterstwa, tyle złudzeń i rozczarowań, mieniących się prawdą jedyną, iż nie zdziwiło się dwojgu ludziom, tak blizkim sobie, a mimo to tak dalekim.
Pierwsza Mucya rozplotła ramiona i uwolniwszy się z objęć Publiusza, wyrzekła:
— Pogodzimy się tam, tam...
Wskazała ręką na gwiazdy.
— Rozległa tam przestrzeń... pomieścimy się wszyscy... Rzymianie i barbarzyńcy, możni i ubodzy...
Pochwyciła raz jeszcze ręce Publiusza, przycisnęła je do serca, dotknęła ustami jego twarzy i odeszła szybko w stronę obozu.
On nie pobiegł za nią. Wiedział, że nie odmieni jej zamiarów, jakiekolwiekby one były. Nieodrodna córa Korneliów, spełni, co postanowiła.
Posuwając się wolno jej śladami, mówił do siebie:
— Wszystko zapada się podemną: i duma moja i miłość i wielkość Rzymu, a ja żyć muszę, by bronić tych świetnych gruzów.
Kiedy mijał pierwsze straże, schylały się przed nim miecze. Zwykle zatrzymywał się i badał żołnierzy, lecz dziś przeszedł obok nich, zapomniawszy nawet o pozdrowieniu.
Niepokoił go dzień jutrzejszy, który przechyli szalę zwycięztwa na jednę lub drugą stronę,
Tam, na brzegu Dunaju, stał Serwiusz z Markomanami, Kwadami i Jazygami; tu, na piasczystej równinie, wypoczywał Marek Aureliusz po doznanej klęsce. Miał przy sobie tylko trzy legiony, z których dwa skleił naprędce z awanturników iliryjskich, szukających po świecie łupu i sławy.
Siła to aż nadto wystarczająca do poskromienia barbarzyńców, ale pod rozkazami innego wodza.
Cesarz-filozof nie znał się na rzemiośle wojennem, czego dawał ciągle dowody od chwili, kiedy stanął sam na czele wojska. Zamiast skupić całą potęgę na jednem miejscu i nie czekając na Germanów, przekroczyć Dunaj z początkiem wiosny, aby nie dopuścić do połączenia się Kwadów z Markomanami, rozrzucił kohorty wzdłuż granicy i czekał w Windobonie na wroga. Ofiarą tej zwłoki padł Windeks, wystawiony niepotrzebnie na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
I dzisiejszą klęskę spowodowała niezaradność cesarza.
Przerażony wielką ilością najezdników, cofał się Marek Aureliusz z takim pośpiechem, jak gdyby uciekał przed zwycięzcą. Chciał wojsko swoje przed spotkaniem z Markomanami wzmocnić legionem melityńskim, który nadciągał od Wschodu. Armeńczycy zdążyli wprawdzie na czas; lecz żołnierz był tak znużony szybkim pochodem, iż nie wytrzymał gwałtowności Germanów.
Nadomiar, pozwolił się cesarz odciąć barbarzyńcom od Dunaju, od wody i statków, wiozących żywność i świeże pociski. Oni zajęli cały brzeg rzeki, wojsko zaś rzymskie zostało na bezdrzewnej wydmie, prażone żarami słońca lipcowego. Już dziś padali ludzie i konie, strawieni pragnieniem. Ani jednego źródła nie było w pobliżu.
Publiusz widział błędy cesarza, lecz jego doświadczenie wojenne krępowały rozkazy naczelnego wodza, zmieniające się ciągle. Rzeczą podwładnego słuchać, choćby miał karność życiem przypłacić. Tak uczył swoich żołnierzy, tak czynił sam.
I teraz szedł do Marka Aureliusza po hasło nocne. Zastał go w namiocie w otoczeniu astrologów i wróżbitów, których imperator-filozof zabrał ze sobą z Rzymu.
— Bóg mój żąda za poparcie życzliwe dwóch lwów — mówił słynny prorok paflagoński; Aleksander z Abonuteichos, gładząc długą, białą brodę. — Jeżeli królowie pustyni przepłyną szczęśliwie Dunaj, wówczas pokona król ziemi barbarzyńców na zawsze.
„Król ziemi“ siedział na składanem krześle z głową pochyloną, słuchając zafrasowany wyroczni szarlatana. Wychowaniec stoików, skłonny do zabobonu, jak wszyscy oświeceni jego czasu, szukał w myśli sposobu do zadowolenia boga Aleksandra. Rzeczy bardzo trudnej domagał się Glikon, przystępu bowiem do Dunaju broniły wojska nieprzyjacielskie.
— Możeby twój bóg nie pogardził krwią lwów, przelaną na ołtarzu? — zapytał Marek Aureliusz półgłosem. — Kapłani Apollina ofiarowaliby mu cztery, zamiast dwóch. I dodaliby pięćdziesiąt białych wołów.
Aleksander wzruszył ramionami.
— Nie w mojej mocy odwrócić wolę Glikona — odparł.
Marek Aureliusz milczał.
Po dłuższej przerwie odezwał się znów:
— Czy twój bóg wyznaczył miejsce, w którem lwy mają rzekę przepłynąć?
— Mówił tylko o Dunaju — mruknął szarlatan.
— W takim razie możemy sobie jego względy zaskarbić — wyrzekł cesarz, a spostrzegłszy Publiusza, rozkazał:
— Boski Lucyusz Werus wyda w ręce trybuna Juliusza ze swojej stajni dwa lwy największe. Trybun uda się z nami natychmiast do Aquincum[5], dokąd barbarzyńcy jeszcze nie dotarli i wrzuci królów pustyni do Dunaju. Niech się śpieszy, ażebym miał przed wschodem słońca wiadomość o przebiegu ofiary.
A kiedy Publiusz nie odchodził, dodał:
— Czekasz na hasło nocne?... „Nadzieja“!,.. Jutro przed świtem stawisz się na radę wojenną.
— Wy — zwrócił się do astrologów i wróżbitów — nie zmrużycie nocy dzisiejszej oka. Niech wam gwiazdy odsłonią przyszłość zakrytą.
Skinął ręką na znak, że chce zostać sam i pochylił się nad zwojem papieru.
Wiódł od roku twarde życie obozowe, poddając się bez szemrania jego niewygodom. Przemógł w sobie wstręt do rzemiosła wojennego, nagiął kruche ciało do posłuszeństwa, sypiał w namiocie, jadł proste potrawy, szedł pieszo obok żołnierza, jak wszyscy wielcy wodzowie Rzymu. Naśladował sumiennie cnoty imperatorów-wojowników, lecz geniuszu ich nie mógł wziąć w siebie. Bogowie nie dali mu orlego wzroku, błyskawicznych ruchów, stanowczości i zuchwałej odwagi ptaków drapieżnych. Filozof, przywykły do odważania każdego zamiaru na szalach krytyki, zastanawiał się zbyt długo przed wydaniem rozkazu. Tam, gdzie trzeba było działać szybko, stosownie do zmieniającego się ciągle położenia chwili, wahał się, ociągał, powstrzymywany namysłem.
Głęboki znawca natury ludzkiej, zdawał sobie Marek Aureliusz sprawę ze swojej niezdolności wojskowej. I męczył się tą świadomością, bo jemu, imperatorowi, najwyższemu panu siły zbrojnej Rzymu, nie wolno się było posługiwać radą legatów i trybunów. Odwróciłby się od niego żołnierz, prowadzony dotąd zawsze przez znakomitych wodzów.
W tem swojem utrapieniu wzywał cesarz pomocy wszystkich bogów i demonów, przypominał sobie wszystkie wróżby i zabobony, czepiając się każdego skrawka nadziei, jak topielec listka, porzuconego na wodzie.
Wobec świadków spokojny i równy, pogrążał się w smutku, gdy zostawał sam. Wówczas starał się odżegnać straszące go widma nieznanego jutra i brał rylec do ręki i kreślił spowiedź z całego życia, by zostawić po sobie ślady duszy wzniosłej a skołatanej.
Nie przypuszczał prawdopodobnie, gdy pokrywał woskowane tabliczki pismem greckiem, iż te kartki przetrwają Rzym i wiele innych narodów, kwitnących za jego czasów, że one świadczyć będą o jego dobroci i prawości jeszcze wtedy, kiedy po tronach i pałacach imperatorów i królów nie zostaną nawet ruiny.
I dziś wziął rylec i pisał:
— O duszo moja! Kiedyż utulisz się nareszcie i uspokoisz, zadowolona z czynów swoich? Kiedyż dojdziesz do zgody z bogami i ludźmi, nie żywiąc żalu do nikogo, nie sądzona przez pokrzywdzonych i niechętnych? Dlaczego ukrywasz się w ciele, słabsza od niego? Wyjdź i nie obawiaj się szyderstwa tego świata...
— Czy słyszycie? Ktoś woła na rzece...
Serwiusz pochylił się na koniu i wytężył wzrok przed siebie. Pochylili się Herman i Sygar i rozglądali się uważnie wokoło.
Nie było nic widać, chociaż księżyc stał właśnie nad Dunajem, srebrząc każdą falę.
— Żaden głos nie mąci jednostajnego szumu rzeki — odpowiedział Herman. — Jesteście znużeni, panie, potrzeba wam spoczynku.
— Nie mąci? — mówił Serwiusz. — A jednak nie myli mnie ucho. O, znów... Głos Rudboda, ojca mojego, unosi się nad wodami...
W tej chwili wyciągnęły konie szyje, potem, skupiwszy łby, zarżały krótko, cicho, tajemniczo, jakby się porozumiewały z istotami, ukrytemi dla oka ludzkiego.
Herman i Sygar spojrzeli zdziwieni po sobie, a Serwiusz patrzył ciągle w błękitnawą dal, ruszając ustami. I on rozmawiał z kimś, którego nie widział, lecz przeczuwał.
Po dłuższem milczeniu odetchnął ciężko i zwróciwszy się do Sygara, wyrzekł:
— Wykupiłem cię kiedyś z rąk szczęśliwego gracza.
Olbrzym przyłożył rękę do piersi.
— Za wolność, którą cię obdarzyłem, należy mi się zapłata.
— Rozkazujcie, panie — mruknął Sygar.
— Nie odstąpisz jutro mojego boku, a gdyby pocisk lub miecz rzymski ramię moje obezwładniły, dobijesz mnie.
Olbrzym cofnął się na koniu przerażony.
— Panie — prosił. — Nie zamykajcie mi Walhalli. Nawet złe duchy wzgardziłyby mną, gdybym stanął przed cieniami ojców, splamiony krwią mojego wodza.
— Będę za tobą świadczył w Walhalli — mówił Serwiusz — i bogowie dopuszczą cię do biesiady. Czy chciałbyś patrzeć na ręce swojego wojewody, zakute w żelaza rzymskie?
— O, książę! — zawołał Sygar.
— Przysięgnij, że mnie dobijesz, gdybym się nie mógł sam bronić.
— Miejcie litość nademną!
— Rozkazuje ci twój książę.
— Przysięgam! — wyrzekł Sygar głosem drżącym.
— Na głowę swojego ojca?
— Na głowę mojego ojca...
Serwiusz wytężył znów wzrok przed siebie, zasłuchany w szum Dunaju.
Był przesądny, jak każdy żołnierz, ocierający, się ciągle o śmierć niespodziewaną.
Fale rzeki toczyły się z głuchym, jednostajnym łoskotem ku południowi, a jemu zdawało się, iż nucą germańską pieśń pogrzebową. To skarżyły się, to pocieszały, mówiły coś, łkały głosem ludzkim.
Serwiusz pił uchem chciwie ten szept tajemniczy ze smutnym na ustach uśmiechem.
Na drugim brzegu Dunaju stał dąb sędziwy, spowity w srebrzyste mgły nocy miesięcznej.
Ktoś wyciągał z pomiędzy konarów świętego drzewa długie, przezroczyste ramiona, jakby chciał Serwiusza do siebie przygarnąć.
On pochylił głowę... nie opierał się... Z rezygnacyą wojownika, gotowego każdej chwili złożyć kości na krwawym łanie, poddawał się przeczuciu.
— Więc tu ma być kres moich dni burzliwych? Oczy moje nie będą oglądały tryumfu młodych ludów, przeznaczonych do objęcia dziedzictwa po Rzymie? Nie moja ręka zatknie orła markomańskiego na Kapitolu? Może dopełni tego dzieła dopiero mój syn, wnuk, prawnuk... Oni są jeszcze tak potężni, mimo niemocy swojej.
Podniósł głowę i odezwał się.
— Herman!
— Wy rozkazaliście, panie — mruknął setnik.
— Zbliż się! — wyrzekł Serwiusz.
— A kiedy się Herman do niego przysunął, mówił:
— Słyszałem głos Radboda... Ty wiesz, co znaczy wołanie przodków... Nie wrócę już z wami do lasów markomańskich. Zostanę tu...
Wskazał ręką na Dunaj.
— Byłeś mi wiernym sługą i przyjacielem od lat najmłodszych i twoje tylko prawe serce będzie strzegło mojego syna z czułą troskliwością ojca. Weźmiesz pięćdziesięciu naszych ludzi, przejdziesz jeszcze dziś przed północą rzekę i stawisz się jakprędzej przed Tusneldą. Powiesz jej, żeby w duszy naszego syna podtrzymywała płomień nienawiści do Rzymu. Ty będziesz go uczył cnót męzkich i sztuki wojennej. Gdyby Marek Aureliusz zwyciężył i wtargnął do Markomanii, zabierzesz Tusneldę, małego Radboda, cały mój dobytek i pociągniesz z naszym ludem na północ. Niech żaden z moich lenników i poddanych nie zabawia siłą i zręcznością motłochu rzymskiego w cyrkach i amfiteatrach, niech żadnego z nich nie zawloką na targowisko niewolników. W ręce twoje oddaję opiekę nad domem i plemieniem Radboda.
— Może was słuch omylił, panie — odpowiedział Herman. — Tyle głosów dziwnych rodzi się w ciszy nocnej.
— Nie wierzysz w to, co mówisz. Ty wiesz, że przeczucie nie zawodzi nigdy żołnierza.
Herman milczał.
— Przysięgnij, że spełnisz moją wolę — wyrzekł Serwiusz.
Ale Herman osunął się z konia i rzuciwszy się przed nim na kolana, błagał:
— Nie oddalajcie mnie od swojego boku, książę. Niech zginę razem z wami, jeżeli taka wola bogów. Nawet pies germański nie opuszcza swojego pana w ciężkiej godzinie. Miałżebym być mniej godnym od zwierzęcia?
— Chciałbyś, żeby mnie w chwili ostatniej męczył niepokój o los mojego rodu i plemienia? — mówił Serwiusz, pochyliwszy się nad Hermanem. — Ty tego nie pragniesz, ty będziesz się opiekował i Tusneldą i Radbodem, gdy im mojego ramienia zabraknie. Ty wiesz, iż Rzym nie przebacza nigdy. Nie smuć się, stary, zobaczymy się w Walhalli lub gdziekolwiekindziej.
Głos jego drżał, miękki, serdeczny.
— Przysięgnij, że zastąpisz mojemu synowi ojca, a plemieniu księcia.
Wyciągnął obnażony miecz, a Herman przyłożył do niego palec prawicy i wyrzekł zcicha:
— Przysięgam!
Przez jakiś czas milczeli obaj, potem odezwał się Serwiusz zwykłym głosem wodza:
— Czy Kwadowie rozwinęli się po prawej stronie obozu rzymskiego?
— Stało się podług waszego rozkazu, panie — odpowiedział Herman. — Markomanów królewskich rozstawiłem po stronie lewej. Nasz lud i Jazygowie zajmują środek. Odcięliśmy wrogom przystęp do wody.
— Przed wschodem słońca zawezwiesz do mnie naczelnika Rudliba — zwrócił się Serwiusz do Sygara — a teraz spocznij, czeka cię bowiem jutro ciężka służba.
Zsiadł z konia i zawinąwszy się w płaszcz, ułożył się na ziemi.
Dunaj nucił mu kołysankę, a gwiazdy przypominały lasy ojczyste. Te same światełka błyszczą równocześnie nad dworcem Radboda, wabiąc ku sobie spojrzenia Tusneldy.
Zostawił małżonkę, szczęśliwą matkę pierworodnego syna, na ziemi wolnej, pod opieką licznej służby. Może ona spogląda w tej chwili w niebo, posyłając ukochanemu towarzyszowi na promieniach miesiąca swojej tęsknoty skargę cichą.
Chciała zwyczajem niewiast germańskich pójść z nim na wojnę, ale ją powstrzymał. Niemowlę nie zniosłoby niewygód dalekiej drogi, a mały Radbod miał kiedyś poprowadzić dalej dzieło, rozpoczęte przez niego. Jest przednim obowiązkiem rodzicielki czuwać nad dziecięciem.
On?! Żołnierska czeka go dola. Na śmierć gwałtowną był zawsze przygotowany. Nie trwożyła go ona, ani dziwiła. Czy dziś, czy jutro, wiedział, że go nie ominie.
Tylko dlaczego nieznany Pan świata zwleka z pogromem Rzymu? Bo zwleka... Serwiusz czuł, że złote orły cesarskie będą jeszcze długo mnogie ludy olśniewały. Nie byliżby jeszcze barbarzyńcy dojrzali do rządów samodzielnych? Może... może...
Dunaj nucił mu kołysankę, a on zasypiał wolno, spokojnie, jak gdyby go jutro czekały pieszczoty kochanki.
— Bywajcie mi zdrowi — szeptał — jeszcze czas nie nadszedł.
Posłał ręką od ust pocałunek ku północy, spojrzał na gwiazdy, na księżyc i zakrył głowę płaszczem.
Bez radości witał nazajutrz wojownik rzymski duże, białe, promienne słońce, lejące na ziemię potoki ciepła i światła. Co cieszyło rolnika, dbałego o wczesny sprzęt, to przepełniało niepokojem żołnierza, zakutego w suknie żelazne.
Stroskanem okiem szukali trybunowie na widnokręgu obietnicy deszczu. Ale błękitów niebieskich nie mąciła najlżejsza chmurka. Duszne od samego rana powietrze zapowiadało dzień skwarny.
Nadomiar pozwolił Marek Aureliusz, cofając się bez planu, prześcignąć się Markomanom o kilka mil od Strigonium i przyprzeć do muru, który uniemożliwiał zmianę stanowiska.
Wyminąwszy wojsko rzymskie, zajęli barbarzyńcy trzy boki nieregularnego czworokąta, zamkniętego od zachodu, północy i wschodu rzeką Arabo i Dunajem. Bok czwarty, jednostajna płaszczyzna, ciągnąca się wzdłuż stoków pasma gór, został się dla legionów, tak ściśniętych niewygodnem położeniem, iż nie mogły się nawet swobodnie rozwinąć.
Zdziwił się cesarz-filozof, gdy wschodzące słońce zdjęło zasłonę z pól, gór i rzek. Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie jeżył się las włóczni. Barbarzyńcy, skorzystawszy z nocy, podsunęli się do obozu rzymskiego na odległość dwóch mil[6]. Nawprost oparty o Dunaj, stał Serwiusz ze swoim ludem i z Jazygami, z lewej strony zbliżali się Markomanowie króla Wadomara, z prawej Kwadowie.
Szli, a kiedy objęli rozległem półkolem cały czworobok, zatrzymał ich głos rogów.
Marek Aureliusz zrozumiał, że był zewsząd otoczony, z tyłu bowiem odcięły mu odwrót góry, skrępowawszy ruch jego wojska.
Więc zamiast obmyślić natychmiast szyk bojowy, odpowiadający położeniu, zarzucił na głowę welon, kazał przyprowadzić białego wołu, utopił własną ręką nóż w jego gardle i modlił się do Marsa, błagając go o natchnienie.
W ponurem milczeniu otaczali go starsi trybunowie i prefekci. Doświadczeni wojownicy spoglądali po sobie, wzruszając ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Nie dość być dobrym człowiekiem i myślicielem, by módz rządzić państwem i rozkazywać wojsku“.
Czuł to widocznie sam Marek Aureliusz, bo dokonawszy ofiary, powiódł po swoich namiestnikach spojrzeniem pytającem.
Każdy z nich wiedział bardzo dobrze, co należy uczynić, ale żaden nie miał prawa do rady bez jego rozkazu. Wszakże ten wylękniony marzyciel był ich imperatorem... Przed jego obrazem składali przysięgę wierności i posłuszeństwa.
Kiedy się nikt nie odezwał, wyrzekł cesarz głosem wzruszonym:
— Przyszedł na nas dzień ciężki. Komu z was bóg wojny poddał myśl szczęśliwą, niech jej nie chowa dla siebie.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodał:
— Rozpoczynaj ty, legacie.
— Żołnierz nasz musi dotrzeć do wody — mówił Publiusz — bo go słońce zwycięży i musi sobie zdobyć więcej miejsca, by się mógł ruszać swobodnie. Dwa legiony iliryjskie ustawić w klin ostrym końcem na północ, barbarzyńcy bowiem uderzą równocześnie z dwóch stron. Trzeci, melityński, zostanie w tyle, w odwodzie i będzie się posuwał na lewo, ku miastu Arabo; niech wypełni przestrzeń, dzielącą góry od rzeki i otworzy wolną drogę na wypadek, gdyby o nas dziś bogowie znów zapomnieli. Jazda posiłkowa po bokach legionu melityńskiego... szyk bojowy zwykły, w cztery szeregi.
Dopiero kiedy skończył, zmiarkował Publiusz, że przemawiał językiem wodza naczelnego. Nie radził, lecz rozkazywał.
Ale Marek Aureliusz był tak zajęty treścią jego słów, iż nie zwrócił nawet uwagi na ich szorstką, żołnierską formę.
Spojrzał wokoło: trybunowie i prefekci milczeli.
Zgadzali się...
Więc skinął na gromadkę setników, którzy trzymali się w pewnem oddaleniu od świty cesarskiej, a kiedy nadbiegli, powtórzył im głosem donośnym rozporządzenie Publiusza.
Zadudniła ziemia pod kopytami klaczy kapadockich... Setnicy nieśli młodszym trybunom rozkazy imperatora.
W kwadrans potem odezwała się w kilku miejscach równocześnie tuba: wojsko szykowało się do boju.
Stało się to w samą porę, bo od Strigonium zbliżał się tak rozległy i gęsty tuman kurzu, że przesłonił cały północny bok czworokąta.
Szeroką ławą pędzili Jazygowie wprost na Rzymian. Przypadli, rozłamali się, zwyczajem swoim, na dwie połowy, rozprysnęli się na drobne oddziały i rozpoczęli harce.
— Zakryć się — napominały tuby i grad strzał nieszkodliwych odbił się od dachu z tarczy.
Szybko rozwinęli się łucznicy i procownicy długim łańcuchem po obu stronach piechoty. Ich celne pociski ostudziły zapał napastników. Ruchliwy lud słowiański cofał się wprawdzie i wracał ciągle, z każdą jednak chwilą rósł przedział między nim a wojskiem imperatora.
Dwie pary orlich oczu przypatrywały się ze stron przeciwnych z wytężeniem utarczce Jazygów i strzelców rzymskich, robiącej zdaleka wrażenie bezkrwawego igrzyska.
Publiusz, który śledził z po za pleców cesarza uważnie ruchy legionów, uśmiechał się z zadowoleniem, żołnierz bowiem, chociaż świeży, lecz prowadzony rozkazami doświadczonych wodzów, wykonywał jego plan w porządku. Pod osłoną łuczników i procowników, trzymających Jazygów w takiem oddaleniu, że strzały ich raniły tylko ziemię, ustawiali się Iliryjczycy w klin olbrzymi.
Zamilkły nawoływania trybunów i setników, ucichły sygnały tuby. Przez jakiś czas stało wojsko bez ruchu, potem rozbrzmiał marsz dorycki i cała ta ogromna masa ciał ludzkich ruszyła naprzód w szeregach tak zwartych, jakby jednę tworzyła całość. Równocześnie wił się wzdłuż stoków gór długi, lśniący wąż: legion melityński posuwał się ku miastu Arabo.
I Serwiusz nie spuszczał oka z nieprzyjaciela.
Wyprzedziwszy swój lud z naczelnikami rodów, zbliżył się do stanowiska Rzymian na odległość dwóch pocisków.
Promienie słońca, łamiąc się na łuskach jego srebrnej zbroi, otaczały go aureolą świetlaną. Widać go było zdaleka, ponad głowami piechoty rzymskiej.
Patrzył, a kiedy się Iliryjczycy ruszyli, odwrócił się do swojego otoczenia i zawołał:
— Jazygowie uderzą gromadnie!
Dwóch panów słowiańskich odczepiło się od jego świty i rozbiegło się w strony przeciwne.
— Jazda króla Wadomara odetnie czoło rzymskie, konnica Kwadów rozbije środek! Pierwsze dwa szeregi piechoty niech zachodzą równocześnie!
I znów odłączyło się kilku naczelników od orszaku wodza, by zanieść jego rozkazy ludom sprzymierzonym.
A wojsko imperatora posuwało się ciągle naprzód, zajmując z każdą minutą coraz szerszą przestrzeń. W miarę, jak się oddalało od gór, rozstępowała się dolna część klina na prawo i na lewo.
Wtem odezwały się rogi słowiańskie i Jazygowie zwijali pośpiesznie łańcuch. Luźne gromadki harcowników skupiły się w kilku miejscach w większe oddziały.
Sygnały powtórzyły się, tumany kurzu zakryły słońce i zewsząd posypał się na Rzymian grad strzał.
Świsnęły w powietrzu włócznie, wzdłuż szeregów rozbrzmiała komenda: — Zwieraj się! — i walka przestała być igrzyskiem.
Już drgały na piasku pierwsze trupy w kurczach śmiertelnych.
Powtórnie stęknęła ziemia pod kopytami koni. Z dwóch stron szły na Iliryjczyków chmury jeźdźców. Pierwsza uderzyła z prawej strony w ostry koniec klina z taką gwałtownością, że oderwała go od całości, druga, przełamawszy szyk z lewej, wdarła się do środka.
— Zwieraj się, zwieraj! — nawoływały tuby trybunów.
— Bij, zabij! — odpowiadał okrzyk wojenny Markomanów i Kwadów.
Na czele i w środku szyku rzymskiego zakłębiło się. Zanim legionista zdążył nawiązać przerwany łańcuch, byli Germanowie już po za promieniem, pocisków, zostawiwszy za sobą krwawą ulicę.
Ale zatrzymał ich i nawrócił głos rogów. I znów wpadły na Iliryjczyków żywe tarany, tym razem w innych miejscach.
Jak roje dokuczliwych bąków, krążyły oddziały Jazygów naokoło wojska imperatora, zajmując sobą bezustannie łuczników i procowników. Coraz celniejsze były ich strzały.
Na pagórku, z którego Marek Aureliusz kierował bitwą, panowało milczenie. Z powstrzymanym oddechem śledzili prefekci i starsi trybunowie rozwój walki.
Odgadali oni natychmiast plan Serwiusza. Germanin chciał złamać szyk, wyczerpać zapasy strzelców i rozbroić włóczników przed nadejściem szermierzy. Poświęcił jazdę dla piechoty.
Coraz mniejsze gromady konnych niepokoiły Iliryjczyków, ale wracały mimo to uporczywie, nie ustając w robocie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się z lewej strony ukazały orły Markomanów, a z prawej smoki Kwadów.
Publiusz pochylił się ku przodowi i wpił się wzrokiem sępa, który spostrzegł groźnego przeciwnika, w dwa olbrzymie, szare węże, zbliżające się linią ukośną, wolno, bez pośpiechu. Czekały one widocznie, aż strzelcy i włócznicy wyrzucą resztę pocisków.
Teraz zagrały rogi, tarcze zadzwoniły o tarcze, miecze o miecze, fala zmieszanych głosów przewaliła się po płaszczyźnie, dwa wieńce kurzu oplotły wojsko imperatora, a potem nie było czas dłuższy nic widać.
Kiedy się kurz przerzedził, pobladło otoczenie cesarza.
— Złamali szyk! — zawołał Marek Aureliusz.
Szeregi rzymskie chwiały się, jak łańcuch rozbujany. Daremnie nawoływały tuby: zwieraj się! Germanowie, otworzywszy sobie drogę włóczniami, wdzierali się zewsząd do środka.
Zamilkły okrzyki, komendy, sygnały. Mąż brał się za bary z mężem, zwycięży zaś ten, kto będzie miał więcej ramion.
Nie po stronie rzymskiej była przewaga. Już nadchodziły nowe szeregi Markomanów i Kwadów, a za niemi czerniły się jeszcze zwarte zastępy.
Olbrzymi tuman kurzu zakrył krwawe pole.
Z głębi tej gęstej chmury wysnuwała się wrzawa bitwy i rozlała się szeroko wokoło. Szczęk tysięcy mieczów, zgrzyt druzgotanych tarczy, krótkie klątwy rannych, jęk konających, stopiły się w jeden ogromny głos, podobny zdaleka do skargi wichury jesiennej. Zdawało się, że ziemia wzdycha i płacze.
A z nieba przypatrywało się walczącym słońce tak gorące, iż powietrze drżało, spalone jego żarami. Strugi ognia spływały z góry na wojsko imperatora. Kropli wody nie miał żołnierz od wczoraj w ustach. Dusił go kurz, torturowało pragnienie, uciskała zbroja.
Germanin, przyodziany w lekki płaszcz, pokrzepiony chłodną falą Dunaju, szedł do boju, jak na gonitwę rycerską. I świeże ciągle szeregi nadciągały z lewej i prawej strony, a gdy znikły w chmurze kurzu, potężniał znów ów przejmujący jęk, który słabł od czasu do czasu.
Z głową pochyloną, cichy, blady, wsłuchiwał się Aureliusz w pieśń śmierci, ucztującej przy dźwiękach oręża. Wychowaniec greckich mędrców zapomniał w tej chwili o wszystkich swoich wątpieniach. Splótłszy ręce na łonie, modlił się gorąco, całą duszą do bogów Rzymu, korząc się nawet przed zabobonem. Wota czynił, ofiary obiecywał.
Z pola bitwy biegł jakiś setnik wprost na stanowisko cesarza. Zatrzymał się przed obliczem pana świata, podniósł gasnące oczy, zachwiał się.
— Wody, boski panie! — szepnął, schwycił się za głowę i runął w proch bez życia.
A „boski pan“ rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do nieba i wolał głosem wielkim:
— Jowiszu, ojcze bogów, spojrzyj na moje dłonie! Nie ma na nich ani jednej kropli krwi niewinnej, ani jednego asa, wydartego ubogim! Wysłuchaj mnie i zmiłuj się nad Rzymem, twoją wierną stolicą!
I bił czołem o ziemię i modlił się, jak mąż z gminu.
Prefekci i trybunowie spojrzeli znów po sobie, wzruszywszy ramionami. Tam, w straszliwym uścisku barbarzyńców, ginie podstawa siły rzymskiej, a on, imperator, zawodzi, jak niewiasta.
Od północy zbliżał się nowy, ogromny tuman kurzu. To szedł pieszy lud Serwiusza, by dokończyć krwawego dzieła.
Uderzy on w czoło porwanego szyku, zepchnie Iliryjczyków z zajętego stanowiska, przyprze ich do gór, a potem rozpocznie się rzeź ogólna.
Nie było ani chwili do stracenia. Trybunowie i prefekci, widząc bezradność cesarza, otoczyli Publiusza.
— Rozkazuj! — szepnął najstarszy z nich.
— Wyprowadź nas z tej matni!
— Ufamy twojemu doświadczeniu!
Publiusz spojrzał na Marka Aureliusza: cesarz modlił się ciągle. Więc uśmiechnął się pogardliwie i rozporządził głosem stłumionym:
— Jazda posiłkowa wstrzyma Markomanów Serwiusza; legion melityński wesprze Iliryjczyków; każdy z nas wróci na swoje stanowisko; Armeńczyków sam poprowadzę; straż przyboczna odejdzie z imperatorem ku miastu Arabo w razie, gdyby nas barbarzyńcy do gór przyparli.
Rzekłszy to, dosiadł konia i oddalił się w pełnym galopie. To samo uczyniła reszta naczelników legionów. Przy cesarzu został tylko oddział pretoryanów, wróżbici i astrologowie.
W samą porę stanęli starsi trybunowie na polu bitwy, bo już odrywały się od całości luźne gromady, uciekając w stronę gór. Widok wodzów powstrzymał chyże kroki spłoszonego żołnierza.
Publiusz, dopadłszy legionu melityńskiego, który wlókł się wolno w gorącym piasku, rzucił natychmiast jazdę posiłkową na lud Serwiusza i ustawił piechotę w szyku bojowym.
Już odezwały się tuby, które wzywały lewe skrzydło do rozpoczęcia pochodu, i rozbrzmiał marsz wojenny. Ale mimo wyraźnych sygnałów, nie podniosła się ani jedna noga. Wojownicy nie ruszyli się z miejsca, czarni od potu i kurzu.
Byłżeby to bunt?! Bunt w obliczu nieprzyjaciela?
Prawica Publiusza spoczęła ruchem instynktowym na rękojeści miecza.
Ale nie... Armenia dostawiała zawsze karne legiony. Nauczył ją Awidyusz Kassyusz posłuszeństwa. Tych biedaków obezwładniło słońce. Niech widzą, że nietylko oni muszą znosić niewygody.
Zeskoczył z konia, zdjął z głowy szyszak, wyrwał z rąk najbliższego chorążego sztandar i krzyknąwszy: — Za mną, towarzysze! — brnął pieszo przez piasek.
Stłumiony szmer, idący od męża do męża, od oddziału do oddziału, odpowiedział na jego rozkaz.
Publiusz obejrzał się i pobladł. Nikt nie postępował za nim. Losy Rzymu ważyły się, a oni, ostatnia nadzieja, nie chcą oddać życia za jego chwałę.
Teraz podniósł i on ręce i zawołał głosem wielkim:
— O Jowiszu, Jowiszu!
Wtem stała się rzecz niezwykła. Jakby na komendę, padł cały legion na kolana i obcy Publiuszowi hymn wzbił się pod stropy niebieskie. Armeńczycy błagali kogoś w języku swojej ojczyzny o pomoc.
Publiusz słuchał. Nie do bogów Olimpu modliły się dzieci Azyi. O jego uszy obiły się już kiedyś dźwięki podobne. Taką pieśnią żegnają chrześcianie życie, gdy giną na arenie amfiteatru.
Tak, to chrześcianie. Nie mylił się. Imię „Chrystus“ wracało ciągle w hymnie.
Przypomniał sobie, że nauka galilejskiego Proroka zjednała sobie najwięcej zwolenników na Wschodzie.
Więc ukrył twarz w dłoniach i pragnął, żeby go ziemia pochłonęła. Cały legion zarażony przesądem, wrogim wierze Rzymu. Okropne!...
A pieśń chrześciańska szła daleko, spływając się z wrzawą walki, która zbliżała się ku górom.
Po jakimś czasie słabła, ustawała, aż umilkła zupełnie.
Publiusz spojrzał po za siebie: żołnierze podnieśli się z kolan.
Uśmiechnął się z goryczą, dobył miecza i zawołał:
— Za cześć świętego Rzymu!
— Za Chrystusa Pana! — odpowiedziały mu tysiące głosów i lewe skrzydło legionu zaczęło podchód.
Na krwawem polu rozstrzygały się ostatecznie losy bitwy. Piechota Serwiusza, rozbiwszy jazdę posiłkową, zwarła się już z czołem Iliryjczyków i pchała ich ze świeżą siłą ku południowi.
W tej ciężkiej dla Rzymu chwili stała się rzecz tak dziwna, że przerwała walkę. Rzymianin i barbarzyniec opuścił broń i wlepił zdumiony wzrok w góry. Bo nad ich szczytami zakurzyło się nagle. Zewsząd tłoczyły się gęste chmury, zbierały się, kłębiły, łączyły z sobą, a gdy się zlały w jeden olbrzymi, czarny obłok, ruszyły na północ z taką szybkością, jak gdyby je z tyłu wichry jesienne gnały.
Kiedy zawisły nad polem bitwy, zaszumiało w powietrzu i rzęsisty deszcz lunął na spaloną ziemię.
Przeciągły okrzyk radości powitał wodę. Żołnierz rzymski, nie bacząc, iż na jego życie nastaje tuż oręż nieprzyjaciela, chwytał orzeźwiający płyn szyszakiem, tarczą, ręką i pił z chciwością konającego, którego trawi żądza życia, a któremu podają ostatnie lekarstwo.
Już oprzytomnieli Germanowie. Miecz ich podjął znów przerwaną robotę, a legionista pił ciągle...
Dopiero, kiedy zagasił pragnienie, pożerające jego wnętrzności, ujął broń w pięść pokrzepioną i rzucił się z wściekłością na wroga.
— Niech żyje imperator! — huknęły przetrzebione legiony iliryjskie.
— Za Chrystusa Pana! — wołali Armeńczycy, którzy stanęli właśnie na polu bitwy.
I zawrzała walka z gwałtownością pierwszego starcia. Powtórnie zakołysały się stargane szeregi, jak łańcuch rozbujany, ale nie Germanowie byli teraz sprawcami ruchu. Z wewnątrz parł Iliryjczyk Kwadów, z zewnątrz walił się Armeńczyk na Markomanów.
Tuby, które, zagłuszone wrzawą bezładnego boju, milczały od dłuższego czasu, odezwały się ponownie, wzywając legionistę do porządku. Wodzowie czuwali, żołnierz słuchał sygnałów.
Rozprzężone oddziały łączyły się, zsuwały, nawiązując przerwany szyk. Co pod żarami słońca — ciężka zbroja — obezwładniło ramię Rzymianina, to stało się dla niego po ochłodzeniu powietrza wałem ochronnym. Szermierz imperatora, zakryty żelaznym napierśnikiem, zbliżał się śmiało do barbarzyńcy, odzianego w płótno i skórę.
Po godzinie zmieniło się położenie. Armeńczycy wyparli Markomanów z zajętego stanowiska, Iliryjczycy pędzili Kwadów przed sobą.
Widział Serwiusz, że się szala zwycięztwa przechyla na stronę Rzymian. Więc odwrócił się do jazdy, którą trzymał w odwodzie i zawołał:
— Niewiasty i dzieci lasów markomańskich wyciągają do was w tej chwili ręce błagalne. Brońcie ich wolności.
Dobył miecza, pochylił się na koniu, wskazał ręką przed siebie i poszedł przodem.
Kiedy tak leciał na czele całej jazdy germańskiej, z orlemi skrzydłami na szyszaku, owiany białym płaszczem, do boga wojny podobny, stała się po raz trzeci rzecz niespodziewana.
Od strony gór pędziła nowa, olbrzymia chmura, mieszała się z pierwszą, porwała ją z sobą, a zrównawszy się z Germanami zawarczała groźnie. Długi, ognisty wąż przemknął zygzakiem po jej czarnem łonie. Po kilku chwilach stanęło całe niebo w płomieniach i nad głowami Germanów rozległ się taki łoskot, jakby się słońce na nich waliło. Błyskawica następowała po błyskawicy, piorun uderzał po piorunie z sykiem jadowitej żmii wpadł wicher na jazdę Serwiusza.
Konie, przerażone nagłą burzą, stargały szyk bojowy. Jedne rzuciły się w tył, drugie w bok, inne stanęły dęba.
— Bądźcie mężami! To tylko burza! — wołał Serwiusz.
Ale jego głos pokrył grzmot przeciągły.
— Zwieraj się, zwieraj! — huczały rogi.
Ale na przesądnych barbarzyńców padł strach, mocniejszy od ich woli.
— Bogowie są z Rzymianami! — krzyknął ktoś, i popłoch ogarnął szeregi.
Niedobitki konnicy germańskiej i słowiańskiej zawróciły w miejscu i ruszyły ku Dunajowi na skrzydłach trwogi. Przy Serwiuszu została tylko jego jazda, którą zabrał z Obozu Batawów.
Z pola bitwy napływał już tłum bezładny, uciekający bez wodza i oporu, ścigany przez legion melityński.
— Bogowie są z Rzymianami! — wołali Germanowie, a tuż za nimi szedł okrzyk Armeńczyków — Za Chrystusa Pana!
Wówczas podniósł Serwiusz oczy na ową okrutną chmurę i wyrzucił z głębi zrozpaczonej duszy bluźnierstwo.
— Jesteście podli i chciwi krwi niewinnej, o bogowie! — wołał. — Na co są oni wam jeszcze potrzebni, na co?
Zgrzytnął zębami. Wiedział, że nie okiełzna już przestrachu, który poraził ludy germańskie.
Luźnemi kupami nadbiegała jego piechota, torując sobie drogę poprzez konnicę.
— Wstrzymać tę hałastrę! — krzyknął. — Cofać się w porządku! Nie ucieszyć tych psów rzymskich łatwem zwycięztwem! Niech nasze imię straszy jeszcze ich wnuków.
I ciął mieczem przez głowę pierwszego Markomanina, który mu się pod rękę nawinął.
— Stójcie, tchórze! Wytłuką wąs, jak zające, gdy będziecie uciekali.
Byli legioniści, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, opanowali konie, związali przerwany łańcuch szeregów i rozpoczęli prawidłowy odwrót.
Zewsząd waliły się na nich zastępy rzymskie, groźne liczbą i porządkiem. Z wściekłością fali morskiej, rozgniewanej oporem skalistego brzegu, rzucali się Armeńczycy na jazdę Serwiusza, odrywając od niej cząstkę po cząstce. Gęsto padał żołnierz imperatora pod mieczem germańskim, ale ten miecz błyskał coraz rzadziej.
Już szumiał w pobliżu Dunaj. Serwiusz spojrzał na lśniącą wstęgę, po za którą czerniły się lasy, ostatnia nadzieja pierzchającego barbarzyńcy. Tysiące głów ludzkich i końskich unosiły się nad wodami. Zanurzały się i wychylały... Jedne spychały drugie pod wodę...
Trzeba bronić do ostatniej chwili tego mostu zdradzieckiego... Każda zdobyta minuta ocali dla przyszłej wojny setki ramion...
— Sygar, uważaj! — zawołał Serwiusz, stanąwszy z niedobitkami swojej jazdy na brzegu rzeki.
Byli legioniści walczyli z szałem straceńców. Zeskoczywszy z koni, utworzyli z piersi swoich mur, o który bił bezustannie taran wściekłości rzymskiej. Mur rysował się, pękał, wyłomy mnożyły się, a przez każdy nowy otwór wciskał się nieprzyjaciel, pijany zwycięztwem.
Miecz Serwiusza poruszał się z szybkością błyskawicy, ale wokoło niego robiło się coraz przestronniej. Już bronił osoby wodza jeden tylko Sygar.
— Wziąć go żywcem! — zawołał jeden z Armeńczyków. — Zasłużymy sobie na wdzięczność imperatora.
I sto tarczy zbliżyło się do Serwiusza.
On skoczył w tył na sam skraj brzegu rzeki, przykląkł, pochylił się naprzód i czekał.
Wtem świsnęły w powietrzu trzy włócznie. Jedna z nich odbiła się od jego puklerza, druga zerwała mu z głowy szyszak, trzecia, rozwiązawszy spinki, łączące pancerz na ramieniu, utkwiła pod pachą.
Prawica Serwiusza zwisła, jak kwiat, podcięty przy korzeniu.
— Sygar! Spłać dług!
Olbrzym stęknął.
— Sygar! — powtórzył Serwiusz głosem rozkazującym, kiedy się żołnierz ociągał.
Na jego czaszkę spadł miecz olbrzyma.
Żygnęła krew na srebrną zbroję. Armeńczycy cofnęli się przerażeni i do Dunaju stoczył się trup wodza Germanów.
Jeszcze się fala nie zdążyła nad nim zamknąć, kiedy się woda powtórnie zapieniła.
Sygar przebił się sam i runął za swoim panem na dno rzeki.
Słońce zaszło już za górami, duże, czerwone, jakby się napiło krwi, której dziś tyle widziało.
Łagodnie uśmiechnięta cisza letniego wieczoru szła nad pobojowiskiem, osnuwając ofiary wojny szarą przędzą zmroku.
Gdyby nie stosy trupów, napiętrzone wzdłuż prawego brzegu, nie domyśliłby się nikt, iż przed kilku godzinami szalała tu rozpacz zwyciężonych, dławiona przez wściekłość zwycięzców.
Ani jedno ramię nie ocalało z jazdy Serwiusza. Byli legioniści polegli wszyscy, pomściwszy straszliwie śmierć wodza.
Pod osłoną tego muru, który odkrył rzekę dopiero wtedy, kiedy runął, przeprawiły się niedobitki Markomanów i Kwadów na drugą stronę Dunaju i rozbiegły się po lasach.
Bez potrzeby uciekali Germanowie na skrzydłach trwogi, wojsko bowiem imperatora było tak znużone całodzienną walką, iż powitało z radością sygnały trąb, wzywających do odwrotu.
Około północy zbliżała się do miejsca, w którem jazda Serwiusza broniła przystępu do Dunaju, gromadka ciemnych postaci. Światła pochodni padały na lektykę, niesioną przez czterech niewolników, odzianych w szare tuniki służby lekarskiej.
— Mówiłeś, że Mucyusz zginął na lewem skrzydle drugiej kohorty melityńskiej — odezwał się Publiusz, idący przodem orszaku. — Tu stała druga kohorta.
— Po raz ostatni widziałem lekarza Mucyusza tam, pod tem drzewem — odpowiedział setnik armeński. — Od chwili rozpoczęcia pochodu szedł on ciągle w pewnem oddaleniu za nami, a kiedy się druga kohorta zwarła z nieprzyjacielem, złączył się z szeregami, chociaż nie niósł z sobą broni. Pod gradem włóczni germańskich opatrywał rannych z takim spokojem, jak gdyby mu nic nie groziło. Pociski i miecze omijały go długo, aż go nad samą rzeką dosięgło przeznaczenie wojownika. Lekarz Mucyusz szukał rozmyślnie śmierci, przesławny legacie, wyzywał ją, drażnił, a ona nie znosi zuchwalstwa człowieka.
Publiusz słuchał z pochyloną głową. Cienie nocy zasłaniały jego oblicze przed spojrzeniami żołnierzy i niewolników.
Kiedy setnik skończył, rozkazał Publiusz swoim zwykłym, szorstkim głosem:
— Poświećcie!
Światła pochodni zamigotały nad brzegiem Dunaju, pstrząc jego czarne fale żółtemi plamami.
— Tu! — odezwał się setnik po jakimś czasie.
Publiusz postąpił szybko naprzód, ale w połowie drogi do miejsca wskazanego zatrzymał się i przyłożył rękę do oczu.
Ci ludzie z gminu mogliby dostrzedz wzruszenie, które zatrzęsło jego wolą, a tego nie chciał patrycyusz.
Mocując się z sobą, zapytał, by zyskać na czasie:
— Gdzie?
— Nie omyliłem się — odpowiedział setnik — Lekarz Mucyusz zginął pod tem drzewem.
— Pod... tem... drzewem... — powtórzył Publiusz półgłosem.
Ale już nakazał sobie spokój.
Niewolnicy zaczęli się na niego oglądać...
Ściągnął brwi, przygryzł usta, uczynił kilka kroków i... pochylił się nad Mucyą.
Leżała na wznak z piersią przebitą.
Groza ostatniej chwili rozwarła jej oczy szeroko, lecz nie przestrach w nich zastygł. Cichy, głęboki żal szedł z tych szklistych źrenic do nieba... niemy wyrzut za boleść niezasłużoną.
Długo pił Publiusz wzrokiem tę skargę rozczarowanej życiem duszy, której przyczynę znał on jedyny. Jego usta poruszały się, szepcąc miękkie słowa pożegnania; jego serce biło tak wolno, jakby zamierało.
Potem wziął zwłoki Mucyi na ręce, tulił zwisłą głowę do piersi, dotykał wargami zimnego czoła.
Ułożywszy sam trupa w lektyce, wyrzekł głosem ochrypłym z tłumionego siłą woli wzruszenia:
— Odkryjcie głowy i zegnijcie kolana! Wielka dusza żyła w tem ciele. Ukorzcie się przed bohaterstwem rzymskiej patrycyuszki, albowiem nie zwykły lekarz, jeno Mucya Kornelia opatrywała wasze rany.
Ukląkł pierwszy, a za nim padli w proch żołnierce i niewolnicy.
— Szczęście innych światów daj jej, Panie nasz i Boże! — modlił się setnik armeński.
A rzymskiej dumy Publiusza nie obraziła już prośba chrześcianina. Wszakże wstrętny mu „przesąd wschodni“ walczył dziś za Rzym i zwyciężył...
W tej chwili wyjrzał z po za chmury księżyc i osrebrzył głowę Mucyi, rozjaśniając jej rysy.
Publiuszowi zdawało się, że uśmiech ukojenia rozlał się po jej twarzy.
— Niech bogowie naszych przodków nie płoszą twojego snu wieczystego — mówił z drżeniem w głosie i zamknął powieki Mucyi.
Na Polu Marsowem w Rzymie wznosiła się wysoka, okrągła wieża, podzielona na trzy piętra, zwężająca się ku górze. Ściany jej oplatały wieńce z liści laurowych i zdobiły bogate kobierce wschodnie.
Wieżę tę otaczał tłum różnobarwny, powstrzymywany z trudem przez łańcuch pretoryanów, którzy bronili wspaniałej budowli przed ciekawością gapiów.
Rozstąpcie się! — nawoływali strażnicy cesarscy: — Orszak żałobny ciągnie już z głównego rynku.
Ale motłoch stolicy, zuchwały i chciwy świeżych wrażeń, tłoczył się ze wszystkich stron. Każdy chciał być najbliżej widowiska, które Marek Aureliusz zgotował Rzymowi.
— Bogowie nie odtrącają nikogo od swojego oblicza — odezwał się ktoś głośno.
— Chcemy się pokłonić nowemu bogu — zawołał inny obywatel.
Cichy śmiech zatrzepotał tu i owdzie, unosząc się nad falą głów ruchliwych.
Wtem przypłynęły z oddali dźwięki fletów.
Tłum wyciągnął szyje w stronę ulicy Szerokiej i czekał, wytężywszy wzrok i słuch.
Flety ucichły...
— Idą! — szeptano.
Matki podnosiły dzieci do góry, nizki wspinał się na palcach nóg, wysoki odpychał natręta łokciami. Ulicznicy zawiśli na gałęziach drzew, pięli się na filary, czepiali się murów.
Poważny śpiew zbliżał się teraz wolno główną ulicą Pola Marsowego. Szedł nad gajami wawrzynowemi miękki, tkliwy, podobny do skargi niewieściej. Poprzedzał go szelest koni, wozów i ludzi, posuwających się ku miejscu, na którem się wieża wznosiła.
Na zakręcie drogi ukazał się nasamprzód oddział konnych pretoryanów, w złocistych zbrojach, z czerwonemi pióropuszami na szyszakach. Jechali, prowadzeni przez samego prefekta.
Za strażą cesarską snuł się długi szereg rydwanów, które wiozły woskowe podobizny zmarłych imperatorów, posągi bogów i bogiń.
Tuż za duchami opiekuńczemi Rzymu niosło sześciu patrycyuszów lektykę z kości słoniowej, przykrytą materyą purpurową, a na tej lektyce spoczywał siny trup Lucyusza Werusa.
Za zwłokami brata postępował Marek Aureliusz w długich, fałdzistych sukniach arcykapłana, otoczony senatorami.
Cały ten świetny orszak okrążył trzy razy wieżę, a kiedy się zatrzymał, rozpoczęli kapłani pienia żałobne. Zamigotały pochodnie, odezwały się flety, pretoryanie dobyli mieczów.
Marek Aureliusz wyciągnął obie ręce nad szczątkami doczesnemi Lucyusza Werusa i modlił się, zasłoniwszy głowę welonem. Gdy skończył, wzięli senatorowie lektykę na barki i wnieśli ją na sam szczyt wieży.
Rozbrzmiał marsz wojenny, pretoryanie zwrócili się twarzami do zwłok Lucyusza i pochylili miecze. Żołnierz żegnał imperatora.
Jeden z kapłanów podał Markowi Aureliuszowi płonącą pochodnię.
Cesarz przystąpił do wieży i cisnął przez duży, okrągły otwór ogień do jej wnętrza, wypełnionego wiórami.
Zaszumiało, załopotało i wszystkiemi szczelinami olbrzymiego stosu buchnęły płomienie. Kłęby dymu zakryły trupa Lucyusza Werusa.
Wtem rozległ się nad Polem Marsowem jeden potężny okrzyk..
— Duch boga Lucyusza! — huknął tłum, wyciągając ręce do góry.
Tam, z najwyższego piętra wieży, z chmury dymu, przetkanej iskrami, wypłynął orzeł, symbol imperatorów rzymskich, rozwinął skrzydła szeroko i wzbił się ku niebu.
Szybował wysoko, coraz wyżej, a kiedy znikł w ciemnych błękitach, padli kapłani domu Antoninów na kolana i zawołali:
— Cześć tobie, boże Lucyuszu!
Motłoch zaś klaskał, jak w cyrku lub amfiteatrze, i wył:
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz!
A „bóg Lucyusz“, jeśli widział swoją apoteozę, uśmiechał się prawdopodobnie uśmiechem imperatora—rozpustnika, którego życie nauczyło tylko pogardy dla ludzi.
Jeszcze po śmierci zadrwił z żywych.
Wracając z wojny markomańskiej razem z bratem, uraczył się w pobliżu Altinum[7] winem i miłością do tego stopnia, że mu już żadne lekarstwa nie pomogły. Rażony apopleksyą, dokonał dni nędznych w drodze do Rzymu.
Bawił się „bóg Lucyusz“ nikczemnością „panów świata“, którzy zaliczyli, na rozkaz Marka Aureliusza, pijanicę i lubieżnika w poczet istot nadziemskich. Świątynie stawiać mu będą i ołtarze, i modlić się do niego, błagając go o wstawiennictwo u gromowładnego Jowisza. Ha, ha, ha.
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz! — wyli obywatele rzymscy, a kapłani ich bili czołem o ziemię, korząc się obłudnie przed nowym mieszkańcem Olimpu.
Zdala, ze skraju lasku wawrzynowego, przypatrywało się apoteozie Lucyusza Werusa dwóch mężów.
Publiusz Kwintyliusz spoglądał ponurym wzrokiem na płonącą wieżę; Minucyusz Feliks uśmiechał się szydersko.
Kiedy lud witał orła okrzykiem radosnym, wskazał słynny retor afrykański ręką na zwłoki Lucyusza Werusa, smażące się na stosie, i zawołał:
— Bogowie Rzymu, ha, ha, ha...
Publiusz drgnął.
Zakrywszy głowę połą togi, oddalił się szybkim krokiem.
— O Roma, Roma, Roma — płakało jego serce rzymskie.